Na prowincyi (Orzeszkowa)/Część I/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Na prowincyi |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | S. Lewental |
Data wyd. | 1884 |
Druk | S. Lewental |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cała część piérwsza |
Indeks stron |
O milę od Niemenki i Topolina, o dziesięć wiorst od Adampola, było miasteczko X., często odwiedzane przez okolicznych mieszkańców, z powodu parafialnego kościoła i cotygodniowych targów, i sławne tak zwaną oberżą, nad któréj wrotami jaśniał, na brudno-żółtéj tablicy, brudno-błękitnemi nakreślony literami, napis: „Herbata, kawa, billard i różne inne tym podobne trunki”.
Kościoł parafialny, dość duży, murowany, z obszernym cmentarzem, ogrodzonym ładnemi sztachetami, stał na niewielkiém wzgórzu, a z za niego ukazywała się w cieniu drzew owocowych plebania, z małym, czystym domkiem, zieloném podwórkiem i zgrabném otoczeniem z żywopłotu.
Oberża, w któréj znajdował się billard i różne temu podobne trunki, obszerna, dwupiętrowa, z szerokim podjazdem, wspartym na murowanych słupach, stała w samym środku miasteczka, na placu, otoczonym nizkiemi domkami, w których mieszkali rzemieślnicy, po większéj części żydzi, żyło kilka ubogich dewotek i mieściło się kilkanaście małych sklepików z mydłem, świecami, skórami i tasiemkami i tym podobnemi drobiazgami.
W plebanii mieszkał proboszcz, niemłody i zacny człowiek, powszechnie poważany dla swéj oświaty i kapłańskiéj cnoty.
Właścicielem oberży był Szloma, żyd rudy, brodaty i pejsaty, sławny w okolicy z zaprowadzenia u siebie bilardu, który dotąd rzadko tam był widywany i chyba tylko w bogatych obywatelskich domach, a obok niego żyła Sara, roztropna i gadatliwa żydówka. Zresztą oboje Szlomowie mieli w sąsiedztwie dobrą opinią, a oprócz tego, każde z nich posiadało w sercu swém źródło, z którego czerpało dla siebie niepospolitą chlubę: Szloma dumny był tém, że piérwszy zaprowadził w swéj karczmie herbatę, kawę i bilard i, jako człowiek inicyatywy, z góry spoglądał na zacofanych kolegów karczmarzy, którzy dotąd gości swoich przyjmować mogli tylko wódką i obwarzankami. Szlomowa zaś chlubiła się, że rodem jest z Wilna, a zatém urodziła się i wychowała na wielkim świecie, nie tak, jak jéj znajome żydówki, które nic więcéj nie widziały nad mieścinę X., albo wioskę, gdzie ich mężowie gorzałkę szynkują.
Pewnéj pogodnéj kwietniowéj niedzieli, w miasteczku wielki ruch panował, jak zresztą było tam każdéj prawie niedzieli. Chłopi, szlachta i panowie schodzili się i zjeżdżali na nabożeństwo.
O godzinie dziesiątéj zrana, a zatém na dobrą godzinę przed rozpoczęciem się nabożeństwa, gromady ludu zebrały się przed kościołem. U wrót plebanii stało także parę szlacheckich dwukonnych bryczek; snać właściciele ich, przybywszy wcześnie, poszli odwiedzić przede mszą proboszcza, a może dać mu na jakie exekwie żałobne, albo na odśpiewanie litanii dla ubłagania u Boga urodzajów.
Ale i przed oberżą stało niemało koni, wozów i bryczek, a we wnętrzu jéj gwar był nielada. W piérwszéj szynkowéj izbie siedziało na ławach kilkunastu chłopów i dwoje dzieci.
Szlomy chłopak i dziewczyna, rozczochrane wyrostki, częstowali ich gorzałką. Z izby téj było wejście na wschody, prowadzące na piérwsze piętro, alias na facyatkę drewnianą, dobudowaną przez Szlomę u wierzchu murowanéj karczmy, w celu pomieszczenia owego sławnego bilardu.
