Na królewskim dworze/Tom I/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na królewskim dworze
Podtytuł (Czasy Władysława IV)
Tom I
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1886
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Rok się kończył a zima rozpoczynała; w położeniu posła potajemnego kozaków nic się nie zmieniło na oko, on sam tylko, chociaż się z tem starał ukrywać, znacznie się czuł innym. Pobyt wśród tego dworu, w atmosferze wcale różnej od tej, którą lat wiele nawykł był oddychać, odżywił w nim jakiegoś starego człowieka, a raczej nowego stworzył, bo wiek mu nie dopuszczał być tym, jakim niegdyś zbiegł na Niż, aby o Polsce zapomnieć.
W osobliwszem się czuł położeniu, ciągle prawie kłamstwem żyć zmuszony.
Z obowiązku bowiem upominał się o odprawę i listy, chcąc niby powracać do Siczy, gdy w istocie wcale mu się tego nie chciało. Naglił o to Parfen chodzący ciągle za nim zdala, choć Płaza starał mu się zręcznie wywijać.
Z Bieleckim, który ani umiał ani chciał mu głęboko w duszę zaglądać, z jego żoną, dosyć mu przyjazną, bo ujętą małemi podarkami i grzecznością gościa, żył na bardzo poufałej przyjacielskiej stopie. Zresztą znajomości nowych niewiele zrobił bliższych, chociaż przez Bieleckiego poznał ludzi i ich stosunki na dworze.
Zapraszano go wszędzie, pokumał się ze wszystkiemi niemal, z któremi Bielecki był znajomym: z capellą, muzykantami, służbą zamkową, dworzanami, koniuszemi, ale nie zdradzał się z sobą kim był i podawał się za człowieka, który po latach długich na kresach spędzonych, szukał sobie na starość kąta jakiegoś i zajęcia.
A że przez Bieleckich wiedziano, iż bez grosza nie był, on też dosyć chętnie częstował, nikomu w drogę nie wchodził, w żaden się spór nie mięszał, ze wszystkiemi starał być dobrze, lubiono go powszechnie, ale zbyt nie szacowano.
Kosztowało niemało Płazę, który gwałtownego swego temperamentu nie pozbył z wiekiem, poskramiać się i trzymać na wodzy, lecz musiał to czynić przez obawę, aby się nie wwikłać w złą sprawę.
Z powrotem na Niż niebardzo mu się chciało, nie naglił też zbytecznie o listy, które odkładano pod pozorem, iż król jeszcze niepewien był jak i kiedy kozaków zażyje. Chciał z tem ustnem tłumaczeniem Płaza odprawić Parfena, aby go nie mieć ciągle na karku jak nadzorcę, ale kozak potrząsał głową i nie dał się słać.
— Trzeba dać znać, no, to nakażcie mi, ja znajdę takiego co to zaniesie atamanowi i koszowym, a ja ztąd nie ruszę, póki mnie oni nie powołają.
— Ono to tak wygląda — śmiejąc się raz rzekł Płaza — jakby mnie nie wierzono spełna a was na straży postawiono. A na cóż było listy mi dawać, kiedy wiary nie dajecie!
— Uchowaj Boże — zaprotestował Parfen. — Wam się wierzy, ale możecie potrzebować pomocy, od tego ja tu jestem.
A gdyby zresztą i chciano patrzeć w wasze karty — dodał kozak — alboby się temu dziwować? Alboście wy nie lach? choć lat tyle między kozakami, krew nigdy się nie mieni w człowieku! Listy wam dali, bo kozaka takiego do nich jak potrzeba nie było! Niech wam się nie skuczy, że ja chodzę za wami. Jak nie macie co taić? co wam to szkodzi...
Płaza nie miał nic więcej nad to do utajenia, że w nim w istocie lach odżył, a przyczyniła się do tego zmartwychpowstania piękna dworka, którą u Bieleckich poznał, która straszliwie mu nieboszczkę żonę przypominała. Zręczne dziewczę korzystało z tej słabości starego, aby go, niewiadomo w jakim celu, całkiem sobie pozyskać.
Uroił on, iż mogła być tą właśnie zagubioną córką jego, a że dotąd nic z tego co o niej wiedział przypuszczeniu się temu nie sprzeciwiało, utwierdził się w swem przekonaniu. Nie przyznał się do tego pięknej Bietce, ale nadzwyczaj się nią żywo zajmował, służył, opiekował i nie taił z tem, tak że Bielecka go posądzała, jakoby o małżeństwie z nią myślał.
