Na królewskim dworze/Tom I/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na królewskim dworze
Podtytuł (Czasy Władysława IV)
Tom I
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1886
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IX.

Stało się wedle woli i życzenia pięknej Bietki, która gdy raz czego zapragnęła, umiała to przyprowadzić do skutku.
Uprzedziła ona zaraz Mingajłowę, że ojca znalazła i że z nim chce ją odwiedzić, a razem pałac włoski pana marszałka mu pokazać. Tegoż dnia otrzymała odpowiedź, iż wszystko się jak najlepiej składa, bo marszałkowa była w odwiedzinach u bratowej, a marszałek na łowach, pałac więc cały stał pusty do obejrzenia.
Przez starego muzykusa, który ją potajemnie po francuzku uczył, Bietka powołała za przewodnika do pałacu dawnego sługę Kazanowskich, który z nimi po Włoszech podróże odbywał, budowniczego ich i muzyka królewskiego Jarzemskiego, który Warszawę całą doskonale znał, bo właśnie ją zabierał się wierszem polskim opiewać, o czem wszystkim, wszędzie i zawsze rozpowiadać lubił.
Dworak był ze krwi i temperamentu ów Jarzemski, lizun, pochlebca, ale człek zręczny, i choć wszyscy się z niego i jego wierszydeł śmiali, on wszystkich umiał wyzyskiwać i na swą korzyść każdą rzecz obrócić.
Pracowity, ruchawy, niezmordowany, jednego dnia w kapelli grał, z dworakami i przybyłymi panami jadł i pił, plany dworów rysował, wiersze składał, kobietom pieśni śpiewał i dworował a zręcznie się do podarków przymawiał każdemu z senatorów i magnatów, którego tylko napotkał. Znał on ich wszystkich, choć nie wszyscy oni go znali, a tak się wśliznąć umiał do każdego, iż pozbyć się go nie było podobna.
Oprócz tego u duchowieństwa, po klasztorach, gdzie w poście najlepszy stokfisz podawano, gdzie starym częstowano miodem, Jarzemski muzyki urządzał i do stołu zasiadał.
Bietka, która pięknością swą jednała sobie przyjaciół na dworze, nie mogła być dla Jarzemskiego obojętną, bo i nią się posługiwał.
Na ten raz ona go zamówiła sobie wzajem do posługi, na co Jarzemski się zgodził ochotnie.
— Przeprowadzę! pokażę! — zawołał — nikt w świecie, nawet sam pan marszałek swojego pałacu lepiej nie zna nademnie, za to ręczyć mogę. Panienka to wiesz, że ja go szumnemi wierszami opisałem... ale jak! potomność się równie pałacowi, jak moim wierszom dziwować będzie. Nie pominąłem nic, a jutro też dostojnemu rodzicowi waszemu okażę wszystko, nic nie zapomnę.
Gdy zrana około dziesiątej godziny do zamku przyszedł Płaza, ustroiwszy się nie dla siebie, ale dla córki, aby się go nie wstydziła, znalazł już ją i Jarzemskiego, który oczekiwał zabawiając Bietkę rozmową, ale że zwyczaj miał najwięcej mówić o sobie samym, i — ja — nieustannie mu na usta powracało, nie była ona bardzo zabawną.
Znajomość z panem Płazą łatwo została zawartą, przyczem Jarzemski zaraz przedstawił się mu jako budowniczy, szczególniej w Ujazdowie od króla mający zlecone sobie nowe gmachy, jako muzyk niepoślednie miejsce zajmujący w kapelli, i jako poeta, który wiersze składał, jak orzechy gryzł.
Wszystko to milczącem podziwieniem przyjmował Lasota, kłaniając się temu mnogolicemu mężowi, któremu tymczasem usta się nie zamykały.
Tuż obok Bernardynów kościoła i klasztoru, wznosił się na pierwsze wejrzenie wielce wspaniały pałac marszałka, cały miedzią pokryty, z gałkami złoconemi i wietrznikami herbowemi z herbem Grzymała, na który wskazując Jarzemski, asumpt z niego wziął do przypomnienia jako jeden Kazanowski króla Kaźmierza pod Chojnicami ratował, jako drugi Henryk imieniem, lat dwadzieścia w Turcyi w niewoli siedział, z której powrócił razem z onym turkiem, co go za swego miał, i turek potem u niego aż do śmierci pozostał.
