<<< Dane tekstu >>>
Autor Zygmunt Krasiński
Tytuł Niedokończony poemat
Pochodzenie Pisma Zygmunta Krasińskiego
Wydawca Karol Miarka
Data wyd. 1912
Miejsce wyd. Mikołów; Częstochowa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały poemat
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

IV.
(Pomieszkanie młodzieńca. — Sala o maurytańskich oknach z wysuniętym krużgankiem; — palące się świece na stole. — Na krużganku Aligier — drzwiami w głębi wchodzący Jakób.)
Aligier.

Jakżeż twe niebiosa dziwne, o Panie! Pędne, wirujące, żywe a takie spokojne! I ta Wenecya jakżeż dziwna, o Panie! W balsamie promieni miesięcznych taka urodziwa a taka umarła. Lecz pod tą srebrną niewzruszonością głębie tajemnicze także, a w nich pęd i ruch, tak samo jak w górze tam! Ty sam wiesz, o Boże!

Jakób.
Proszę też W. Pana!
Aligier.

Toś ty Jakóbie?

Jakób.

A jużci W. Panie!

Aligier.

Czego chcesz, mój Jakóbie?

Jakób.

Proszę W. Pana, że też to mówią ludzie, iż naród w tych stronach nie taki poczciwy jak u nas...

Aligier.

Prawda poniekąd.

Jakób.

Więc proszę W. Pana, bo dobrze już w noc a Pan Hrabia nie wraca, więc ja się przeląkł i myślę sobie, żeby się nie stało szkody jakiej JW. Hrabiemu.

Aligier.

Gdzieś go zapusty zatrzymały — nie lękaj się.

Jakób.
Boć to zawżdy tak, W. Panie, bieda i bieda! Gdy weźmie wychodząc krucicę lub puginał, już dufa sobie, że i stu rabusiom by poradził! — a kiedy czasem ja mówię: „Jasny Panie, weź z sobą Jakóba“, to jak spojrzy na mnie, to aż markotno się robi. A dobry, dobry Pan, jeno upór taki w sercu u niego; — żeby przynajmniej w słoneczku się kochał, ale to on, uważałem W. Panie, bardzo lubi gwiazdę wszelaką — przytem skoro pełnia, toć już czekaj, a on chodzi po dworze gdzieści i Bóg święty wie, co tam i do kogo czy gada, czy śpiewa coś! Dobrze raz, dobrze drugi, dobrze i setny, ale kiedyś kryska przyjdzie na Matyska? oj przyjdzie.
Aligier.

Cyt, czy słyszysz?

Jakób.

Jakby plusk wioseł.

Aligier.

Zbliża się odgłos ku zakrętowi kanału.

Jakób.

Dałby Pan Bóg, żeby to on był!

Aligier.

Z po za murów wysuwa się gondola!

Jakób.

Proszę W. Pana, czy to JW. Pan?

Aligier.

Czekajże — zdaje się że on — tak — on sam!

Jakób.

Więc proszę W. Pana, pewno stoi patrzy się w niebo, a nie na tych złodziei co powożą.

Aligier.

Nie zgadłeś na dzisiaj, bo właśnie rozmawia z nimi. Zejdź i świeć mu na wschodach.

Jakób.

Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!

(Wychodzi.)
Aligier.

Na wieki wieków, amen! (do młodzieńca.) Podnieś oczy, Henryku, ja tu na ganku!

Głos młodzieńca (z dołu.)
Widzę, widzę —zaraz! Hej Jakóbie, bram pałacu nie zamykaj, bo ten wioślarz idzie zemną, na górę i powróci jeszcze.
Aligier (zbliża się ku drzwiom w głębi. — Młodzieniec i gondolarz wchodzą.)

Gdzieżeś tak długo się bawił?

Młodzieniec.

Pozwól, niech tylko z tym człowiekiem skończę. Zowiesz się?

Gondolarz.

Ambrosio, na Waszej Signorii usługi.

Młodzieniec.

Gdzie zwykle stoisz z gondolą twą?

Ambrosio.

Tam, gdzie mnie Wasza Signoria wzięła, u mostu Rialto.

Młodzieniec.

I pewno, mówisz, w pałacu Kornerów, gdzieś mi te pyszne filary oglądać kazał po księżycu, mieszka Książe?

Ambrosio.