Chociaż wieki wcale niestosowne były, tyle się podobnych kojarzyło związków, iż i ten mógł się wydawać możliwym.
Zagadnięty wszakże żartobliwie przez Bielecką, która gotową się oświadczała pomagać mu nawet, Płaza ramionami dźwignął.
— Pani moja miłościwa! — zawołał — a toby mnie do czubków wsadzić trzeba, gdybym o tem pomyślał. Jać, conajmniej ojcem jej bym mógł być. Gdzież tu do mojego kożucha przypiąć taki kwiatek?
— A! a! — wołała trzpiotowata Bielecka — no, a król nasz się żeni... starzy na najlepszych mężów wychodzą, a waszmość nie jesteś tylko się czynisz starym.
— Ja o żadnem ożenieniu nie myślę — dorzucił Płaza — ale Bietkębym rychlej za dziecko sobie przybrał, bo mi przypomina nieboszczkę, którą, choć nie była tego wartą, zawsze jeszcze potroszę miłuję.
Bielecka brała w obronę tu nieboszczkę i wmawiała w Płazę, że mężczyźni ze swą głupią zazdrością nigdy nie mają słuszności... przywiduje się im zawsze.
Z jednej więc strony dziewczę to przywiązywało Płazę do miejsca, z drugiej osobliwsze zaprawdę spotkanie, które on krył przed ludźmi.
Włócząc się po mieście, co mu się często trafiało, gdy albo nie miał co czynić lub Parfena sznurkującego za sobą umyślnie na złość chciał w błąd wprowadzić, zaszedł raz na Nowem mieście do kościołka Ś. Brunona.
Przy nim naówczas znajdowała się szkółka ubogich chłopiąt, sierót, pauprów z miłosierdzia utrzymywana. Pauprów tych biednych znało miasto całe, bo z piosenkami, z gwiazdką, z jasełkami chodzili za jałmużną i było im to dozwolono. Tuż przy kościołku znajdowała się dosyć duża izba, którą nazywano szkołą. Nic biedniejszego nad nią wymyśleć nie było podobna. Zimą opalano ją przez miłosierdzie ofiarowanemi polanami i trzaskami; stołki, ławki, stół pochodziły z żebraniny i znać na nich było dobrze to pochodzenie; w oknach, którym połowy błon brakło, papier i cienko wystrugane sosnowe deszczułki zastępowały wybite szyby, a o czystość i porządek same sieroty się starać musiały, więc zmiatano śmiecie do kąta, i na tem kończyło się wszystko.
Płaza, który przypadkiem już także zaszedł był do kościoła, szpitalu i szkółki przy Ś. Duchu, gdzie również miejskie dzieci uczono potroszę, choć i tam parady wielkiej nie było, gdy porównał ową biedotę Ś. Brunona ze szkołą przy szpitalu Ś. Ducha, aż mu się serce ścisnęło — a pociągnęło go ku tym pauprom i wspomnienie krakowskich.
Gdy się im z litością przypatrywał, więcej jeszcze nad nich uderzyła go twarz blada, bardzo dziwnych rysów, ubogo i nędznie odzianego klechy czy księdza, który właśnie nad pauprami miał jakby dozór i zwierzchność. Twarzy takiej kwadratowej, z niezmiernie szerokiemi ustami, z głęboko pod czaszką osadzonemi oczkami małemi, z kośćmi czoła wystającemi ostro, z uszami ogromnemi jakby z pargaminu wykrojonemi, drugiej chyba na szerokim świecie szukać było i nie znaleźć.
Tymczasem Płaza takuteńką drugą, tylko młodszą, gdzieś sobie przypominał! Gdzie? naturalnie że w Krakowie, ale do kogo ta osobliwa maska i śmieszna i sympatyczne obudzająca uczucie należała? tego sobie Płaza w żaden sposób nie umiał przypomnieć.
Przysiągłby był, że go kędyś, gdzieś znał, widywał.
Tak go to poruszyło, jak teraz wszelkie przeszłości wspomnienia, i nie mógł się od tego wstrzymać, aby nie podejść do ubożuchnego księżyny, i, niby dla rozpytania o pauprów, zawiązał z nim rozmowę.
Głos cichy, łagodny, miękki tego człowieka, uśmiech jego jeszcze żywiej mu na pamięć przywiodły kogoś... ale kogo? Nie mógł jeszcze się rozgarnąć.
— Wiele tu tych pauprów macie? — zapytał.
