Niedokończony poemat/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Niedokończony poemat |
Pochodzenie | Pisma Zygmunta Krasińskiego |
Wydawca | Karol Miarka |
Data wyd. | 1912 |
Miejsce wyd. | Mikołów; Częstochowa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały poemat Cały tom I |
Indeks stron |
Zgasł ostatni błysk księżyca na tych wschodach — nic już nie widzę — słyszę tylko szum wody nad głową.
Trzymaj się ręki mojej — jeszcze nam głębiej zstąpić trzeba w wnętrzności ziemi!
Czy cię nie męczy ta droga? te wschody w gruzach.
Dziwnie! skoroś tylko znikł z powierzchni ziemi, zda się, zdrowie ci wróciło — aż Bóg widzi, że te czarne przepaści, lubemi mi się stały. Radbym w nich zostać bylebyś tu żył zemną razem, długo i bezboleśnie.
Możebyś niegdyś był się tak dla mnie poświęcił — lecz teraz — o nie, nie! — boś już wstąpił w życie, a kto dotknął potoku, ten przerobiony na falę, musi płynąć dalej. Ani też, Henryku, takiego poświęcenia potrzeba. Tem silny jestem, tem zdrów w tej chwili, że chcę i muszę w świat wspomnień i przeczuć, w świat ludzkości cię wwieść — gdy wrócę rankiem na ziemi powierzchnię, ujrzysz mnie przy słońcu i znów powiesz: „Odchodzący.“ Lecz teraz nie myśl o tem — natęż ucho — wzrok zaostrz — całym sobą bądź przytomny sobie! wschody się kończą — czy widzisz tę kroplę światła w oddali!
Jakby zorzę maleńką co usiłuje wznijść a nie może.
Chodźmy!
Idźmy prędzej — podsuńmy się bliżej — zorza rośnie a rośnie!
Słuchaj — znów śpiewają!
Każda myśl poczęta w Bogu, z Wieczności w czas i przestrzeń zesłana, jako cząstka prawdy, jako córka Boża, to samo cierpieć musi co Bóg-Syn przecierpiał wcielony I Objawi się wśród ludzi — opowie nieba część — i męczy się i krzyż swój nosi i grób swój ma.
Jedne zginęły przed czasem jak święte dziewice, inne w samej pełni sił, padły jak bohatery — inne, później doczekały trumny w poniżeniu, w nędzy, z wierzchołków zeszły do katakomb życia — żadna nie skonała w białej szacie, w której zstąpiła na ziemię — żółcią i octem pojone, krwią zbryzgane zniknęły.
Ale każda zmartwychwstała w następnej — każda z grobu się podniosła w innem, wyższem ciele. Wy co chcecie przeczuwać, wspominajcie! Wy co stawiać teraźniejszość i odkryć przyszłość z jej szczytów, weźcie wprzód w głąb duszy wszystkie myśli zbiegłe przeszłości — bo dopiero tak z tych co przeminęły, jak z tych co przyjdą kiedyś, całość prawdy jest.
Coraz światła więcej! zkądże ono przybywa? czyż znów sen cudowny mnie chwyta?
Co za jasność rażąca, południowa! aż skwarno mi! co za gmachy w oddali! — coraz mi bliżej do nich i one też jakby cichym wiatrem niesione, przywiane, ubliżają się do nas.
Poznajesz je?
Nigdym ich nie widział!
Czyż ludzkość, na której łonie wzrosłeś nie dała ci wieków pamięci? czyż oczyma jej ducha wetkniętemi w duszę twą nie możesz poznać kształtów, które na tym planecie istniały, przed tysiącami lat?
Przypomniałem, pamiętam! — ot! nadpowietrzne ogrody! a tam wystrzelone ku niebu gwiazdarnie — tu znów, świątynia olbrzymia, krużgankami okręcona. Jakiż kryształ wód! gdyby palące zwierciadła! jaka kwiatów moc — wszędzie palmy — to Eufratowy brzeg — to Babylon.
Czy widzisz tych w szkarłacie?
Zgromadzonych u stóp wieży tej ? — złotem kapią im na głowach tyary — gwiazdami zasiane ich szaty. To chaldejskich wieszczbiarzów ród!
Słuchaj — słuchaj!
O! czasie bez miary i granic, o! światło niewzruszone, spokojne, wszystkich świateł praojcze, jakże daleko, daleko, daleko do ciebie! Twój pierworodny Ormuzd i twój młodszy zbuntowany Aryman wiecznie walczą wszędzie, pasując się czy w barwach tęczy czy w sercu człowieka. My pragnęli wyzwolić się, wyczyścić, wypłonąć ku Tobie — i niższe ludzie my porwać chcieli z ciemności ku słońcu, ku Ormuzda błoniom! — a teraz czujem, nasza siła znika, a teraz, czytamy, napisano planetami na niebie, że przyjdzie zdobywca, dziki Pan, ot! przyjdzie! — Jadą na wozach — jadą i konno — ciągną pieszo a zwycięzcy wszyscy — słabieje nasza myśl — przeinaczy się nasza cześć — o czemuż umieramy, kiedyśmy syny światła?
Ale nie światłem samem!
Zoroaster zesłannik Ormuzda, obiecał że Ormuzd zwycięży kiedyś — i że sam Aryman w ogniu pokuty przetrawion, wróci na łono wszechświata! Lecz nas nie będzie i jutro już! Daremno więc, daremno o święta jasności my chcieli się wyzwolić, wyczyścić, wypłonąć ku tobie.
By żyć dalej, wprzód się przelać, wprzód się przewcielić, wprzód wam umrzeć trzeba!
Co się dzieje z nimi, Aligier? Błyskawica ogromna, podobna do spadającej wieczności, oblała ich i mury i bramę i rzekę tę! — wszystko, wszystko pożarła — jakżeż ciemno znów!
Ten trzechstrunny, jednostajny dźwięk, boli mnie, któż tam tak przegrywa?
Spojrzyj na prawo.
Za każdym dźwiękiem, zkądsiś ponury promień wytryska — niewidzialny księżyc gdzieś wszedł i podnosi się, już trzech piramid wierzchołki tleją nad pustynią — pod lasem obelisków, czarny sfinxów tłum — wszak to Memnon tam w głębi po nad światem siedzi?
Zważaj na bramę wielkiej piramidy!
Pełno mar z niej wychodzi i siada każda na granitowym grobie!
U nas przechowana tajemnica tajemnic. My pierwsi poznali Ciebie, któremu na imię: „Był i jest i będzie!“ Jak fale pod skałą tak czas i przestrzeń mącą się u stóp twoich! a na tych mętach dobry Ozyrys, zły Tyfon i smętna Arneryda ścigają za sobą — ich tylko widzą oczy śmiertelnych a Ciebie, nie!
Czemuż, o nieskończony Ty! wymykasz się nam? Zwolna my chcieli zepsute plemię wiecznej prawdy nauczyć, duszę odpętać od ciała by poszła radośna w niebieską ojczyznę — wszak my zachowali trupy, wszystkie trupy nasze, by lud przywykł do nieśmiertelności?
Ale nie jedyne, ni ostatnie!
O czemuż konamy, kiedy czujem, żeśmy zesłańcami Boga!
Ale nie Bogiem samym — On jeden tylko nie umiera by odżyć!
Jaśń księżycowa wzrasta, wzrasta — a ich podchwyciły groby te i z grobami wraz zapadają w głąb! — cóż to za jęk ogromny, taki dźwięczny, czysty?
Wschodzące słońce drasnęło Memnona!
Z egipskich ciemnic, o myśli ludzka, poniesiem cię w róż, myrtów i błękitów kraj! Tam gdzie Zeus pokonał Tyfona! gdzie wąż potwór, legł pod strzałami słońca — gdzie na pianie morskiej Afrodyty kołysana postać — tam gdzie na wzgórzach Pallady posągi!
Zwiń się płowa pustynio! uciekajcie piramidy, schylcie się obeliski przed pierwszą prawdziwy pięknością. Tu mądrość — tu harmonia — tu wdzięczna Psyche odszuka Erosa!
O jakże ślicznie, ślicznie przemienia się wszystko! brzeg taki zielony — takie lazurowe morze — skały w tunikach z winnic — Upoję się rozlaną wonią w powietrzu!
Brzęk lir i cytar z niej słychać — a teraz hymny wzniosły się!
Powoli zapełnia się dziedziniec!
Z pod kolumn, z za gajów, z za posągów wychodzą przecudne postaci.
Oto Hierofant tajemnic, ten w białych szatach, z sierpem złotym w ręku!
A ten, ten?
Który!
Ten najpiękniejszy z nich wszystkich, ten szerokopierśny, wyniosły, podobny nieco do Chrystusa!
Boski Platon!
Tak mówiło mi serce!
Duszo zabłąkana w cielesności matniach, dziewico opuszczona na dalekich brzegach, oczyszczaj się, oczyszczaj i wzdychaj i tęsknij a wrócisz do świata pierwowzorów, do ojca twego i do matki Eimarmeny.
I te wszystkie bogi ziemskie, to siły tylko niebieskiego Boga!
I ziemia i niebo i gwiazdy pełne sił, piękne, rytmiczne, żyjące, czemże?
Cieniem tylko — odbiciem tylko ideału!
Kochaj więc, o duszo, ideał nad miarę!
Kochaj niezrównaną miłością i spłoń w tej miłości! Tam u niepoczętego nigdy, tam dopiero pięknie, nieśmiertelnie, miarowo! Znaj się — i znając, wznieś motyle skrzydła, poniosą cię one do domu! — a dom twój, rodzimy dom, to pierś Boża, ludna wielkim ludem, ideami wieczności!
Choć wiarę nam przynosisz i dajesz nadzieję, czemuż nam tak smętno?
Bo dotąd nie macie miłości!
Czemuż nam zaczyna się marzyć o końcu blizkim? Jak posąg Fidiaszowy z kości słoniowej i złota, pryśnie Grecya nasza — i odłamki jej leżeć będą w popiele i prochu!
Cel wasz, o dusze, nie na ziemi tej!
Ujrzeć i kochać i rozłączyć się — znów pokochać i rozłączyć się znowu — to doczesna próba dusz, aż wieczne ukochają wiecznie!
Nie zjawiż się taki, co poratuje nas? Śmiertelnemi oczyma miłości, której brak nam dotąd, nie ujrzemyż nigdy? Czyż z nią dopiero na Eteru spotkamy się błoniach?
Bądźcie dobrej myśli, o biedne! na falach czasu Pożądaniec wieków już zbliża się do was!