Więcej też o rodzinie trudno było powiedzieć, bo o niej mało przed teraźniejszymi pany Kazanowskimi, którzy nagle urośli łaską królewską, słyszano.
Zewnątrz tedy ukazawszy i owe cztery wieżyce po rogach, które zamkową powagę pałacowi dawały, i błyszczące okrycia dachów wysokich, JMPan Jarzemski zaprowadził do altany nad Wisłę, która w lecie w istocie, zielenią rozmarynów w naczyniach pięknych tu ustawionych okryta, mogła być zachwycającą i widok z niej się na okolicę roztaczał wspaniały i rozległy, ale teraz, zimą, balasy kamienne, wschodki, ozdoby dachu, rzeźby, wszystko śnieg i lód okrywał. Na wiarę więc tylko przewodnika Płaza się zachwycać musiał.. Wisła stała mrozem zdjęta, a poza nią śnieżne równiny, obielone lasy, niewiele miały rozmaitości i wdzięku.
Ponieważ tuż z boku stał cekhauz, chciał Płazę do niego też prowadzić na oględziny Jarzemski, aby armaty, muszkiety, zbroje, namioty, tureckie łupy, kopie złocone, dzidy, działka polne, hakownice, śmigownice, rydle, motyki i lwie skóry rozpostarte szczegółowo ukazywać, ale Lasota, nie sądząc, aby to Bietkę zabawiać mogło, wymówił się od rozpatrywania zbrojowni.
— Pamiętajcie ino — rzekł za rękę go chwytając Jarzemski, któremu szło o to wielce, aby potęgę Kazanowskich okazał w świetle jasnem — że cekhauzu tu w Warszawie niema nikt, tylko król jegomość, a pan marszałek drugi. Choćby naprzykład Ossoliński swoją zbrojownię tak chciał nazwać, nie można jej do naszej porównać — paplał dalej Jarzemski — a zowię ją naszą, bo choć jestem ante omnia królewskim sługą, ale panów Kazanowskich też być nie przestałem.
Ponieważ obok cekhauzu kuchnia stała, i tej nie chciał przeoczyć a pominąć Jarzemski, gdyż, zdaniem jego, nawet kuchnia Kazanowskich godną była oglądania, dla osobliwych naczyń, które ją napełniały, i dla takiego urządzenia jej, że ztąd panny kuchenne, nakryte misy wprost wschodkami przenosiły do jadalni. A że zdaniem Bietki do pokojów ochmistrzyni Mingajłowej przez te wschody było na drugie piętro najbliżej, a od staruszki począć należało, mógł więc sumienny Jarzemski i kuchnię marszałkowską w całej jej okazałości Płazie przedstawić. Bo chociaż obojga państwa podówczas nie było w Warszawie, dwór ich liczny tak wykwintnie musiał być karmiony, jak państwo sami.
Stara Mingajłowa przy pokojach, w których fraucymer się mieścił, czekała już na Bietkę. Była to bardzo miła, łagodnie uśmiechnięta, srebrnowłosa staruszeczka, której dobroć z pomarszczonej ale jeszcze pięknej twarzy patrzyła. Zaprosiła ona gości do swojego pokoju na mały spoczynek i przekąskę, którą już zastawioną zastali, a Jarzemski, nawykły nigdy chlebem i napojem nie pogardzać, wziął się zaraz do gospodarowania.
Płaza więcej zajął się samą gospodynią, która mu znalezionego dziecięcia winszując, o jego własne dzieje ciekawie rozpytywała. Z tych naturalnie Lasota tyle tylko jej odkrył ile mógł i przystało.
Gdy Płaza i Bietka zabawiali rozmową Mingajłowę, a Jarzemski potroszę się do niej wtrącając tylko, pilno około szkła i misek chodził, ponieważ czasu dosyć upłynęło, a zdaniem jego, wiele bardzo do oglądania w pałacu pozostało, musieli się ze staruszką pożegnać i iść za przewodnikiem.
Mingajłowa na stronę trochę wzięła dziewczę.
— A pocóżeś ty, dziecko moje — odezwała się pocichu — zabrała z sobą z zamku tego gadułę i nudziarza? Nie da wam spokoju. Na ten raz musi już tak być, ale w drugie odwiedziny z ojcem tylko proszę.
Z pokojów panien Jarzemski zwycięzko wprowadził ich do długiej i wspaniale w istocie przedstawiającej się galeryi obrazami zawieszonej od stropu do posadzki.
