Na królewskim dworze/Tom II/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Na królewskim dworze
Podtytuł (Czasy Władysława IV)
Tom II
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1886
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VII.

Panna Amanda w czasie dosyć już długiego pobytu w Warszawie i na dworze otoczyła się całą gromadką ludzi, którzy jej byli oddani i wszystko też jej zawdzięczali. Miała tych swoich sojuszników wszędzie rozsianych, a pozyskiwanych w różny sposób.
Do najwierniejszych tych animae damnatae, które na wszystko dla niej były gotowe, liczył się niebardzo znaczny, ale ruchawy i czynny człowieczek, którego zwano Benedyktem Nesterackim. Zkąd on się tu wziął i jak wśrubował, dziś już dojść było trudno, ale z każdym rokiem czynniejszym był i nabywał znaczenia.
On sam bardzo huczno głosił się szlachcicem, drudzy mówili śmiejąc się, że owo szlachectwo u jakichś ubogich Nesterackich kupił sobie za kilka beczek piwa, niewiele grosza i starą delię futrem podbitą, że pochodził z chłopów, a ojca miał sołtysem. Początki Nesterackiego na dworze Cecylii Renaty były bardzo skromne. Zdaje się że sprzedawał owies do królewskich stajni, że się tu zapoznał, małemi usługi jakiemiś w łaski wkradł koniuszym, a przez jednego z nich polecony był pannie Amandzie jako pośrednik do kupna, na którem ona zarobić coś chciała.
Niemka bowiem nie zapominała o zysku, gdy mogła go sobie zapewnić.
Nesteracki wkrótce stał się jej niezbędnym; wyrobiła mu miejsce na dworze. Przyjęto go dla niej jako komornika, którego obowiązki ściśle oznaczone nie były. Posyłała go, posługiwała się nim, i nie zawiodła nigdy.
Ów tak zwany „Benedyk“ oprócz tego miał inne zajęcia, prowadził jakieś handle, przybierając do nich wspólników, na których składał winę jeśli się co nie w porządku okazało, młodzieży na zakłady pożyczał pieniędzy i przyszedł do bardzo znacznej zamożności, ale z nią więcej się krył niż popisywał.
Raz w rok dostawał na kilka tygodni uwolnienie i jechał w świat. Mówiono iż miał posiadłości gdzieś aż za Bugiem, w puszczy Kobryńskiej, bardzo już rozległe, ale on się tego zapierał.
Zamożności po nim poznać było trudno, choć, niby z pomocą ludzi, rozporządzał nieraz znacznemi pieniędzmi, i po kilka tysięcy złotych, co na owe czasy było sumą już wielką, pożyczał.
Z pozoru był niepokaźny, z krzywemi w kabłąk wygiętemi nogami, przysadkowaty, z grubym karkiem, włosami jak szczecina twardemi, rękami długiemi, twarzą okrągłą zawsze czerwoną i plamistą, wąsikiem rzadkim i rozbitym, tak że go nigdy skręcić nie mógł, wyglądał na parobka. Mówił śpiesznie, jąkając się i zatrącał z mazurska, co naówczas za znamię chłopskiego pochodzenia miano, choć niesłusznie.
Pannie Amandzie, gdy ona czego zażądała od niego, nigdy nie odmówił, choćby karku miał nadkręcić. Wierzył w jej rozum i potęgę, a po cichu czasem, od śmierci królowej Cecylii, mawiał.
— Zobaczycie, ona jeszcze się kiedyś na królowę wystrychnie.
Ambicyi nie miał wcale, ani za tytułami, ani za popisywaniem się sobą nie ubiegał się, ale całą swą mądrość i zabiegliwość na robienie grosza obracał.
Obok tego, miał namiętnoskę skrytą do pięknych kobiet, ale gdy do konfliktu przyszło między nią a pieniędzmi, ona ulegać musiała.
Benedyk, za czasu gdy Bietka była jeszcze przy królewiczu i pod rozkazami Amandy, razem z wielu innymi biegał za nią, równie bezskutecznie jak drudzy. Ta tylko była różnica między jego losem a innymi, że na Nesterackim często spędzała gniewy i mniej go od innych oszczędzała.
Napróżno posuwał się roznamiętniony aż tak daleko, że podarki jej chciał ofiarować, wyśmiała je i dawcę. Gdy potem dziewczę znikło nagle ze dworu, Nesteracki był w rozpaczy. Chodził długo jak przybity i nie krył się z tem, że za nią tęsknił okrutnie.