A któż tego nie wie w Wenecyi?

Młodzieniec.

Dwaś sfinxy także mi pokazywał koło drzwi bocznych i coś napomknąłeś mi czy o sfinksach, czy o drzwiach tych, — już zapomniałem.

Ambrosio.

Miałem zaszczyt mówienia Waszej Signorii, że temi drzwiami zwykle Księżna w każdą niedzielę z rana wychodzi, by płynąć na Mszę do San Georgio.

Młodzieniec.

Tak — prawda! Mówiłeś, że Książe sam nigdy na Mszy nie bywa!

Młodzieniec.

Przepraszam Waszą Signoriję, bo o tem ja nie wiem; zapewne bywać musi jak każdy prawowierny katolik, tylko, że o innej godzinie; — alem mówił, że z rana w niedzielę każdą tamtemi drzwiami zawsze Księżna sama jedna siada do gondoli i do San Georgio płynie.

Młodzieniec.

O tych sfinxach myślałem i słowa twoje pomięszały mi się. Wszak jutro niedziela?

Ambrosio.

Niewątpliwie jutro!

Młodzieniec.

Niedokładniem obejrzał te sfinxy z porfiru — pyszne już w promieniach miesiąca — cóż dopiero we dnie, gdy się każden szczegół rzeźby uwydatni.

Ambrosio.

Przysięgają znawcy, że to dzieło Michała-Anioła samego.

Młodzieniec.

Masz za przejażdżkę.

Ambrosio.

Dziesięć razy więcej, niźliśmy się zasłużyli ja i Beppo Signorii Waszej. Przez Adryatykę! i Dożowie dawniej nie płacili tak!

Młodzieniec.

To za sfinxy — bo widzisz i ja trochę artysta. Jutro rano bądź z gondolą tu!

Ambrosio.

Myśmy sługi — wasza Signoria panem.

(Wychodzi.)
Aligier.
Stoisz i patrzysz się. Cóż, Henryku mój, ręki mi nawet nie ściśniesz?
Młodzieniec.

Ah! powietrza, powietrza! Chodź na krużganek — mówić gdzie te świece się palą, niemogęl

Aligier.

Otóż i stoim już w pełni niebieskiego światła.

Młodzieniec.

Wszak te wstęgi z wód jasnych, te z mostów obręcze, te gondole szparkie jak strzały, czarne jak trumny, rozkoszne jak pośmiertne zbawienie; wszak te błękity, te gwiazdy źrenicujące po nich, ten księżyc taki palący mnie jak słońca wzrok; wszak to wszystko z miłości jest, miłością jest przed wiekami i na wieki? Wszak Bóg nim stworzył świat, zakochał się w niestworzonym jeszcze — i dla tego stworzony taki przecudny. Wszak tak? O Aligier! co mi się dzieje też!

Aligier.

Ty gorączkę masz!

Młodzieniec.

Powiedz mi, gdzie to było, gdzie to mogło być, gdziem ja ją spotkał już? A spotkałem raz, niezawodnie tak jakem żyw, spotkałem ją! I tak się męczę — i tak się znoję aż do krwi pamięcią a nie mogę, nie mogę sobie przypomnieć.

Aligier.

Ją? kogóż to?

Młodzieniec.

Jakto, jeszcze ci ja będę musiał opowiadać? Dziś tam na rynku św. Marka, z tym nieznośnym Bankierem-Księciem idąc, naglem obaczył postać gdzieś ujrzaną już. Zowią ją imieniem jej męża — jej mąż zwie się Rahoga — a ona Polką! Co? nie wiedziałeś żem ją spotkał? To mnie dziwi! ty mnie tak kochasz Aligier, a nie uczułeś nic?

Aligier.
Ah! strzeż się!
Młodzieniec.

Czego? Czy tych uniesień niepojętych, co we mnie naradzają się tak, że wszechprzytomności Bożej prawie dotykam palcami we wszystkiem, — ot, nawet w tych tu promieniach co tak pełzają ku mnie po marmurze tym!

Aligier.

Rahogi i domu jego się strzeż!

Młodzieniec.

Czemu?

Aligier.

Jeden z najzaciętszych wrogów polskiej ojczyzny!

Młodzieniec.