Facyatka zawierała jednę obszerną izbę, ochrzczoną przez dumnego ze swéj inicyatywy Szlomę nazwiskiem sali. Publiczność, korzystająca z improwizacyi, przez wdzięczność dla nowatora, przyjęła to nazwanie i mówiło się zwyczajnie: być na sali, grać w bilard na sali, widziéć się z kim na sali i t. p.
W sali były trzy okna, wychodzące na rynek, podłoga z nierównych desek sklecona i na czerwono pomalowana, ściany niegdyś wybielone, ale już popielate od kurzu i palonych tam cygar.
Po środku stał bilard, w czasie nieużywania go powleczony grubém szarém płótnem; u okien wisiały firanki podobnéj białości, jak ściany, a tylko ozdobione festonami z pajęczyny; na oknach stały powyszczerbiane doniczki, z nawpół uschłém gieranium i kaktusami. Wkoło ścian były rzędy kijów bilardowych, kilkanaście krzeseł, spłowiałym perkalem obitych, kanapa czerwono malowana z podartém obiciem, z którego dziur wyłaziła i kłuła siadających szorstka pilśń, i parę stolików, mogących służyć tak do gry kartowéj, jak i do picia kawy, herbaty i tym podobnych trunków.
Taką była sala.
Szloma był z niéj dumny, i nietylko Szloma, ale i inni miejscowi żydzi. Przechodząc koło oberży, podnosili głowę do góry, patrzyli na okna facyatki i, wskazując je palcami, mówili między sobą:
— Siehst du? firanki!
W owę kwietniową niedzielę, o godzinie dziesiątéj zrana, na sali znajdowało się kilku młodych ludzi. Dwóch z nich siedziało pod oknem i piło herbatę. Nie wyjechali oni zapewne z domów swych przed śniadaniem, ale picie herbaty u Szlomy było uważane przez uczęszczających na salę za oznakę dobrego tonu, herbata zaś z arakiem oznaczała ton najlepszy. Dwóch czy trzech innych, pobrawszy się pod ręce, chodziło wkoło bilardu, rozmawiając i śmiejąc się głośno, w czém i pijący herbatę dopomagali im gorliwie, tém łatwiéj, że pili bardzo powoli, wyraźnie dusząc się napojem, który, mówiąc w nawiasie, obrzydliwy bywał na sali.
Wszyscy ci młodzi ludzie wyglądali pół ze szlachecka, pół z pańska. Tużurki ich i paletoty z cienkiego sukna były to zadługie, to za krótkie, wyraźnie robione przez miasteczkowego krawca, żyda Lejbę, o siwych pejsach i czerwonym nosie. Olbrzymie kokardy krawatów pstrzyły się różnemi barwami, a ręce grube, muskularne, opalone, kłóciły się z glansowanemi rękawiczkami różnych kolorów, rzuconemi na bilard lub wyglądającemi z kieszeni.
Nagle na nierównym bruku, który Szloma ku większéj swéj sławie kazał urządzić pod oberżą, zaturkotały koła szybko nadjeżdżającéj najtyczanki i cała młodzież rzuciła się do okien.
— Snopiński przyjechał! — zawołali wszyscy.
Drzwi otworzyły się z wielkim łoskotem i wpadł przez nie Alexander w eleganckiém ubraniu z orzechowego sukna, w zgrabnéj czapeczce, ciemno-zielonych rękawiczkach i z laseczką o pozłacanéj gałce w ręku.
— Jak się masz, Olesiu! cóż tak późno, Olesiu! — wołali poufalsi.
— Jak się ma pan Alexander! czekamy pana! — mówili mniéj widać znajomi.
Alexander rzucił laseczkę na krzesło i zawołał do żydka wyrostka, który się za nim w drzwiach ukazał:
— Herbaty, Mowsza!
Żydek poskoczył, a Alexander zawołał jeszcze za nim:
— Herbaty z arakiem! tylko żeby był fein Jamajka, rozumiész?
Potém zaczął witać się z towarzyszami, którzy wszyscy tak energicznie ściskali mu rękę, że aż na niéj pękła zielona rękawiczka, i tak serdecznie ściskali go i całowali, że mu z głowy spadła czapka, któréj był, wchodząc, nie zdjął.