Wyśmiewano go — to mu było obojętnem.
Amanda wiedząca o wszystkiem co się na dworze działo, znała tę słabość Nesterackiego, wyśmiewała się i ona. Czasem mówiła mu żartobliwie, że około pieniędzy chodzić umiał, ale z kobietami wcale nie wiedział jak poczynać. Z głową spuszczoną słuchał tego Benedyk.
Gdy Bietka pokazała się z powrotem na zamku, tryumfująca na dworze królowej, jeden z pierwszych ją tu powitał Nesteracki.
— A co? panna powraca nam! — odezwał się mrugając.
— Tylko nie na dawne miejsce moje — uśmiechnęła się Bietka — tamtego już miałam dosyć.
— Daj Boże, aby z francuzami lepiej było — dodał Benedyk przystępując bliżej — daj Boże; a no, niech mnie panienka z sobą otwarcie mówić pozwoli.
— A cóż mi powiedzieć chcecie?
— Że pannie ani tu ani tam miejsca sobie szukać nie potrzeba — szepnął oglądając się Nesteracki, bo nie chciał, aby go pochwycono na tej rozmowie.
— Zasłyszałeś pewnie, że mam ojca i że mogłabym wrócić do niego? — spytała Bietka.
— A! nie! Ja tam o ojcu tak jak nie wiem, i kiedy go tak długo nie było, to ja na niego niewiele rachuję, ale... pannie łatwo wyjść za mąż i być u siebie panią w domu.
Bietka się śmiać poczęła.
— Za kogoż? za was panie Benedyk?
Zczerwienił się mocno Nesteracki.
— Panna sobie myślisz, że Benedyk nic nie wart, bo flamskiego sukna i atłasów nie nosi — rzekł — a on może więcej ma w kieszeni niż niejeden z tych, co się złotemi łańcuchami czwanią!
— Cóż z tego? — podchwyciła Bietka — albo to się pieniądze poślubia?
Nesteracki stał długo niemy. Nie pojmował naprzód jak można było lekceważyć pieniądze, potem obraził się, że jego nie szacowała nic.
— A jam nic niewart? — spytał.
Dziewczę popatrzyło na niego długo, zrobiło minkę dziwną, ukłoniło się i pierzchnęło.
Benedyk stał długo i nie mógł przełknąć danej mu nauki.
Odepchnięty, brał na kieł.
— Co ona sobie myśli! — zawołał w duchu — gdybym chciał, to ją tak czy owak mieć będę.
Na dworze nic się długo nie może ukryć, zaraz więc zaczęto mówić o Nietykszy, którego tu dobrze znano, bo z ks. Radziwiłłem zawsze prawie przychodził, należąc do jego najulubieńszych dworzan.
Nesterackiemu któryś z dłużników szepnął.
— Co ty się darmo durzyć będziesz tą dziewczyną. Bałamutka jest, a teraz Nietyksza u niej na kołku. Ten, słyszę, nieubogi, a i książe go proteguje, ożeni się z nią. Królowa ją lubi i wyposaży, co tobie o niej myśleć! gdzie się tobie mierzyć z Nietykszą!
Ile razy tak Nesterackiemu zadawano jego ekstrakcyę małą, i położenie na dworze żadnego niemające znaczenia, mało mu krew nie tryskała oczyma. Burzył się jakby chciał kłam zadać tym co go tak posponowali, ale przypomniawszy sobie potrzebę milczenia, dusił w sobie co miał już na ustach.
Obawiał się pochwalić z tem co miał, aby go nie pytano jak się dorobił, i nie korzystano z jego dostatków, gdy mu z ubóztwem pozornem wygodnie było.
Komornicy drudzy i dworzanie wprawdzie domyślali się, że musiał mieć sporo uzbieranego grosza, ale nie przewidywali wcale jak dalece był zamożnym. O swoich posiadłościach nie mówił nigdy.
Zaraz po przybyciu królowej, Amanda czując pod bokiem Bietkę i bojąc się, aby ona jej nie szkodziła, przedsięwzięła koniecznie się jej ztąd pozbyć. Sprobowała naprzód podszepnąć królowi, aby na królowej wymógł jej oddalenie.