A teraz co? — te same wody — ale inny brzeg — inne wyżyny — jaskiń pełno — nigdzie śladu ludzi; — tam wysoko cedry — tu w dole, z włosem długim daktylowe drzewa — nad zmierzchającemi wzgórzami szczyt jakiś płonie purpurą i złotem — słońce musi z tamtej strony, zatapiać się w morzu. Aligier! cóż tu za pustelnicy wschodzą temi ścieżki? wszyscy, wszyscy idą na szczyt ten?
To pierwsi zakonnicy Karmelu — ileż to razy witali i żegnali słońce z tych wierzchołków! — ileż razy psalmem na tej puszczy modlili się Panu, Pana przeczuwając — i takie z lnu cienkiego szaty nosili, o takie! i w ręku harfy lekkie mieli, te same, te!
Mówisz, jak gdybyś na tych górach ich był widział sam!
A teraz świat już nie wie o Esseńczykach! — o tych, co tak wyglądali zwycięstwa duszy nad zmysłów potęgą! Ty pytasz kto oni? Zapomnieni zawsze ci, którzy zapowiadają — pamiętam tylko, dopełniony czyn!
Ojcze nieznany! od obliczności świata, od pychy gnijącej my uciekli do Ciebie!
Bo duch Twój nad przepaścią mórz — a gdzie milczy pustynia, tam mówisz Ty!
Wodą czystych źródeł, plamę grzechu zmywamy ze skroni.
Bogaczy i ubogich między nami nie masz — wszyscy my równi — wszyscy my bracia — wszyscy my, syny Twoje!
Zmiłuj się! jako te brzegi w mroku, tak lud nasz i wszystkie inne, pobladły, zsiniały od brudu i kału.
Ześlij myśl czystą! Niech wnętrznem żarem przepali i zniszczy ciało wszelkie — niech odrzuci je, jak popiołu garść. — Prorokom widny niegdyś Chrystus twój niech zstąpi!
Przyklękli — jednym krzykiem w niebo, wszystkie zadźwięczały harfy!
I ty przyklęknij a patrz!
Nic nie widzę innego — a nawet już ich widma stopiły się z nocą i brzęk strun omdlewa też!
Przyklęknij mówię ci!
Jak w oną godzinę, której powtórzenie się zbliża.
Jakto?
Nie pytaj — tylko patrz, — a co! — obaczyłeś?
Ah! kraj szaty tylko znikający gdzieś w górze, w tem świetle bezmiernem — ah! stóp dwoje tylko, jak dwie gołębice śnieżne, wniebowstępujące.
A teraz spójrz na dół!
Oczy moje poleciały za tej szaty błękitem — ócz nie mam — przyłóż mi rękę do powiek.
Grobu tego nie widzisz?
Dzięki ci — przejrzałem. O! piękne, śliczne anioły co przy grobie tym.
A tam za niemi, ta win pełna, a z win zbawiona przez miłość; ta tęskniąca, ta czujna, ta siostra sióstr, co pierwsza lice Jego ujrzała po śmierci.
Kwiaty jakieś, niby to lilie, niby to konwalie w jej ręku. Jak westchnienie, przesunęła się.
Płynący, bezprzerwny czas, rozstąpił się! Z jednej strony dni przeszłe — wszystkie przyszłe z drugiej — a pośrodku nich, słowo wcielone, — widomy Pan! Słup wiecznej jasności. Syonie świętoszku, rozpustnico Grecyo i ciemiężco Rzymie, gdzie wy? Darmoście plemię ludzkie zatrzymać, darmo przepsuć — darmo zabić chcieli! nie zginęło — Syn człowieczy skonał, zmartwychwstał Syn Boży!
Odtąd żaden lud co stał się narodem nie umiera na ziemi!
Odtąd żaden człowiek co stał się duchem, nie umrze w grobie — Hosanna! Hosanna!
Duszą i ciałem i duchem potrójny a jeden, objawion Bóg! On niegdyś był duszą jednemu plemieniu — On stał się ciałem jednego Kościoła — On duchem będzie nad jedną ludzkością! Hosanna! Hosanna!
Już grób Chrystusowy mdleje! już rozwiewają się te cudne, anielskie postaci!
Weź mnie za rękę, byś się nie potknął wśród ciemności.
O! gdzie ta szata w białym ogniu! gdzie te stopy? — teraz tak czarno znów.
Schyl się — w tem miejscu zniżać się zaczyna sklepienie!
Gdzież idziem?
W chrześciański świat! w drugą dziejów część! do innych prób ludzkości!
Wielki jak dni — przez dni siedem budowali go, a ósmego opanował świat!
Bo żywe słowo — mądrość i miłość — były w nim, duch święty w nim!
Gdzież te głosy lecą?
Przed nami lecą dokąd i my spieszym! — Teraz możesz się podnieść, tu już nie brak przestrzeni!
Słyszę jakoby szelest stóp wielu gromadzących się tam gdzieś, gdzieś daleko, naprzeciwko nas.
Nie zwodzi cię słuch!
Żeby światła choć trochę!
Licz kroków jeszcze dziesięć i stań!
Jęk z tysiąca rozkołysanych myśli, opatrzna rada; jak z mnóstwa żądz młodzieńczych, wielki męski czyn — tak z zamętu ucisków i prześladowań, z zgiełku marzeń i wątpień i kacerstw, wzniosła się Piotra moc. On pierwszym, najstarszym sługą sług Chrystusowych na ziemi.
Pod jego stopami królów korony i czoła — w kolebce, jego prawicą kołysanej, narody dzieciątka!
I rośnie sam ciałem deptając po ciele!
I stało się! — oblókł się w szkarłat — zwielmożniał — zrzymianił się! I oto już teraz zacznie się jęk ludzki skarżyć nań. Więc słuchajcie i patrzcie, wy co teraźniejszość znać chcecie i przyszłość odkryć z jej szczytów?
Jaki widok! — aż strach, Aligier!
Tak, nie inaczej, tak za dni Albigensów wyglądały Prowanckie równiny!
Stada kruków w tem lazurowem powietrzu! — wśród tych oliwnych drzew, wszędzie trupy — trupy — a tam dalej zwęglone stosy i czaszki i dymu ostatek!
Wnet i żyjących obaczysz.
W głębi tej jaskini, zda mi się, błysnęły gromnice.
Takim pochodem zwykle ciągnęli kacerze — tak z wnętrzności ziemi występując, światło dnia witali!
Jakie wyschłe, ponure twarze — kaptury — habity — każdy z mieczem i puginałem — straszni!
Masz ich prześladowane obrzędy — stają półokręgiem — spowiada się jeden drugiemu — tamci znów ręce sobie nakładają i wzywają ducha w milczeniu!
Ale jakżeż pogrzebnie, jakby raz ostatni.
Dziecię u piersi i pierś, katolicką przeszyto mi strzałą! — nie dowlokę się już do was. Bracia, do widzenia gdzieś!
Czterech synów mi wczoraj spłonęło na stosie — duch z nimi, duch z wami — noc całą szedłem — usiądę by umrzeć. Do widzenia gdzieś!
Kiedyż Paraklet obiecany przyjdzie!
Dla nas dziś, bo umrzem dziś! a światu kiedy? Jeden Ojciec w niebiesiech i Syn tylko wiedzą!
Więc już nam niemieć jutra żadnego na ziemi!
Po lochach, kajdany! na rusztowaniu, topór, oto jutro nasze! Odchodząc, przekrzywione Słowo Chrystusa zostawiamy Rzymowi! połączył się Rzym z przemocą okrutnych i świeckich i będzie gnębił po świecku, aż sam zgnębion będzie.
Chrystus porównał sługi i pany, męże i niewiasty, a kościół ukamienował nas bośmy chcieli być wolni i równi!
Czemuż opuściłeś nas, Panie ? Wszak my prawe syny twe a dajesz zwycięstwo posierbom!
Na ziemi, sierotą a nie synem Pana, kto żąda zawcześnie, bo ten nie zna przedwiecznej mądrości! Lecz zaprawdę, pasierbem Pana kto rzezią zawczesne morduje westchnienia, bo ten nie zna przedwiecznej miłości!
Jakież jęki, jęków tysiące! — zewsząd następują jeźdźcy z kopijami — tratują i żną ludzi jak kłosy. Czemu mnie trzymasz Aligier? — na obronę im — na obronę! Po hełmach książęce, hrabiowskie korony — i krzyż — miły Jezu! krzyż Twój! Jezus Marya! krzyż wszędzie i pod nim wszędzie ludzka krew? Stamtąd wieniec pożarów już równinę opłomienił — przysuwa się — ścieśnia — dym zamglewa mi oczy — dym już, tylko dym jak kurtyna przedemną — a za nią zgrzytanie — płacz — psalmów kilka i ot! ten jeszcze krzyk!
To było a nie jest!
Co? gdzie? magnetyczna siła jakaś mnie obwiodła i nęka — myśl zaczyna mi się psuć — wszystko co widzę takie na jawie, tak żyje życiem, tak umiera śmiercią.
Człowiecze, czyż nawet obrazu znieść nie potrafisz, kiedy rzeczywistość znieśli bliźni twoi kiedyś. — To krew idealna a już bledniejesz!
Obróćźe się ku mnie — już nie ma Prowanckiej równiny — patrz! więzienie tylko i lamp kilka grobowych — i Mistrz Wielki skazany — i bracia co za nim pójdą na stos!
Ileż mi się razy dziecku śnił na białych tych płaszczach czerwony krzyż ten! i potępiony zakon kochałem, za to że potępiony.
A teraz słuchaj słów, które starzec wyrzekł w samą wigilię śmierci — powtórzy je zaraz ten siwy kształt jego.
Ten co się przechadza wśród okutych i milczących ?
Widzisz, zatrzymał się i wzniósł ręce w kajdanach — oto mówić będzie!
Templariusze, syny i bracia! Wszak świętym był pomysł i święty z niego miał wytrysnąć czyn? Od morza do morza, od wschodu na zachód, jedna Rzeczpospolita, a w niej Królestwo Boże na ziemi Jako ja wam i wy mnie świadczcie w ostatniej godzinie!
Wszak nie na błąd was wiodłem; a choć pomrzecie nie oszukałem was! Wszak my byli, wszak my żyli, tam gdzie urodził się Pan i w powiewie wiatrów nad oliwnem wzgórzem my słyszeli głos jego.
I jasną mocą koło Golgoty przechodząc widzieli postać jego!
Z gwiazdami u dłoni, z gwiazdami na stopach płynące w powietrzu!
A choć nie mówiła do nas słowem, słyszeliśmy ją, myśl jej słyszeli my! — i wiem odtąd, że nie tylko człowiek jeden — nie tylko zbiór ludzi — nie tylko naród i narodów kilka, aleć wszystkie, wszystkie razem, toć Kościół powszechny!
