Na królewskim dworze/Tom II/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na królewskim dworze
Podtytuł (Czasy Władysława IV)
Tom II
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1886
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
IV.

Chociaż pora wcale nie sprzyjała okazałemu pod gołem niebem wystąpieniu, gdańszczanie zrobili cotylko mogli w krótkim stosunkowo czasie, aby się nie powstydzili przed potomnością. A że król sam widzieć nie mógł co dla małżonki jego przygotowano, postarali się aby drukiem i sztychem uwiecznić dni tych pamiątkę; same zaś obrazy, umyślnie dla przyozdobienia bram tryumfalnych malowane przez doskonałych artystów, jakich Gdańsk miał naówczas, odesłano później w oryginale do Warszawy.
Nawiasem to powtórzyć potrzeba, o czem już wspomnieliśmy, iż dzięki zamiłowaniu w sztuce Kazanowskich i Ossolińskiego, chwila ta była może w Polsce jedną z najświetniejszych dla niej. Mnóstwo najcelniejszych artystów pracowało dla polskich magnatów. Gdańsk miał D. Szulca i niezrównanego Falck’a, Wilno Danckertsa, sztychował Hondius tu sprowadzony, malowali inni, dziś zapomnieni mistrzowie, w których dziełach ślad pozostał, iż kraj poznali i malowniczą jego stronę pochwycili żywo.
Na drodze już z Oliwy do Gdańska, w przeciągu milki jednej, na którą pięć godzin czasu straciła królowa, poczęły się powitania. Na pół drogi stały gwardye królewskie w sześciu oddziałach, w barwie niebieskiej podbitej żółtą, za niemi pachołkowie króla piesi, halabardnicy, dragoni, kozacy, ustawieni szeregami, całą prawie drogę aż do bram miasta zajmowali.
W bramach poczęły się kompanie mieszczan ukazywać, na których czele szedł cech rzeźników, cały naturalnie w krwawych szkarłatach, za nimi mieszczanie w aksamitach czarnych, z łańcuchami złotemi na szyi, z piórami na kapeluszach czarnemi i białemi; kupcy czarno i poważnie, i niezliczone oddziały panów polskich jedne wspanialsze od drugich.
Królowa jechała w złocistej kolebce sześciu śnieżnej białości woźnikami zaprzężonej, w których grzywy i ogony ówczesną modą różowe wstęgi powplatane były.
Tryumfalne wrota odznaczały się bardzo pięknemi malowaniami i rzeźbami, wśród których stosowne napisy jaśniały złotem.
Po raz pierwszy Bietka postrzegła królowę jadącą w powozie, która widocznie siliła się na okazanie twarzy wdzięcznej i wesołej, ale wydała się jej zmęczoną a prawie smutną.
Za wjazdem miały następować uczty po ucztach, lecz zaraz nazajutrz dowiedziało się dziewczę, że królowa sobie wypraszała spoczynek, którego po podróży potrzebowała. A że nie było wiadomem jak długo zabawi w Gdańsku, bo Dönhoff na nią z nowem przyjęciem oczekiwał na starem, wspaniałem zamczysku krzyżackiem w Marienburgu; Bietka postanowiła przyśpieszyć swój krok śmiały, dłużej nie mogąc już wytrwać w niepewności dręczącej.
Ubrana bardzo skromnie i czarno, powierzyła się opiece Nietykszy, który ofiarował się ją do pani Langeron doprowadzić, ułatwić przyjęcie, a nawet oczekiwać na powracającą.
Godzina ranna była, gdy z bijącem sercem, mimo całej swej odwagi, którą się i w ciągu podróży i tu na miejscu zbroiła, Bietka przestąpiła próg pokojów królowej i znalazła wobec jaśniejącej pięknością w pełnym rozkwicie, z oczyma czarnemi, ognistemi, przenikającemi, wzrokiem ostrym, pannę Langeron.
Chwilę trwała cicha, z początku nieśmiała, potem coraz odważniej już prowadzona rozmowa Bietki z panią dworu królowej.
Panna Langeron kazała jej tu chwilę poczekać a sama weszła do pokojów pani, i nie zabawiwszy długo wróciła, aby Bietkę wprowadzić.
Podniosła się i zapadła w oczach Nietykszy portyera, dziewczę mu znikło... i rozstrzygały się jego losy, na które już wpłynąć nikt nie mógł, oprócz Boga i jej samej.