Na tem stary Lasota wcale się nie poznał, ale zdumieć musiał blaskowi, jaki ścianom nadawały te płótna, wystawujące bitwy, tryumfy, a naostatek i wizerunki ad vivum naturalnej wielkości, króla, nieboszczki królowej, małego Zygmunta, dalej rodziny Kazanowskich i kilku jej przyjaciół i powinowatych.
Oprócz obrazów, we wnękach stały tu marmurowe posągi, ale nie świętych. Nagość ich nieco Płazę raziła, lecz Jarzemski się śmiał, zaręczając, że i w królewskich pałacach i wszędzie teraz podobne kamienne osoby wystawiano.
Na stole w pośrodku galeryi stały wielkie globusy, leżały zwitki różne, a Jarzemski ukazał w rogu na wałkach nieporozwijane płótna, które na miejsce i ramy oczekiwały. Wszystko to starego Płazę przenosiło w świat dla niego tak dalece obcy i nowy, że z usty zamkniętemi podziwieniem słuchać tylko musiał, co Jarzemski głosił, a sam odzywać się nie śmiał.
Bietka zaś głośno i raźnie wielki swój zachwyt nad pięknością obrazów objawiała żywo. Dla niej nie były one rzeczą tak nową i mogła nawet o treści niektórych coś ojcu powiedzieć.
Pierwsza to naówczas i po wsze czasy była w Polsce galerya ta Kazanowskich, o której pamięć pozostała. Wojny szwedzkie zniszczyły ją i rozproszyły, tak jak niezmierną ilość dzieł sztuki, które dwa panowania ostatnie wprowadziły do Polski.
Zygmunt III sam malarz diletant, Władysław IV, którego w młodych latach malował Rubens, Kazanowscy, wreście znawca i miłośnik sztuki Jerzy Ossoliński, poczęli szczepić zamiłowanie jej u nas, gdy wkrótce potem nieszczęsne zawichrzenia, wojny szwedzkie i kozackie wszystko to w zarodku rozniosły.
Z galeryi, którą przez chwilę oglądali, długo w niej pozostać im nie dając Jarzemski, poprowadził znowu na dół aż do drugiej altany, z mało co różnym widokiem na Wisłę, również galeryami i marmurowemi wschodkami, balasami, posadzką przyozdobionej; z tej wprost przeszli do wspaniałej sali jadalnej, o której zawczasu cuda prawił im Jarzemski.
— Macie wiedzieć — za rękę przytrzymując Płazę mówił mu z przyciskiem wielkim — że w tej sali, którą oglądać będziecie, królestwo ichmość oboje niejeden raz, ale wielekroć razy państwo marszałkowstwo ugaszczali i przyjmowali. Oprócz tego, co było posłów nie minęło Warszawy, aby ich tu nie karmiono i nie pojono; posłowie cesarza JMości, króla hiszpańskiego, turecki wielki poseł, francuzki, moskiewski, perski, wszystkich my tu widzieliśmy, nie licząc senatorów, dygnitarzy, cudzoziemców podróżujących i najdostojniejszych panów.
Drzwi się tedy otwarły i weszli do sali, która w istocie może najwspanialszą była ze wszystkich w tym zbytkowym pałacu faworyta królewskiego. Niezmiernie jasna, wedle wyrażenia Jarzemskiego, do latarni podobna, dwoma rzędami okien oświecona, na pierwszy rzut oka olśniewała, szczególniej złotem tłem obić ściany okrywających, które umyślnie były we Flandryi robione do budowy tej i kosztowały więcej niż niejeden dwór w Warszawie cały.
W pośrodku od stropu lichtarz w kształcie korony, złocony, spuszczał się ponad stoły. Przy jednej ze ścian balkon kamienny, przeznaczony był dla muzyki, która wejście do niego miała z piętra wyższego.
Wszystko tu zbytkiem i misternością wyrobu godziło się z sobą na istotnie królewskiego przepychu całość, krzesła dokoła stołów złocone, skórą wyciskaną okryte, stoły z rzeźbionemi podstawami, gęsto miały porozsiewane herby rodziny Kazanowskich i Służków.
Przy oknach ukazał Jarzemski, tam gdzie obicie nie dochodziło, malowanie udatne, zajmujące przestrzeń tak, że nigdzie ściany widać nie było. Piec nawet ogrzewający salę przywieziony był z zagranicy i cały barwami żywemi okryty. Poza nim znajdowały się winociągi z piwnic wprost prowadzące do srebrnej baryły ogromnej na kołach, którą około stołów toczono napełniwszy. Misterne i to było dzieło sztuki niemieckich złotników, na którem Bachus też srebrny z czarą w ręku, z wieńcem na skroni, z usty uśmiechniętemi królował.