Wiemy i świadczym — jednać owczarnia być ma i musi: Ludzkość — i jedenci pasterz: panujący Bóg.
A dziś co? Papież i Król, Król i Papież, jak dwa miecze boleśne w sercu jednem, w sercu świata! Wszystko rozdarte co spojonem być winno. Za grobem niebo wydzielone ucieczką nieszczęśliwym — obecny czas żywem nieszczęściem uczynion — niebo i ziemia odgraniczone na wieki. Tam wola Pana — tu wola Papieżów i Króli!
A jako na niebie tak i na ziemi, jedna tylko jest.
Amen. Lecz my nie ujrzymy tego — nam czas się pochylić i w popiół rozsypać a nieśmiertelnymi być! O szkoda na wieki! wszystko w pogotowiu czekało — Europa drżała z tęsknoty i nadziei! Bracia! w ręce rycerzy co zostaną na ziemi, a już zwać się jak my nie będą, w ręce wiernych braci, w ręce Różokrzyżowców, oddajmy puhar niedopity życia!
Amen! Gloria Deo in excelsis!
Niech wyzwolą ciało wszelkie — proch marny niech im zadrga życiem — kruszec niech się każden przezłaca im w ręku — potęgą cudu wewnętrzny z wewnętrznym niech pogodzą świat! Niech Duch im pocieszycielem będzie, im i wszystkim za niemi!
Amen!
Noc ich owiała — czas ich pochłonął — za czasem w pogoń Henryku — za mną dalej!
Wszystkich przemian ból, wszystkich zgonów żal, razem spada na nas, tej nocy!
Kto nie umarł wszystkiemi zgonami, nie zmartwychwstał wszystkiemi zorzami ludzkości, kto nie dorównał cierpieniem jej cierpieniom i statkiem jej wytrwaniu, ten nie obaczy od wieków zgotowanego dla niej wesela! Kiedy ci mówię, chodź!
Po nad wiekami lecim i patrzym i płaczem! O biada, biada! Rozpadło się słowo Boże! — Kościół w opokę stwardniał a ducha ludzkiego morze milionem fal, skacze ku niej — to odpływa wstecz — to przehucza mimo — opoka tu a fale tam!
O biada, biada! Europejski gmach trzęsie się — nie wyrósł na katedrę, ni też wybudował się cesarskim pałacem! — Na poły księży i na poły świecki, nie dociągnion do niebios, ni doparty do wnętrzności ziemi, On runąć ma, a co gwałtu! co rozdarcia i bólu i smętku i wojen!
O biada, biada! król czy kapłan czy gmin, każden w dniu zwycięstwa bezmiłosierny! — próbują się — zawracają na się — i na przemiany jeden tratuje po drugim?
Coraz mniej Chrystusa w świecie — mniej Ducha żywego?
Dziecię dom opuszcza gdy w niem lata zakipią młodzieńcze — mąż dopiero kiedyś powraca do domu; — i z ludzkością tak — a jej domem, Bóg!
Wszak możemy stanąć! — przecież tam światło się już pokazuje i pewno śmierć czyjaś się rozpoczyna.
Nie smętniej mi tak!
Duch ochotny, ale ciało mdłe.
Ten tylko duchem, Henryku mój, kto zarówno duszę jak ciało swe, umie nawlec na wolę swą — oto, jak giętką rękawiczkę na dłoń!
Znów inne, inne upiory stają mi przed oczyma — nie wiem przed jakiemi, czy ciała czy duszy — zda się widzę i nie widzę znów!
A ja ci mówię, że widzisz!
Ciało jeślić nie od Boga, a jest, więc samo, Bogiem — a jeślić od Boga, więc Bożem być musi — i jako Pana twór żyje i wzdycha do Pana! Pokój ciału wszelkiemu — długo przeklęte i uciskane, ono wznieść się chce, ono rozbłysnąć w złoto, rozkwitnąć w różę Alchemii!
Wolność i natchnienie, oto prawa nasze — natura, oto siostra nasza żyjąca, urodziwa. Jako Chrystus nas, tak my ją odkupim, i wyszlachetnieje w miłości naszej. Pokój jej i ciału wszelkiemu!
Jeszcze nie czas! nie czas!
A my już starzy, już strawieni pracą!
Wprzód jarzmo gdziekolwiek cięży, prysnąć musi, — czy z dusz na ciało, czy z ciała na dusze — w kościele — w państwie — w ludzkości!
Darmo więc my ufali wam — gasną wszystkie ognie nasze nagle — w żużlach nigdzie nie znalazło się złota — perzyny tylko wiją się w powietrzu — i my jak one rozwiewamy się! O Mistrze, wyście nam kłamcami byli!
Świętąśmy prawdę opowiadali!
Póki królestwa Bożego nie ma, póki nie zstąpił Duch, póty cudów nie będzie! póty natura i ślepa i głucha.
Więc gotujcie ścieżki duchowi! starajcie się o sprawiedliwość na ziemi! Przetwarzajcie społeczny skład! Dobądźcie mieczów i ostrzcie sztylety!
O biada nam — pomrzem a nieobaczym końca! Kwiat wszelki i złoto wszelkie nie dla nas, nie dla nas! Jako przodki nasze, ci wielcy, ci umęczeni, od których idziem, i my niedopijem puharu żywota!
Inni was zastąpią, jeśliście małej wiary i skrzepłego ramienia. Teraz lać krew i własną i cudzą potrzeba — teraz rządy kruszyć i głowy królewskie zdejmować z nad karku Europejskich ludów — teraz kościół nowemi rozdzierać bólami, by uczuł że żyje, ocknął się! Inny wiek — inny trud — naprzód więc!
O biedne blade mary! Dobyły mieczów a wyleciały im z rąk — schylają się, padły na ziemię, rękoma wiążą stopy Mistrzów. O! nic nie pomoże, gdy czyja minęła godzina?
Widzicie sami, proch już tylko, sypki proch z was! Nie opierajcie się — nie zwlekajcie — wymówcie z własnej woli słowo, które przelewa z przeszłości, siłę tajemnic na przyszłość!
W czyjeż, czyjeż ręce, oddać trzeba puhar życia?
Amen! — niech przyspieszą królestwo lat tysiąca — niech im, u końca zawodu, z serc nie wymknie się wiara i nadzieja, jak nam!
Straszne konanie!
Zwątpienie i śmierć, to najwyższa próba duchów — ostatnia która przez nie zwyciężoną będzie! Gdyby jej nie było, o całe niebo zmniejszałaby zasługa ich! — a bez zasługi — bez trudu jakżeż stać się sobą samym? jakżeż nieśmiertelnym być?
Mistrze odeszli — a oni leżą rozciągnieni — ognie ich dogasają nad ciałami ich. Gdzieś, pomnę, Kartuzów widziałem tak pokładłych na posadzce kościoła wielkiego.
Pokój umarłym — idźmy w stronę kędy mistrze poszli — nie odwracaj się — już tam tylko ciemności.
Mnie umarłych żal!
O dziecię! Umarłych, których zostawiłeś z tyłu, jeśli odnaleść chcesz, to nigdy się nie oglądaj! — ale owszem, patrz naprzód! — patrz przed się! a oni już tam przerodzeni, żywi na błoniach przyszłości!
Nad wiekami lecim i patrzym i płaczem! Rozdzieliła się dusza świata, kościół się rozdzielił, a wszędzie czy w Rzymie czy w Augsburgu, dusza pokłoniła się ciału! — kościół pokłonił się królowi. A ciało świata, w jednego ducha nie zlewa się z duszą — spyszniało — chce samem sobą żyć! — porosło w sto głów, w sto koron — Król tu i owdzie!... Król wszędzie — imię Europy, to król!
Podwalinami ich tronów, głowy bohaterskie, ścięte — i każden z tych bogów ziemskich zapomniał o niebieskim, że wszechobecny — a że córką jego ludzkość! — a że jej synami narodowie — a że syny ku matce iść muszą aż ją odnajdą i u stóp jej poleżą w radości! O narody, o wy światła na ziemi, gaśniecie! gaśniecie! Ze zwłok waszych marne zlepiają się mocarstwa — trupy ruszane iskrą galwaniczną rządów!
I wszędzie gwałt — i wszędzie mus i wszędzie bunt!
Patrzcie i zważajcie! — Od krzyża na którym skonał Pan, piekielniejszej zbrodni i rzewniejszej męki nie było na planecie tym! Tam Bóg zamordowan w człowieku — tu ludzkość w narodzie! Ale ufajcie, bo nieskończoną zbrodnią odkupić musi nieskończone dobro. Z męki bez granic w Jednym, wstać musi życie bez miary, we wszystkich!
Na Boga! na Boga! Zewsząd, z góry, z dołu, z boków wytryskują lampy i wieszają się po ścianach — wszędzie czarne obicia, przesłony, srebrne orły wszędzie — i zgiełk sztandarów karmazynowych — i kiry przejrzyste latające w powietrzu. Czyjże to pogrzeb! czy wszystkich na świecie tym?
Zaprawdę że człowieczeństwa.
Ci trzej co wstępują zwolna po wschodach katafalku, oni oderwą całun — i ujrzysz!
Jakby karłów trzech drze się do tej ogromnej postaci! Cóż to oni mają w ręku?
Berła — ale miasto krzyża, zakończone bagnetem!
A na głowie jakieś bardzo duże perły i korale!
Tak, — skrzepłe łzy i krew ludzką!
Już dochodzą!
Odrywają — patrz!
Archanioł w dalmatyce białej z własnych skrzydeł od ramion po stopy. Umarły archanioł, o Boże! — i skrzydła spięte na piersiach trzyma rękojeściami trzech mieczów, wzbitych jak trzy wielkie krzyże, w pierś!
I to imię, po nad nim, napisane krwią świetlaną w powietrzu!
Ah! — chciałbym ustami dotknąć się tej tęczy z krwi! muszę coś pocałować — muszę — choćby ziemię, przed tem imieniem!
Nie — chcę krzyżem leżeć; — to mój, mój archanioł, i ja wiem że on nie umarł — trupy takiem światłem nie zieją w około. On śpi tylko! — przezeń Bóg do mnie mówi i mówić będzie. Ja z niego — ja cząstkę tej Bożej piękności — tej świętości — tej sprawiedliwości i tego bólu! To ojciec mój i matka moja — to moje wszystko — czemu mi nie dajesz spocząć w prochu? — nie zrywaj mnie tak!
Zakryć znów całunem! zakryć i zakryć, bo oddycha! — a póki oddycha porządku nie będzie — pokoju nie będzie — nie zeżniem naszego żniwa i na snopach z ciał ludzkich nie zaśniem.