I ona też? Więc taki anielski kształt obłudą? płaszczem ciała promiennym, rzuconym przez Stwórcę na ramiona Duchowi nieczystemu, świętokradczyni, — Polce, która nienawidzi Polski? Nie może być! — zaraz mi tu prawdy mów! — nie kołysaj mi noża po nad sercem — utop od razu!

Aligier.

Czym powiedział co na nią?

Młodzieniec.

Ah jakżeż ty dobry, miłosierny — jaki ty uroczysty i święty w tem świetle miesięcznem; ja tak cię kochałem zawsze, ja tak cię kocham! więc ty przeciwko niej nie świadczysz, tylko przeciwko niemu?

Aligier.

Przeciwko niemu tylko!

Młodzieniec.

Tem lepiej!

Aligier.

Jakżeż „tem lepiej“ kiedy on mężem jej?

Młodzieniec.
Mężem jej a prześladowcą braci jej? Co za mąż! chyba kat tylko!
Aligier.

Więc rad jesteś, że on katem jej?

Młodzieniec.

Nie! lecz jeśli on katem, to ona ofiarą — zatem ofiarę od kata obronić potrzeba! Cóżeś tak rękę w piersi wgniótł?

Aligier.

Chore serce jak zwykle mi się przypomina — nie dziw! Bijąc, wszędzie obijało się o ukochanych błąd, ukochanych szał, o ukochanych zgubę; — i w tej chwili teraz uderzywszy o ciebie, odskakuje ranne błędem, szałem, może zgubą twoją!

Młodzieniec.

O! a ja taki szczęśliwy, a ja taki silny się czuję! Zda mi się, gdy spojrzę w tę noc, że tchu by mi wystarczyło na odwiedzenie wszystkich tych światów jednego po drugim, i że na progach samego Boga jeszcze nie padłbym zmęczony.

Aligier.

A jednak miasto nieśmiertelnej młodości, zawczesna starość właśnie blizka ciebie!

Młodzieniec.

Ja starym kiedykolwiek mógłbym być? Ja?

Aligier.

Ty i nie zadługo!

Młodzieniec.

Skąd? jak? czem?

Aligier.

Raj migający w powietrzu, zaprowadzi cię aż do drzwi wroga — przejdziesz przez nie, nie błogosławiąc im — owszem przeklinając je! A to źle tak wchodzić do cudzych bram, gdy jędza konieczności lub anioł obowiązku nie wpycha nas do nich; — i odtąd zacznie duch więdnąć twój!

Młodzieniec.
O Aligier! oparty na poręczy granitowej, z głową na ręku, nie chcesz patrzeć na mnie i grube łzy u powiek ci się zawieszają, o Aligier!
Aligier.
Jakżeż więc, o Panie! — nigdy synowi człowieka nie wystarczy piękno, tak jak w łonie Twojem spoczywa! Nieskończoność nie zagasi pragnienia jego — musi zejść do skończoności i szyderską pomyłką, ziemię za niebo mieć, nieba właśnie szukając! To z czego wszystko jest, ideał, to w imieniu czego sam zakochuje się we wszystkiem, niczem Mu! I porzuci Ciebie niestworzonego Stwórcę, dla stworzenia, co nie tworzy nic! Dopiero w dwojgu ócz śmiertelnych będzie wyczytywał żeś Ty jest, — Ty coś w każdej z tych gwiazd wypłaskorzeźbion na niebie, Ty coś w każdem dziejów powieniu szumiący po ziemi! Jeden tylko wśród milionów inaczej cię poznał! Ah! prawdać, Panie, on Tobą samym był! Lecz cóż z nami wszystkimi, jeśli niedobratnim się jemu? o Panie! o Panie!
Młodzieniec.

To ty, pierwszą siwiznę rzucasz mi na serce, takim żalem okropnym twym!

Aligier.

Tobie człowiecze we dwójnasób ideału się dostało! Francuz, Anglik, Niemiec po połowie tylko Boga czują — nie dotykają ran Jego codzień w męczeństwie narodu! nie oglądają cudów żywota Jego codzień w niezłomnej odwadze narodu! Oto skarb twój! — co klejnotów w nim! co boleści, co ofiar, co zasług, co wspomnień, co nadziei, co nieśmiertelnych żądz! nie dosyć, że ci? Będziesz że mi jeszcze błąkał się po manowcach za ognikami, — będziesz mi kwiatki zbierał po gajach i tracił czas i trwonił moc — kiedy w bór iść trzeba ogromny, ciemny, po skale w górę, wśród mgły, skarb ten krzyżowy dźwigając i krwią się własną przytrzymując u głazów, by nie odpaść w dół!