— Jest ich kilkunastu, a byłoby daleko więcej — dodał ksiądz — gdyby ich szkoła czem przywabić mogła oprócz tej jałmużny, którą wyuczonemi w niej piosenkami mogą sobie zarobić. Ale jak się temu biedactwu inny chleba kawałeczek nastręczy, trochę czem posmarowany a lżejszy, co za dziw, że głodne pójdą za nim?
Zimą jak jest trochę drewek i w piecu się pali, to obdartuszki przychodzą się tu ogrzać, a ja z tego korzystam, aby ich katechizmu poduczyć, niektórych do alfabetu zaprządz, innych obietnicą lepszego bytu do nauki zachęcić.
Westchnął ksiądz. Rozmowaby się przeciągnęła dłużej pewnie, gdyby w tej chwili wychodzący z proboszczowskiego budynku poważny zakrystyan nie zawołał na głos tonem dosyć nakazującym:
— Ksiądz Stoczek do dobrodzieja... a żywo!
Ruszył natychmiast w wyszarzanej sutannie ksiądz Stoczek na zawołanie, a Płaza po nazwisku sobie przypomniał, że gdy w Krakowie do szkoły chodził, miał tego Stoczka jako służkę, towarzysza i przyjaciela przy sobie. Trwał ten stosunek lat kilka. Zniknął mu potem pauper z oczów, bo Stoczek pauprem był, i pozostał nim po dziś dzień, choć cudem jakimś do sukni duchownej się dobił, co dla ubogiego, nieznanego pochodzenia sieroty i nieszlachcica, trudnem było, z wyjątkiem zakonów żebraczych, gdzie niewiele pytając przyjmowano ludzi.
Stoczka sobie teraz żywo przypomniał bardzo Płaza, a może go za dawnych czasów nigdy tak nie umiał ocenić jak teraz, gdy przeszłość rozpamiętywał. Był ów Jacuś Stoczek niezmiernie bystrego pojęcia, uczył się łatwo, pamięć miał osobliwą, a przytem charakter łagodności niewyczerpanej, wszelkie próby wytrzymującej. Młodzież go jako bezbronną istotę często z tem okrucieństwem młodych, które krwi nie serca złego jest dziełem, brała na tortury, prześladowała, znęcała się nad nim, nigdy się nawet nie zniecierpliwił. Rozbrajał tą anielską dobrocią.
Stoczek tak go mocno zajął teraz, iż nazajutrz powrócił do Ś. Brunona na Nowe miasto i pod pozorem ofiarowania jałmużny dla pauprów, znowu z nim zawiązał wczoraj przerwaną rozmowę.
— Nieprawda mój ojcze — zagadnął go — wam być musi imię Jacek?
— A zkądże wy o tem wiecie? — spytał zdumiony księżyna.
— Mój Boże, tyle lat temu! ani wy mnie ani jabym was może nie poznał teraz, gdybym wczoraj przypadkiem nazwiska nie posłyszał.
Stoczek z jakiemś rozrzewnieniem się w starego znajomego wpatrywał długo.
— Otóż — zawołał — jakby głęboko w siebie wszedłszy — otóż ja wam powiem, że alboście wy Lasotą Wierzbiętą, albo... nie wiem!
Nie było w podwórku przy szkole nikogo i stary mu się rzucił na szyję.
— Jam jest — rzekł — ale cicho Jacusiu! bo mnie, jak sobie przypomnisz (jeśliś o tem wiedział), wielkie nieszczęście spotkało. Lat wiele nie byłem tu, ale na wygnaniu srogiem, dalekiem, na pokucie. Powracam stary, z innem nazwiskiem... zwij mnie Płazą po matce.
Stoczkowi łzy się na powiekach zalśniły. Była to godzina właśnie, gdy chłopięta ze szkoły szły na miasto z garnuszkami i miseczkami drewnianemi, miał więc czas ks. Stoczek.
— Mój miłościwy panie — rzekł z dawną pokorą pokłon czyniąc Płazie — jeżeli moją ubogą izbą nie pogardzicie, zajdźcie do mnie. Nie gorszcie się tem, że ja w takim, mogę powiedzieć, chlewku mieszkam; jestem kapłanem, sługą tego Boga, co się na sianku w stajence narodził, więc mi się ani godzi, ani potrzeba pałaców i izb strojnych, byle celka i twarde wezgłowie.