— A! — zawołał, rzucając się na kanapę — ledwie zdołałem dziś wyrwać się z domu! Przyjechał do nas jakiś pan z Kowieńskiego, krewny nasz, bogaty człowiek, ale dyable nudny, bo uczony, i papa chciał, żebym dziś jechał z nim do kościoła na jednéj bryczce. Ale nie głupim! wykręciłem się, a to naprzód dla tego, że nie mógł-bym już być na sali przed nabożeństwem, a potém, że szanowny kuzyn prawił-by mi przez całą drogę morały.
— Cha, cha, cha! — zaśmiała się młodzież — a jakież to on tobie prawi morały?
— No, naturalnie, że nie mówi wyraźnie do mnie — odpowiedział Alexander, zapalając papierosa w pół leżącéj postawie; — już chwała Bogu nie jestem dziecko, ani żaden student. Ale tak niby ubocznie ciągle mi rozpowiada o swoich synach, jak to oni uniwersytety pokończyli, jak to oni pracują, jak to każdy młody człowiek pracować powinien ku pożytkowi ludzkości i chwale Pana Boga i t. p. i t. d. A ja słucham tego wszystkiego i niby nie rozumiem, że on do mnie pije. Każdy przecież ma swoje zdanie; on swoje a ja swoje!
— A naturalnie! — potwierdziło kilka głosów.
— Siankowski! — zawołał Alexander, nagle zrywając się z kanapy — widziałem twoje konie przed oberżą! śliczne, słowo daję, kasztanki! Zkąd je wziąłeś? a gdzieżeś podział swoje siwki? Pewno uciąłeś handelek i porządnie okpiłeś kogoś, bo miały początki nosacizny. No, przyznaj się! prawda?
— Jak Boga kocham, za mój miły gotowiusieńki grosz kupiłem kasztanki! — tłómaczył się śród ogólnego śmiechu, wzbudzonego słowami Alexandra, barczysty i ogorzały młody człowiek, z głosem niepospolicie grubym i w tużurku niepospolicie długim.
— No, a ileś za nie zapłacił?
— Co zapłaciłem, to zapłaciłem; nie powiem!
— Kłamie, słowo daję, kłamie! — zawołał Alexander. — Już ja jego znam. On na każdy jarmark prowadzi konie i zawsze wsadzi komu nosate, kulawe albo ślepe, a w zamian weźmie dobre. To samo zrobił i z siwemi!
Wszyscy śmieli się, Siankowski się obraził.
— Spytajcie się mego ojca, jeżeli za kasztanki nie zapłaciłem gotowemi pieniędzmi — rzekł z nadąsem.
— „Masz cyganie świadki? mam żonę i dziatki!” — drażniącym głosem wymówił ktoś z towarzystwa. I znowu był śmiech ogólny.
— Ale wiecie co? że niéma lepszych koników w okolicy, jak u Topolskiego — odezwał się ktoś z boku — widziałem je wczoraj w bryczce, myszate, bystre a zgrabne, jakby cacka!
— U jakiego to Topolskiego? — spytał ktoś, z dalszych stron przybyły.
— A u tego z Topolina.
— Aha! u tego, co to zaręczony z panną Niemeńską.
— Dyable szczęśliwy z niego człowiek, słowo daję! — zawołał Alexander; — najładniejsze ma konie z okolicy, i zaręczony z najładniejszą panną! Słuchaj, Kotowicz! — dodał, zwracając się do wysmukłego młodzieńca w obcisłym paletocie — ty w niéj kochałeś się? prawda? i dostałeś odkosza? co?
— Gdzie tam — protestował Kotowicz — za wysokie progi na moje nogi. Ja sobie tylko komisarz, choć wprawdzie na wielkim majątku, ale ona ma swój własny folwark. Zresztą już i zaręczona z Topolskim od roku.
— Głupstwo! — rzekł Alexander — zaręczyny pajęczyny.
— Ale jabym tam niczyjéj narzeczonéj nie chciał — odpowiedział Kotowicz; — panna Wincenta podobała mi się, co prawda, ale jak dowiedziałem się, że zaręczona, to i dałem pokój. Broń mię Boże, abym miał komu narzeczoną odbijać.
— A jabym odbił, gdyby się mi spodobała — rzekł Alexander; — co to ma jedno do drugiego? A znasz przysłowie: koń zatargowany, panna zaręczona...
