Na królewskim dworze/Tom II/VIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na królewskim dworze
Podtytuł (Czasy Władysława IV)
Tom II
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1886
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII.

W wielkiej sali jadalnej przysposabiano się od wczora.
Mówiliśmy już o jej urządzeniu. Na podwyższeniu o cztery stopnie nad posadzkę wzniesionem i szkarłatnem suknem okrytem, wznosił się stół dla obojga królestwa i kilku dostojniejszych osób. Dwa złocone krzesła pod baldachimami w pośrodku przeznaczone były dla króla i królowej. Stół wspaniałemi szytemi obrusami okryty, przyozdabiały dwie ogromne skały z cukru, na których posągi allegoryczne dosyć zręcznie ustawione były. Nie zbywało i tu na dewizach i napisach.
Poniżej trzy ogromne, długie stoły miały pomieścić resztę duchowieństwa, senatorów, urzędników, gości cudzoziemskich, rycerstwa i szlachty. Galerya zajmująca naprzeciw królewskiego stołu całą ścianę, przeznaczona była dla muzyki, która w czasie uczty śpiewami i grą wirtuozów zabawiać miała gości.
Słynęła kapella ta już od Zygmunta czasów, z doskonałych śpiewaków i grających na różnych instrumentach, w większej części cudzoziemców, złożona, chociaż i na polakach wykształconych na dworze tym, u Kostków i po innych miastach nie zbywało. Wymieniliśmy już sopranistę Baltazara włocha, Copulę i Gian-Maryę, doskonałych śpiewaków, Foretera altystę, oprócz których odznaczał się Angustiani bas, rodem rzymianin, kilku polaków sopranistów niepospolitych. Z wirtuozów słynął niejaki Elert violonista, lutnista Galot, kornecista Simonides, sztornista Graniczny.
Skład ówczesnej kapelli wcale był różnym od dzisiejszego i znajdujemy w niej instrumenta dziś zarzucone i zapomniane: pomorty, teorby, gitareny, stofy, liry, szałamaje, quarty i t. p. Mistrzem królewskiej kapelli był Marek Seachi włoch, podmistrzem Pekiel, który się odznaczał też kompozycyami, a naostatek i polak do śpiewu udatne piszący pieśni, Mielczewski.
Wszystkie siły tej niepośledniej kapelli dnia tego czynne być miały. Król nietylko ją lubił, ale przywiązywał pewną miłość własną do tego, że równej jej w całych Niemczech nie było.
Chociaż, jakeśmy wspomnieli już, zawczasu miejsca były oznaczone przy stole królewskim, w chwili gdy oboje królestwo wśród dźwięku trąb i kotłów na chórze, uroczyście weszli na salę i zajęli miejsca u swych krzeseł, niezręczny i opryskliwy poseł francuzki de Brégy, któremu się miejsce dla niego naznaczone nie podobało, ponieważ go posadzono za nuncyuszem naprzeciw posła weneckiego, zażądał od nuncyusza, aby mu swojego miejsca ustąpił. Król milczał, ale pobladł z tłumionego gniewu.
Nuncyusz zaś z uśmiechem oświadczył posłowi nie ruszając się ze swego miejsca, iż posłusznym jest rozkazom króla JM. i pozostanie gdzie go posadzono. Musiał więc de Brégy połknąć tę gorycz, wiedząc że się nią narazi królowi, który i tak już zniechęcony do francuzów, z największą trudnością się zgodził na to, aby biskup auriacki, towarzyszący pani de Guebriant, zajął miejsce przy królewskim stole. Porządek nareście utrzymał się taki, że przy królowej zasiadła pani de Guebriant, za nią nuncyusz, a po nim w rogu stołu pan de Brégy. Po drugiej stronie przy królu siedział brat jego Karol, poseł wenecki i biskup auriacki. Poniżej stołu osobny przeznaczonym był do stawiania półmisków, które przynosili paziowie i służba, a komornicy królewscy brali i podawali królestwu.
Trzy stoły przeznaczone dla gości natłoczonych przy nich... dla królowej, gdyby patrzeć i widzieć coś mogła, widok zajmującyby przedstawiały, gdyż najosobliwsze stroje, jakich naówczas w całej Europie razem zebranych nigdzie widzieć nie było można, składały się na obraz godzien Weronezyusza.