Ani na chwilę jedną nie zaśniecie nigdy, ni tu na ziemi, ni tam w grobie! Nieśmiertelniście przez zgryzotę i hańbę, jako inni bywają przez wesele i chwałę!
Widzisz jak drżą i trzęsą się!
I znów mi zakryli dobro moje, kształt mój wszechpiękny!
Tyś wstał a oni poupadali i tarzają się w prochu!
Nieprawdą! — nieprawdą! — ni wierzcie — ni marzcie! Jest tylko ciało czujące i przypadkowy traf i odmęt. O Bogu myśl, to gorączka ciał — a mądrość ciał, to siła, to rachuba, to porządek, to władza na ziemi. Ze śmierci wielu, żywot kilku jest.
A ci kilku żyją, bo zabić umieją!
Zabić, to owładnąć zamętem!
Nazad spokój zstępuje nam w piersi.
Światło z niebios! O najprzejrzystsze! najczystsze! spłyń zewsząd i jak fale niosą unieś, o unieś tego, który śpi do czasu!
Niech się przyczepię do tych mar! niech mnie ten potop światłości zabierze ze świętym moim razem. O Aligier, puść mnie!
Od dnia śmierci sprawiedliwego, nie spocznie Europejski świat, aż sam sprawiedliwym się stanie! Jak człowiek, któremuby wydarto serce, tak będą wszystkie narody bez tego narodu! Żyją, a wieczny im życia brak. Są i nie są, bo nie mogą według Bożej myśli być. I lud każden w rozpaczy będzie — i król każden w przerażeniu, i trząść się musi ziemia pod krokami ich, a oni zataczają się po niej, pijani sumienia wyrzutem!
A ci trzej, gdzie?
Czemuż żaden piorun ich nie rozgniótł?
Gdyby zaraz zginęli, nie podkopaliby sami własnego dzieła i ono puścizną po nichby zostało w świecie! Źli, muszą być samobójcami własnego złego! Na toć to, na to, dni im przedłuża Pan szydząc z nich, a miłosierny nam!
A teraz inni nadchodzą. Słyszysz te dzikie wrzaski? inni nienawistni im, a wzbudzeni przez nich i równi im, bo światło co świeci każdemu, Chrystus, zgaś! także w ich duszach! Uważaj!
Jakież mnóstwo! jakiż rozmaity strój!
Ci pierwsi, z wzniesionemi szpadami w stalowe sklepienie, to ucznie i czeladniki — a majstry mularze widzisz, z tyłu idą, niosąc Biblią, węgielnice i cyrkle.
A oni w kapłańskich szatach?
Należą do stopnia wybranych!
A ci znów, z trupią głową i kośćmi i krzyżem na piersiach?
Kawalery Szkockie!
Najwyżsi mistrze illuminaci — a nazwisko ich; Odrodzeni!
Mak Benak! ciało odpada od kości! Mak Benak! zwycięstwo lub śmierć! Mak Benak! wolność i równość.
Zbliża się wyroczna godzina! Strach ogarnie kulę ziemską — rozedrze się w starej świątyni spruchniała zasłona. Przysięgacież nam na wierność do śmierci?
Przysięgliśmy, przysięgamy, przysiężem.
Dzisiaj nienawiści trzeba! Praca nienawiści, to nienawidzonych zguba! Bez litości będziecież ich gubić?
Będziemy!
Wieki marzyły o duszy, a nie zdziałały nic. Zacznijmy od ciała — ucisk nieskończony tłoczy je.
Ciało, ciało wyjarzmiajmy wszelkie.
Co w niebie, o tem nie wiemy nic — co na ziemi, to widzim, to czujem, to cierpim, to nas pożera i usychamy. By przepis Chrystusowy mógł się urzeczywistnić, mniej dbajmy o tych, co noszą Chrystusowy znak. To kłamcy, to szalbierze. Ich obalić — ich zatracić, — a zacność moralna wcieli się już, nie w usta kilku, ale w rozsądek wszystkich.
Przed nami więc idźcie przewodem. My wami kierujem, my losami ludów — kto z wami ten nasz — z tym filantropicznie; kto przeciwko nam, ten nie człowiek — z nim jak ze zwierzem — kuć go i wiązać i wodzić i biczować — a wreszcie i zarznąć, jeśli zarznąć trzeba.
Teraz, oto istna pora zapasów! — miękkich włókien w sercu niemieć. Tron to deski i klej — ołtarz, wapno i gruz!
Mak Benak! szkielet tylko zostanie nagi z Europejskiego społeczeństwa, a my nowem mięsem i nową nawleczem go skórą, na ruinach wybudujem ...
O tem milczeć — o tem my jedni wiemy! By stanąć mógł Salomona kościół, nasamprzód gmachy dawne zrzucić trzeba!
Zrzucajmy — zrzucajmy! — naprzód — naprzód!
Idźmy za tym orszakiem
Wszak już blizko nam do nas samych!
Ot! tam, tam na końcu, w tych mgłach wiszących za temi rzędami lamp, dni już nasze się kołyszą — ale od nich dzieli nas jeszcze potop klęsk i olbrzymi jeden duch!
Nie serca przystaniem ni rozumu! — ale stopami musim — ale oczyma musim — nie wzdrygaj się.
Wszak się nie mylę — to gilotyny? — w miarę jak ciągnie orszak, z obu stron się podnoszą — ulica z gilotyn; jaka długa — długa — wszystkie w ruch się wprawiają — tu, tam i znów tu, i znów tam i owdzie noże łyskają, spadają. Z pod każdej błyskawicy głowa leci jedna. Ileż nożów! — ileż głów świętych! — niepodobna przejść.
Oprzyj się na mnie.
A ci dalej kroczą — zaczynają śpiewać.
Pamiętasz? Dusza gdy się rozwstrętni do ciała, ucieka na Tebaidę, wycofuje się od społeczeństwa ludzi, ah, nie żyjąc w innych, płacze nad sobą i więdnie. — A teraz, patrz, czem ciało gdy się oderwie od duszy; jak wścieka się i morduje. Tam i tu pełnej miłości brak — tam samobójstwo, a tu zabójcza rzeź!
Samobójców od zabójców wolę.
O! duchów przekładaj żywych! bo pora ciał i pora dusz minie, a ducha uderzy godzina. Tamte były tylko przedchwilami tej.
Iść musim, iść musim, przez królestwo zbuntowanych ciał — póki nie przejdziesz, ja cię nie poratuję. O, wstrzęsły się posady świata. Wieków cierpienia nagromadzały się powoli i cicho, aż buchnęły wulkanem. Raz tak było — musiało być — ale, o Boże panie, o wszechduchu duchów, wszak nigdy się już nie powtórzy tak zwierzęcy dzień i zbrodnia takowa?
Mdło mi — mdło, co za ohydne larwy, co za katów posępny rząd, każden przy swojej pracowni, i te kosze zbroczone, pełne — i te sine kadłuby — i ludu bałwany pstre, huczące z boków; — co siekier, dzid, pałaszy; — a ten orszak zawsze taki sam, śpiewny taki, świąteczny taki; — idą, idą coraz dalej — sypnęli teraz kwiatami wśród tego motłochu i trupów tych.
Zbierz myśli — uważaj jaki wyraz na tych wszystkich twarzach.
Strach na ich czołach kipi, strach z ich włosów się wyjeża. Strach z ich krwi pluska; wszędzie strach, jeden wielmożny strach tylko. O wstyd wieczny wam, żeście się mniej lękali zabójstwa lub śmierci, niż strachu. Jedne tylko te noże nie drżą i nie bledną. Podnoszą się i spadają zawsze równo, ach, jakie czerwone, kapiące, bryzgające. O Boże mój, o Boże mój.
Dzięki wam nadpowietrzni. Teraz przejdę tą ulicą z rusztowań i nie upadnę. — Bliższych mi ojców i braci zabito — ukochańszych duchów straciłem, co mi do ludzi tych? — przecież w grobie i archanioł mój.
O odrodzeni, o mistrze najwyżsi; nie ma już komu i nie ma już kogo zabijać. Od pracy rumianej, ręce opadły robotnikom, i z nich każden położył się na rusztowaniu swem. Czy słyszycie nad szmerem spływającej krwi, ciężkie chrapanie katów.
Idźcie dalej.
Gdzie nie wiemy; — dwie ostatnie gilotyny tu stoją a za niemi ciemności.
Dalej — zawsze dalej.
Nic się nie naprawiło dotąd ni dla ciała ni dla duszy, pusto i smutno — para z krwi ludzkiej mgłą posępną wstaje, na około nas — ślepniemy.
Nie wszczynaż się tam choć jedna ścieżeczka? Nie błyszczyż przed wami choć jedno światełko?
Nic nie widzim — tylko coraz ciemniej i w około nas i w nas samych.
Nikt się nie przebudza. Umarli bez głów leżą jak drewna i głazy — żywi tak samo w letargu. Co poczniem? co? za nami śmierć głucha, przed nami nieurodzonego coś, jakoby nicestwo. Gdzie wy nas zagnali, gdzie my jesteśmy? czem my? gdzie Bóg? gdzie ziemia, gdzie niebo? czyż wszystko tylko snem pełnym złości i bólu?
Nie płaczcie jak niemowlęta, nie rozciągajcie się w cieniu rusztowań, na bruku. Stójcie na nogach; stójcie jeszcze przez chwilę.
Mak Benak! I nam już ciało odpada od kości. Mak Benak! I my spocząć chcemy, choćby oprzeć głowy o głowy ścięte i pokotem leżeć z trupami i zasnąć. A wy bądźcie przeklęci, bo zdołacie śmierć roznosić jak Bóg, ale jak Bóg czyni, nie umiecie ani wskrzeszać ani tworzyć. Przekleństwo wam, nie mogącym nic.
Oto, zmiłuje się miłosierny Pan. Wstańcie wszystkie myśli umarłych, wszystkie sny śpiących gromadźcie się. Wszystkie tęsknoty pokolenia tego, wy niedoszłe, wy przerwane, wy coście pragnęły a nie podołały, zerwijcie się i krążcie nad krwi morzem tem.
Czyż sąd ostateczny się zaczyna? Ezechielaż wraca mi widzenie?
Z głów tych, z tych piersi, z ciał tych wszystkich coś wybłyska — co chwila wzbija się i wiruje — to tli, to zagasa. Jak ptaki nocne, polatują jakieś mnóstwa w powietrzu. Słychać szum a nie widać skrzydeł!