— Zawsze to jednak nie godzi się... — przerwał mężczyzna otyły, łysy i zająkliwy.
— Ej! tobie, Rybiński, hreczkę siać i pacierze mówić, a nie o takich rzeczach sąd wydawać — odpowiedział Alexander, a wszyscy głośno zaśmieli się.
— Niech sobie będzie i tak, lepiéj pacierze odmawiać i hreczkę siać, niż bąki zbijać po świecie — odciął się Rybiński, a Alexander zmieszał się trochę i odwrócił od niego.
— Słuchaj, Olesiu, ty w czepku się rodziłeś — rzekł ktoś z towarzystwa — wszak panna Wincenta, choć zaręczona, bardzo mile na ciebie spogląda!
— At! zkądże wiecie o tém! — rzekł Alexander, poprawiając krawat.
— Oho! szydła w worku nie utaisz! alboż to nie widać było, jak spojrzała na ciebie któréjś niedzieli, kiedy to jéj książkę pod kościołem podałeś!
— Czy doprawdy? spojrzała? — pytał Alexander, muskając wąsiki.
— O! nibyś sam nie widział! niewiniątko! — zawołał Siankowski.
— Słowo daję, nie widziałem — rzekł Alexander, gładząc ciągle wąsik.
— A pani Karliczowa? czy i o téj nic nie wiész? — żartobliwie zapytał ktoś inny.
— No pani Karliczowa, to co innego! — odpowiedział młodzieniec, śmiejąc się znacząco.
— Bodaj to być takim ładnym chłopcem! — zawołał barczysty i ogorzały Siankowski. — Ech, jak Boga kocham, czemu to ja nie mam takiéj czupryny i takich kobiecych rąk, jak on!
— Głupstwa gadacie i po wszystkiém — rzekł Snopiński z widoczném zadowoleniem; — ot, pójdźmy lepiéj do kościoła!
— Jeszcze nie dzwonili! — odpowiedział ktoś inny.
— To co? popatrzym, jak damy będą zajeżdżać przed kościoł.
Wszyscy młodzieńcy, z Alexandrem na czele, wyszli z oberży, przeszli przez rynek, rozmawiając i śmiejąc się głośno, ścigani oczyma zachwyconych nimi chłopów i żydów, stanęli rzędem przed sztachetami, otaczającemi kościoł. Alexander umieścił się tuż przy wnijściu na cmentarz, wywijał laseczką, rozprawiał z towarzyszami i rzucał spojrzenia i żarciki między grona wiejskich dziewcząt i mołodyc, które siedziały nieopodal na ziemi i wszystkie prawie ukradkiem na niego zerkały.
— Niech cię dyabli, Olesiu! jaki masz ładny paletot! — zawołał jeden z młodzieży. — Kto ci go robił? pewno nie Lejba?
— Sprowadziłem go z Warszawy — odpowiedział Snopiński, muskając wąsik — i czapkę tę także.
I zdjąwszy z głowy czapeczkę, w któréj wnętrzu był w istocie stempel jednéj z fabryk Warszawskich, pokazał ją obok stojącemu towarzyszowi. Czapka poszła w kurs i wszyscy się nią zachwycali.
— Patrzcie go, tego Olesia! — wołał Siankowski — ubiera się w Warszawskie stroje! Ależ to musi tęgo kosztować. Jakto papunio tyle pieniędzy tobie daje?
— Mam swoje — odpowiedział Alexander, wkładając z szykiem zwróconą mu czapeczkę.
— Masz pan swoje? — wyjąkał łysy Rybiński — a zdaje się, że i czasu jeszcze nie miałeś zapracować na własne pieniądze!
Alexander z góry na niego spojrzał i uśmiechnął się ironicznie.
— Mój panie Rybiński — wyrzekł — tylko hołysze, nie pracując, nie mają pieniędzy, a ja do takich, dzięki Bogu, nie należę. Ojciec mój trzyma dzierżawę, ot tak sobie, dla zabawki i z przyzwyczajenia, ale, gdyby chciał, mógłby miéć własny majątek.
— A słyszałem, że twój ojciec chce dla ciebie majątek kupić — ozwał się Siankowski.