Oprócz tej najpoważniejszej, przy wspaniałym kredensie w rogu sali, cały rząd srebrnych pomniejszych baryłek stał z różnego rodzaju i pochodzenia winami. Naostatek i fontanna srebrna w środku kredensu wyrzucała wysoko w górę strumień wina, a całym rzędem koło niej rozstawione były konewki, nalewki, bechery, kubki, puhary najwytworniejszych kształtów srebrne, złocone, z kamieni drogich, szklanne weneckie i t. p.
Tu już i Płaza, dosyć zresztą obojętnie spoglądający na przepychy te, które mu się szaleństwy jakiemiś wydawały, wykrzyknąć musiał zdumiony samą myślą, jakim kosztem musiało się to wszystko gromadzić, budować, urządzać w kraju, w którym podobnych kunsztów nie znano nigdy, przy dawnej obyczajów prostocie, nawet u największych magnatów.
— A! panie mój — zawołał zwracając się do Jarzemskiego — mieliście słuszność mówić, że i w królewskim zamku nic równego temu niema, lecz odkryjcie mi tajemnicę tę, jako pan Kazanowski przyjść mógł do takiej majętności, która mu na to starczyć dozwoliła?
Jarzemski głowę nizko skłonił.
— Tajemnicą to nie jest — rzekł — sam pan marszałek powtarza głośno, iż wszystko winien jest łasce pana swojego, którego serce umiał sobie pozyskać. Ale też wiedzieć należy, iż gdyby dziś król, jak niegdy książe zapotrzebował wszystkiego tego mienia od p. marszałka, oddałby mu co ma do ostatniej koszuli.
Bietka się uśmiechnęła trefnie.
— A! byle się to nie zimą przygodziło — zawołała — bo p. marszałek chłodu nie znosi!
Mnóstwo potem drobnych osobliwości, zwłaszcza między naczyniem do picia, począł Jarzemski ukazywać Płazie; były tu bowiem puhary w kształcie zwierząt i ptaków, drogiemi kamieniami i perłami sadzone, z jednego kamienia żłobione i takie, z których aby się napić a nie rozlać, wiedzieć trzeba było jak się obchodzić z niemi. Muzyk, poeta i budowniczy był też we wszech kunsztach tak obyty i obeznany z niemi, iż dla niego nie było tu tajemnic.
Czas jednak na tem oglądaniu tak szybko upływał, iż Bietka nawet przyśpieszać zaczęła oglądanie reszty, ale Jarzemski nie dał się już przełamać.
— Żądaliście odemnie, ażebym pałac pokazał, panieneczko moja — rzekł — bądźże cierpliwą, bo inaczej ojciec jej fałszywe poweźmie wyobrażenie, a ja mieć to będę na sumieniu.
Zatem zejdziemy teraz aż ku bramie ze wzwodem i przekopem od miasta, która też godną jest wejrzenia.
W istocie nawet na wypadek wojny rozpaczliwa obrona mogła czas jakiś zatrzymać tu napastnika. Sama brama ogromna, murowana, mieściła straż, piechotę pańską i kuźnie.
A że się właśnie nadało tak, iż wyprowadzano konie, i brodaty kawalkator grek dosiadał młodego dźianeta, a inne pod wspaniałemi dekami perskiemi masztalerze wyprowadzali, obeszło się tym sposobem od zaglądania do stajen, do którychby Jarzemski niechybnie ich zaprowadził, choćby dla okazania, że jego i z nim idących puszczano wszędzie.
W tej stronie, jak gdyby pałac z utynencyami niedość był jeszcze obszerny, miano wznosić nowe mury nad stajniami. Wykwintna łaźnia pańska parowa i wanny szczęściem były zamknięte, ale muzyk opisał je Płazie, jako nadzwyczaj kunsztownie urządzone, tak że tylko się kąpać a parzyć chciało po dniach całych w tych delicyach.
Przy łaźni zajrzeli do izby ogrodniczej, w której zimą hodowano na stół pański sałaty i inne ogrodowiny, co było w owym czasie nowością i wykwintem niesłychanym. Ale tu co krok miał coś do ukazywania osobliwego przewodnik: izbę, w której wychowywano młode niedźwiadki wzięte w gnieździe, budę, w której stare do szczwania trzymano na łańcuchach, komórki, gdzie inne dzikie zwierzęta zamykano.