Nietyksza, który wśród ciągle nowych przybywających, odchodzących, napraszających się, odprawianych osób mnóstwa w niewielkiej antykamerze pobytu nie znajdował zbyt zabawnym, wysunął się na szeroki ganek, który dom od ulicy oddzielał, i tu się spodziewał swobodniej obracać, ale ganek był również przepełniony, a w ulicy nawet przecisnąć się było trudniej coraz. Chociaż królowa wcale się tłumowi pokazywać nie miała, stał on uparcie w nadziei, że ją może zobaczy lub przybywającym do niej ciągle pańskim rydwanom i kolebkom się przypatrzy.
Nie przewidywał wcale, ażeby Bietka długo u królowej mogła pozostać, bo mnóstwo osób dopraszało się posłuchania, a godziny były policzone. Tymczasem na wieży w Artushof biła już godzina, która świadczyła, że Nietyksza stał na straży około pięciu kwadransów.
Według jego rozumowania, było to dobrym znakiem. Upłynęło półtorej godziny, a Bietka nie powracała. Nietyksza zaczynał już się niepokoić, gdy pokazała się w ganku z twarzyczką tak nadzwyczajnie rozpromienioną i wesołą, że litwin pytać jej nie potrzebował i miał tylko za obowiązek przez niespokojną gawiedź zapełniającą znowu rynki i ulice doprowadzić nazad do domu Rebiszów.
Bietka tak szła w myślach zatopiona, że nawet mu nie podziękowała i dopiero w pobliżu kamienicy przypomniała sobie poczciwego litwina, który w milczeniu za nią kroczył. Obróciła się do niego nagle i chwyciła go za rękę.
— Panie Izydorze — odezwała się głosem wzruszonym — nie myśl, żem niewdzięczną. Oddałeś mi przysługę, której ja nigdy, nigdy, dopóki żyć będę, nie zapomnę.
— Powiodło się? — ośmielił spytać Nietyksza.
— A! nadzwyczaj szczęśliwie! pomyślniej niż się mogłam spodziewać. Przybyłam w porę. Bóg łaskaw. Dziś jeszcze wieczorem przenoszę się do dworu pani, która mnie przyjęła.
Oczki jej zaświeciły radością.
— Królowa? — spytał litwin ciekawie.
— Królowa — odparła Bietka śpiesząc dalej — wydała mi się śliczną i nadzwyczaj miłą panią, ale niebardzo szczęśliwą. Nie potrzebujemy się jednak lękać o nią. Ma dosyć woli i rozumu, aby podołać temu co ją tu czeka. Widziałam ją wprawdzie płaczącą, ale prędko i rezolutnie łzy otarła, odzyskała męztwo i nie da się tak spętać jak się może spodziewają.
Mówiłam długo, opisałam jej i opowiedziałam wszystko, bo dotąd wiedziała tylko to, o czem ją urzędownie zawiadomić chciano. Ja nic przed nią nie potrzebowałam taić. Powinna wiedzieć wszystko, aby umieć postąpić jak należy.
Stali już w ganku Rebiszów kamienicy; uprzejmym uśmiechem Bietka pożegnała Nietykszę, śpieszno jej było.
— Będziesz waszmość pewnie naszemu marszałkowi ks. Radziwiłłowi towarzyszył w podróży, a on nam, bo ja teraz już do orszaku królowej się liczę; zobaczemy się więc... i do zobaczenia!
A! ten uśmieszek i wejrzenie, jakim go pożegnała! Litwin byłby krwi za nie nie pożałował!
Wieczorem już Bietka przeniosła się do domu zajmowanego przez królowę, pożegnawszy Rebiszowę, która łzawo się z nią rozstawała.
Spełniło się, czego pragnęła tak gorąco.
Wszyscy, którzy dotąd towarzyszyli królowej od granicy, i ci, co jechali z nią z Francyi, widzieli ją ciągle dosyć smutną i zatęsknioną po kraju, który opuściła. Jechała jednak dosyć mężna i krzepiąc się, aby nie okazać, ile ją to męztwo kosztowało.
Dopiero w Gdańsku, gdy po odprawieniu Bietki wyjść była zmuszoną na przyjęcie Dönhoffa i Radziwiłła, oba oni poznali po jej świeżo umytych oczach, że płakała. Lecz tych ślady pozostały w wejrzeniu, chociaż usta dumniej i śmielej się uśmiechały niż kiedy. Coś gorączkowego, niecierpliwego miała w ruchach i mowie. Cochwila jakby mimowoli ściągały się jej brwi i surowym wyrazem namaszczały usta.
Dönhoff parę razy musiał powtórzyć pytania zadane, których nie dosłyszała, tak była w sobie zatopioną. Panna Langeron pierwsza szepnęła chorej towarzyszce, pani des Essarts, iż królowa jakieś ważne ale niepomyślne otrzymać musiała wiadomości.