Król zaś nigdy żadnego pięknego dziewczęcia ze dworu swego usuwać nie dozwalał. Lubił bodajby popatrzeć na nie. Bietka zaś dlatego miała pewne względy u niego, że ją lubił królewicz.
Na pierwszą więc insynuacyę potrząsnął głową.
— Ja się w to nie wdaję! — zamruczał — co mi tam jeden ten fartuszek ma zawadzać.
Zagadnęła o nią potem Paca. Pac utrzymywał wprost, że na samym początku, gdy jeszcze nikogo nie znali, a najmniej królowę, dla Bietki się zadzierać, wciskać tam było wcale nierozumnem.
— Ale ta żmija tu... zobaczysz, nas wszystkich wyżenie! — wołała niemka.
— Królowa nie może nic — zawołał śmiejąc się Pac — a ty chcesz, aby ona tu coś mogła?
Słuchać więc nie chciał.
Myśl rozpaczliwa i szalona przyszła w nocy pannie Amandzie; powiedziała sobie: niech ją Nesteracki wykradnie i precz wywiezie. To najlepszy czas, na dworze nieład, ludzi nowych wiele, nikt zresztą nie będzie bardzo dbał o to. Zakochany w niej do szaleństwa, pieniądze ma, pomocników znajdzie, co łatwiejszego jak zasadzkę zrobić na nią i wywieźć ją precz. Ma tam gdzieś w lasach posiadłości jakieś, posadzi ją tam. Ksiądz mu każdy ślub da, a jej się ztąd zbędziemy.
Myśl ta utkwiła w niej.
Wstała z nią zrana, a choć, jak zwykle bywa, to co po nocy się wydawało możliwem, we dnie dziwacznie się jej prezentowało, nie odstąpiła od zamiaru. Wieczorem kazała zawołać Nesterackiego.
Po krótkim wstępie, wprost się go spytała.
— Zawsze ty szalejesz za tą dziewczyną?
— Ja wiem żem głupi — zamruczał Benedyk — a co to pomoże! co to pomoże!
— Czemuż nie starasz się o nią!
— A jak? — zapytał Benedyk — ja jej mówiłem: ożenię się z tobą, mam pieniądze... w oczy mi parsknęła. Ona ma Nietykszę.
— Nietyksza się z nią nie ożeni — zawołała Amanda.
Nesteracki z tych urywanych słów i nalegania zmiarkował, że panna Amanda nie jego ale swój interes w tem miała, aby się ztąd pozbyć Bietki.
— Trudna z tym koziołkiem sprawa — zamruczał.
Niemka zbliżyła się do niego o krok i żywo mu rzuciła.
— Co to? porwać jej nie możesz? Kto się tu o nią upomni? Kto tu postrzeże, czy ona jest czy jej niema.
— Mówią że królowa...
— A! plotki — przerwała Amanda — nie miałaby o czem myśleć, żeby takiemi się dziewczętami zajmowała.
Nesteracki stał zadumany, a potem począł pocichu.
— Dwa lata temu, panna pamięta? Emilkę tę co ją ze dworu porwał Szałwajski... hę?
Zarumieniła się Amanda, bo jej to przypomniało, że król bardzo się gorąco zajmował tą nieszczęśliwą Emilią.
Zmarszczyła brwi.
— Panna wie co się Szałwajskiemu stało? — dokończył z westchnieniem. — Dogonili go z nią i król dał ściąć.
Ręką posunął po gardle.
— Nie, tego ja nie chcę, nie — zamruczał — nie.
— Tu się tego niema co obawiać — dodała — naprzód, że schwytaćbyś się nie dał, a nikogo ona nie obchodzi.
— O! o! a Nietyksza, a za Nietykszą Radziwiłłowie.
Benedyk zagrożoną głową potrząsał. Jednakże odszedłszy, gdy sam na sam rozmyślać począł, gdy mu Bietka na oczach stanęła i to szczęście jakiego z nią mógł zażywać, bardzo mu się zdawało nieprzyzwoitem, że Szałwajskiego ścięto.
Historya ta była prawdziwą i nie ulegała wątpliwości.
Benedyk miał na dworze mnóstwo znajomych, którzy potrzebując go, wysługiwali mu się i chętnie z nim czasem gwarzyli. Męczyła go tak myśl przez Amandę rzucona, iż mimowolnie począł, niby żartami, badać różnych, czyby porwanie panienki ze dworu... ot tak, w ogóle, mogło ujść bezkarnie.