Tak obszedłszy część podwórza, gdy już od drugiej kuchni Bietka się wymawiała, bo do Mingajłowej powracać chcieli, Jarzemski wprowadził ich do górnej sali wielkiej z altanami, która tylko na lato służyła i nie miała pokrycia; ale pomimo to ściany jej były obiciem bardzo wytwornem okryte, posadzki i drzwi miała też bardzo piękne. Jarzemski ukazał z tej strony, jako raritas, schody w kształcie ślimaka kręcone, wiodące na górę i nad drzwiami jednemi posąg Władysława IV, pod którym tablica marmurowa ze złotym napisem była dowodem wdzięczności dla pana.
Umyślnie skierowawszy do tego urzędowego wnijścia na pokoje, przy którem stała piechota z berdyszami i kordelasami u boku, dobrany lud olbrzymi i silny, Jarzemski otworzył podwoje i z tryumfem wiódł dalej, bo, jak on mówił, to co widzieli było dopiero początkiem.
W istocie rozpoczął się cały szereg pokojów, ale oprócz obrazów na ścianach, z których jedne wystawiały rośliny warzywne, owoce i kuchenne przybory, drugie widoki morskie, krajobrazy itp. nie było tu nic tak dalece nadzwyczajnego. Jarzemski tu izbę muzyków, instrumenta ich, pomieszczenie kapelli, do której i on niegdy należał, zmusił oglądać, i po dwu, czy trzech jeszcze izbach, uchyliwszy portyerę, jako do przybytku wwiódł do komnaty samego pana marszałka.
Zniżył głos wchodząc na próg, chociaż nikogo tu nie było oprócz faworytów: kotka morskiego na łańcuszku, białej papugi obracającej się w kole i mnóstwa ptasząt świergocących w klatkach, tak że mowę głuszyły.
Rozumie się, że i tu obicia były jak najkosztowniejsze, obrazy (nature morte) wielce wdzięczne, posadzki marmurowe, stoły mozaikowe, a w jednym rogu w niszy, rodzaj okna dozwalał słuchać mszy świętej w kaplicy pałacowej odprawianej, do której z pokojów pani, z izb zajętych przez fraucymer okna były także dla pobożnych.
Jarzemski ciągle zwracał uwagę na obrazy, które Płazie wcale się nie podobały, bo mu się wydawały zbyt obnażonemi; nawet Adam i Ewa, których muzyk jako arcydzieło zachwalał i zachwycał się niemi, nie znalazły u niego łaski. Do takich dzieł sztuki szlachcic nie był wcale przywykły.
— Panie Adamie — szepnęła mu do ucha Bietka — Mingajłowa na nas czeka... przejdźmy prędzej.
— Nie godzi się — odparł Jarzemski — drugi raz w życiu tych rzeczy widzieć nie będzie... Tu najmniejsza godna refleksyi.
Wtem muzyk pochwycił wpół Płazę i gwałtem go posadził na ławce pięknej niedaleko wspaniałego łoża stojącej.
— Wiesz waćpan na czem siedzisz? — zawołał śmiejąc się do rozpuku. — Sądzisz, że na prostej ławie? Tak... otóż w jedno oka mgnienie rozkłada się ona i czyni z niej najwygodniejsze też łoże!
Proszę — dodał — nie spuszczać oka ze ścian dla obrazów.
W tym punkcie peregrynacyi strojny bardzo młody dworzanin zaszedł im drogę i przyłączył się do nich. Były to pokoje dla obcych zupełnie niedostępne, a coraz wykwintniej poprzystrajane.
Kolumny i kominy z marmuru i bronzu, świeczniki srebrne trzymane przez aniołów, zwierciadła w ramach srebrnych, obrazy w rzeźbionych cudnie okładzinach, odrzwia z marmurów włoskich, a wszędzie wielkie i piękne płótna włoskich i flamandzkich szkół ściągały oczy, tylko już myślał sobie Płaza, wszystkiego tego nadto było.
Przeszli tak, między innemi, i bardzo wytwornie urządzoną bibliotekę czyli libraryą, w której razem na stole w pośrodku, okrytym kobiercem, był zbiór osobliwości różnych i kosztowności: jandziary drogiemi kamieniami sadzone, noże w pochwach z turkusami, czary złote i kryształowe, puzdra i szkatuły misternie wysadzane.