Nikomu się z nich jednak nie zwierzyła.
Tymczasem gdańszczanie raz ochłonąwszy ze strachu i widząc, że polacy miasta ani bram opanowywać nie myślą, wysadzali się na grzeczności i na dowody gościnności, które razem były objawem dostatków handlowego miasta. Panowie polscy, których większa część bankietować lubiła, ich dwory bardzo rade sposobności do rozrywki, nawet część francuzkiego dworu królowej, zabawiali się ochoczo. Dla francuzów wszystko tu było nowem, szczególniej zaś uderzający kontrast niezmiernej okazałości panów i niezmiernego ubóstwa ludu, opuszczenia wiosek, zaniedbania budowli na prowincyi.
Od chwili wprowadzenia się swojego na dwór królowej, w nowej całkiem atmosferze Bietka była zmuszoną zmienić sposób obejścia się, ruchy, mowę, poskromić swą żywość i ułożyć się na wzór tych pań, które miała przed sobą.
Jej biedna francuzczyzna w początkach obudzała uśmiechy, ale dziewczę z nadzwyczajną łatwością korzystało ze słuchania i obcowania; królowa wzięła ją w opiekę od pierwszego dnia. Ponieważ rozmowa, od której się poczęła znajomość, nie starczyła na objaśnienie Maryi Ludwiki, powołała mając trochę wolnego czasu Bietkę do siebie, a zmęczona, położywszy się w łóżko, kazała jej na nizkim tabureciku siąść u wezgłowia i odpowiadać na mnogie pytania.
Musiała Bietka mówić o nieboszczce królowej, o pożyciu króla z nią, o małym Zygmuncie i o osobach najbliżej króla stojących. Naturalnie, poczęła od Kazanowskich, ale o tych i o Jerzym Ossolińskim królowa była dosyć już dobrze uprzedzoną.
Bietka oddawszy się tak cała nowej pani, nie miała już dla niej tajemnic, a że znała mnóstwo ludzi, pamięcią była obdarzona doskonałą, nieoszacowanem źródłem informacyi stała się dla królowej.
Nie dziw też, że owe pięć panienek szlachcianek polskich i dwie służanki, które król wysłał zagranicę — a do nich tu nikt nie mówił, nikt się o nie nie troszczył, nikt żadnej od nich usługi nie potrzebował — bardzo zazdrośnem okiem zaczęły patrzeć na tego intruza.
Pierwsza jednak Bietka zbliżyła się do nich, i, nie nadając sobie żadnych tonów wyższości, starała się im być pomocą na dworze, w którym jeszcze żadnego wyrobionego ładu i porządku nie było.
Królowa wiozła z sobą pań kilka, służbę francuzką dosyć liczną, a poseł francuzki, posłowa osobna pani de Guebriant, dodani jej dla powagi towarzysze, składali gromadkę znaczną. Wszystko to z drugim światem polskim, obok stojącym, jeszcze się nie miało czasu połączyć i zlać w jedno. Spoglądano na siebie z ciekawością ale pewnem niedowierzaniem.
Nietyksza, który przez tych dni kilka miał czas już szpetnie się rozkochać nanowo w dzieweczce, o ile mu jego służba dozwalała, dowiadywał się do niej. Jednakże, choć dosyć dla niego życzliwa, Bietka musiała przestrzegać, że na nich ludzie złośliwi patrzą i że to jej szkodzić może. Musiał więc nader przezorny p. Izydor mniej bojaźliwą pannę Zubko, dodaną królowej z urzędu, zacząć bałamucić, aby pod pozorem jej do Bietki się zbliżył.
W Gdańsku tymczasem codzień było na co patrzeć, bo miasto się nietylko zmogło pierwszego dnia na kawalkaty i na bramy, ale potem coraz to coś osobliwego dla zabawienia królowej wymyślano, chociaż ona to bardzo obojętnie i smutno przyjmowała.
We środę potem mszy słuchał dwór i pani w klasztorze zakonnic, a po niej zawieziono w paradzie wszystkich do Weichselmünde i zmuszono niemal królowę do wstąpienia aż na wierzchołek morskiej latarni dla wspaniałego z niej widoku. Miasto i tu przyjmowało obiadem. Następnego dnia przedstawiano włoską komedyę a raczej operę ze śpiewami[1], z muzyką, z tańcami, która pięć godzin trwała, bo czarodziejskie zmiany dekoracyj wiele czasu zabierały.