Nie było mody i sukni, któraby tu się nie znalazła, począwszy od starodawnej polskiej, tureckiej, tatarskiej, ruskiej aż do hiszpańskiej, włoskiej, niemieckiej, szwedzkiej, i takich, którym imion właściwych dać było trudno.
Godzą się na to w opisach swych wszyscy współcześni, iż w Polsce ta rozmaitość mód w ubiorach była cechą charakterystyczną. Tak samo po głowach spojrzawszy największą czupryn, czubów, bród i wąsów różność można było dostrzedz. Wszystkie stroje w ogóle niezmiernym przepychem się odznaczały; niektórzy z senatorów na szablach, guzach i spinkach dźwigali miliony, a czuby ich kołpaków na tysiące czerwonych złotych szacowano.
Zazwyczaj po ucztach takich weselnych następowały tańce, ale tu czas postu (była to niedziela Laetare) i choroba króla, który się w krześle nosić kazał, ani myśleć o nich nie dozwalały. Usposobienie też gości główne zajmujących miejsca, na których oczy wszystkich były zwrócone, wcale się do skoków wesołych nie nadawało.
Królowa na sobie wymogła, aby twarz rozjaśnić i moc ducha tak potrzebną okazać, w czem jej umieszczona obok marszałkowa de Guebriant dopomagała; reszta zaś siedzących obok, z wyjątkiem nuncyusza, uśmiechającego się ciągle, oblicza miała posępne, nie wyjmując króla, na którego twarzy, oprócz cierpienia rzeczywistego, zły humor, znużenie, niechęć jakaś i duma najwidoczniejszemi były.
Książe Karol nigdy w życiu nie miewał wesołego oblicza, a nie przymuszał się dnia tego, aby je przybrać; biskup auriacki wiedział podobno, że mu miejsca dać nie chciano należnego i siedział posępny a milczący, Brégy jawnie nadąsany, Tiepolo wśród dwu sąsiadów zmuszonym był patrzeć tylko nie mogąc zawiązać rozmowy.
Zdaje się, że król wydać musiał rozkazy, aby z półmiskami pośpieszano, gdyż aż do zbytku szybko się one po stołach przesuwały.
Królowa nie przybierając postawy ani twarzy wyzywającej oczekiwała słusznie na to, ażeby król zrobił jakiś pierwszy krok ku niej, odwrócił się, przemówił, choćby dla tych secin oczów, które na nich patrzały. Tymczasem król blady, wyprostowany, widocznie zagniewany a świeżo wystąpieniem posła francuzkiego dotknięty, jeśli się zwrócił i przemówił to tylko do komorników podających półmiski, do podczaszego, który nalewał. Królowa miała do rozmowy jedynie p. de Guebriant i nuncyusza, który się od p. de Brégy odwracał.
Obiad przy dźwiękach muzyki, chociaż król życzył sobie koniec jego przyśpieszyć, nie mógł skończyć się tak prędko. Ceremoniał wymagał dań wielu, które jakiś czas na stole tknięte czy nie pozostać musiały.
Jedyną rozrywką dla uszu były istotnie piękne śpiewy i muzyka, ale kilkaset osób, bez względu na nie nietylko mruczało, ale hałasowało i pokrzykiwało, na króla nie zważając. Szum i wrzawa bardzo często pochłaniały dźwięki i pieśni głuszyły.
Ogromną sprzeczność stanowił ten Olymp w końcu sali w swym majestacie zimnym siedzący jakby bez życia, ze stołami pospolitej rzeszy, która w miarę jak się uczta przeciągała coraz gorętszem życiem pałał. Goście z otwartością republikańską zarówno wychwalali silnie korzeniami zaprawną kuchnię króla i ganili wcale niewyborową piwnicę, gdyż ich zieleniakiem węgierskim wodnistym pojono, a czoło tylko senatorskie lepszemi winami obdzielane było.
Król siedział jak na mękach, a królowa tylko z pomocą posłowej i niezmiernego wysiłku mogła zachować pozór jakiś wesołości, którą nie łudziła nikogo.
Niektórzy urzędnicy dworu, marszałkowie, podczaszowie, cześnicy, krajczy, kuchmistrze, dla tytułów, które nosili, nie siadali prawie do stołu będąc na rozkazach króla i rodzaju służby, która na dozorze i reprezentacyi zależała. Dozwoliło to parę razy Kazanowskiemu zbliżyć się do pana, potem do Maryi Ludwiki, a za jego przykładem poszli i inni towarzysze.