— A tak — odpowiedział niedbale Alexander — ale ja nie chcę osiadać w tych stronach, bo tu żadnego porządnego majątku niéma do kupienia; same drobiazgi!
— Owszem — zarzucił Kotowicz — słyszałem, że Pszeniczna hrabiny jest do sprzedania. To śliczny majątek: trzydzieści chat, sto dwadzieścia morgów ziemi w każdéj zmianie, i kawał pięknego sosnowego lasu.
— Co to znaczy? — rzekł Alexander — jabym chciał coś kompletnie porządnego, z ośmdziesiąt chat przynajmniéj, a nadewszystko, żeby dwór był piękny.
— Ależ to gmachu pieniędzy potrzeba, żeby kupić taki majątek! — zawołało kilka głosów.
— A cóż z niemi lepszego zrobić, kiedy są? — z pełnym wyższości uśmiechem rzekł Alexander. — Już jeżeli gospodarować, to na czémś dobrém; na małém to dla mnie nie warto!
— Patrzcie go, jaki wielki pan! — szepnął Kotowicz do Rybińskiego.
— A tak — odszepnął Rybiński; — tatko, jak był w jego wieku, chodził w siermiędze i podartych butach, i zaczynał od dzierżawek na pięciu chatach, a synalek dowodzi, że na małém gospodarzyć nie warto!
— Ciekawym téż, czy jego ojciec w istocie taki bogaty?
— Czyż nie znasz bogactwa dzierżawcy? Jak ma porządne inwentarze i kilka tysięcy rubli gotówki, to i chwała Bogu. Ale zobaczysz, jak to synek pięknie i prędko z dymem puści!
— Spodziewam się! paletoty z Warszawy!
— I czapeczki!
— A i jeździł panicz do Warszawy przeszłego lata; pewnie tam porządną sumkę na bruku zostawił.
— A jakże! ale przywiózł kilka tuzinów rękawiczek, które nam pokazywał, i cukierków dla pani Karliczowéj.
— Żal się Boże! ja nie wiem, jak to pani Karliczowéj nie wstyd takiego, za pozwoleniem, błazna bałamucić! Toć to bogata obywatelka i nie piérwszéj młodości!
— Zachciałeś! ładny chłopiec!
Gdy tak dwaj szlachcice szeptali między sobą, z ukosa spoglądając na dandysującego się pod sztachetami Alexandra, ktoś zawołał:
— Siankowscy jadą!
Na placu ukazał się staroświecki kocz poczwórny, a w nim siedziała familia Siankowskich, dzierżawiąca także jeden z majątków hrabiny L., i złożona z matki, dwóch córek i ogorzałego ojca.
Gdy powóz zatrzymał się przed wrotami cmentarza, Alexander poskoczył, otworzył portyerę, a zdejmując czapeczkę i kłaniając się elegancko, pomagał wysiadać paniom. Pocałował matkę w rękę, uścisnął rączki panienek, pytał o zdrowie, wołał, że piękna pogoda, i cały w ukłonach i komplementach, odprowadził damy do połowy cmentarza, potém wrócił na swoje stanowisko. Wysokie, świeże i nieszpetne panny Siankowskie uśmiechały się doń bardzo mile, a gdy odszedł, jedna z nich obejrzała się za nim parę razy.
Po przybyciu Siankowskich cała już parafia ruszyła pod kościoł. Podjeżdżały różne bryczki, najtyczanki, kocze i karykle, a z nich wysiadali mężczyźni i kobiety różnych strojów i powierzchowności.
Alexander otwierał portyery paniom przyjeżdżającym powozami, kłaniał się tym, które przyjeżdżały w najtyczankach, a na przybywające prostemi bryczkami zaledwie patrzył, chyba wtedy, gdy która z nich była młoda i ładna, zerkał na nią ogniście, a gdy przeszła, odwracał się do stojących obok towarzyszy i mówił półgłosem:
— Nieszpetna szlachcianeczka!
Ostatnia ze wszystkich powozów, ukazała się na placu ładna, podwójna karetka, w sześć karych koni zaprzężona, ze służbą w liberyi.
— Pani Karliczowa! — ozwało się kilka głosów, i wszystkie oczy zwróciły się na Alexandra.