Zdania były wielce podzielone, jedni to brali za żart, drudzy przypominali ową Emilkę i ściętego raptora, inni utrzymywali, że pod te czasy nikt się tak podwiką nie opiekował, aby mścić chciał i ścigać.
— Ja ręczę — zaburczał jeden — że gdyby tak teraz, nie przymierzając, królowi panu naszemu kto pannę Amandę porwał a drapnął z nią, dalipan by za nim nie posłano pogoni.
Inny dodał.
— Baba z wozu kołom lżej — a nakoniec jeden zamknął.
— A komuby do głowy mogło przyjść dziewczynę wykradać? albo to ich niema podostatkiem na targu za tanie pieniądze.
Benedyk tymczasem chodził myślą tą obładowany. Drugiego dnia sam zaczepił przy podanej zręczności pannę Amandę, aby się przekonać, czy ona istotnie uważała to za rzecz możliwą.
Niemka nie chciała wydać się zupełnie, potrząsnęła głową.
— Na to pono innego człowieka trzeba a nie was — rzekła — u was pieniądz za wszystko starczy... karku dla niej nadstawić nie zechcecie.
Benedyk odszedł zadumany.
Bietka tymczasem, choć znikała wśród nagromadzonego nowego dworu i francuzów, którzy na siebie zwracali oczy, była czynną i nie odstępowała królowej, aby stawić się na każde jej zawołanie. Budziła ona w niej litość, a oprócz tego Amandzie nie zapomniała przeszłości, we dwójnasób więc pobudzona, zapomniała o sobie, całą duszą oddana temu dramatowi, którego pierwsze sceny żywą walkę zapowiadały.
Nietyksza nawet, dla którego miała słabość, choć się do niej przyznawać nie chciała, nie mógł jej oderwać od antykamery królowej, w której nieustannie na zapytania pani, lub jednej z jej towarzyszek odpowiadać musiała. Dla nich osoby składające dwór króla, ich wpływ i znaczenie były jeszcze tajemnicą. Bietka więc musiała uczyć jak się z kim obchodzić miano, w kim przyjaciela upatrywać lub obawiać wroga. Było to tem ważniejszem, że ichmość niektórzy jak Platenberg mianowany koniuszym królowej, przyjaciel i pomocnik Paca, służka króla do spraw niewieścich, ufając sobie poczynali zabiegać, aby pozyskać zaufanie nowej pani i korzystać z niego przeciw niej samej.
Platenberg bezwstydny i zuchwały pierwszy rozpoczął te zabiegi, zbliżył się do państwa des Essarts, udawał wielce przejętego losem królowej i starał się wkraść w łaski u francuzów.
Bietka była na straży i natychmiast przestrzegła panią des Essarts, aby koniuszemu nie dawano wiary.
O ile mu obowiązki jego dozwalały, Nietyksza ciągle kręcił się przy dworze, na którym miał wielu znajomych i przyjaźnych, korzystając z każdej zręczności, aby się choć na chwileczkę zbliżyć do swego dziewczęcia.
Litwin z nadzwyczajną zręcznością wynajdywał sobie rozmaite pozory, aby dla służby księcia wrzekomo ciągle się około zamku uwijać, a przeważnie przy królowej, której los Radziwiłła obchodził.
Dworzanie z nim spoufaleni, bo ich sobie na wszelki sposób ujmował, nie żałując małmazyi i najlepszych win, jakie u francuza świeżo pod zamkiem rozłożonego dostać było można, służyli serdecznie litwinowi, choć go poufale zawsze boćwiną przezywali, za co się nie gniewał.
W wigilią tego dnia, gdy uroczysty obiad miał być na zamku, jeden z przyjaciół Nietykszy pochwycił go w kurytarzu i szepnął mu na ucho.
— Baczność, boćwino, a nie, to ci z przed nosa porwą twoją Bietkę, ani się postrzeżesz.
— Kto? kto? — krzyknął Nietyksza.