Tak na tej ziemi jeszcze, serca tych którzy zniknęli, odzywają i przelewają się w innych. Toć pierwsze zmartwychwstanie! — a wtóre, dopiero na dniu ostatnim człowieczeństwa kiedy kaźden znów o sobie powie: „to ja!“
Gdzie gilotyny? gdzie czerwone kałuże? gdzie lud ten cały co leżał na dole? wszystko w górę wyparowało jak w dzień letni po burzy — a w górze niby iskry przewiewne? niby perzyny, wyziewy, orkany! niby elektryczne wężujące nurty! Gdzie my się dostali? jakiż to nadpowietrzny świat?
Alboż nie widzisz co się dzieje? jak z żywiołów tych, jedna siła kształt jeden promienisty się tworzy!
Coś takiego, coś takiego!
Coraz wyraźniej — nie poznajesz-że już postaci tej ?
Na tle odmętu, on jeden, on jeden — taki całki — taki jasny — z orłów złotych, rozskrzydlonych, żywy namiot po nad głową! — uśmiech jakoby dobroci na ustach a grom, zda się, wyskoczy ze skroni — to Cesarz! to Napoleon!
To dusza Napoleona, w świecie dziejów ludzkich — jedna, a wieki zawierająca — jedna a wszystka — idea z milionów myśli, drgająca, wcielona — a teraz Pan jej powie: „Idź naprzód“ — i nic i nikt jej nie wstrzyma — i pójdzie, i drogą, dalszą znajdzie wśród ciemności!
Kto mu równy, z tych co przemijali dotąd? Wszystko, co kiedykolwiek istniało w rozdziele, danem mu w przedziwnej spójni! — i ciało półbogów dawnych, niestrudzone, bezsenne, urodziwe I — i dusza chrześciańska bezdenna a tęskna i rzewna — i duch twórczy, czasu i przestrzeni magnetyczny Pan!
Wszystkie losy ludzkie w nim jednym się zbiegną! Wszystkie trudy i tryumfy — potęgi i klęski — wesela i nieszczęścia!
Jak świat z niczego, prosto z Boga stworzon, tak i on wśród ludzi, z niczego, zjawi się i wzniesie! Bohaterem będzie jak grecki Alexander — Imperatorem tak jak rzymski Cezar? — męczennikiem jak święty z pierwszych Chrystusowych wiosen! I umrze jak Mojżesz, sam jeden w obliczu Pana! umrze prorokując o woli Pańskiej nad dniami przyszłemi człowieczego rodu!
W słup ognisty, skrzącemi skrzydły, związały się orły, otoczyły go — palą się i kręcą. On z wiru tego, wyciągnął rękę i porwany leci; — miecz w ręce tej, jak płomień; nicość się rozświetla — przestrzeń błękitnieje — znów w dole, postacie ludzkie kształcą się, wyrastają, kupią! Widnokręg coraz nieskończeńszy przed nim!
Nie przed nim — bo on musi się rozwiać — ale przed temi tłumami, których on na chwilę pasterzem!
Słyszysz grzmoty bitew jego, przemienione w harmoniją, wspomnieniem!
Co to za czarne tam roje czy warstwy, takie niewzruszone?
Widzisz, że w miarę jak się postać zbliża do nich, one zaczynają świecić się i ruszać.
Prawda! — jak żywe mielizny i krzyki z nich się wzbijają — i błysk stali z nich tryska; — rąk tysiące, tysiące widzę podnoszących się!
Nie zasnęłyż były narody? Nie zasklepiłyż się były jak gąsienice, one myśli Boże, w Europie?
Z góry, ramionami, jakby magnetyzował je przechodząc; — jedne idą za nim — drugie zrywają się przeciwko niemu!
Wszystkich, tych czy tamtych, on Wskrzesicielem! Odtąd ni króle ni ludy już władzy nie dzierżą — ale narodowości i ludzkość, a w imieniu Pana!
Patrz! patrz! I on już blednie choć coraz dalej leci — i on już blednie już skręca się na dół! — Podbieżmy za nim!
Wirujące orły odpadają! Jak słońce nagie, sam pozostał — i zachodzi — coraz niżej — niżej! — huki i wrzawy cichną — widnokrąg zamierzcha znów — noc już teraz i milczenie — cóż dalej?
My! bo chwila nasza uderza! Dosłuchaj tylko jednej zwrotki jeszcze!
Wyjrzyjcie z wnętrzności ziemi, wy coście do nas się schronili, gdy Tytan zmiatał was jak śmiecie, z nad Europejskich niw — czas wam powrócić do dawnych dziedzin, spieszcie się nazad, o spieszcie!
Przypatrz się tylko, co za kształty jadą na tych trzech koniach, całe okłamione purpurą i szychem!
Korony wysokie — długie berła okręcone rószczką oliwną, płaszcze niżej strzemion, aż po ziemi się wloką!
Teraz przeciągają blizko — wnurz oczy w nich!
Ci sami trzej — tylko się nadęli, wspięli, rozdłużyli, obrzydliwe karły!
Nie jawnym już gwałtem, ale skrytym a wiecznym pracujcie! Święty pokój ogłoście! świętym skojarzcie się sojuszem. Wszystko co z was, niech zwie się święte — święte — święte!
Sprawiedliwości pokostem, niesprawiedliwość umalujcie wszelką!
Jeśliście chcieli zabić to co nieśmiertelnem, wyznajcie winę — nie dobijajcie, ale wróćcie życie.
Udawać, udawać że się wskrzesza zabitych — że się żałuje morderstwa.
Jako Chrystus kazał, bądźcie pierwszymi sługami narodów! a nie pójdziecie w pogardę.
Tuczcie ludzi na karmne bydło — a sami wtedy tłuste szyje oddadzą w jarzmo wam.
Stańcie się budownikami woli Bożej, na planecie tym. W każdym kształcie społecznym, uwidomcie wiarę — nadzieję — miłość.
Dyplomacyą — Policyą — Żandarmeryą.
Zatrzymali konie — podali sobie ręce — słuchają.
I przysięgają sobie.
Tak cicho, że nic nie słychać.
Ot, tak — dobrze tak; — a teraz ruszajcie — lećcie jak strzały zatrute — a dalej — a dalej.
Daremno. Wężowego splotu rąk tych trzech żadna nie rozwiąże przestroga! Ślub nierozerwalnym — lecz zaślubieni poginą.
Poginą; — kiedyż? Wszak od dość dawna już, archanielska krew woła przeciwko nim. Darmo przytulasz mnie do piersi, Aligier, dreszcz lodowaty mnie gnębi. Ah, już żaden obraz nie tworzy się więcej — nic — już nic — tylko loch ten ogromny, podobny do grobu bez końca. Bohatery, proroki, święci, szli i przeszli i zaginęli. Karły jedne trwają — ostały się — żyją. — O Aligier, tylu natchnień i wieków, takież więc rozwiązanie? A to nie mara — ni sen. Jak tu w tych głębiach, tak i tam na równinach ziemi, martwo — ciemno — podle. Mierność i złość, siódmym dniem człowieczeństwa. Oto odpoczynek dany nam.
Nie bluźń dziecię. Niedziela człowieczeństwa — to przemiana — to zmartwychwstanie ciał — to Anielstwo. Daleko jeszcze ludziom do niej — nie wiesz co mówisz, nie wiesz na jakiem miejscu drogi stoisz i ku czemu idziesz, ale oto dowiesz się.
Alboż to nie nasz wiek już?
Nasz, tak jak wygląda, ale nie tak jakim jest.
Z tej strony te dwie rozpalające się pochodnie.
Jak dwa smutne księżyce. — Ah, widzę jakieś drzwi ogromne pod niemi — drzwi żelazne w murze.
Zbliżajmy się powoli — czytaj ten napis srebrny, w górze.
Gens aeterna in qua nemo nascitur!
Tu dopiero koniec przeszłości, — za temi progi, teraźniejszość się wszczyna i zgromadzenie żywych duchów marzy o tem, co stać się ma, bo stać się powinno,
Witajcie, wy co przystępujecie do obecnych czasów — wy coście odbyli podróż wraz z pielgrzymkami, Anielicami Pana — z ideami ludzkości.
Jakżeż te głosy rosną — zbliżają się — mnożą — zda się obok nas brzmią już te struny i śpiew ten się rozlega.
Ściana ta tylko od nich nas dzieli.
W Imieniu Pana, u tych podwoi, przyjmujem was — a Pan troisty choć jeden — i dzieje planety troiste choć jedne.
Nadchodzi wreszcie obiecany dzień. Wiek, który zwie się Pocieszycielem; godzina, która zwie się Dopełnicielką. Nie na zawsze Chrystus był odjęty nam — nie na zawsze światło żywota zaćmione. Oto uwielbion będzie przez Ducha. Syn — a Duch z Ojca i Syna jest i obu miłośnie kojarzy.
Kończyłem się już — a teraz znów w piersiach nieskończoność czuję. O, błogosławione akkorda.
A jako w niebie, tak i na ziemi.
Wszystko co przeszło a bolało przechodząc, wróci, ożyje, podwyższy się, ale boleć już nie ma.
Myśli rozbratane, czyny sprzeczne, kolejne wieki, uwielbią się i pokochają nawzajem.
Trzeciem wszechmiłości tchnieniem, Pan upomni się o planetę swego —
O ród człowieczy swój, upomni się Pan.
Zapukam — drzwi się otworzą — ty zaraz wchodź za mną.
Gotów jestem jak do nieba! — ah! jeśli wszystko ma się ku odżyciu, toć i Archanioł mój.
Pokój nasz dajemy Wam! Wejdźcie!
Kogoż wprowadzasz do Zboru! czy tylko nie ciało pozbawione duszy?
Takie ciało kamieniem śpiącym; kamienia nie wlokę za sobą, o ukochani.
Może duszę bez ciała?
Taka dusza czemsić co niczem jak sen; — snu nie przynoszę wam, o ukochani!
Czem więc ten, który stoi za tobą?
Żywym duchem! ... duchem bez początku bo z Pana wyszedł — i bez końca, bo ku Panu dąży napowrót, a nigdy nie stopi się z Panem. Na pielgrzymkę nieskończoności duszę i ciało mu dano; on ciągle jeden, ten sam niezatracalny — one tylko umierające i odżywające naprzemian. Kiedyś, kiedyś on wraz z wami zrzuci ludzki strój, i inny, wyższy przybierze w dzień ostatni przypomnienia i sądu. Lecz wprzód losy planety wspólne nam wszystkim rozwiązane być muszą — i on wstępuje między was, by pracować i przyspieszyć wraz z wami wszystkie dni poprzednie, wielkie, nadejść mające. Ja was proszę, ja wam mówię; przyjmcie go?
Niech nam powie imię zasłużone, święte, którem go ochrzcono, gdy człowiekiem się rodził.
Henryk!