Stołu tego olympijskiego wszakże żadna siła z jego uroczystego skostnienia wyprowadzić nie mogła. Wszyscy tu liczyli bijące na zegarze zamkowym godziny z upragnieniem czekając końca.
Pani de Guebriant choć wiedziała, że usposobienie króla z każdą chwilą było gorsze, że usiłowano go podburzyć i zobojętnić dla królowej, spodziewała się jednakże jakiegoś ceremonialnego zbliżenia, dwu słów zamienionych, a choćby ruchu, któryby rozmowy domyślać się dozwalał.
Ale Władysław z zaciętością dawał poznać francuzom, iż z nich, z żony, z ożenienia i ze wszystkiego był do najwyższego stopnia niezadowolony.
Dania następowały po daniach, śpiewy po śpiewach, coraz nowe popisy muzyków, coraz cięższe brzemię zdawało się ugniatać stół królewski. Szczęściem mrok sali, cień, który baldachimy rzucały, pogoda, chwilami powlekająca niebo chmurami nie dozwalały dobrze się przypatrzeć królestwu.
Pani de Guebriant szeptała Maryi Ludwice.
— N. Pani, wszystko ma koniec, nawet najnudniejsze uczty.
Na powiekach królowej łzy stawały. Przy toastach już podchmielonych senatorów, ozwały się mowy, wrzawa powstała taka, iż muzyka grać przestała. Niektórzy z ichmościów dobrze już rozweseleni, poszli z kielichami przyklękać przed majestatem, ale i tych Władysław przyjął nadzwyczaj lodowato, a królowa łaciny ich dobrze zrozumieć nie mogła.
Naostatek przyszły wety, cukry, konfekta, owoce i koniec się zbliżył. Król sykał niecierpliwie domagając się, aby mógł odejść do swoich pokojów.
Zamiast jednak tłumaczyć się z tego przed królową, na którą unikał spojrzenia, pochylił się, pomijając ją, do marszałkowej de Guebriant.
— Jestem mocno cierpiącym — rzekł do niej. — Wymogłem to na sobie, aby się tu znajdować i dotrzymać placu, przebaczysz mi jednak pani, że się natychmiast na spoczynek udać muszę.
Post i obyczaj naszego kraju tańców wszelakich wzbraniają, a ja ledwie chodzić mogę. Kto łaskaw może pozostać u stołu, ja wstać i nieść się każę.
Nie mówiąc nic królowa ruszyła się także i nie do męża, ale do marszałkowej odezwała się.
— My opuszczamy salę.
Pani Guebriant skłoniła głowę.
Około królewskiego stołu ruch się dał uczuć, biesiadników reszta powstawała z miejsc, nie w zamiarze tak rychłego opuszczenia zamku, ale dla okazania królowi poszanowania.
Przyniesiono krzesło i nowożeniec z pomocą dwóch dworzan przesiadłszy się na nie, w pochodzie uroczystym, otoczony dworem, poprzedzany przez marszałków z laskami, zniknął za drzwiami.
Tuż zanim królowa z marszałkową, z biskupem auriackim, z posłem, z kilkunastu senatorami udała się ku temu samemu wyjściu z sali i znikła także.
Reszta posłów, wyjąwszy nuncyusza, który także błogosławiąc żegnającym go, usunął się, wmięszała do tłumu pospolitych śmiertelników, i rozmowy dopiero teraz huknęły na całą salę.
Kapella zaś, która na wyjście króla grała marsza wojskowego, pamiętna programów dawnych, po chwilce, nie pytając czy kto tańcować myśli i będzie, rozpoczęła menueta.
Cóż się to teraz dopiero działo w tym rozkołysanym jak fale morskie tłumie, już podochoconym!
Któż powtórzy, co tu za rozmowy się wiązały, rwały, wybuchały i niedokończone roztapiały w śmiechach. Brzęk szkła, szczęk dzbanów, rozbijanych mis, wywracane ławy, wszystko to razem zmięszane zamkową salę czyniły gospodą jakąś, ale żadna siła nie mogła tu przywrócić jakiego takiego porządku, dopókiby goście znużeni sami spoczynku nie zapragnęli.
Dopieroż słuchać było potrzeba zdań o królowej, o królu, o francuzach i o ich „pudłach“ (perukach) na głowie.
— Ale król — wołała mazowiecka szlachta, której było najwięcej — król nam coś bardzo nierycersko wygląda!