— Nie jedenby rad, ale jeden może tylko łotr się na to gotów ośmielić — odparł przyjaciel — to ten bestya Nesteracki, Benedyk, który oddawna ostrzy zęby na nią, ale teraz już tak coś przebąkuje, jakby zamyślał raptu dokazać i gwałtem ją ztąd pochwycić. A niegłupi jest, bo z powodu przybycia królowej u nas wszystko w zamięszaniu, nieład, rwetes, ani się spostrzegą jak jej zabraknie, a Amanda postara się oto, aby pogoni za nią nie słano, bo dawnoby się jej pozbyć gotowa.
— A zkądże wnosisz, że ten łotr Benedyk co podobnego zamierzać może?
— Bo się ciągle, niby żartami, dopytuje wszystkich o to, coby to było, gdyby się co podobnego przygodziło.
— Coby było? — zamruczał Nietyksza, któremu krew do głowy uderzyła. — Coby było! Możecie mu powiedzieć, że niezawodnieby łba zbył z karku, do czego ja sam gotówem się ofiarować, choć oprawcą nie jestem.
Z niezmiernym niepokojem począł się tedy rozpytywać, badać Nietyksza i nietylko tego jednego, który go przestrzegł, ale innych też rozpytując przekonał się, że istotnie Benedyk się odzywał z czemś podobnem.
Litwin znajdował najprostszem natychmiast wprost na samego rzucić się winowajcę, ale miał tyle siły nad sobą i przebiegłości, iż postanowił to uczynić łagodnie i drwiąco z początku.
— Jak się na tem nie pozna — mówił sobie — zażyję go inaczej.
Szukał więc Benedyka, który, nie zapominając o interesach, dostarczał obroków na rachunek króla dla pomnożonej na stajniach liczby koni, i znalazł go w istocie dozorującego wydawanie owsa, jakby odniechcenia i zdaleka.
Pozdrowił go litwin z uszanowaniem przesadzonem.
— A, co to? — zapytał stając obok — czyście szafarzem obroków mianowani, panie Nesteracki? Wiecie? to nie jest zły urząd, gdy koni dużo, gdyby po pół miarki na łeb każdy wsypało się do kieszeni, stanie na garncy parę wina wieczorem!
— Ale ja nie jestem szafarzem! — zamruczał krzywonogi — cóż mi tu stać nie wolno?
— A któż wam broni?
— Bo czepiacie się mnie — rzekł Benedyk, chcąc odejść. Wtem Nietyksza zastąpił mu drogę.
— Ja wam do dozoru nad waszem owsem nie będę przeszkadzał — rzekł z przyciskiem, pochylając mu się do ucha — ale, proszę ja was, Benedyku mój, chcesz-li kości mieć całe, nie właź ty mi w drogę!
Nesteracki się rzucił.
— Ja z wami do czynienia nie mam nic — zawarczał — ja was nie znam, daj mi pokój.
— No, ale ja was znam — odparł Nietyksza, który mu jak przyrósł do boku — ja was znam. Wiecie o co chodzi. Zachciało się wam tego dziewczęcia, które ja sobie wybrałem i do niego nie dopuszczę nikogo, nietylko takiego Maledyka jak ty, ale gdyby daleko był z większym czubem.
Pamiętaj to sobie, że byleś mi ją palcem potrącił, będziesz mi odpowiadał, a nawet dużo o niej mówić wara, bo w twojej paskudnej gębie jej imię się walać nie powinno.
Nesterackiemu tego już było zanadto, począł się rzucać, trząść i krzyczeć.
— Szalona pałko! daj ty mi święty pokój; ja z tobą nie mam nic, ja ani wiem ani znam czego ty się do mnie rwiesz. Jam ci nic nie winien. Niepora tu teraz za łebki chodzić. Ja cię się nie zlęknę, ale ty wiesz, że na zamku szabli dobyć, znaczy gardłem odpowiadać.
— Ja szabli na ciebie, zgnilaku, nie potrzebuję — zawarczał Nietyksza, ogromną ręką podnosząc mu do oczu — dosyć będzie oto tych pięciu palców. Ale powiadam ci, abyś to wiedział i zapisał sobie, że byleś się zbliżył do mojej... już ty wiesz o kim mowa, toś życia niepewien.
Rzuciwszy mu to w oczy Nietyksza odszedł, bo się obawiał, aby w pasyi od słowa do słowa nie przyszło do pięści.
Benedyk trząsł się i stał długo ruszyć nie mogąc, nie tak ze strachu, jak ze złości. Tchórzem nie był, pogróżki litwina to na nim sprawiły, że począł sobie poprzysięgać.