Niech wyzna imię zbiorowe duchów, dla których Pan chciał by żył i umarł na ziemi, kiedy mu wśród nich narodzić się kazał!
Polska!
Nadpowietrzny chór przyjmuje cię; ni żąda żadnej od ciebie przysięgi. Tem że jesteś, tem, że wiesz się duchem, już przysiągłeś na wierność i Panu i człowieczeństwu i prawdzie! Tobie, nie im biada gdybyś upadł, gdybyś zwątpił, gdybyś zdradził. Teraz niech cię ziemskie głosy witają.
My pierwsi na ziemi zrzucający jarzmo białemi rękoma — my wdzięczną wieścią przychodzący, że już miłosierni i cisi zaczynają zwyciężać, pozdrawiamy cię! Ufaj harfom tym — każda struna w nich mieczem — i one zdobędą wolność katolicką Erynu.
Rozdzieleni w ciele, ale jedni myślą, my idei kapłany, my co byli a nie żyli, my pragnący żyć, pozdrawiamy ciebie! Spójrz na nasze włosy i brody pierścienne — u greckich mędrców podobne się wiły — i ufaj tym rapierom wziętym po gockich naddziadach.
Żyjący pozdrawiają ciebie.
O wielu, wielu nas jest, jak fale wezbranych, jak dzieci tęskniących z kolebek ku słońca promieniom, — a wszystkie kolebki nasze takie podobne do trumien. Sami nie wiemy czy się rodzim czy zmartwychwstajem, — ale słyszym głos co nas woła, — więc podnosim się, patrzym, a oto przed nami olbrzymi grób od morza do morza; — niechże za nas odezwą się do ciebie ci, którzy w grobie tym, — bo oni tam nie pokładli się na sen. Od lat stu ciemność im światłem — śmierć żywotem — rozpacz nadzieją. Naród-król nas wszystkich, naród duch plemienia naszego, niechże wita ciebie.
Trzykrotny bracie nasz, duchu wśród duchów, człowiecze wśród człowieczeństwa, synu polski wśród synów jej, pozdrawiamy cię! A jako duchem teraz, tylko pod postacią człowieka, teraz wiedz, że człowiekiem ci być się godzi teraz tylko pod postacią Polaka — inną wdziej, a niżej bydlęcia upadniesz! Zawrzej więc w jednej piersi twej zarazem żywych i umarłych wszystkie potęgi! Obchodź się bez niczego jako trup! O żadną próżność ni zysk ni pychę niedbaj jak trup! Wrzkomo żadnego bólu nie czuj, choćby ci gwoździami serce przebijano, jak doskonały trup! A wiecznie miej się do czynu, jak żywy! Kochaj braci, jak żywy! Jak żywy, ufaj w Bogu żywych! a teraz idź ku tronowi i przystąp i słuchaj!
Wprzód jeszcze z rąk moich weź biały płaszcz i karmazynową czapkę.
Wdziej coć dają, to znak, że do ich grona należysz.
I ty już tak?
Przecież i ja do nich, dopókim na świecie, się liczę.
A teraz?
Tak jak ci kazali, zbliż się do tronu.
Patrzałeś na mary tych śmiałych, którzy po wszystkie czasy w głębiach ziemi opierali się rządzącym jej powierzchnią; — niemi otoczony, przez dwa światy co przeszły, przeszedłeś. Zrozumiałeś czem przedchrystusowy, czem pochrystusowy wiek? Czego pragnęli wprawdzie tęsknoty wiecznej a w fałszu nieraz użytych środków, owi wszyscy tajemni, wyrywający się ku coraz dalszej przyszłości? Mów, coś widział tej nocy.
W pierwszych jej godzinach widziałem ciało pogańskie wszelkie, tęsknące do chrześciańskiej duszy, aż dostąpiło objawu niebianki.
Widziałem rój myśli świętych rozwieszon nad światem, — lecz nie spuszczały się na dół by osypać ziemię; niebieskie, kwitły tylko w niebiesiech.
Dobrze synu! i cóż stąd? wszak nie na tem był koniec widzeń twoich?
Wtedy mnie otoczyła rozpacz ciał wszystkich — dawniej duszy nie znały, a teraz już urodziła się im; — widzą ją nad sobą, a nie mogą jej do piersi ściągnąć — więc zaczną płakać, więc zgrzytać — więc i krwią pluskać.
Umarłych zrozumiałeś skargi. Starożytni wyglądali dusz powszechnego kościoła — nowożytni powszechnego społeczeństwa ciał — a możeż jedno bez drugiego być? A ze zlania obu, czyż nie trzecie wstanie? I tamtym i tym, połowy tylko rozłożone ludzkości, nie wszystka ludzkość w sercu biła — połowy, to złudy a czasem i zbrodnie. Całość tylko rzeczywistością na ziemi i w niebie. Wszak wiesz o tem?
Wiem ojcze!
Odpowiadaj dalej. Czy wierzysz w Ojca, w Słowo, w Ducha świętego, w oną Trójcę przedwieczną, na której podobieństwo i obraz, wszechświat i każda cząstka jego i każden z nas i wszelki drobiazg i wszelka arcy-potęga — kamyk czy seraf — dostały w dziale byt, dostały w dziale myśl, dostały i życie?
I wierzysz, że Słowo stało się ciałom, że mieszkało między nami?
Wierzę.
Jeślić człowiekiem był Chrystus, więc zjawił się na pewnem miejscu i o pewnej chwili. Jeślić Bogiem, to panował wszystkim miejscom i czasom. Jeślić Bogiem-człowiekiem, toć musiał ogarniać wszelkie losy planety tego. Czy pamiętasz jak w wigilię męki prorokuje o przyszłości człowieczeństwa, gdy oznajmuje ukochanym, że kiedyś Pocieszyciel przyjdzie?
Obietnicę pamiętam.
Ja ci słowa pisma powtórzę — kto przytomny niech klęka.
Ojcze, możesz otworzyć ewangelię Jana, wszystkie chóry uklękły.
— „Mamci wam jeszcze wiele mówić, ale teraz znieść nie możecie.“ — „Lecz gdy przyjdzie on duch prawdy, wprowadzi was we wszelką prawdę.“ — „On mię uwielbi, bo z mego weźmie a opowie wam.“ — Otoć co rzekł Pan do wszystkich przyszłych wieków świata — i wiele ich odtąd przechodziło i przeszło już, a niezrozumiały. Snać znieść nie mogły dotąd.
Wyższej przepowiedni nie było, nie ma, ani będzie! Sam o Sobie samym świadczący Bóg! o Sobie, że się wleje w ziemię trzecim wlewem Swym! Za dni Jehowy proroki Ojca, oglądały już Syna przed sobą! a Syn w chwili gdy umiera, widzi już Ducha świętego, inaczej nie mogło być. Człowiek zwierciadłem wieczności — więc i w dziejach człowieka na wartkiej kuli tej, odbić się musi następnie ta Trójca, co wiecznie sobie spółczesna na niebie; — ale dopełnionaż obietnica Pańska, mów Synu, czujesz, dopełnionaż jest? Jakiż wiek z tych osiemnastu wieków chrześciańskich uwielbił Chrystusa ?
Żaden, żaden ojcze!
Do nich wszystkich, do nich wszystkich jeszcze mówi Pan: „znieść nie możecie“, bo ten Go tylko uwielbi, który przepis Jego we wszelkiej rzeczywistości uwidomi i udotykalni — a wtedy chwała świata takiego, że z Boga jest, sama świadczyć będzie. Więc cóż, synu cóż? Wykonanie będzie zstąpieniem Ducha, czyn sam pocieszycielem. A gdzież czyn ten, czy widzisz go?
Nie.
Spójrz w siebie, on tam jest.
Jakto, ojcze?
W twojej jak w każdej innej piersi.
Ani osobnikowi, ani narodom, ani ludzkości łaska wiekuista nie zdała się na nic, jeśli aż pod same niebiosa rąk nie podniosą ku niej — bo połową stworzenia wola Stworzonych. Choć minęło co minąć miało, choć dopełniają się czasy, choć duch obiecan już przewiewa po nad ziemskim padołem, — jeśli go sami nie wysłużym, nie wypragniem, nie wyczynim; jeśli siebie samym nie przeołtarzym Jemu, on nie zaświeci nam — niepocieszeni zostaniemy.
Cóż więc każecie?
My dziś już nie rozkazujem nic, — prawdę tylko objawiamy, a kto ją pojął, ten sam rozkaże sobie. Jej więc teraz słuchaj. Póki ciało z duszą nie zlane w jednego ducha, póty czynu powszechnego nie masz, póty bitwą i zamętem dzieje ludzkości. Wszędzie rozłam i rozpad i rozstrój cząstki tylko — a każda nienawistna drugiej we wszystkość zesamolubić się chce wytępiając inne. Naród, państwo, stan, zasada, ustawa, prawo każde nie o postęp, ale o coraz starszą starość się stara. Co dłużej trwa temu hołdują, nie że święte, ale że obaliło przeciwników wielu; przedawniałość prawowitością. Wszelka nadzieja i wszelkie natchnienie buntem i świętokradztwem. Jak kat do szkieletu siedzącego na stolicy, tak przyszłość wiecznie przystępuje do siostry swej przeszłości — i wszelka teraźniejszość prochem jednej i krwią drugiej zbryzgana, dotąd nędz kałużą jest! Wszak prawdziwie świadczę nieszczęśliwym losom planety tego?
Ojcze, nieraz toż samo łzy mi moje pisały na twarzy gdym czytał historyę. Każden z ludzi, ale ze wszystkich najbardziej Polak, zaświadczy świadectwu twojemu.
Tak żyć, to nie żyć, to konać wiecznie. Innem prawo wszechżycia — ani umierać by zaginąć i potępionym być — ani nawet umierać, by później z grobu wstać ale ze siebie samego zmartwychwstawać wciąż a bez omdlenia śmierci, — oto rozwój duchów — toć żywot ich wieczny! Narody go na ziemi dostąpić powinny, nim każden osobnik go w zaświatach dostąpi, — bo człowieczeństwo czemże jeśli nie szkołą — próbą aniołów? Alboż ołtarze Boga tylko pod katedr sklepieniem? Wszędzie — i w izbie poselskiej i na trybunale i w kole wyborców i w kole wybranych i na stolicy władnej i na rynku pospolitym i w rękodzielni i na giełdzie i w sztuce każdej i w każdej umiejętności Pan dojrzan, poznan, uczczon i wykonan być musi — być musi i będzie. Każden trud w posłannictwo, każden urząd w kapłaństwo się zmieni — i czcią Tego, który jest, będzie, być i żyć! Czy czujesz we wnętrzach istoty twej, że się spodziewasz takiej przyszłości, że wierzysz w nią i kochasz ją?