Za libraryą tuż wązkim kurytarzem przedzielone od niej zaczynały się pokoje marszałkowej, w których naturalnie zbywać nie mogło na najwykwintniejszych wymysłach, które podróżujący po Europie Służkowie i Kazanowscy tak chciwie chwytali.
Między innemi Jarzemski z respektem wielkim oglądać kazał całe pudła z żółwiów morskich złotem nabijane, całe skrzynki z kamieni różnobarwnych.
Na straży tych skarbów przy krosienkach siedziała panienka, którą pozdrowiła Bietka jako dobrą swą przyjaciółkę i znajomą. Szyła ona jedwabiami i złotem cudny ornat, który pani marszałkowa ofiarowała się do jednego z kościołów dostarczyć.
Dalej były sypialnie pańskie, całe od złotogłowów i jedwabnych opon wschodnich, a przy nich znowu zwierciadła w srebrnych oprawach, znowu tysiączne fraszki drogie, między innemi zegar złoty, który co minuta wyrzucał gałkę, a chłopię stojące pod nim nazad ją ciskało.
Tu mieniały się tylko obicia ze złotogłowów coraz innej barwy: jedno zielone, drugie szkarłatne z takiemiż sznurami, frenzlami i bogatemi kutasami.
Piękny bardzo wizerunek na ścianie poważnej matrony w sobolowej szubie, z różańcem i książką w ręku, matkę pani marszałkowej wystawiał, a naprzeciw w delii palowej i zbroi, z ręką w bok na szabli stał ojciec. Jarzemski ciągle im kazał patrzeć pod nogi na wzorzyste to drewniane, to marmurowe posadzki, ale Płazę więcej w podziwienie wprawiały hodowane zwierzątka, których i tu było znowu pełno. Między niemi hodowały się ulubione pani synogarlice, do których nawet osobna była sługa, co nad niemi dozorowała. Miały one w jednym z pokojów gniazda i tu się całemi rodzinami mieściły.
Zdawało się tedy wszystko już wyczerpanem, zwłaszcza, że się do mieszkania Mingajłowej zbliżali; Jarzemski przecież dozwoliwszy Bietce, aby na nich czekała u starej ochmistrzyni, pod rękę ujął Płazę i zszedł z nim na dół.
— Niechże wie, mościpanie — rzekł — jakich to my panów mamy.
Teraz — dodał — zejdziemy do skarbnicy, o tyle o ile jej nam widzieć dozwolą.
Szepnął coś klucznikowi prowadzący i otwarto im do sklepu pierwszego. Płazie trochę się lice rozjaśniło. Całe tu ściany były zawieszone najpiękniejszą bronią, strzelbami, ptasznicami, janczarkami, szrotownicami, karabinami, muszkietami, pistoletami włoskiemi, bronią srebrem i złotem bogato przyozdobioną.
Z tego jednak wszystkiego przewodnika najwięcej zachwycała wiatrówka, z której, jak uręczał, można było kulą zabić człowieka, jednego tylko do tego zażywając powietrza.
Na stołach, na ławach, na wieszadłach perskich i tureckich kobierców tuzinami leżało, któremi w potrzebie izby wyścielano, lub zabierano je do podróży. W skrzyniach nieoprawnych głowni, multanów dla piechoty, widać było całe pęki i stosy.
Drugie drzwi żelazne za temi prowadziły do prawdziwego już skarbca, gdzie rzędy, broń, pochwy, szable, koncerze, pałasze wszystkie były oprawne w złoto, srebro i sadzone kamieniami. Takież same siodła z blachami i strzemionami złotemi, czapragi sztywne od złotych szyć, uprzęże, siedzenia w niezmiernej liczbie, sobolowe szuby i błamy, naostatek las i kupy naczyń ogromnych już w puzdrach, już bez nich, mis, nalewek i miednic, kubków, dzbanów.
Jarzemski oprócz tych skarbów, od których Płazie w oczach się ćmiło i w głowie zawracało, ukazał ogromną skorupę żółwią, którą do karaceny porównywał, i z Indyj przyniesioną skórę olbrzymiego węża.
Ztąd dalej jeszcze ciągnęły się sklepy różne i prześcia ciemne, ale tych już nie mogli oglądać. Z okna tylko przy wyjściu ze skarbca ukazał Jarzemski mury i baszty od Wisły opasujące ogród pałacowy, w którym sadzono z za morza przywożone drzewa i rośliny.