— Chodźmy! — rzekł uradowany Płaza, iż znalazł jednego człowieka, z którym otwartym być mógł; z Jacusiem bowiem tak bezpiecznym był, że taić przed nim nie potrzebował nic, a dusza potrzebowała wylania się i porady.
Nie przesadził wiele Stoczek mówiąc, iż w chlewku mieszkał, izba bowiem, którą otworzył, a wchodziło się do niej wprost z podwórza, o jednem małem oknie, tak była biedną i ogołoconą jak celka najuboższego mnicha. Ledwie się w niej obrócić było gdzie, tak maleńkie miała rozmiary; pułap nizki, ściany lepione gliną, zamiast podłogi tok z gliny ubity, a za sprzęt cały stoliczek, klęcznik z sosnowych tarcic, tarczanik i stołek.
Gości też tu nie przyjmował biedny kapelan, ale dla niego starczył ten kątek, prawdziwe schronienie anachorety. Wszystko tu aż do krzyża i godeł religijnych, do kropielnicy prostej glinianej u drzwi takie było nędzne i ubogie.
Stoczek jedyny stołek zasłał opończą dla gościa, a sam wskazał na tarczanik, iż na nim przysiąść może. Poczęli tedy rozpamiętywać stare dzieje, przyczem Płazie nieustannie się łzy z oczów dobywały, których wstydził się i ocierał je skwapliwie; Stoczek zaś płakał, ale łzom dawał płynąć aż na starą sutannę i nie zdawał się czuć ich nawet.
Żywot biednego był bardzo prosty. Dobił się kapłaństwa, bo tego jednego jako najwyższego dostojeństwa i największego szczęścia pragnął, ale nigdzie sobie pomieszczenia znaleźć nie mógł. Posługiwano się nim, brano do pomocy, a że nie miał ani powabnej powierzchowności, ani talentu przypochlebiania, a ascetyzmem swoim drugich sybarytów kłuł w oczy, więc się go pozbywano potem rychło. I tak z Krakowa dostał się do Sandomierza, ztamtąd do Piotrkowa, później do wiejskiej plebanii, naostatek do Ś. Brunona, gdzie mu jakby z łaski kąt dano.
Z czego i jak żył Bóg jeden wiedział. Czasem się ulitowała przekupka, podarowała chleb, zaprosił go mieszczanin do miski. Zresztą pościł tak wiele dni, a tak mało jeść potrzebował!
U Ś. Brunona dla tych dzieci i szkółki trzymał się, chociaż proboszcza miał niechętnego i wikaryusz usiłował go ztąd wypędzić, obawiając się, aby mu miejsca nie zajął. Starał się kłaniając, posłusznym będąc, wyręczając pozyskać sobie łaski, ale mu z trudnością się przychodziło tu utrzymać. Wszyscy się go lękali.
Ubóstwo, które otaczało biednego kapelana, Płazie mniej się wydawało może strasznem dlatego, że on sam na Niżu długo żył w najostrzejszych w świecie warunkach, tyle tylko że wódka stała za pociechę. Jednakże zdumiał się rozglądając.
— A! ojcze Jacusiu — zawołał — jakże tu koło ciebie chudo i biedno!
— Zmiłuj się! — odparł Stoczek — ja więcej nie potrzebuję! duchownemu nawet nie godzi się mieć ani pożądać zbytku, ubóstwo jest kondycyą naszą. Byleby mnie tu w tej izdebce do końca żywota spokojnie pozostawili, ja się niczego nie dobijam.
Zaczęły się tedy pytania i odpowiedzi obustronne; Płaza był szczęśliwy, że się zwierzyć mógł otwarcie, bo Jacusia tak pewnym był jak samego siebie. Księżyna słuchał dając oznaki podziwienia i politowania. Nie mógł w końcu zrozumieć tego na żaden sposób, jak polski szlachcic mógł tak skozaczeć, ażeby go aż w poselstwie poufnem wyprawiano, ani tego, że Płaza raz tu powróciwszy, znowu miał dobrowolnie na Niż jechać.
On sam o sobie mówiąc, za wszystko Panu Bogu dziękował i cały życia ubożuchnego i nędznego przebieg uważał za szereg cudów łaski Bożej nad sobą.
— Patrzajże, mój miłościwy Lasoto — kończył — co to za szczęście! dostać się tu gdzie tych sierotek tyle, duszyczek niewinnych mogę Bogu zachować, oświecić i pokierować temi biednemi. Czym ja się kiedy mógł tak dostojnego powołania spodziewać!...