Na rynku potem wyprawiono ognie sztuczne, a dla ludu wystawiono maszty mydłem smarowane, na które majtkowie i kominiarczuki do późnej nocy się drapali, aby zdobyć całe ubranie i woreczek z talarami, powieszone na przynętę.
Musiała potem królowa oglądać bogato zasposobiony arsenał miejski, i przez cały tydzień z okładem nie ustawały rozmaitego rodzaju rozrywki. Bietka miała czas, nim we wtorek w dalszą wyruszono drogę, obeznać się ze dworem, porozumieć z towarzyszkami i nauczyć, jak mogła najlepiej usłużyć królowej. Do czynienia nie miała wiele, ale ją bardzo często powoływano, bo przekonawszy się, iż na jej przestrogi liczyć można, Marya Ludwika coraz nowych spotykając ludzi, ją o nich naprzód rozpytywała. Bietka zaś znała wszystkich prawie, a o każdym miała coś do powiedzenia.
Wyjazd królowej nastąpić miał w poniedziałek, ale miejscowy przesąd pod jakimś pozorem kazał go zwlec do wtorku. Powozy już wyszły w rynek i miano się puścić w drogę, gdy na samym tym placu ukazała się gromadka masek, pasterek i pastuszków, i zmusiła zatrzymać się dla oglądania pożegnalnego baletu.
Maryi Ludwice tymczasem łzy stały w oczach. Każdy nowo przybywający z Warszawy, czy ode dworu, przypominał jej rzuconą potwarz, wywoływał rumieniec, bo się pytała siebie: czy nie jest uwiadomionym?... w oczach każdego szukała oznak niechęci, ciekawości, politowania, zarówno ją drażniących. Odosobniała się też, o ile mogła, tak że nawet najpoufalsze towarzyszki milczeniem zbywała.
Na zamku w Marienburgu dozwolono jej spocząć nieco. Tu Dönhoff przyjmował królowę, która rada była podróż przyśpieszać, gdy towarzyszący jej widocznie opóźniać się starali.
W Marienburgu, mimo starań wojewody, wygód i mnóstwa rzeczy brakło.
Elbląg, do którego przybyła królowa w piątek, oprócz wrót tryumfalnych, w rynku zasadził cały las drzew pomarańczowych, z których owoce otrząsano i obrywano. Brama miała anioła u góry, który królowej podał koronę. W przejeździe przez Prusy podejmowano podróżnych kosztem hołdownika, elektora brandeburgskiego, lecz bardzo oszczędnie i skromnie.
O dalszej podróży aż do Nieporętu, dosyć jednostajnej i nudnej, niema co mówić. Przed oczyma królowej kraj w tej porze roku mniej jeszcze wdzięczny niż kiedykolwiek, przesunął się jak szare jakieś tło, w którem oko zatrzymać się nie miało na czem.
Stosownie do rozkazów, z Warszawy nadchodzących, po krótkim wypoczynku w Nieporęcie, którego dwór i ogrody wcale ładnie wyglądały, pośpieszono do Falent, gdzie dłuższy naznaczony był pobyt. I tu także dosyć wygodnie, choć ciasno, pomieścić się było można, a Marya Ludwika wcale o wygody się nie troszczyła, mając niepokój w duszy i zawsze jeszcze do przebycia jakieś groźne przesilenie. Ona sama ani mogła, ani chciała go wywoływać, była nadto dumną, lecz posłowa pani de Guebriant już zawiadomiona o listach, które król odebrał, o zniechęceniu jego, przygotowywała się z całą powagą swą i zręcznością, ale razem z oburzeniem i siłą wystąpić przeciwko uknutej intrydze.
I ona i poseł p. de Brégy, zresztą dwór cały nie mógł nie zrozumieć i nie uczuć, że coś zaszło zatruwającego spodziewane wesele.
Dosyć było spojrzeć na Maryę Ludwikę, a nawet na daleko umiejętniej się maskującą panią de Guebriant, policzyć nieustannie tam i nazad przesyłane listy i przybywających od króla z poleceniami panów, których oblicza wiele odgadywać kazały, aby się domyślać, że pod świetnemi pozory pożądanego wesela kryło się coś bolesnego i groźnego.
Wisłę nie dojeżdżając do Falent przebyła królowa w lekkich sankach złoconych, mających kształt orła z rozpiętemi skrzydłami, ale nawet pod niemi osłabły lód już pękał i cięższych sań i wozów kilka się załamało.
Falenty mogły ze swym ogrodem, bardzo starannie utrzymywanym, być pięknemi w lecie; pierwszych dni marca, nawet trawa w miejscach ku słońcu zwróconych, zaledwie się dobywać zaczynała.