— A mimo to na koń chce siąść i na turka gwałtem — wołał drugi.
— Poco? — przerywał trzeci. — Mamy z nim pokój... co to my dla drugich będziemy ręce sobie parzyli kasztany z ognia wydobywając! My na wojnę grosza nie damy.
Zahuczano przyjaciela pokoju.
— Mówili, że królowa jak róża — wołał jeden — w czasie wjazdu stała się lilią, bo francuzki herb też lilie, ale co dziś to dalipan i do maku ją trudno było porównać.
Z należnem poszanowaniem potroszę wyśmiewano wszystkich, nawet się i duchowieństwu dostało. Biskup auriacki nie podobał się ogólnie.
Inni powtarzali plotki, a na ucho szeptano sobie, że król zamiast do pokojów żony, wprost się nieść kazał do mieszkania niemki, którą jako kochankę jego dawną palcami wytykano.
Niestety, tak było w istocie, a nietylko nie starano się ukryć z tem, ale z pewną ostentacyą Władysław wydał rozkazy. Chorym był tylko dla tej żony, ale do panny Amandy odpoczywać się udał, i pozostać tam miał do nocy.
Cały dwór wiedział dokąd go niesiono, i wszyscy francuzi zostali zawiadomieni przez usłużnych dworaków, iż N. Pan nie do swoich pokojów, ale do panny Amandy nieść się kazał.
Gospodyni wystrojona czekała go na progu, a Pac i Platenberg mu towarzyszyli.
Nie dziw też, że Marya Ludwika zaledwie dopadłszy do swej sypialni, z płaczem się rzuciła kryjąc twarz w poduszki na łoże.
Nawet dotąd wytrzymująca wszystko pani marszałkowa de Guebriant, weszła za nią zmięszana nieco i widocznie przybita tą jawnością, jaką nadawano temu, co ona dotąd za małe nieporozumienie tylko brać chciała.
Usiadła przy królowej i wzięła jej ostygłe ręce w swe dłonie, powtarzając znowu: Courage!
— Wszystko to im się gwałtowniej poczyna, królowo moja — rzekła głosem poważnym, ale współczucia pełnym — tem pewniej skończy się waszem zwycięztwem.
Nikt nas nie słucha, mówić więc mogę otwarcie; jesteśmy kobietami, ja mam długich lat doświadczenie. Mężczyźni z wielkim charakterem i energią nigdy tak porywczo i nierozważnie nie stają do walki. Wszystko to są dowody słabości, siebie niepewniej, dowody wpływu jaki niepoczciwy dwór, wyzyskujący króla, wywiera na niego. Czują oni, że się zbliża ostatnia ich godzina, bronią się rozpaczliwie, ale polegnąć muszą.
Gdyby na króla miało wpływ duchowieństwo, najskuteczniejszem byłoby pośrednictwo kapłana, spowiednika. Król jednak, o ile wiem, dosyć ma być obojętnym w religii. Słyszałam, że niegdyś w młodości w kościele od powietrza jakie go obwiało dostał mdłości, i odtąd unikać miał kościołów, ale podobno zbytnia ojca i macochy pobożność sprzykrzyły mu się.
Zamiast pobożnych kapłanów słucha zepsutej młodzieży i pochlebców, którzy go na zgubę prowadzą. Wszystko to mocą charakteru wam trzeba zwyciężyć i naprawić.
— W tym wieku! — zawołała królowa ręce łamiąc. — A! gdybyśmy były przewidzieć mogły co mnie tu czekało, gdybym choć obyczaj tego narodu, tego dworu znała wprzódy, gdybym miała wyobrażenie zepsucia jakie tu panuje... stokroćbym wolała do klasztoru pójść.
Cierniowa to będzie korona!
— Początki są zawsze trudne! — pocieszała de Guebriant. — Mówiłam dziś poufnie z księżną Radziwiłłową, każą się spodziewać zmiany na lepsze... Senatorowie sami będą się starali o to. Kazanowscy, chociaż powoli, działać będą... wreście czas, czas, ten najdzielniejszy pomocnik.
Królowa z rozpaczą patrzała osłupiałemi oczyma w okno.
— Nie opuszczajcie wy mnie! nie odjeżdżajcie — zawołała błagając — a nadewszystko nie dozwólcie, aby mi król z okrucieństwem niemiłosiernem odebrał służbę moją, oddając na łup tym obcym, nieprzyjaźnym. Jeżeli dwór mój nie ma pozostać przy mnie, ja wolę powrócić do Francyi.