— Ależeś ty stokroć lepszego wart! — wołał Płaza — i tylko niepoczciwość ludzka może tobą tak poniewierać. Trzeba się starać wyjść z tej dziury.
Stoczek oświadczył stanowczo, że o tem ani myśli i że dla niego oderwanie się od szkółki byłoby największem nieszczęściem, a jedno czego pragnął, to żeby szkółkę można podźwignąć i dzieciom pomoc jakąś zapewnić.
Płaza, który się co krok tu przypatrywał niesłychanym wspaniałościom tysiące kosztującym, oburzył się.
— Na pałace i zbytki toż tu krocie idą, a na uboż i uczynki chrześciańskie grosza nikt nie da. I ma to Pan Bóg błogosławić?
Z tych słów można już zmiarkować, jaki kierunek przybrał umysł Płazy w ciągu tych kilku miesięcy pobytu w Warszawie. Odezwała się w nim miłość dla kraju i obyczaju, ale zarazem oburzenie przeciwko zepsuciu, jakie widział na każdym kroku. Umysł jego mężniał i coraz widział dalej.
Od kozaków, z którymi żył, miał teraz wstręt, ale więcej jeszcze obawy, aby te kupy dzikich ludzi, karne, spójne, niepotrzebujące do życia nic nad niezbędnie konieczne, nie wzięły kiedy góry nad szlachtą rozmiękłą, zniewieściałą, niesłychanie gadatliwą i wszystką siłę swą szafującą na słowa.
Znalezienie Stoczka, z którym mógł spędzać godziny długie na poufnych rozmowach, prawdziwem dla niego było błogosławieństwem, a ksiądz najlepszy na niego wpływ wywierał. Nie mogło jednak to obcowanie z księżyną ujść baczności Parfena i kozak w końcu spytał Płazę, co on robi tam u Ś. Brunona z tym odartym klechą.
Otwarcie mu powiedział Lasota: Był moim szkolnym towarzyszem i służką, poczciwy człowiek, lubię go... a ten przecie nikomu być strasznym nie może.
Parfen pomyślał, że lach zdzieciniał. Z trudnością przyszło Płazie uprosić i namówić Stoczka, aby czasami go odwiedzał. Ksiądz chwili wolnej nie miał. Zastępował proboszcza i wikarego u wszystkich ubogich chorych, umierających, na pogrzebach i chrzcinach, pilnował swej szkółki, a potem modlił się i na modlitwę zawsze znajdował, że mu czasu pozostawało zamało.
Jednakże kiedy niekiedy, po kilka dni nie widując czasami Płazy, przybiegał niespokojny Stoczek dowiadywać się o niego.
Z Wijurskim, z którym razem do Warszawy przywędrował Płaza, w pierwszych tygodniach widywał się czasami; postrzegł jednak, że ten Radziwiłłowski służka nadto ciekawy był, posądzał go o jakieś tajemnice i dobyć ich z niego próbował, więc począł go unikać.
W powietrzu chodziły wówczas jakieś głuche domysły spisków.
Wznowiło się na inny sposób to co się działo przez czas bardzo długi za panowania Zygmunta III: posądzano króla i jego towarzyszów o frymarki koroną, o zamachy stanu; teraz znowu Władysławowi IV przypisywano knowania jakieś na własną rękę, bez wiedzy rzeczypospolitej.
Było w tem coś burzliwego ducha szlacheckiego, lecz przyznać też trzeba, że w obu tych razach podejrzenia niezupełnie były bez podstawy. Zygmunt w początkach panowania istotnie się zrzec chciał korony na arcyksięcia Ernesta, a Władysław IV aż do cesarskiej korony sięgał ambicyą, a w ostatku przynajmniej chciał być pogromcą pogan i wygnać ich z Europy, a część spadku po nich zagarnąć.
Musieli się poufni druhowie królewscy zdradzać lub sam król niedosyć był ostrożnym, a naostatek krzątanie się jakieś było zbyt widoczne, które myśl króla zdradzało. Szlachta szemrała, a nawet panowie senatorowie, przed których znaczniejszą częścią taił się król, domyślali się i gotowali stawić opór.
Wtajemniczonych było niewielu oprócz Ossolińskiego. Kazanowskiemu nie było to tajemnicą, bo król nie mógł się przed nim taić z niczem, ale on do spraw politycznych niechętnie się mięszał.
W duszy był przeciwny wszystkiemu co spokojne, pańskie, wspaniałe i wygodne życie mogło zamącić.
Wyrzucał przyjacielowi królowi tę ambicyę nienasyconą.