Ciekawość, przy niewielkiej odległości od Warszawy, ściągała tu nieustannie gości, których potrzeba było z wdzięcznością i uśmiechem na ustach przyjmować, gdy więcej ciężyli niż zabawiali.
Wszyscy oni chcieli poznać królowę, aby wyczytać coś z jej twarzy, bo jakieś posłuchy chodziły dziwne. Król to słaby leżał w łóżku, to nagle wstawał, niecierpliwym był, gniewał się. Jednego dnia domagał się, aby przybycie królowej jak najdłużej odciągnąć się mogło, drugiego chciał je przyśpieszyć, jakby gorzkie lekarstwo, które wychylić był zmuszony. Marszałkowa de Guebriant w listach i przez swych posłów domagała się, żądała pośpiechu.
Królowa sama napozór w tej stłumionej walce wcale nie była czynną, musiała okazywać jakby o niej nie wiedziała, nie domyślała się jej wcale; nieszczęściem niewieścia drażliwość na pięknej jej twarzy codzień wyraziściej piętnowała niepokój wewnętrzny i męczarnię.
W Falentach Bietka, która umiała się ukrywać za drugiemi i nie występować naprzód, królowej poufnie przydała się wielce. Od czasu, gdy opuściła Warszawę, domyślać się było można zmian może w usposobieniach, w położeniu króla względem osób otaczających, w osnutych na przyszłość planach. Nikogo z przybywających z pokłonami gości ani się pytać, ani z nich wyrozumieć coś było można.
Królowa, która się dotąd na Bietce nie zawiodła, miała wielką ochotę wyprawić ją na zwiady do Warszawy.
Od trzeciego do dziesiątego marca trwać miał spoczynek w Falentach, a może byłby się przeciągnął dłużej, zawsze pod pozorem choroby króla, gdyby zręczna pani de Guebriant przez różne osoby i różne środki nie przynagliła króla.
Zwłoki w ostatku były dla królowej obrażającemi, dawały powody do tłumaczeń i domysłów niemiłych. Nie postrzeżono się wcale, gdy drugiego dnia po przybyciu do Falent, Bietka przybrawszy sobie pannę Zubko, małym brożkiem, ale końmi doskonałemi, o które się Nietyksza postarał, raniuteńko wyjechała do Warszawy. Pan Izydor w dodatku tak zręcznie manewrował, iż tego samego dnia dostał zlecenie dotarcia także do stolicy, i na gościńcu czekał na panny, bo im chciał towarzyszyć nieodstępnie aż do miasta.
Na wyjezdnem królowa popatrzyła na dziewczę nie mówiąc nic, miała łzy na oczach.
— Rozumie się — szepnęła cicho — że jedziesz dla siebie tylko, że ci się stęskniło, a ja nic o tem nie wiem. Powracaj prędko. Jeśli goście jacy przybędą z Warszawy, nie będę miała kogo spytać, jaką ich przyjmować twarzą, gdy już dziś, zawczasu, nim przybyłam, mam tu wrogów.
— N. Pani — odparło dziewczę, które ciągle starało się dodawać odwagi — potrafisz ich łacno rozbroić, a upartych pokonać.
Dwie najulubieńsze francuzki, pani des Essarts, która już była wyzdrowiała, i gderliwa, zazdrośna, niemiła, podejrzliwa Langeron, niespokojnem okiem spoglądały na coraz pozyskującą większe zaufanie Bietkę, którą bardzo lekko szacowały z początku; umiała je ona wszakże zjednać sobie, unikając najmniejszego nieporozumienia. Oprócz tego służyła troskliwie pani des Essarts w jej chorobie w Gdańsku, i potrafiła sobie pozyskać całą tę rodzinę, bo i mąż i córka jechali z nią za królową.
Bietka postrzegła łatwo, iż pomiędzy panią des Essarts a Langeron już się w czasie podróży wywiązały niechęci, zazdrości, podejrzenia. Potrzeba więc było uniknąć, aby się do zawikłań tych i intryg nie wmięszać.
Dwór Maryi Ludwiki był zresztą dosyć liczny. Oprócz ks. de Fleury, spowiednika królowej, doktora Sorbony, duchownego wielkiej nauki, powagi i ogłady, bardzo zręcznego doktora de Lafage, usłużnego i słodkiego dla wszystkich kuchmistrza de Ronsay i jego żony, otaczały królowę pani d’ Aubigny, włoszka, wydana za Normanda, która miała tu sławę nadzwyczajnej przebiegłości i chytrości, pokrytej uprzejmością dla wszystkich, i trzpiotowate panny Duret, de Mailly, de Lucé. Te tak były zajęte nowym dla nich krajem, ludźmi, a nawet życiem i stołem, strojem i mową, które się im dziwacznemi wydawały, że małoco więcej je obchodziło. Bietka była z niemi tem lepiej, że ciągle od niej objaśnień jakichś potrzebowały. Życie więc na dworze składało się dla niej dosyć szczęśliwie, a wiele też winna była własnej odwadze i zręczności, z jaką miejsce tu sobie wyrobić umiała, na którem niełatwo ją kto mógł zastąpić.