W ogrodzie na sposób włoski wystawiony Belvedere, dozwalał marszałkowi po łaźni odpoczywać, zabawiając się widokiem rzeki i rozległej okolicy.
— Ano, idźmyż do pani Mingajłowej — odezwał się Płaza.
— Jam gotów — rzekł filuternie Jarzemski, do którego się w długim kontuszu poważny zbliżył mężczyzna — byleby nas puszczono.
A no? ten pan szanowny, który klucze ma od winnic pańskich, powiada, iż moglibyście na kresy zawieźć to przekonanie, że my tu jak gęsi wodą żyjemy. Musimy tedy choć okiem rzucić na piwnice.
Jakoż otwierano im już drzwi, i znaleźli się wśród szeregiem ustawionych beczek, których ani było policzyć! Jedna i druga piwnica pełna ich była. Płaza, który kieliszkiem nie gardził, chociaż gorzalicę nad wino przekładał, pomyślał sobie — gdyby się domyślili pragnienie nasze ugasić.
Stało się jak życzył, gdyż piwniczy nie jednego, ale stopniowo czterech im win coraz dojrzalszych dał kosztować, i to sporemi kubkami, tak że dobrze się niemi pokrzepili.
Chciano ich dalej wieść do piwnic miodowych i piw różnych, mianowicie gdańskich onych czarnych i gęstych, ale się sam już Jarzemski tłumaczył, iż czasu nie mieli.
Puszczono ich wreście.
Tu około piwnic, w nieosobliwszej izbie Jarzemski ukazał, łokciem potrącając Płazę, „pludrów“, jak ich zwał, „Olandrów“, którzy obrazy malowali. Ci od roboty głów nawet nie podnieśli, a Płaza ciekawym nie był widzieć, co ich zajmowało.
W tych dolnych napół izbach, napół sklepach, mieściły się oprócz tego składy sreber stołowych powszedniego użycia, i izby białozorów, sokołów, a dalej psów legawych, ogarów, przyborów myśliwskich, sieci, strzelb i t. p.
Tu ich też powitał pan Jan Nadworski wielki łowczy Kazanowskiego, z olbrzymiemi wąsami, ramion i plecu szerokich mąż jakby z miedzi odlany, bo też i twarz miał tej barwy.
Sławnym on był tego czasu jako ptaki do łowów umiejący nosić, która sztuka już się zatracać zaczynała, ale ją panowie jeszcze wielce pielęgnowali jako rycerską zabawkę i pamiątkę przeszłości.
Tu mógł dopiero Płaza odetchnąć, bo z wielu kątów i komór, które miały zawierać osobliwości i różne dostatki, godzina spóźniona nakazywała kwietować.
W podwórcu tylko przytrzymał idącego Płazę muzyk i kazał mu się przypatrywać przechodzącym tatarskim jeńcom, których tu do najcięższych robót zażywano.
Płazie jak do starych znajomych oczy się zaśmiały. Tyle on razy strzały ich z siebie wyciągał, a szablą ich po karkach płażył. Jakaś fantazya dziwna poruszyła nim po winie i do przechodzących przemówił pozdrowieniem po tatarsku.
Trzeba było widzieć jak spuszczone łby jeńców nagle się podniosły, jak się im zaiskrzyły oczy, rozwarły usta... Jarzemski stał zdumiony.
Mało było w kozaczyźnie naówczas ludzi, którzyby choć cokolwiek tatarskiego nie rozumieli języka, znał go też nieco Płaza.
Poczciwe litości uczucie zdjęło go i spytawszy ich z pod którego carzyka byli, jak się do niewoli dostali, rzucił im małą jałmużnę.
— Zbóje są — rzekł idąc do Jarzemskiego — ale wszelako ludzkie stworzenie... litość mieć potrzeba.
Na górę do Mingajłowej powróciwszy, Jarzemski natychmiast pożegnał ją, Bietkę i Płazę.
— Nie macie mi zaco dziękować — rzekł do niego — jam zawsze rad oglądać te przepychy, gdyż potomności opis ich dać zamierzam. Nigdy w Polsce nic podobnego nie widziano, ale też panu naszemu Kazanowskiemu równego nie było!...
Staruszka westchnęła słuchając.
— Wszystko to warte widzenia — rzekła — ale szczęścia im nie daje. Świeci to i błyszczy i sławę ich po świecie roznosi, ale ani marszałek, ani moja dobra pani niewiele już w tem smakują, bo co tylko świat dać może, mieli i kosztowali.