Lecz w królu było dwóch ludzi: jeden, który się godził doskonale z sybarytą Adasiem, drugi, który potrzebował chwały, wielkości, blasku.
Królowa jechała już do Polski. Przychodziły ciągłe wiadomości o niej i o pani posłowej marszałkowej de Guibriant, która dodaną była od króla Maryi Ludwice i towarzyszyła jej do Warszawy. Wszędzie po drodze przyjmowano ją z należnemi honorami, i w Polsce też sposobiono się na wspaniałe powitanie.
Niektórzy z panów wedle tradycyi już gotowali pułki całe, oddziały, seciny i półsetki ludzi różnych broni, strojnych i zbrojnych przepysznie dla wystąpienia z nimi. Jedni po drodze, inni w Warszawie mieli ja potykać.
Król w początkach miał na spotkanie wyjeżdżać do Gdańska, czyniono ku temu przygotowania, ale podagra go trzymała w łóżku, a przynajmniej o dłuższej podróży zimą myśleć nie dozwalała.
Niecierpliwy też w początkach widzenia zaślubionej, zwolna Władysław, dzięki zabiegom aby go rozrywać w domu, ostygał.
Zawsze jednak jeszcze utrzymywało się to, iż wyjechać miał koniecznie na spotkanie, a książe Karol, brat królewski, mu towarzyszyć. Choć niebardzo ochotnie, posłusznym być musiał Władysławowi.
Z przyrodnych braci króla był on jednym z najznośniejszych mu, jeśli nie z najulubieńszych. Z Janem Kaźmierzem, dziwacznym, zmiennym, w postanowieniach niestałym, w obejściu się niemiłym, król się nie mógł nigdy ani zrozumieć ni zbliżyć do niego. Przekonał się po próbach wielu niefortunnych, że z niego trudno będzie statecznego uczynić człowieka; sądził go umysłowo ograniczonym i dziecinnym.
Karol był całkiem innym. Z powierzchowności niewiele przyjemniejszy nad Jana Kaźmierza, chudy, żółty, niezręcznych ruchów, milczący, niekiedy wybuchający gwałtownym gniewem, skąpy, książe biskup zamykał się ze swym kapelanem w ogródku, pracował około uprawy kwiatków, modlił się, rachunki pisał, grosza oszczędzał i wiódł życie zamknięte i surowe. Niemożna mu było odmówić jednak pewnego ciągu i ładu w prowadzeniu się, powagi i nieskazitelnych obyczajów. Nie umiał sobie pozyskiwać przyjaciół i miał ich niewielu, ale nie narażał się też nikomu.
Z Władysławem byli zgodni ale na zimno, charaktery, temperamenty, sposób życia ich dzieliły.
Rój ten kobiet, który wszędzie otaczał króla, dla niesłychanie surowego biskupa, rumieniącego się na sam widok kobiety, był nieznośnym.
Prześladowano go zawczasu tem, że gdy od króla będzie przodem wysłany na spotkanie Maryi Ludwiki, wedle mody francuzkiej zmuszony zostanie w twarz ją pocałować.
Biskup z furyą oświadczał, że choćby się niewiedzieć na co miał narazić, nigdy w życiu tego nie uczyni.
Oprócz obawy, aby nie był zmuszony dać lub odebrać pocałunku, książe biskup gryzł się i tem, że na przyjęcie wystąpić będzie musiał kosztownie, a każdy wydatek był dla niego nieszczęściem. Skarżył się, że mu jego biskupstwo nic nie przynosiło.
Taki był stan umysłów na dworze, który w ogóle na przybycie nowej pani niezbyt chętnem okiem poglądał, gdy jednego dnia, było to jakoś wprędce po nowym roku, Płaza powracający do domu (stał zawsze u Bieleckich w rogu Piwnej ulicy), spotkał się z malowaną twarzyczką swojej gospodyni, która biegała po izbach wyglądając męża bardzo niespokojnie i była rozdrażnioną jak nigdy.
— Nie widziałeś waćpan męża mojego? — zawołała napadając na wchodzącego.
— Nie.
— Zkądże idziesz?
— Z miasta.
— Nie słyszałeś nic?
— Ja? — odparł spokojnie Płaza — dziś tak dalece żadnej nowiny godnej powtórzenia nie pochwyciłem na mieście. Stało się co?
Bielecka była cała w ogniu. Tupała nóżkami, rzucała się, ciekawość jej była do najwyższego stopnia rozgorączkowaną.