Namyślała się po drodze Bietka, dokąd w Warszawie naprzód zajechać miała. Chciała widzieć starą Mingajłowę, ale jej do pałacu Kazanowskich, gdzie tyle oczów było i tyle języków pochopnych do roznoszenia plotek, nie zdało się bezpiecznem udać od razu. Mniej widoczne, cichsze mogły być odwiedziny Bieleckich, i brożek pojechał na Piwną ulicę.
Można łatwo odgadnąć, jak niesłychanie ciekawa, spragniona wieści, karmiąca się głuchemi pogadankami dochodzącemi tutaj, pani Łukaszowa przyjęła przybywających z Falent gości. Dla niej było to szczęściem prawdziwem, ale i dla Bietki Bielecka, której mąż całe dnie na zamku spędzał i nawykły był dla żony podsłuchiwać, nieoszacowanem źródłem się stała. Przez kilka chwil pierwszych usta się obu im nie zamykały, bo pytały obie, a żadna odpowiedzieć nie miała czasu. Nierychło się uspokoiły.
— Na rany Chrystusowe! — wołała Bielecka — mów, mów! Cóż to jest ta królowa! Chodzą o niej najsprzeczniejsze wiadomości. Jedni mówią, że stara i brzydka, drudzy że śliczna i zalotna, że skąpa i rozrzutna, że samowolna, że bojaźliwa... Każdy przybywający co innego plecie, ale tyś ją przecież bliżej poznała?
— Nie wierzcie bałamutnym opowiadaniom — odparła Bietka — królowa jest wcale młodą jeszcze, a gdy się przestanie gryść i niepokoić, będzie bardzo piękną. Teraz i drogą zmęczona i zgryziona tysiącem przykrości, i niespokojna, wygląda trochę mizernie.
— Ale cóż? mądra? zła? dobra? — przerywała niecierpliwie Bielecka.
— Rozumu u nikogo pożyczać nie będzie potrzebowała — odparła z uśmiechem złośliwym Bietka — za to wam ręczę; dobra jest ale nie miękka i umie się szacować. Więc lada niemki się nie zlęknie, a każdemu około siebie miejsce potrafi wyznaczyć jakiego wart. Zobaczycie...
— Będzie drugą Cecylią czy nie? — zapytała Bielecka.
— Wątpię ażeby się tak królowi zawojować i rządzić dała jak tamta — przerwało dziewczę — ale o tem zgóry trudno sądzić. Tymczasem to tylko wiem, że i ona i pani posłowa, która jej towarzyszy, dąsają się na króla. Pilno mu było tak mieć i widzieć tę żonę, a teraz z dnia na dzień nasze przybycie odkładają.
— Król bo chory! — wtrąciła Bielecka.
— Przecież tak słabym nie jest, aby żony przyjąć nie mógł, a kazał jej gdzieś na rozdrożu tak jak w gospodzie czekać na zmiłowanie!
Co na to powiedzą we Francyi!
Pani Łukaszowa obejrzała się na siedzącą tuż Zubkównę, jakby dla niej obawiała się mówić otwarcie.
W istocie świadek był niepotrzebny i musiano się go pozbyć pod pozorem wypoczynku.
— Ale cóż dzieje się z królem i Amandą? — poczęła niecierpliwie Bietka.
— A! a! — zawołała ręce do góry podnosząc Bielecka. — Skorzystała niemkini z czasu i z okoliczności, znowu tedy w niepomiernych łaskach u króla, który nietylko wieczorami z nią przesiaduje, ale większą część dnia tam przepędza. Niema już mowy o tem, ażeby kiedy ją zamąż wydano... jest niezbędną dla Zygmusia, zostanie na wieki wieków, a król żony znać nie będzie.
Amanda nawet potrafiła go przez ten cały czas tak trzymać, że do żadnej z jej służebnic się nie uśmiechnął, a Pac nie śmie mu żadnej z nich nastręczać. Ona tu wszystkiem teraz.
To też ton przybrała cale inny i rozkazuje tak jakby panią była, króla nawet nie pytając, a w kościele do loży pańskiej wchodzi i zasiada na tem krześle, które królowa nieboszczka zajmowała, jakby do niego miała prawo.