Guebriant pochyliła się ku niej.
— Ale oni właśnie tego chcą, do tego dążą, abyś ty, królowo moja, ty sama zerwała ten związek i powróciła ze sromotą do Paryża. Oni ci grożą aby przestraszyć.
Co do mnie — dodała Guebriant — bądźcie pewni, nie ruszę się ztąd dopóki pożycie małżeńskie nie stanie się rzeczywistością.
Król może być chorym jak długo zechce... dla mnie musi na parę dni zdrowie odzyskać, aby małżeństwo miało znaczenie i ważność. Dotąd, biskup auriacki mówił mi to dziś jeszcze, ślub nie jest w pełni uznanym przez Kościół, gdy małżonkowie żyć z sobą nie mogą.
Nastanę na króla, wystąpię w imieniu króla naszego, który nie nawykł, aby go lekce sobie ważono... Dajmy przejść tym burzom, które siłę stracić muszą. Odwagi i cierpliwości.
Płakała Marya Ludwika, lecz potem osłabnięciu niewieściem, duma rodu, poczucie godności swej dźwigało ją; gotową się czuła do walki, do której musiała znaleźć sprzymierzeńców.
Położenie nakazywało, bądźcobądź, z niezbędnem, z nieuniknionem obyć się, i szukać jego stron słabych.
Na nieszczęście jedyna podpora, marszałkowa, nie mogła tu pozostać z nią, a de Brégy poseł francuzki, który dla zaciągów miał bawić w Polsce, nie miał ani jej taktu, ani zręczności, ani bystrości i przenikliwości, ani ochoty poświęcenia się. Płochy francuz rzucony wśród społeczeństwa, które też mu się płochem wydało, zaczynał już przejmować jego obyczaje i sam jeden podobał sobie wśród zepsutego dworu Władysława.
Gdy królowa zawczasu się usunęła i drzwi swe dla wszystkich zamknąć kazała, pozostając w kółku swoich domowników, u panny Amandy otwierano podwoje, król poufalszych przyjmował, a niemce nie bronił tu grać roli gospodyni.
Ci, co go widzieli w czasie obiadu martwego, napuszonego wewnętrznym gniewem, poznać go nie mogli tak się tu ożywił, tak nawet chwilami był wesołym.
Pac i Platenberg zabawiali go powieściami o francuzach, nastając na to, że oprócz siostrzenicy pani de Guebriant, w której już paniczów zakochanych czasu podróży kilku jej nadskakiwało, nie było ani jednej z dziewcząt przy królowej, wartej aby ją w Polsce zatrzymać.
Wszystko to należało precz odprawić, aby sobie spokój zapewnić.
Nazajutrz król zgóry zapowiedział, że będzie chorował, i jeżeli zostanie zmuszony na chwilę się ukazać przy obrzędzie oddawania darów, jakie mieli składać posłowie i korporacye, ks. Neuburgski, Pruski i inni, natychmiast potem powróci na swe pokoje.
Do tego obrzędu królowa już była przygotowaną zawczasu; uniknąć go, mów, które mu towarzyszyły, i siedzenia w nieogrzanej dużej sali, nie mogła, odłożyć nie zdało się na nic, musiała więc przywdziać strój uroczysty, obmyć oczy spłakane, zasiąść pod baldachimem, i uśmiechać się przypadającym na kolana, a u nóg jej składającym złociste naczynia, misy, klejnoty, futra i najrozmaitsze ofiary. Wartość ich, dosyć stosunkowo mierna, nie zdołała nawet na chwilę ciekawości obudzić i zajęcia. Były to zawsze też same wyroby złotniczej sztuki, które po skarbcach leżały długie lata czekając, aż przy podobnej uroczystości z jednego przeszły do drugiego na nowy spoczynek.
Król prawie się nie pokazywał.
Posłowa trzeciego dnia, już zniecierpliwiona, postanowiła prosić go o posłuchanie.
Ze wszystkich osób z Francyi przybyłych ona jedna wywierała pewne na królu wrażenie, kazała się szanować. Władysław miał najmocniejsze postanowienie pozbywania się jej tak lekko jak się zbywał p. de Brégy i biskupa auriackiego, ale zobaczywszy ją, czuł się podbitym, onieśmielonym, stawał grzecznym, a potem sam to sobie wyrzucał.