Od kiedy oddycham, każdem serca uderzeniem pożądam piękna, wyzwolenia, szczęścia — a żyję wśród potwornych klęsk! Młodym nigdy się nie czułem — a ty mi świata odmłodnienie obiecujesz, ojcze! Jakżeż niemam wierzyć tobie i dziękować ci!
Odpowiadaj mi dalej: — wszak Bogiem w jednym człowieku był Chrystus?
Tak!
Ludzkość chyba!
Ale kiedy? wszak nie wczora? nie dziś? kiedyż więc?
W ostatniej, najwyższej chwili dopełnia swego.
A przez kogóż się dopełni? gdzie członki tego ciała, w którem jeden Duch? Jakież to obrzędy w tym kościele powszechnym, rozmaite a ustanowione od Boga? Gdzie barwy tęczy, z których ta białość świetlana powstanie?
Wszak się nie mylę, ojcze? wszak o narodowościach mówić chcesz!
Powiedziałeś sam — a patrz jak za dni naszych wszędzie wola Boża opatrznie kusi wolę ich! Jednym zewnętrznej niepodległości, drugim wewnętrznego ukojenia brak — wszystkie za wolnością tęsknią; — a wieszże, Synu, co to wolność?
Słucham, Ojcze!
Ten tylko wolność osięgnął, kto tak ducha swego wyarcydziełował, że już nie walczy ni z sobą ni z drugimi, ale w sobie spokój ma, a z drugimi miłość — więc samoistny jest — więc dokonany jest — więc za siebie samego wystąpić może, zdwoić się, ztroić, zesetnić we własnych utworach! Wolni tylko tworzą — i wolne tylko narody jak lutnie różnobrzmiące wydźwięczą z siebie ludzkość, najdoskonalszy wszechdźwięk swój. Niech więc nie zapominają o miłości, bez której nic postawić i zbudować nie sposób, bez której Bóg choć wszechpotęgą odzian, nie mógłby był stworzyć nic. Świat ich — niech tylko one będą. Jak z głazu posąg niech tak się podniosą, a pod wewnętrznem własnej woli dłutem. Zaprawdę, zaprawdę niech pamiętają, że nie to co niewzruszone i zbite jak skała, mądrością na ziemi — ni też co wściekłe i wysadzające skałę w powietrze, natchnieniem i czynem. Ale że istną świętością i wybornem pięknem to co płynne wciąż, a wstępujące coraz w górę wyżej, to co szersze co chwila a jednak toż samo jak światła wschód nieskończony.
Proszę o głos.
Co to znaczy?
Naczelnik chóru polskiego prosi o głos.
Czyż nie wie polskiego chóru naczelnik, że występkiem jest przerywać Prezesowi, kiedy nowo wstępującego naucza?
Jeszcze raz domagam się o głos!
Synu mój, zapominasz o prawdach podziemiami rządzących i uporem narażasz się!
Milcz!
Słuchaj mnie, słuchaj arcyprzewielebny! Słuchajcie wszyscy, ilu was tu narodów i ludzi. Jeśliście z zachodu, wolno wam jeszcze i to marzyć tylko, że miłosierdziem chrześciańskiem wielkich dopokoicie się celów. Szlachtęście już gilotynowali, jedni — w błoto i nędzę wepchnęli drudzy dobrze! Ale z bankierami, finansistami, ale z mieszczaństwem waszem, tą powtórną pasożytnością na ludowem ciele, co poczniecie? Zresztą, w tej chwili, mniejsza o was, zachodni; — ja ze wschodu — ja Sławianin! ja Polak! więc powiem
Duchu niesforny nakazujem ci milczenie!
Jużem się odważył — nie dam tego potomka arystokratów lackich, tego z antenatów rodem omamiać ideami, które kiedyś się dopełnią, ale przed których urzeczywistnieniem Sławiańszczyna cała i Polska cała, muszą wyglądać jako jedno morze krwi! Niech młodzik rzeczywistość zna! — niech tu zaraz zrzuca z siebie szlacheckiego człowieka, albo niech wschodzi, ucieka, nie ogląda się — a z sobą naszych tajemnic nie bierze!
Chyba twoich, zbuntowany duchu! bo w naszych nie ma przykazu krwawego. Jest święta i orężna praw świętych i pokrzywdzonych obrona — morderstwa nie znajdziesz!
Słuchaj mnie, młodziku, ty coś z ojców twych rodem, ty co ojców masz! Otóż ja, który ich niemam, ja który chodzę po tej ziemi, jakbym się z niej prosto narodził, ze żwiru, mułu i murawy, tak jak Tytany niegdyś a ludowi ludzie dziś, otóż ja powiadam ci: — Z szlachtą polską i wszelką sławiańską koniec! Jeśli chcesz, klękaj i mów Zdrowaś Marya nad ich grobem — wolno ci! A znam was — a wiem was — nie ustąpcie — wszystkoście oddać gotowi i pół ziem waszych i brzęczący pieniądz; — ale klejnotu — ale pamiątek ale dumy, nigdy! Więc poświęceniem nowem, znów dorwiecie się władzy, której wspomnienia wiecznośćby sama niezdołała wam z ducha wygluzować. O! ja nie z was, a znam was, jak wy sami się znacie. Więc co za rada z wami, z urodzonymi! — jedna tylko — trzeba was odrodzić, żadnemu nie przebaczając, żadnego z sieci śmiertelnej nie wypuszczając, by raz już krew wasza i szpik kości waszych rozłożył się chemicznie na wieki i zniknął w przestworach! Dopiero będzie równość i lud — a wtedy, wtedy, dopiero wtedy, wszystko co ten człowiek w bieli na tronie wyrzekł, prawdopodobieństwem się stanie; — miłość będzie możnością na tym globie — lecz nie wprzód! wara! Rozumiesz, ty ojców posiadaczu?
Aligier, gdzieżem ja? gdzieś ty mnie przywiódł? Ja wyzwę go! ....
Jeśli kochasz mnie, milcz!
Przyklękam na znak uszanowania i prośby — bo łamać przepisów nie chcę odezwaniem się. O pozwól, ojcze arcyprzewielebny, na chwilę dozwól, bym na tę mównicę wstąpił i odpowiedział. Ojcze, mnie idzie o tę duszę jasną i czystą, powierzoną mi — patrz, jak blednie ta twarz, patrz jak gniew święty po żyłach tego czoła sinieje, — jak ta ręka powstrzymana od oręża, cierpi Laokonowe drgania. Ja muszę wstąpić i mówić, by go ukoić. On pierwszy raz słyszy takie słowa!
Zabronić ci, czego żądasz, nie mogę. Ów człowiek, pierwszy stargał prawo.
Dzięki ci, ojcze! (wstępuje na mównicę).
Teraz w żadne już rozprawy się nie wdaję, ja chóru przywódzca! Wypowiedziałem nieunikalne! Kto sam słowem konieczności, ten na marne, ludzkie słowa nie odpowiada. Hej! Kiermaszu, albo ty, Blaumanie, jeśli im o sentymentalność i paplarstwo chodzi, stań naprzeciwko mównicy, patrz się w oczy temu melancholicznemu przyjacielowi onego młodzieniaszka i odpowiadaj za mnie!
Ja wnet odpowiem — ja.
Precz Kiermaszu — ja lepiej potrafię.
Mnie głos dać — Blauman nie potrafi.
Panie naczelniku, mnie wybrać.
Mnie — mnie — mnie.
Blady i wychudły stronniku arystokracyi, ty z mównicy tej przechylony, z wyciągniętemi rękoma — a muszę wyznać, ty piękny! — boć to wiadomo, urodziwi jesteście i gładkie rysy wasze i dłonie białawe — pfuj! kobiety! Ha! więc ty się oburzasz przeciwko temu wielkiemu obywatelowi, że ci serdeczno — szczerze oznajmił o wyrżnięciu logicznem i nieodwracalnem magnateryi lackiej! Jeśliś patryota, jeśli ci w sercu cokolwiek polskiego, ojczystego zostało...
Nie mięszaj zbyt wyrazu ojczyzny!
Czy i to arystokratycznem?
Tak i nie — ale słuchaj rady mojej!
A ja ci powiadam, jeśli ludzkość choć źdźbło drga w sercu twojem, jakżeż ty inaczej chcesz zbawić lud polski ciśnięty od trzech tyranów, a przez szlachecką kastę gorzeje rozdeptany jeszcze? Wspaniałomyślną rzezią tylko możesz...
Pankracy! Pankracy! naczelniku chóru polskiego, ty nie Polaku! Ty co tylko powtarzasz „Lud, Lud“- a nigdy „Naród“ nie powiesz! Ty co chcesz wielkich rzeczy się przez siebie doczekać a od Boga nie poczynasz! Ty co za podstawę przyszłej budowy, kamieniem węgielnym stawiasz mężobójstwo! Ty co zawiścią zdjęty, starasz się ją przemienić w prawo wiekuiste postępu i nadajesz nikczemnym chuciom piersi własnej, imię konieczności! Ty co ranić umiesz i jad w rany zadane zapuszczać, gdy spotkasz dziecko, niewiastę lub młodzieńca wiosennej tkliwości, — lecz nie potrafisz rozmówić się ani z Bogiem modlitwą, ani z mężem mądrością, ani ze sobą nawet samym wiarą i przekonaniem! Ty chciwy władzy, ty człowieku możny zmysłami i namiętnością i siłą jakąś okropną, utajoną w tobie! — nie zastawiaj się pierwszym lepszym z uwiedzionych przez ciebie, — ale w Imię Boga, sędziego nas wszystkich, Pana narodów i duchów, Pana mojego i twego odpowiedz: Wierzysz li sam, temu coś tu oświadczył przed nami?
On, czy wierzy? On! kto? Pankracy! Ah! to już za wiele — nie bluźń takiemu demokracie, ty arystokrato!
Wzywam cię, wzywam potęgą mi nadaną, tkwiącą w głębinach istoty mojej, za to żem cierpiał wszystkością serca mego nad wszystkiemi cierpieniami braci moich, od kiedym rozemknął oczy i ujrzał że piękny świat i piękne słońce — i Bóg wszechdobry i wszechmiłosierny, a ludzkość nieszczęśliwa, — a wśród nieszczęśliwej ludzkości, pierwszy nieszczęściem i bólem polski mój naród! Wzywam cię, odpowiedz mi! Gdy spojrzę na kogo, zwykle mi prawdę odpowiada. Tylem się namodlił po szczytach gór, po falach mórz i wśród więzień cytadelowych i w lochach i w kopalniach i koło rusztowań i w salach sądowych, prosząc Pana za skazanymi — prosząc i za sędziami, których los gorszy czeka niż skazanych! Tylem się nabłąkał po otchłaniach ziemskich, ciągle o ilem zdołał ja nędzny, chęcią, myślą, uczynkiem w niebiesiech — że wierz mi, człowiecze, darmo! — ty się mnie nie odejmiesz. Musisz mi prawdę przed wszystkiemi braćmi odpowiedzieć, — a jeśli milczysz, to że czujesz sam, iż nie możesz, — to że wiesz sam, żeś obłudnik i kłamca!