— Na złość tej boćwinie, choćby mnie to nie wiem co kosztowało, dziewczynę będę miał!
Litwin nie mogąc się uspokoić, wprost od Benedyka poleciał na wschody do pokojów królowej, do których wprawdzie się dostać nie mógł i nie miał pozoru żadnego, aby próbować, ale się spodziewał przez służebne na chwilę wywołać Bietkę. Chciał ją przestrzedz.
Dnia tego właśnie przystęp tu był trudny, bo przygotowania do wielkiej uczty, strojów kobiecych, fryzur, piór, sukni, cały dwór w ruch wprawiały. Polki i francuzki biegały jak oparzone, a Nietyksza napróżno je zaklinał, aby mu na minutę tylko pannę Bietkę wywołano. Żadna z panien słuchać go nie chciała.
Wartę więc odprawiał u drzwi długo, gdy naostatek Bietka przypadkowo wybiegła. Pochwycił ją na kurytarzu.
— Na miłego Boga! pannuniu! ja tu od godziny stoję, mam coś ważnego do powiedzenia.
— Czasu nie mam.
— Ale ja muszę, dwa słowa! — nalegał Nietyksza — a nie, to się wielkie nieszczęście stać może.
Zawsze o królowej tylko myśląc, Bietka nastraszywszy się o nią, stanęła.
— Masz co mówić? piorunem gadaj — zawołała — na mnie czekają.
— Znasz panna Benedyka Nesterackiego? — począł żywo Nietyksza.
— A co potem?
— Dawno on za wami biega? — pytał Nietyksza.
— A nieznośny zalant! — rozśmiało się dziewczę grożąc mu.
— Takżebym miał o kogo być zazdrosnym — zawołał litwin — nie o tego krzywonogę, ale ta bestya oszalała i pewnie na współ ze swoją panią, co się was ztąd pozbyć rada, knuje jakąś zasadzkę, chce was porwać i uprowadzić.
Bietka uszom nie wierzyła.
— Ktoś z was sobie żarty stroi! — odezwała się.
— Ale nie! — zawołał Nietyksza — to szalony człek, a po sobie ma niemkę. Tu we dworze zamęt taki, że niejednę aleby cztery można skraść i jeszczeby się nie opatrzyli.
— Ja jestem ciągle przy królowej prawie — zaczęła żywo i już się nie cierpliwiąc Bietka. — Gdyby nawet coś takiego zamyślał...
— Proszę sobie tego nie szacować lekko — żywo ciągnął dalej Nietyksza. — Wiem co mówię. Ja mu już zagroziłem, ale to go może jeszcze rozdrażni. Nie wierzę nikomu. Niemce wy solą w oku, ona gotowa pomódz, a u króla się postara, żeby mu uszło bezkarnie. Nie ruszajcie się z pokojów, nie wychodźcie na kurytarze.
Bietka się śmiać zaczęła.
— Zamknęlibyście mnie do klatki — odparła — a wszystko to przez tę zazdrość. Nie wierzycie mi! Gotowam się pogniewać. Gdzieżby taki parobek jakiś śmiał...
Chciała biedz dalej, powstrzymał ją Nietyksza.
— Klnę się wam na wszystko co mam najświętszego, nie komponuję. Chorwat mnie ostrzegł pierwszy, że już chodzi pogłoska, jakoby sobie Maledyk dobierał pomocników. Zulski mi potwierdził, iż z ust jego słyszał o tem gadanie, czy rapt jest teraz możliwy, bo nikt czasu nie będzie miał gonić, ani się tem zajmować.
Zmarszczyła brwi Bietka.
— Sądzę że to są bałamuctwa tych darmozjadów — rzekła — którzy chcą się wam przysłużyć, abyście ich karmili i poili za to. Ja się nie obawiam. Zresztą, będę ostrożna, choć w niebezpieczeństwo nie wierzę.
Nietyksza biegł ciągle za nią.
— Gdyby nie służba u księcia — wołał — jabym się ztąd krokiem od progu nie ruszył i jak piesbym się u drzwi położył. Zlitujcie się, nie lekceważcie.
Bietka dała mu znak i pierzchnęła.
Czasu w istocie dnia tego nikt nie miał do stracenia na zamku.