P. de Guebriant winna to była charakterowi, taktowi, krwi zimnej, wielkiemu obyciu z życiem dworskiem, naostatek osobistym przymiotom dającym jej wyższość nad wielu. Znano ją we Francyi z tej powagi i wpływu i to było przyczyną, że ją wysłano z Maryą Ludwiką, a z pewnością gdyby nie ona, stosunki między królem a królową nawet tak znośnie i biednie jak się ułożyły, nie byłyby się zawiązały. Daleko groźniej przygotowywała się przyszłość, kto wie czy królowa pozostaćby była mogła w Polsce.
Pierwsze żądanie posłuchania, król domyślając się o co chodziło, zbył obietnicą, nieoznaczając terminu, składając się chorobą.
Marszałkowa dni parę była cierpliwą, ale po nich wysłała prośbę powtóre; król zmuszonym został ją przyjąć, przepraszając, że w krześle siedzący, nie mogąc się poruszyć, krótką tylko może rozmową zadość uczynić jej życzeniu.
Nagradzając to Władysław twarz przybrał jak najsłodszym wyrazem, a że posłowa nie spodziewając się aby dnia tego ważniejsze sprawy mogły być roztrząsane, przybrała do boku piękną swą siostrzenicę, którą król niemniej się zachwycał od innych, posłuchanie więc upłynęło na wymianie najwyszukańszych grzeczności i oświadczeń najczulszych.
O królowej jednak wzmianki prawie nie było. Gdy Guebriant rozpoczynała o niej, Władysław przerywał jej skargami na zdrowie swe i podagrę.
Umiejąca wszystko zużytkować francuzka, nie wahała się wpływu widocznego młodej swej towarzyszki wyzyskać na korzyść królowej. Śmiałe i wyuczone dziewczę umiało tak zręcznie przemawiać do króla, że mu się nie dało pogniewać i zmusiło go z należącem poszanowaniem mówić o Maryi Ludwice.
Ponieważ towarzystwo młodej panienki bardzo było miłem królowi, który widocznie chciał się jej przypodobać, przedłużyło się posłuchanie, przyniesiono owoce i słodycze, humor się polepszył znacznie, ale gdy wnet potem posłowa znowu wróciła domagając się obietnicy, kiedy król razem z żoną będzie mógł zamieszkać, podagra wystąpiła, a przytomny Pac zapewnił, że król tak bywa trapiony bolami, iż krzyczeć musi, a w tym stanie nie chciałby się dać widzieć nikomu.
W ten sposób, chociaż pani de Guebriant nie mogła skarżyć się na przyjęcie, nie przyniosła z niego królowej nic oprócz bardzo wątłej nadziei, iż król kiedyś znudzony, będzie musiał wstać z krzesła i przestać się składać chorobą.
Cierpienia były rzeczywiste, trwały one już od lat wielu, ale nie były w tej porze tak gwałtownemi, ażeby Władysławowi odejmowały władzę poruszania się i nie dawały chwil swobodnych. Wiedziano, że samnasam z panną Amandą o kijku chodził bez pomocy po pokoju, poruszał się dosyć swobodnie i zapominał o obrzękłych nogach.
Dla królowej tylko pozostawał chorym zawsze.
Zabawiały ją tymczasem panie senatorowe, które się w Warszawie znajdowały, było parę wesel w domach znaczniejszych, na które ją zaproszono, odwiedzała kościoły, przejeżdżała się po mieście. Nabożeństwo i z potrzeby dusznej i dla zajęcia czasu, stało się jej ucieczką najmilszą.
Długie godziny spędzała w pobliższych kościołach, a że pora wiosenna coraz dalszym wycieczkom sprzyjała, marszałkowa Kazanowska, Opalińscy, Ossolińscy, Radziwiłł chętnie jej w nich towarzyszyli.
Król wiedział o każdym jej kroku, ale bardzo często dwa i trzy dni upłynęły, a wcale się z nią nie spotykał. Opowiadano o chorobie, Platenberg koniuszy, wielce nadskakujący Maryi Ludwice, mówił o krzykach boleści jakiemi się komnaty pańskie rozlegały.
Pani de Guebriant nie przestawała codzień dowiadywać się o zdrowie i po upływie dni kilku znowu żądała posłuchania, nadaremnie. Walka to była, która ostatecznie musiała się na stronę posłowej rozstrzygnąć.