Młodzieniec.

Ah! tyś widzenia tego nie oglądał! A ja ci mówię Aligier, że jak Polska cała, tak ona, ta jedna Polka jest bezmiarem nieszczęścia, ubranym w nadziemski wdzięk! Nigdym nic podobniejszego do przechodzącej ojczyzny nie widział!

Aligier.

Pochlebiaj, przebaczaj, kłam sobie samemu, dziecię śmiertelne! Zwołaj namiętności i zachcianki swe, jak Car bojarów i niech ci radzą: „Najjaśniejszy Panie, tak jest“ — aż pierś własną poczynisz sobie przedpokojem pełnym dworzan podłych — i wmówią w ciebie żeś wielki, gdyś mały — żeś waleczny, gdy mdlejesz — żeś wolny, gdy zstępujesz w opętanie!

Młodzieniec.

Skąd gorycz taka?

Aligier.

Bo mi się zakochujesz w sobie samym, łudząc się, że w drugiej istocie, — i tem rozwiązujesz się sam z potęg istoty twej!

Młodzieniec.

Jakżeż powiem błyskawicy, co oblała mnie światłem: „nie świeciłaś mnie.“ Czy nie wiesz, że tajemniczo a nieodwołalnie duchy ciążą ku sobie? — w Bogu się może gdzieś znały i odnajdują się na tym świecie i znów po śmierci gdzieś będą razem! Ty wiesz o tem, lepiej odemnie wiesz!

Aligier.

Wiem może — i dla tego właśnie płaczę nad tobą! bo czyś zbadał prawa krążących tych duchów? Czy wiesz jak czasem spłynąwszy do siebie, kometą oderwanym się stają, co przez wieki wieków odbiega od środka i zwiedza otchłanie wszechświata, nim zawrócić zdoła do porzuconego słońca? Czy wiesz ile tam czyśców? a w nich ile przy wiązań żałobnych? serc pękających wciąż? grzesznych postaci porwanych wirami rozpaczy, darmo wołających śród mroku: „Przebacz nam, o Panie!“ ...

Młodzieniec.

Ja i stamtąd bym ją wyniósł i zaniósł do Boga!

Aligier.

Mówisz, mówisz — a nie wiesz, o Henryku mój! ...

Młodzieniec.

Czegóż że ty myślisz, że ja pragnę? Oto niech mi przyjaźni świętej da z serca swego trochę — a na toć jedynie, bym mógł nieco ulgi jej przynieść — nie żądam nic innego. Ah! bo Aligier, powtarzam, przysięgam ci, nigdym takiego wyrazu boleści nie oglądał w stworzonej ziemiance. Wystaw sobie marmur najniepokalańszy, paryjski, blaskosiejny marmur — napisu żadnego — spojrzysz i powiesz: „Posąg medycejskiej być z niego ma“ — a wtem znów spojrzysz i patrzysz, aż to kamień grobowy już i pod tą bryłą światła, śmierć. Więc klękaj i módl się i płacz! — to Ona!

Aligier.

Nie dotykaj że się grobów, kiedy wiesz, że obowiązkiem twoim żyć na to, by rozdawać życie twe, braciom twym!

Młodzieniec.

A cóż pocznę, kiedy mi śmierć kochać każe? Nie pycha, nie tryumf, nie pobłysk, ale ból czy tu czy tam, czy w braciach, czy w tej jednej z sióstr moich, — zawsze smutek i ból mnie woła, mnie nęci! Takie przeznaczenie me! Z tymi co przegrali, grając w losy, wieczniem ja — bo beznadziejni być muszą, bo im potrzeba mnie!

Aligier.

Iluż ich widziałem a wszyscy tak samo! Tęskni, skrzydlaci, niepowstrzymani — w lazurowych przestrzeniach, niby człowiecze motyle — każdy z kwiatem swoim obok niego latającym także; — aż kwiat z liści opadł, aż i motyl ze skrzydeł — w dół, żwir, piasek, pył; wtedy zlatują oboje z nadpowietrznych łąk — do prochu, proch! Iluż ich widziałem, a wszyscy tak samo!