Królby może dawno już skończył z tem ożenieniem i nową panią, ale ona go wstrzymuje i nie dopuszcza. Pac jej służy i tęż piosnkę śpiewa. Potrafiła sobie pozyskać innych. Doktor dla choroby radzi wesele odraczać, ks. Pstrokoński też nie nagli, Kazanowski milczy, bo on nigdy przeciw wody nie płynie.
— No, ale się to raz przecież skończyć musi? — przerwała zniecierpliwiona Bietka. — A! jakbym rada zobaczyć Paca, ale nie mogę! Nie. Czasu mi nawet zabraknie; a gdyby się wydało, że tu jestem... Nie! nie! Z jedną moją starą Mingajłową widzieć się muszę, bo taby mi nie przebaczyła.
Bielecka chciała się dowiedzieć, jak Bietce udało się tak szczęśliwie na swem postawić i do królowej dostać, ale dziewczę na dłuższe opowiadanie czasu nie miało i zbyło ją kilku słowami.
Wieczór upłynął na wzajemnem badaniu, a powracający do domu Bielecki niemniej od żony okazał się ciekawym. Potwierdzał on wszystko co mówiła żona. Niestety! Amanda zachwianą swą nad królem władzę odzyskiwała z każdym dniem widoczniej.
Oprócz Paca skupiali się już i inni znowu przy faworycie, znajdując że daleko wygodniej będzie jej stronę popierać, niż królowej, przeciw której uprzedzenie króla nietylko rosło coraz, ale przybierało groźne cechy.
Ci co powracali do Warszawy z Nieporętu, z Mławy, z drogi, powitawszy królowę, wszyscy uprzedzeni przez przyjaciół panny Amandy, przywozili wiadomości, które jej tylko na korzyść wychodziły.
Opowiadano królowi, że królowa wcale się młodą nie wydaje, ani tak piękną jak na przywiezionych wizerunkach, że jest dumną, pogardliwą, niechętną, że kraj się jej i francuzom wydał ubogim bardzo i brzydkim.
Wprawdzie zwierzenia się te przybierały formy przyzwoite i nacechowane były niby współczuciem dla Maryi Ludwiki, ale skutek, jaki na królu wywrzeć miały, był obrachowany.
Co tylko mogli przyjaciele dworki wynaleźć, znając króla, najskuteczniej działającego na umysł, wszystko przeciwko królowej wymierzyli.
Zniechęcenie Władysława było widocznem, niekiedy aż nadto, a w poufałem kółku nie ukrywał się z niem wcale. Kazanowski jeden ze względów dostojeństwa królewskiego, polityki i potrzeby oszczędzenia Francyi, obowiązku uniknienia skandalu, powstrzymywał przyjaciela, radząc mu umiarkowanie i cierpliwość.
Nie występował on otwarcie przeciwko niemce, która umiała takiem kołem opasać króla, ale przemawiał do miłości własnej, do dumy, któraby upokorzoną być musiała, gdyby zbyt jawnie Władysław okazał, że został zwiedziony i oszukany.
Jedne też te chłodne uwagi Kazanowskiego miały dosyć siły i wpływu, aby króla od nierozważnego kroku powstrzymać.
— Niepodobieństwem jest dłużej kazać królowej czekać w Falentach — mówił marszałek. — Tydzień dla wypoczynku, dla przygotowania się, ale więcej rażącem będzie.
Kazanowski też pilnował, ażeby ten wjazd do Warszawy, który z początku chciano nadzwyczaj świetnym uczynić, nie został zaniedbany. Szło o króla, o okazanie francuzom jego potęgi i bogactwa.
W programie dawnym stało, iż król na spotkanie miał wyjechać choćby o mil parę. Władysław już się wzdragał tego uczynić. Składał się doktorem, który mu zabraniał niepodobieństwem. Ani nawet do Falent skłonić go nie było podobna.
Nad tem pracowali przyjaciele Amandy. Postarano się też o jakieś listy, które wrzekomo plotkę zawartą w pierwszych potwierdzały.
Słowem sprawa królowej stała tu jak najgorzej i Bietka łatwo się o tem przekonać mogła. Ale nie rozpaczała wcale, aby się to wszystko nie dało zmienić.
W ciągu podróży od Gdańska do Falent trochę się zapoznała zdala z otoczeniem posłowej pani de Guebriant, przypatrzyła jej samej i na niej największą pokładała nadzieję.
Królowa sama z pewnością nie byłaby potrafiła wyjść zwycięzko z osnutej sieci intryg, które tu na nią czekały.