Gotowano się do zapowiedzianej uczty. Wszyscy panowie senatorowie duchowni i świeccy, urzędnicy wielcy, posłowie cudzoziemscy, rycerstwo przedniejsze, szlachta przybyła z ziem różnych miała się znaleźć na zamku. Nie wiedziano na ile osób rachować, bo na takie przyjęcia ogólne zaproszenia starczyły, a każdy co się mógł ubrać pięknie, ciągnął na zamek i cisnął się do sali; nikt nie śmiał pytać i bronić wnijścia.
Spodziewano się więc natłoku.
Z powodu cudzoziemców król wymagał i Kazanowskiemu polecił, aby najwspanialej wystąpić.
Szło o splendor korony, a raczej dwu, bo Władysław zawsze jeszcze tytuł szwedzkiego też króla nosił.
Wiedziano tu jak świetnym był dwór francuzki, nie chciano dać się zaćmić.
Król też od rana nie miał spoczynku, bo mu się przybywający pokłonić chcieli, a mnóstwa drobnych trudności etykiety, rozwiązania od niego się domagano.
Wprawdzie od Zygmunta III i stosunków z dworem rakuzkim, na dworze ściślej były formy pewne zachowywane niż za Batorego, który do nich wielkiej nie przywięzywał wagi, lecz nigdy w rzeczypospolitej zbyt ostro nie brano stopniowania hierarchicznego. Teraz bytność zarazem posłów tylu i jednej posłowej, która była czemś niezwykłem i wyjątkowem, mnożyła trudności etykiety.
Od rana już w pokoju króla roztrząsano z nadzwyczajną troskliwością, jak u stołu króla miejscami rozporządzić należało.
Do wymienionych dostojników dodać było potrzeba nuncyusza papiezkiego, który miejsce musiał posiąść przy królu albo królowej. Zachodziły potem wątpliwości co do pierwszeństwa jakie dać należało posłowi, posłowej, biskupowi auriackiemu, wreście innym panom posłom minorum gentium.
Oprócz tego stołu głównego, do którego osób niewiele przypuszczonych być miało, trzy ogromne ustawiono w sali poniżej, a przy tych, wyjąwszy miejsc głównych na czele, ku szarym końcom już ani można było myśleć o zachowaniu jakiegoś stopniowania.
Żwawszy i silniejszy musiał posiąść innych, a polskie — równy wojewodzie — nie dozwalało nikomu ustąpić starszym. Każdy się miał za tak dobrego jak drudzy.
Króla nudziły już te nieskończone rozprawy, w których Radziwiłł i Kazanowski najczynniejsi byli.
Królowej też nie zbywało na troskach dnia tego. Wiedziała że się ze strony króla najmniejszej zmiany na lepsze spodziewać nie może, że spełni do czego ceremoniał go obowiązywał, ale tak kwaśno, niechętnie, z odrazą, jak wczora jawnie przystępował do błogosławieństwa w kościele.
Pani de Guebriant dodawała odwagi, lecz sama nie spodziewała się tak rychło odnieść zwycięztwa nad kliką nieprzyjazną, jaka króla otaczała. W dodatku do innych trosk Maryi Ludwiki przybywała nowa, dotąd nieprzewidywana. Francuzi dodani jej zaczynali waśnić się między sobą, jedni więcej, drudzy mniej zbliżali się do p. de Brégy. Pani des Essarts i jej rodzina krzywo patrzyła na pannę Langeron, która o nich wyrażała się przed królową niechętnie i złośliwie. Sekretarz Desnoyers, pan des Essarts, ksiądz de Fleury, stali już odosobnieni, a obóz panny de Langeron stał już oddzielnie. Spoglądano na siebie złościwemi oczyma, dogryzano półsłówkami. Królowa była tem niemal do rozpaczy przywiedziona.
Zkądinąd dochodziły ją już groźniejsze jeszcze wieści, że król postanowił cały jej dwór francuzki, nie wyjmując ani ks. de Fleury, ani sekretarza, nazad do Francyi odprawić z panią de Guebriant.
Dla Maryi Ludwiki nic straszniejszem być nie mogło. Widziała się już rzuconą na łup nieprzyjaciołom, prześladowaną, uciśniętą.
— Jeśli mi ich odbiorą — wołała do pani de Guebriant — ja tu nie zostanę, niech i mnie odeśle do Francyi.