Młodzieniec.

Co ty tak żałobnie tym gwiazdom opowiadasz?

Aligier.

Dzieje lekkomyślnych!

Młodzieniec.

Mojeż to być mają? O nie szydź — daj pokój — powiedz mi lepiej gdzie to ja ją widział już?

Aligier.

O biedny ty!

Młodzieniec.

Co?

Aligier.

Powiedziałem: „o biedny ty.“

Młodzieniec.

Co mówisz?

Aligier.

Nie rozumiesz że już słów moich? A czy pamiętasz też com oznajmił ci, gdyśmy z gór zstępowali ku miastu temu?

Młodzieniec.

Co?

Aligier.

I tegoś zapomniał — o ty nie lekkomyślny?

Młodzieniec.

Nie, nie! Alem w tej chwili duchem całym czegoś szukał, wiesz, tak jak czasem ucho, nuty zatraconej szuka, a nuta nie wraca; — a za nią mimo woli coraz bardziej się odrywa, nią niebędącą prześladowany słuch! Lecz owszem, wiem o czem mowa — powtórz tylko!

Aligier.

Pytałem się, czy pamiętasz jeszcze com ci zapowiadał, gdyśmy z ostatnich gór schodzili w stronę miasta tego?

Młodzieniec.

A jakżebym nie wiedział? Obiecałeś mi, że mnie wprowadzisz do grona utajonych i tęskniących, w których się duchu przyszłość wypracowywa.

Aligier.

Czyś gotów?

Młodzieniec.

O każdej godzinie!

Aligier.

Za trzy dni, o samej północy zaprowadzę ciebie. Wtedyć ujrzysz sam na oczy, wszystkie dzieje ziemskie, porównasz je z jedną ziemianką — osądzisz, czy się godzi przy nich, jeszcze marzyć o niej:

Młodzieniec.

Nie mówmy o tem. Daj mi twe błogosławieństwo jak co wieczór — odejdę!

Aligier.

Pierwszy raz w życiu lodowato mi w duchu przy tobie?

Młodzieniec.

Nie chcesz mi nawet dobrej nocy powiedzieć?

Aligier.
Coś nad tobą bardzo zgubnego wisi w powietrzokręgu przeznaczeń, kiedy mi tak źle! Słuchaj! — wyrzecz się jej — daj mi słowo, że ...
Młodzieniec.

Przez Boga żywego nie dam! O Aligier, czyś tyranem, ja tylko dźwięk głosu jej usłyszeć chcę — nic więcej, i tegoby mi nie wolno było?

Aligier.

Nic więcej ?

Młodzieniec.

Sam się przekonasz — wierz mi! Tylko dźwięk głosu usłyszeć, tylko myśl tej duszy przejąć ... nic, nic więcej!

Aligier.

On wierzy i głęboko że nic więcej!

Młodzieniec.

I cóżby ci pomogło nawet gwałtem duchowym przegiąć wolę mą? wydrzeć przyrzeczenie? Cóż nada gwałt? po gwałcie bunt!

Aligier.

Wiem i to!

Młodzieniec.

Kochaj mnie!

Aligier.

Ponuro mi!

Młodzieniec.

O Boże! słowam jeszcze do niej nie wyrzekł, a już tak cierpię za nią!

Aligier.

Masz, bierz jak co wieczór, przyjaźni błogosławieństwo. Nie chcę, byś cierpiał dziś już, ty co będziesz cierpiał tyle!

Młodzieniec.
Ah! dziękuję ci! daj mi się rzucić w twe objęcia, tak — niech serce moje na twem chorem bije!
Aligier.

Strzeż cię Pan, bo nie ustrzeżesz siebie sam, ni ja ustrzegę cię! Strzeż cię Pan!

(Odchodzi ku drzwiom w głębi.)
Młodzieniec.
(Idąc ku przeciwnym drzwiom.)

A możem nie oglądał jej nigdy oczyma — możem tylko czuł ją gdzieś w koło siebie, jak opasującą mnie strugę potęgi — aż teraz zoczyłem i zda mi się, że to nie pierwszy raz. A to pierwszy — lecz nie pierwszy wiekuistemu bytowi! Kto mi powie, gdzie ja z nią zetknięt już! ...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Zygmunt Krasiński.