— Ja — odparł w prostocie ducha Płaza — anim sobie wyobrażał, aby dzieła rąk ludzkich do tej doskonałości mogły dosięgnąć. Ileż to łożyć było potrzeba, aby te skarby zebrać.
Mingajłowa poczęła o Kazanowskich i życiu ich opowiadać, potem o swem do Bietki przywiązaniu i radości, jaką miała z tego, że ona opiekuna i rodzica odzyskała, którego się nawet w myśli nigdy nie spodziewała znaleźć na świecie, bo się mniemała sierotą.
— A! czcigodna pani — odezwał się w końcu ośmielając Płaza — dla mnie też to szczęście wielkie i mogę powiedzieć, że nowe rozpoczynam życie, ale nim się ono ułoży, nim ja gniazdo dla tej ptaszyny mojej uścielę, co z nią począć?
Przerwała mu córka.
— Niechże pani ciwunowa poświadczy mi — rzekła — że mnie na dworze nie grozi niebezpieczeństwo. Wychowałam się prawie na nim, znam go i wszystkie jego szkopuły.
Mingajłowa milczała, nie biorąc strony Bietki.
— I jabym przecież wolała widzieć cię gdzieindziej — odezwała się — zwłaszcza pod ten czas, gdy przybycie nowej pani, napływ nowych ludzi, pobyt utrudni i nie uprzyjemni go.
Bietka pochwyciła ją za rękę i pocałowała.
— Gdy królowa nadjedzie — rzekła stanowczo, ja muszę się do jej dworu dostać, dawno to sobie postanowiłam i do tego się przygotowuję. Tymczasem zaś, gdyby ojciec był zmuszony się oddalić, nie dla mnie, bo ja się nikogo i niczego nie boję, ale dla niego... pani ciwunowa mi może da schronienie.
Płaza przyklęknął ręce składając.
— A! pani ciwunowo dobrodziejko! — zawołał.
Staruszka się z krzesła poruszyła.
— Najchętniej, z duszy — odezwała się — ale ja też tu sługą jestem, więc naprzód u marszałkowej o pozwolenie prosić muszę, te pewnie otrzymam... potem... potem...
Nie dokończyła staruszka.
— Spodziewam się, tuszę — dodała — że to się wszystko ułoży.
Widać było, że nie domówiła wszystkiego co miała na myśli.
— Poszłoby to gładziutko — szepnęła po namyśle — tylko mam obawę, że ci, którym Bietka bardzo jest miłą, wszyscy ichmość dworacy będą zabiegali, aby jej panna Amanda nie puściła od siebie.
— Ale ja ojcem jestem — wtrącił Płaza — mam więc największe prawo dzieckiem mojem rozporządzać.
Bietka się poruszała niespokojnie.
— Jeżeli tylko droga pani ciwunowa kątek mi u siebie zapewni do przybycia królowej, resztę się zrobi łatwo. Pani marszałkowa potrzebuje pośpieszyć z szyciem ornata, panna Kosterzanka nie starczy, mnieby w pomoc mogła przemęża sobie uprosić.
— Tak czy inaczej, jeżeli to wam potrzebnem jest, a bezpieczniejszem się wydaje — przerwała staruszka — będziemy zabiegali z całym kunsztem jakiegośmy się około dworu chodząc nauczyli.
Uśmiech przebiegł po bladych jej ustach i pocałowała w główkę Bietkę.
— Ale poco tobie chce się do tego dworu młodej pani? — rzekła — nikt jej tu jeszcze nie zna. Chwalą niektórzy, lęka się wielu. Mieliśmy niemkę jedną, która swój obyczaj przyniosła, ta też nie omieszka przybyć z nowym, a gdyby chciała, nierychło się do naszego nałamie.
— O! o! — rozśmiała się Bietka — my tu jeszcze niejedną komedyę ujrzymy, choć nie na teatrum! Grali nam i śpiewali o jakiejś Dafnie w drzewo przemienionej, a w co to się teraźniejsze nasze obrócą boginie? w zwiędłe kwiatki, czy w łzy wyciskające cebule?
Mingajłowa pogroziła szczebiotce.
— Jaka bo ty jesteś złośliwa! — zawołała.— Pamiętaj o sobie, abyś cało wyszła.
Spóźniona godzina zmusiła Płazę pożegnać staruszkę, ale sobie wyprosił, aby mu wolno było przyjść i swą rodzicielską troską z dobrą panią ciwunową podzielić.

KONIEC TOMU PIERWSZEGO.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.