Nie mogąc długo pozostać w Warszawie, nazajutrz rano dziewczę już było u Mingajłowej, która je ze zdumieniem przywitała, uląkłszy się naprzód czy ją ode dworu nie odprawiono. Uspokoiła się dowiadując, że wysłana została dla dostania języka.
Ale od pani ciwunowej niewiele się dowiedzieć było można i upewnić chyba tylko, że Kazanowscy do obozu niemki wcale przechodzić nie myśleli, chociaż ona chwilowo była zwycięzką.
Marszałkowa ani znać jej ni wiedzieć nie chciała, tak się z nią obchodząc, jakby była prostą ochmistrzynią przy królewiczu. Zabiegała wielce niemka, aby tak ją jak inne panie sobie pozyskać i zbliżyć się do nich; wszystkie umiały się wymówić, wyśliznąć i nie dopuścić ją do poufałości z sobą.
Surowy obyczaj ówczesny wszystko łatwiej przebaczał nad tak zwane jawnogrzesznictwo, urągające prawom kościoła i mnożące zgorszenie. Pokątne miłostki puszczano płazem, choć na nich nie zbywało, ale publiczne zgorszenie nawet królowi bezkarnie ujść nie mogło.
Władysław lekceważył sobie to, a wiele rzeczy nie znał i nie wiedział, ale nawet dworscy oddani mu, gdy przyszło do obrony króla, milczeć musieli. Nie mógł więc Władysław za złe mieć niewiastom, żonom senatorów, że od Amandy unikały lub obchodziły się z nią tak, jakby o łaskach pańskich nie wiedziały.
Wielu surowszych, jak Albrecht Radziwiłł, bronili króla, wszelkie stosunki dwuznaczne mając za potwarz i bajkę.
Marszałkowa Kazanowska uwiadomiona o Bietce, weszła niby przypadkiem do ciwunowej, aby coś od niej o królowej posłyszeć. Dziewczę musiało dobrze obrachować co mówić wypadało. Wszystko co od niej usłyszała marszałkowa było na pochwałę nowej pani, i pani de Guebriant, która też ciekawość obudzała.
Bietka dodała kończąc, że królowej nawet niedosyć wygodnie było w Falentach, a dla jej dworu ciasno, i że trzymać tu dłużej, w tej porze wiosny chłodnej, stawało się okrucieństwem.
— Spodziewamy się też — dodała — że król rychło pozdrowieje, że się do wjazdu wszyscy przygotują nareszcie, gdy tyle czasu mieli na to, a nas z tej niewoli uwolnią. Wzdychamy do tego.
— I ja sądzę — odezwała się marszałkowa — iż to wkrótce nastąpić musi. Niech nam tylko młoda pani przybywa odważną, wesołą i śmiałą, a wiele rzeczy, o których jej niepotrzebnie może mówiono, zapomni, bo o nich wiedzieć nie powinna.
Z tem wyszła pani marszałkowa, a Bietka musiała, zebrawszy tu co mogła — niepocieszających wieści, powracać do Falent. Wstąpiła tylko dla pożegnania do Bieleckich, gdzie czekał Nietyksza zabawując pannę Zubkównę a oknem wypatrując, czy nie powraca Bietka. Konie stały gotowe, dzień się obiecywał dosyć znośny, i dziewczę dodając sobie odwagi, siadło do brożka, który się potoczył, z Nietykszą u drzwiczek nieodstępnym.
P. Izydor miał także wiadomości, które we dworze Radziwiłłowskim zaczerpnął. Tam spodziewano się napewno już, iż wjazd około dziesiątego, to jest za dni kilka nastąpić musi. Ponieważ ks. Albrecht marszałkował u królowej, wydane przez niego rozkazy do gotowości dla pocztów własnych i rodziny miały pewne znaczenie.
Bietka tem była przynajmniej pocieszoną nieco, a choć w ogóle to co wiozła pocieszającem nie było, postanowiła królowej nie straszyć i owszem stan rzeczy jej odmalować lepszym niż był w istocie, aby odwagi nabrała.
Śmiejąc się i żartując z Nietykszy, którego koń był niesworny a on sam roztargniony, dziewczęta przebyły do Falent drogę prędzej niż się spodziewały. Wiatr wiosenny szybko suszył roztopy; błotnista droga, którą królowę straszono, mniej się wydawała przykrą. Bietka z bijącem sercem, zabierając się trochę kłamać, wyskoczyła z brożka przed oficyną w Falentach.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.
  1. Opery zwano naówczas recytatywami. (P. A.)