Po ustach młodzieńca przebiegał drwiąco-zadowolony uśmieszek.
Z pięknéj karetki wysiadła kobieta przeszło lat trzydziestu, ale jeszcze bardzo ładna. Miała ona włosy najwyższéj czarności, oczy czarne, ogniste, płeć śniadą i niezmiernie długą suknią; na twarzy miała przezroczystą koronkową zasłonę, a na ręku różaniec z agatowych paciorków, z cennym złotym krzyżem. Cała jéj powierzchowność oznajmiała kobietę światową i z wysokiéj sfery, ale zarazem ognistą, wrażliwą, kapryśną i goniącą ostatkiem młodości, która świetną a burzliwą być musiała. Wysiadając, rzuciła szybkie spojrzenie na Alexandra, który wraz z liberyowanym lokajem otwierał portyerę, podała mu rękę i zamienili z sobą kilka słów półgłosem. W końcu pani Karliczowa uśmiechnęła się raz jeszcze, orzuciła piękną twarz młodzieńca ognistém spojrzeniem i weszła na cmentarz. Alexander stanął znowu u furtki, ale zamyślił się nieco, od chwili do chwili uśmiechał się do siebie, jakby go jakieś miłe lub zabawne myśli zajmowały.
— No, pójdźmyż do kościoła; już wszystkie damy przyjechały — ozwał się Siankowski.
— Nie wszystkie jeszcze! — zarzucił Alexander.
— On jeszcze na kogoś czeka! — zawołał głos jakiś.
— Ja wiem na kogo — odrzekł ktoś inny.
— Na kogoż?
— Na pannę Niemeńską.
— Czy prawda, Olesiu? — spytało kilka głosów.
— Prawda — odpowiedział krótko Alexander.
— A cóżby na to pani Karliczowa powiedziała? — z przekąsem spytał Kotowicz.
— At, — niedbale odpowiedział Alexander — co to za porównanie! Ta Wincunia Niemeńska śliczna jak jagódka, świeża, młodziuchna. A pani Karliczowa, no, zapewne, to bardzo miła dama, ale z nią to można tylko tak... pour passer le temps.
— Patrzcie! i po francuzku gada! — szepnął Rybiński do Kotowicza.
— A pannę Wincentę to niby mógłbyś na seryo pokochać, ty bałamucie jakiś! — zawołał Siankowski.
— Do szaleństwa! — zawołał Alexander. — Ja już i tak w niéj zakochany po uszy, choć jeszcze trzech słów z nią nie mówiłem! nie wierzycie? Słowo daję, że prawda!
— Czekaj-że — zawołał Siankowski — powiemże to ja siostrze mojéj, Józi!
— A gadaj, jeśli chcesz! już mię teraz nikt nie obchodzi, tylko jedna ona!
— Kto?
— Wincunia Niemeńska.
Chóralny śmiech zabrzmiał.
— Zapominasz, Olutku, że ona ma narzeczonego — zawołał ktoś z młodzieży.
— Prędzéj zjé dyabła, a nie ją weźmie za żonę ten szlachciura! — z nadąsaniem odpowiedział Olutek.
— Biednyż on! — zawołał ktoś żartobliwie — już jak ty zaweźmiesz się, Olesiu, to podstawisz jemu stołeczka!
Znowu nastąpił wybuch ogólnego śmiechu. W téj saméj chwili z kilku ust wyrwał się okrzyk:
— Otóż i ona!
Zgrabną parokonną bryczką podjechała pod kościoł pani Niemeńska z synowicą. Tuż za niemi zaturkotała takaż sama bryczka, i Bolesław Topolski, wyskoczywszy z niéj pośpiesznie, pomagał wysiadać narzeczonéj i jéj ciotce.
Wincunia znowu miała na sobie różową sukienkę, tylko już nie perkalową, ale strojniejszą, bo muślinową. Był to snać ulubiony jéj kolor.
Słomkowy okrągły kapelusik, opasany różową wstążką, uzupełniał to proste, niemal dziecinne, ubranie. Pani Niemeńska poszła na przód, a Wincunia postępowała za nią obok narzeczonego, którego twarz jaśniała zwykłą mu pogodą.