Ręce szeroko rozkładając krzyknęła za całą odpowiedź:
— Na zamku... u króla, przyszła jakaś wiadomość... tajemnica... ale wszystko do góry nogami wywrócone... Coś okropnego! niespodziewanego się przygodziło...
Wiem tylko, że kuryerem z listami jakiemiś francuz nadbiegł, że królowi je do własnych rąk oddał, a potem... zawrzało i zagotowało się jak w kotle...
Godzina była obiadowa, pan Bielecki nie nadchodził. Jejmość wpadała w coraz niebezpieczniejsze rozdrażnienie; nic w świecie ją nie mogło mocniej rozgorączkować nad tajemnicę jakąś, któraby dla niej była niedostępna!
Nawykła była natychmiast i pierwsza wiedzieć co się działo na zamku.
Opóźnienie p. Łukasza miało swe znaczenie, potwierdzało ono wiadomość o czemś tajemniczem, co go mogło zatrzymać. Wprawdzie i wiele innych kłopotów miał teraz na głowie Bielecki, gdyż mu nie dawano na kuchnię pieniędzy i próżno się ich domagał, tak że o kredyt się starać musiał, ale to były sprawy powszednie, dla których opóźniać się nie potrzebował.
Południe już dawno minęło i otrąbiono je na wieży ratuszowej, gdy nareszcie nadbiegł Bielecki. Żona go już na wschodach witała gradem wymówek.
— Gadajże! co się stało na zamku? — poczęła sypać — król odebrał jakieś listy, powiadają, że musiało być w nich coś nadzwyczaj ważnego...
Bielecki palec położył na ustach.
— Kobieto! — zawołał — milczże, kiedy chcesz być cała... cicho... Nikomu o tem mówić niewolno. Nikt nie wie co to jest.
Bielecki wszedł z tem do izby, w której oczekiwał Płaza, ale ten zbytniej nie okazywał ciekawości. Jejmość rwała męża za rękaw od sukni.
— Mówże co wiesz.
Szafarz obejrzał się, zniżył głos i zaczął z miną tajemniczą:
— Przyjechał jakiś francuz z listami wprost do króla — rzekł — Bóg wie od kogo, ale domagał się, aby je do własnych rąk pańskich mógł oddać, tak że go w końcu do sypialni wprowadzono, bo król swoim zwyczajem dotąd w łóżku.
— No i cóż? co? — wołała Bielecka.
— Oddał listy, król je słyszę Pacowi kazał rozpieczętować, a co potem się stało, żywa dusza nie wie, ani od kogo one były, ani co zawierały.
Król po przeczytaniu blady miał być jak ściana i trząsł się z gniewu. Posłano natychmiast po Kazanowskiego. Zamknął się z nim na parę godzin, nie kazawszy puszczać nikogo.
Kazanowski wyjechał jak zbity... Pac chodzi zasępiony, od nikogo się nic dowiedzieć nie można. Królowi zaraz od tego wzruszenia gorzej być poczęło. Przywołano doktora, obiadu jeść nie chciał.
— Ale cóż to może być? co? — zawołała Bielecka. — Ja natychmiast po obiedzie biegnę do Bietki, bo do Amandy wątpię żeby się można docisnąć. One coś wiedzieć muszą.
— Nikt nic nie wie! — przerwał p. Łukasz — nikt, a ci co wiedzą milczą jakby im usta zamurowano.
— Przecież nazawsze to tajemnicą pozostać nie może — poczęła żywo gospodyni. — Jeżeli to króla tak dotknęło, wiadomość musi być ważna, toć się nie utai... ale co to może być? co to może być?
— Już to samo, że francuz listy przywiózł i to słyszę wprost z Francyi, a z takim pośpiechem — rzekł Bielecki — dowodzi, że się to tyczy królowej, a nam wiadomo, że ona już być musi blizko Gdańska.
— Więc to nie od niej listy? — zapytała Bielecka.
— Niewiadomo, nic niewiadomo — dokończył gospodarz.
— Ta jedna rzecz pewna — wtrąciła jejmość — że rzecz się tyczy królowej, a druga, że ten posłaniec dobrego nic nie przyniósł, bo z dobrem się niema co taić.
Bielecki się zadumał. Niedostatek pieniędzy w skarbie myśli jego inny nadawał kierunek.
— Najprędzej to poseł przywiózł, że za królową posagu nie dadzą, a my tu jak kania dżdżu tego złotego czekamy. Mówili o dwóch, o trzechkroćstutysiącach talarów... Kto wie, może oprócz klejnotów nic nie wiezie.