Napróżno uspokajała ją marszałkowa. Obawy królowej wcale nie były próżne, bo wprzódy jeszcze nim przybyła tu, panna Amanda starała się królowi wpoić to przekonanie, że francuzi będą szpiegami i donosicielami, że oni mnożyć mu będą trudności i poróżnią go z Francyą.
Król myśl tę pozbycia się francuzów pochwycił skwapliwie, chcąc razem przykrość tem uczynić królowej i dać jej uczuć władzę swoją. Pani de Guebriant ze swą powagą, taktem i krwią zimną uspokajała jak mogła i umiała, lecz groźba sama zawieszona jak miecz Damoklesa nad biedną, znękaną królową starczyła, aby ją pozbawić spokoju.
Promieniejąca powinna była wynijść na tę ucztę weselną spóźnioną, a oczy jej łzami nocy i poranka zarumienione, aż nadto łatwo dawały rozpoznać tłumione w sobie męczeństwo.
Nie miała ani chwili odpoczynku. D’Aubigny, która niezręcznie usiłowała rozerwać, panna Langeron cochwila przychodząca ze skargami, des Essarts przynosząca niepotrzebne plotki, dziewczęta szczebioczące i wesołe nad miarę, doktor rozpytujący o zdrowie i nieustannie jakieś medykamenta doradzający, szpiegujący każdy ruch i słowo des Essarts, milczący de Conrade, który posługiwał Langeronowej, nie dawali jej odpoczynku.
Drzwi się nie zamykały.
Bietka w drugim pokoju musiała być jako rodzaj tłumacza i komentatora na zawołanie, bo ani królowa, ani nikt z jej dworu po tytułach polskich, któremi wszystkich oznaczano, nie mógł ich rozróżnić. Ona jedna wskazać też umiała prawdopodobnych w przyszłości nieprzyjaciół i przychylnych.
Należący do nich książę Radziwiłł, którego żona już królowej była prezentowaną, jako dawny towarzysz podróży od Gdańska przyszedł tego rana, przewidując, że słowo uspokajające nie będzie zbytecznem.
Królowa przyjęła go chętnie. Nie śmiała pytać otwarcie, lecz oczy jej zdawały się błagać, aby pośpieszył z pociechą. Łatwo na nich ledwie otarte świeżo łzy dostrzedz było można.
Poważny książe musiał przybrać wesołą twarz, aby Maryę Ludwikę choć sprobować rozerwać nieco. Opowiadał jej o posłach, którzy przybyli i których przyjmować będzie musiała, potem o podarkach, które dni następnych składać jej miano wedle zwyczaju.
Królowa trochę się dziwiła obyczajowi temu, który raził już niegdyś Henryka Walezyusza, ale w Gdańsku przyjąć musiała jednak dwa tysiące czerwonych złotych, które miasto na szpilki jej ofiarowało. Radziwiłł nawet, wcale niepotrzebujący tego, nie odrzucił czterechset, które mu przy tej sposobności złożyli gdańszczanie za to, że kluczów miasta przestał się domagać od nich.
— Podarki są u nas w tak wielkim zwyczaju — mówił książe — iż się żadne prawie odwiedziny bez nich nie obchodzą, nawet między dobremi znajomemi. Przywozi się gościńca prawie zawsze, nie odjeżdża nie będąc obdarowanym nawzajem.
Książe śmiał się.
— My mamy już na to osobne skarbce, w których trzymać musimy rzeczy na podarki przeznaczone, a królewski skarb szczególniej dla posłów z północy i wschodu zaopatrzony być musi w dary, bez których żaden ztąd nie odjedzie.
Zobaczysz W. Król. Mość, da Bóg — dodał Radziwiłł — gdy się zręczność nada z królem JMością odbywać podróże, iż żadne miasteczko i dwór nie wypuści dostojnych gości, nie obarczywszy go jakimś niepotrzebnym ciężarem.
Usiłując zabawić panią, Radziwiłł począł potem o innych polskich zwyczajach rozpowiadać i wyraził życzenie, aby one królowej się mogły podobać. Zapewnił ją też, że polacy do obcych zastosować się umieli chętnie i aż nadto chciwie ich obyczaje przejmowali.
Miała przytem zręczność królowa wtrącić słowo ciche o zagrożonym wygnaniem swym dworze francuzkim, lecz książę ją zapewnił, że do tak przykrej ostateczności nie przyjdzie.
Nadchodziła godzina uczty.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.