Wincunia miała oczy spuszczone, zdawała się wpatrywać w trawę, którą deptały jéj drobne nóżki, zgrabnie wysuwające się z pod sukienki. Gdy znalazła się blizko furtki cmentarza, podniosła nagle wzrok i spotkała się z utkwioném w siebie spojrzeniem Alexandra. Żywy rumieniec oblał jéj twarz, a Alexander zgrabnym ruchem zdjął czapeczkę i pozdrowił ją najpiękniejszym swoim uśmiechem i ukłonem.
Wincunia skłoniła lekko głowę i postąpiła ku kościołowi śpiesznym krokiem. Bolesław przemówił coś do niéj, nie usłyszała. Zdawała się bardzo zmieszaną.
Uderzono w dzwony kościelne i po chwili cisza zupełna zaległa plac i cmentarz, tylko z wnętrza świątyni wypływały poważne akordy organów, albo wybuchał z niéj chór mnóztwa głosów, śpiewających pieśni nabożne.
Po nabożeństwie, pobożni wyroili się znowu przed kościoł. Potworzyły się na cmentarzu różne grupy. Ludzie poważani, zamożni właściciele i dzierżawcy, otoczyli wychodzącego z zakrystyi proboszcza i rozprawiali z nim o gospodarstwie, urodzajach, wiadomościach gazetowych i t. d.
Niemłode kobiety podchodziły téż do siebie z wzajemnemi powitaniami; między niemi była pani Niemeńska, a obok niéj stała Wincunia. Nie przyłączyła się ona do gromadki panien, wkoło których na wyścigi zalecała się młodzież, ale milcząca stanęła obok ciotki i trzymała wciąż wzrok spuszczony, jakby lękała się spojrzéć na coś, co się jéj ciągle nasuwało przed oczy.
To coś było w postaci pięknego młodzieńca, który nazywał się Alexander Snopiński. Przeciw swemu zwyczajowi, nie złączył się on z młodzieżą, strojącą konkury do kilku panien, błyszczących zdala mnóztwem kwiatów i wstęg na kapeluszach, i nie królował w téj grupie, jak to bywało zawsze, pięknością twarzy, elegancyą układu i śmiałością słów i spojrzenia; ale jakiś zamyślony, nie swój, krążył wkoło grona niemłodych pań, między których ciemnemi szatami jaśniała różowa sukienka. Obok niego przeszedł raz Bolesław Topolski. Alexander widocznie chciał z nim rozpocząć rozmowę, bo podniósł rękę do czapeczki i otworzył usta; ale Bolesław, zajęty żywą rozmową z panem Andrzejem, który szedł obok niego, nie spostrzegł intencyi młodzieńca i, oddawszy mu tylko ukłon z daleka, przyłączył się do towarzystwa poważnych ludzi, otaczających proboszcza.
Alexander z niezadowoleniem zmarszczył brwi.
— Któż mnie jéj przedstawi? — szepnął do siebie. — Nie mogę przecie ni z tego ni z owego zagadać do niéj.
I znowu zaczął krążyć około grupy kobiet, między któremi była różowa sukienka, idąc zwolna, niby w zamyśleniu, albo zatrzymując się i grzebiąc laseczką w trawie.
— Ha! — rzekł w końcu — cóż robić? trzeba samemu zaprezentować się!
Postąpił kilka kroków i nieco się zawahał, ale nieśmiałość nie stanowiła głównéj cechy jego charakteru, gdyż po chwili podniósł rezolutnie głowę, poprawił czapeczki i stanął naprzeciw pani Niemeńskiéj, która właśnie przestała na chwilę rozmawiać z sąsiadkami. Ukłonił się zgrabnie i wyrzekł z uprzejmym uśmiechem, który pięknie ozdobił jego rozpromienioną twarz:
— Oddawna pragnę dostąpić zaszczytu zostania pani znajomym, ale ponieważ niéma nikogo, ktoby mnie przedstawił, przebaczy pani, że, jako wieśniak, odrzuciwszy na bok wszelkie ceremonie, sam to uczynię. Alexander Snopiński — dodał z głębszym jeszcze ukłonem.