Królowa nieco się oswoiła ze swem położeniem, chłodniej spoglądała na to, co ją opasywało, ale niemniej pragnęła jakiegoś stanowczego końca.
Senatorowie jej przyjaźni mówili już o koronacyi, która była formą konieczną dla uzyskania królowej ubezpieczenia, wyposażenia, jakie jej była winna rzeczpospolita.
Dotąd jednakże małżonkowie z sobą zaledwie słów niewiele chłodnych i ceremonialnych zamienili, a w tych jakie słyszała od męża, Marya Ludwika więcej znalazła goryczy, niż oznaki uprzejmości; każde spotkanie oblewała łzami, a gdy powróciła do swoich francuzów, wszyscy oni biorąc jej stronę, roznamiętniali się przeciw Polsce i królowi. Bietka już nawet nie mogła ułagodzić ich, zapewniając, że nie wszystkich za nieprzyjaciół liczyć mieli, i że wielka część najgorętszem współczuciem podzielała cierpienie i gotową była służyć uciśnionej.
Dziewczę, które wpadło nierozważnie w ten wir, traciło już i odwagę i cierpliwość, a nieraz wzdychało do tego, ażeby się mogło ojca doczekać i uwolnić od służby przy dworze. Wpływał może na to i Nietyksza.
Łatwiejszą też zdawała się jej zemsta nad niemką, niż teraz okazywała. Amanda popierana przez tych co najbliżej stali łożnicy, ucha i serca pańskiego, brała widocznie górę.
Dopóki ona tu pozostawała, stan ten zmienić się nie mógł.
Tak samo niemka, przez Paca i Platenberga dowiadując się jak czynną, choć mało widoczną na dworze królowej grała rolę Bietka, powiadała sobie, że się jej ztąd koniecznie pozbyć było potrzeba.
To przekonanie właśnie jeszcze następujący wypadek jak najmocniej wpoił niespokojnej Amandzie. Jedna Bietka znała tu ludzi, mogła przestrzedz o każdym, bez niej francuzi nigdyby sobie rady nie dali, jedna ona miała odwagę wcisnąć się wszędzie.
W czasie, gdy król składając się podagrą tak dobrze unikał Maryi Ludwiki, że się z nią nie spotykał prawie, jednego dnia Bietka przechodziła zamyślona kurytarzami, które z pokojów króla prowadziły do niemki. Było to dziełem wypadku czy obrachowania, że w tej chwili gdy hajducy króla przenosili dosyć ciasnym kurytarzem, Bietka się ukazała w drugim jego końcu.
Zatrzymała się z początku namyślając czy nie zawrócić, ale nie chciała okazać, że ucieka od oblicza pańskiego. Król znał ją dobrze i pamiętał, była nawet na regestrze u Paca, jako pożądana rozrywka.
Chwilkę postawszy, Bietka nie zawracając się, wybrała miejsce za pilastrem, aby z krzesłem pańskiem rozminąć. Spojrzenie na tego nowożeńca obudzało litość, siedział w krześle z obwiniętemi futrem nogami, okryty płaszczem podbitym rysiami, z głową osłoniętą, z twarzą żółtą i nalaną, której barwa od siwiejącej bródki i wąsa jeszcze mocniej odbijała, posępny, namarszczony, zgięty. Nadrabiał tylko dumą, ale widocznie był nieszczęśliwym i uciśniętym.
Chociaż Bietka starała się niby ukryć za pilastrem, Władysław ją zobaczył, i zrównawszy się z miejscem, w którem stała, laską, którą miał w ręku, dał znak hajdukom, aby się zatrzymali. Zwrócił na nią oczy.
Wargi mu się podniosły.
— Na francuzkę cię już przerobili! — zamruczał.
Bietce nigdy na odwadze nie zbywało.
— Jeszcze nie, miłościwy panie — rzekła śmiało — ale wszystko może być, nie ja jedna się nią stanę.
Władysławowi w rozmowę się wdawać w kurytarzu nie zdało, skinął ręką.
— Chodź za mną!
— N. Panie — odparła — do panny Amandy ja nie pójdę.
Król się nadąsał.
— Nie do Amandy — zawołał z gniewem — ja tu jestem wszędzie u siebie... Chodź... słyszysz.
Krzesło poniesiono dalej, a dziewczę szło posłuszne, któż wie może nawet uradowane, że je zmuszono...