Bielecka potrząsnęła głową.
— A! — zawołała — u ciebie tylko pieniądze na myśli. Nie, król się musiał co do posagu zawczasu zabezpieczyć, to coś innego...
Bielecki usiadł do stołu, bo krupnik ostygał.
— Nie odgadniemy — rzekł.
Jejmość tak prawie jak nie jadła. Ciekawość ją paliła okrutna, ale pocieszała się tem, że zaraz od stołu wstawszy pobieży na zamek i choćby z pod ziemi zakopaną, tajemnicę tę dobędzie.
Przyśpieszono więc obiad; gospodyni pierwsza wstała od stołu i nie zważając na porę przykrą, pobiegła natychmiast na zamek. Płaza nie wychodził tego dnia z domu, Bielecki także. Doczekali się więc późnym wieczorem powrotu pani, ale weszła do nich z taką twarzą sfałdowaną i zmienioną, milcząca, zła, że mąż jej pytać o nic nie śmiał. Po chwili dopiero Płaza szepnął, czy się o czem nie dowiedziała.
— Tyle tylko wiem — rzekła — że to rzecz niemałej wagi, ale z sypialni króla nikt nic nie wyniósł. Pac się zaklina, że nie wie nic. Chodzą wszyscy, jakby największe jakieś nieszczęście ich spotkało. Kazanowski gdy od króla wyjeżdżał, nikogo nie widział, do nikogo się nie odezwał.
Francuza, który listy przywiózł, natychmiast zabrano i odprawiono precz, tak że od niego się nie mógł nikt dowiedzieć co i od kogo tu przynosił.
Bielecka ruszyła ramionami.
— Wszystko to nic — dodała — bo żeby jak taić chcieli, szydła w worku nie schowają... tylko złość bierze czekać i nie módz nic odgadnąć.
Król wieczorem księdza Pstrokońskiego kazał do siebie przywołać; z tym też siedział zamknięty, ale szeptali pocichu.
Można sobie wystawić z jaką niecierpliwością Bielecka wyglądała dnia następnego, w którym spodziewała się odwiedzin Bietki, a ta jej coś przynieść mogła. Nadeszła ona w istocie, ale zaraz od progu oświadczyła, że nie wie nic.
Król przez całą noc na podagrę tak cierpiał, że krzyki jego słychać na zamku było. Mówiono, że niepodobieństwem jest, aby naprzeciw królowej mógł wyjechać i że pewnie tylko wyśle brata i kanclerza Radziwiłła, a może i innych panów. Mówiono o Dönhofie wojewodzie pomorskim.
Bielecki także z zamku przyniósł potwierdzenie tego co Bietka opowiadała. Dodawał, że nader przykre jakieś usposobienie panowało w kole otaczającem króla najbliżej. Kazanowski siedział długo sam na sam z nim.
Pac wszystkim powtarzał, że on nie jest wtajemniczony, ale że się domyśla, iż przywiezione listy tyczyły się królowej.
Bielecka nadaremnie sobie głowę łamała. Ani trzeciego, ani czwartego dnia z zamku nic nie wyszło, coby się domyślać dozwalało treści tych listów, które takie uczyniły wrażenie a wprędce takiem milczeniem i tajemnicą pogrzebione zostały.
Płaza wnosił, że musiała być rzecz wielkiej wagi a niepomyślna gdy tak się z nią ukrywano.
Tymczasem zaś, ponieważ król zdawał się tem więcej potrzebować rozrywki, Pac biegał za Bietką, która i jego i króla, igrając sobie z nimi i śmiejąc się wodziła, napróżno im czyniąc nadzieje.
Dziewczę przed Bielecką nie taiło tych zabiegów, jakie wojewodzic czynił; przenikało doskonale ich cel i nie okazywało najmniejszej ochoty paść ofiarą fantazyi chwilowej pana.
Z drugiej strony panna Amanda, która czyniła niejakie nadzieje starającemu się o nią Czartoryskiemu, iż za niego wyjdzie, znowu zmieniła usposobienie, jak gdyby miała nadzieję nietylko się na swem stanowisku utrzymać, ale nawet zdobyć jeszcze ważniejsze.
Pac powiadał, że przed przyjazdem królowej i rozpatrzeniem się w tem, jak król z nią żyć będzie, nic się na dworze nie zmieni.
Lekko sobie jakoś szacowano nową panią.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.