— A na co te ceremonie z nami, łaskawy panie dobrodzieju? wszak i my wieśniaczki! — zawołała pani Niemeńska, z zadowoleniem przypatrując się przez okulary pięknemu młodzieńcowi. — Bardzo, bardzo mi miło poznać pana! żałuję tylko, że tak późno... Ale pozwól pan, — dodała zwracając się do synowicy — Wincuniu, pan Alexander Snopiński jest tak grzeczny, że chce zaznajomić się z nami.
Wincunia skłoniła się, podniosła wzrok na twarz młodzieńca, i oczy jéj spotkały się znowu ze spojrzeniem Alexandra, które błyszczało nietajoném uwielbieniem. Patrzyli na siebie parę sekund i oboje nagle wzrok spuścili; ale tym razem Wincunia, zamiast zarumienić się, zbladła trochę, a po czole młodzieńca przemknął lekki rumieniec.
Niewidzialne i niepojęte dla ogółu, ale pełne znaczenia dla spostrzegaczy, są owe zewnętrzne znaki, które ognistemi zgłoskami wypisują na licach ludzkich tajemniczą serc ich mowę. Z nich, jak z przejrzystą krepą pokrytych alfabetycznych liter, wyczytać można wnętrze człowieka: co w nim jest, a nawet co będzie.
Jeżeli w rozmowie dwojga ludzi młodych rumieniec krasi lice dziewczyny, rzecz to powszednia. Ale jeżeli pod spojrzeniem mężczyzny twarz jéj obleka się nagłą bladością, znak to wrażliwéj natury i zapowiedź potężnego, które w pierś jéj wstępować zaczyna, nagłego uczucia. Dziewczę rumieni się co chwila niekiedy, bez wyraźnego powodu, jak pączek róży, który, rozkwitając, ponsowieje z natury swojéj. Lecz jeżeli zblednie nagle świeże i żarem życia nie dotknięte lice, znać, że w pierś przenika głęboko i do duszy się wdziera wzruszenie silne, które tam stopniowo zmieni się w płomień namiętności.
Wincunia zbladła pod tryskającém iskrami spojrzeniem Alexandra.
— Pora nam wracać do domu — rzekła pani Niemeńska, po zamienieniu kilku jeszcze grzecznych słów z młodym Snopińskim, a zwracając się raz jeszcze do niego, dodała:
— Spodziewam się, że pan nas odwiedzisz. Bardzo prosimy! bardzo prosimy!
— Jest to oddawna najmilszém mojém marzeniem — odpowiedział Alexander i pomógł paniom wsiadać do bryczki.
Bryczka była już daleko, a młodzieniec stał ciągle na jedném miejscu i w zamyśleniu grzebał laseczką w trawie.
— Cóż tak rozmyślasz? — ozwał się za nim gruby głos młodego Siankowskiego — pójdź-no na salę, pogramy w bilard.
Alexander jakby się ze snu ocknął.
— Nie pójdę — odrzekł krótko.
— Dla czego? — spytał Siankowski.
— Pojadę do domu.
— Czy ci tak zasmakowały morały twojego krewnego, że się tak śpieszysz do domu? — zaśmiał się półgłosem Siankowski.
— Bredzisz, Franusiu! — odparł z niechęcią Alexander — wracam do domu, bo mam na dziś świetne projekta.
— Jakież to?
— Nie powiem.
W téj chwili do rozmawiających zbliżył się pan Jerzy Snopiński.
— Cóż, Olesiu, zostajesz pewno? — zapytał syna.
— Nie, papo, jadę do domu.
— Fenomen! — zawołał pan Jerzy; — toć każdéj niedzieli zostajesz w X. do późnéj nocy! Cóż to się stało?
— Mam na dziś inne projekta.
— I na salę nie pójdziesz? — spytał niedowierzająco ojciec.
— Nie pójdę, papo.
— Węglem na kominie zapisać! — rzekł pan Jerzy — no, ale kiedy tak, to jedźmy już, bo dyabelniem głodny.
Po chwili plac pod kościołem był prawie pusty, tylko, krzycząc i szwargocąc, biegało po nim kilkoro obdartych żydowskich dzieci, z dala dochodził turkot odjeżdżających szlacheckich bryczek, a z oberży Szlomy wybuchał gwar pijących włościan i dawały się słyszéć uderzenia kul bilardowych na facyatce.