We drzwiach o niczem niewiedząca niemka oczekiwała na króla, którego jej oznajmiono, ale ujrzawszy idącą tuż za nim Bietkę, z krzykiem się w tył cofnęła.
Widział to król, zamruczał tylko, ale wcale się nie poruszył. Wniesiono go do pokoju, z którego Amanda wybiegła, drzwi za sobą zatrzaskując.
Ustawiono krzesło w zwykłem miejscu, a król natychmiast się zwrócił do dziewczęcia. Naprzód ciekawie mu się przypatrywał, jakby zmiany w niem jakiejś szukał, potem mówić zaczął.
— Przystałaś na służbę do francuzów — rzekł.
— Tak jest — zawołała Bietka — bo tu wytrwać nie mogłam.
Zamilkł król, a po przestanku podnosząc oczy na nią rzekł.
— No, cóż nowa pani?
— Nie pożądam innej ani lepszej — zawołała Bietka.
Po krótkiem milczeniu Władysław zapytał znowu.
— Cóż tam francuzi?
Dziewczę się trochę namyślało z odpowiedzią.
— A! N. Panie — rzekło — kryć tego nie będę, wszyscy oni Pana Boga o jedno proszą, ażeby ztąd conajprędzej się wydobyć mogli.
— Oprócz królowej — przerwał Władysław.
— Owszem — mówiła Bietka żywo — owszem. N. Panią tak tu przyjęto, że i ona i pani de Guebriant, i pewnie poseł przemyślają tylko, jakby się wydobyć nazad i to co się stało odrobić.
Zmarszczył się król mocno, dotknęło to jego miłość własną.
— Co za dziw — mówiła dalej Bietka. — Trzebaby nie mieć najmniejszego czucia, żeby nie być do żywego obrażoną, bo tu się wszystko składa na to, aby N. Panią boleśnie draźnić, a ona się przecie nie napraszała. To też całym teraz rozumem ich wszystkich zręcznie się wyśliznąć i pod pozorem choroby N. Pana, tymczasowo podróż do Francyi przedsięwziąć, z której pewno nie powróci.
Król słuchał tak zdumiony, iż mówić nie mógł.
— Pleciesz! — zamruczał gniewnie. — Pani de Guebriant wcale co innego powiada, nagli...
— A! wie ona dlaczego to czyni — szczebiotało dziewczę dalej. — W ostatku, gdy się przekona, że na chorobę długą się zanosi, wniesie powrót, a poseł i wszyscy popierać będą.
Trudno wymagać, aby tak przyjmowani francuzi podobać sobie u nas mieli, oprócz jednej marszałkowej, która sama powiada, że łaskę W. Król. Mości dla siebie winna pięknej siostrzenicy. Poseł się skarży na miejsce u stołu niewłaściwe, na równi z włochem, biskup wie, że mu całkiem chciano odmówić krzesła u stołu, a do królowej nawet W. Miłość mówić nie raczycie. Tyle czasu, a męża tak jak nie zna. Więc wolałaby powrócić do Francyi i o to jedno Pana Boga prosi.
Francuzom zresztą wcale się u nas nie podobało. Kraj znajdują dzikim, ubogim, zimnym, gotowi ztąd uciekać wszyscy i nie dziwią się królowi Henrykowi.
Czy wyrachowana czy nieostrożna ta paplanina Bietki, króla poruszyła do najwyższego stopnia, zburzyła w nim żółć. Dokuczać chciał królowej, gotów był francuzów powypędzać, ale dozwolić, aby ona sama ztąd zażądała powrotu, a oni się wynosili dobrowolnie, nie mógł! Było to obrazą jego majestatu, lekceważeniem.
Bietka tymczasem ciągnęła dalej.
— Francuzi mówią, że król polski tylko dla wyłudzenia posagu królowej na jakąś tam wojnę, zażądał się żenić, a chory jest i nie do ślubu mu, ale do pościeli i doktora.
Słowa te zuchwałe cicho i szybko wymówione wprost do ucha Władysława, dopełniły miary; zżymnął się i rzucił Władysław do najwyższego stopnia obrażony i nie przedłużając już rozmowy, wskazał na drzwi Bietce. Dziewczę się niziuchno ukłoniło i furknęło jak ptaszek, a w tejże chwili drugiemi drzwiami wpadła panna Amanda cała w płomieniach.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.