Jak Bóg na niebie i w każdym z nas, jak Chrystus był na ziemi i dotąd duchem coraz silniej rozlega się po niej, zaprawdę, że wyzywam ciebie!
Więc jaśniej, praktyczniej mów — o co się ty pytasz ?
O sumienie twoje — o nic więcej!
Praktyczniej się wyraź. Ja człowiek czynu metafizyki nie rozumiem — nie chcę — i nie potrzeba jej mi. Jeszcze raz, o co się ty więc pytasz mnie?
W obec Tego, który między nami, choć nas dwóch tylko, trzecią przytomną osobistością jest — tu ot jest, rozciąga się od ciebie po mnie, odemnie po ciebie, i w okół nas — i widnokrężnie wszędzie! Wobec najdroższego utajonego jak Go lud polski nazywa, pytam się ciebie, czy czujesz sercem i wiesz rozumem nieodprzekonalnie, iż dla zbawienia Polski, trzeba zagłady szlachty polskiej? Że dla odsunięcia głazu grobowego, trzeba rękom zmartwychwstańców rękawic z błota i krwi, a nie gromów z czystego światła? Że dla rozpoczęcia trzeciej godziny świata, którać Chrystusową jest, należy wyprzeć się Chrystusa choćby na chwilkę — miłość jego odłożyć na później, Bogu wszechmocnemu powiedzieć: „Wyjdź teraz a wrócisz potem, — boś dziś nam naddatkowy — dopiero potrzebny pojutrze.“
Ja wielki duch! proroczy duch! znajcie mnie!
Więc mu za śpiew, odśpiewujże śpiewem!
Nie czem innem, o bracia, jedno śmierci rozrobem, kończą się ery planety. Otoć chwila — i wieków dwadzieścia ma umrzeć, a nim umrą, mają być wzięte na tortury, za to, że zbrodniczyły wciąż a nie znały co duch! Dziś nie to co niegdyś! Niegdyś modlitwa i łza i skrucha, tem było chrześciaństwo! Dziś moc ucieleśniona, ruch, pęd, wir, ton, władza, nakaz, uorężnienie pańskich tchnień! Dziś do dzieła nawet łotrów dobiera Pan! Jak młotów, kos, cepów, dzid i mieczów tysiącem, niemi obraca na wsze strony i bije się po świecie, by zatracić wrogi swe! wrogi ludu! Dla wszechprzyszłości cóż znaczy szlachta lacka? kilkadziesiąt tysięcy ludzi — chcesz? kilkakroć nawet! kropla w oceanie! Jeśli jej łaknie ocean, rzucić ją! Takie dzisiejsze chrześciaństwo! bo się wybrał ziemię sądzić Pan i sądzi ją przez nas, przez święte swe, ujasnowidnione swe, proroki swe! I ot! wspomnisz, ty niewierny, nadejdą burze i zawieruchy żywe z żywych ludzi wiejne, mnóstwa przechadzające się po zwaliskach i popiołach, ofiarujące mord Bogu — i będzie Bogu miłym mord — bo całopaleniem tylko ciągłem wstępuje w niebo on ołtarz kołujący, ten planeta, na którym ludzkość kapłanem i ofiarnikiem wiekuistym, i zużyte jej plemiona i kasty i myśli, ofiarami!
Pankracy! Pankracy! Pamiętasz jak głos z nieba wołał na ukrywającego się Adama po dopełnionym grzechu, na uciekającego Kaima po bratobójstwie! Ty tak samo się kryjesz, ty tak samo uciekasz; — Pankracy, Pankracy, odpowiedz mi!
Nieznośnyś — z Juliniczem hymnujcie sobie!
Pankracy! Pankracy! a skąd ty się wziął? A kto wlał w ducha twego mowę polską? a kto polski obyczaj? a kto wolności żądzę? a kto siłę czynów? Czyś ty z przyszłości się urodził? wszak nie? Czemże więc ty, choć bez ojców imiennych, jeśli nie synem matki Rzeczypospolitej lackiej? Mów mi, cobyś ty mógł mówić na ziemi i czem kłamać i czem zdradzać i czem sprzeniewierzać się przeszłości, gdyby ona właśnie wszystkiego ci nie była dała? Niewdzięczniku! ktoby głosu twego za ludem słuchał, czy wśród twoich własnych, czy wśród obcych, gdyby nie Chrobrych miecz, Jadwigi niepokalaność, Zygmuntów mądra miłość, Batorych hart, — Zamojskich rzymska cnota, Żółkiewskich zgon, Czarnieckiego żywot, Sobieskiego trud i europejski czyn? — Nicości bez nich, czemu powstajesz ty na nich? Czemu się targasz na wiekopomne i niezagubialne? — na to, z czegoś ty sam, na to, bez czego i kroku jednego postawić i słowa jednego wyrzec nie zdołasz — na powietrze piersi twoich dziejowe? Wiedź dalej, jeśli błogosławieństwo Pana z tobą, naród twój — lecz nie odnaradawiaj go, jak czynią okrutniki co go rozebrały. Nie bądź czwartym katem, do trzech onych, przydanym przez piekło! Pankracy! Pankracy!
Przeklętyś z twoją przeszłością — z twoim głosem z przeszłości, bo jak z grobu wieje, a dźwięczy i dźwięczy!
Upominam cię, bo w tej chwili zawód się twój cały przyszły zwierciedlani przedemną! Jeszcze czas! wolną wolę masz! Jeśli mnie nie usłuchasz, potężny będziesz, będziesz przed ludźmi na czas i pół czasu — lecz przepadniesz przed Bogiem i ślad twój w sercu Boga odnaleziony nie będzie!
Hej! sztuki — zabobony — przesądy — wróżby! Tak zawsze teokracya i arystokracya poczynają sobie! Myślisz mnie gusłami przegrodzić od czynu, od władzy, od nieśmiertelności? A więc znaj prawdę — i wy wszyscy znajcie ją — i ty także ją znaj, arcyprzewielebny! Kto we mnie wierzy, kto mój, niech się z chóru polskiego oddziela i staje tu przy mnie!
Niech żyje wódz!
Otom przy tobie!
Aaronem będę w obozie twoim!
Demokraciśmy na rozkazy twe!
Świadczę się wami, narody i ludzie, że taką odpowiedź jego! O Henryku mój, zważ i naucz się. Ten człowiek genialnym. Duch ten potężnym — ale nie ma potęgi co zdoła odpowiedzieć na najprostsze zapytanie, skoro ono zacnem, a ona niecną jest. Tak Pan chciał aby było, — błogosławcie Panu!
Zatrzymaj się, obłąkany duchu! Czy nie pamiętasz jaką hańbą pokalan, kto nam nie dotrzyma wiary? po tej i tamtej stronie grobu opóźnion, zewstecznion, nędzny i nikczemny będzie!
Na tamtej stronie, przyjmuję, — byleby nie na tej! A na tej, synem dzieł moich własnych jestem! Ojcowie moi, których sam płodzę, czyny, pomagajcie mi! Za mną bracia!
Chóry wszystkie, zastąpcie drogę temu niewiernemu bratu i nie puszczajcie go!
Tylko błagam cię, ojcze, nie każ drugiej części chóru polskiego, by miała stawać naprzeciwko braci własnych — bo choć grzeszni, braciaż zawsze!
Was jednych wierni Polacy, wyłączamy od dopełnienia rozkazu naszego. Pozostańcie na miejscu waszem!
Łańcuchem nierozwalnym stójcie koło niewiernego.
Blaumanie, Kiermaszu, Julinicz, do puginałów!
Ilu tych kacerzy, wnieść trumien tyle!
Do broni, wszyscy, do broni! — za mną! Jeśli chcecie żyć i czynić a nie marnieć, — za mną! Jeśli chcecie ujrzeć na oczy, to co mózgiem myślicie, czego pożądacie piersią, — za mną! Z jakiegobądź rodu i narodu jesteście — za mną!
Zaraz trumny te ustawić rzędem — przed każdym z niewiernych jedną!
Opuszczajcie te lochy, fantastyczności, poezye, widzenia! Za mną, gdzie słońce bryłowate w górze a wrogi istotne na ziemi, by z nich wytoczyła się krew, a słońca promienie radowały się, tę farbę pijąc! Czyście ślepi, głusi? Czy nikt z Włochów, Niemców, Francuzów, przy mnie się nie opowie?
Z chóru każdego po kilku przechodzi na stronę buntownika — o biedni!
Trumien więcej, trumien więcej!
Biedny, biedny ten człowiek! on mniema, że o zgon ciała jego chodzi! Biedny, biedny!
Wierne chóry, Wciśnijcie jeszcze bliżej ich. Tak — półkolem! A trumien dość, bo nikt więcej już nie zdradza!
Hej! jeszcze, jeszcze do mnie! Hej! zawierzcie mi! o ludzie ospali! o chóry! o większości ziemskie! Czyż zawsze mniejszość tylko dzielną i śmiałą, a wy nikczemne; — i przeto was ona wiecznie musi strachem i gwałtem w pęta swojej woli kuć!
Tyran się z ciebie odezwał!
Synu, przyszedłeś tu szukać prawdy i zbawienia — znalazłeś zgorszenie! Lepiejby temu, który gorszy serca niewinnych, było się nie urodzić. Teraz posłuchaj nad nim wyroku!
Jeśli mnie i moich nie puścicie, strzelę!
Rozdzieram szatę oną białą i czystą na piersiach, przed wami wszystkimi, narody i ludzie! Bo muszę z tronu tego rzucić śmierć na jednego z żyjących, — bo muszę wyrzec przekleństwo nad duchem, któremu niegdyś jak wszystkim wam, pobłogosławiłem!
Strzelę — do arcy-przewielebnego samego strzelę!
Spójrz tu, wrogu ojców mych! Czy widzisz lufę mego pistoletu? patrzy się czarnem okiem na czoło twe; — jeśli palcem na cynglu zadrgniesz, to nie ten, który na tronie, lecz tyś zginął! Strzeż się!
Pankracy! naznaczonyś piętnem potępieńców! Po wieki wszystkie bywali na ziemi, — kusicilką ich pycha — czynem ich, niszczenie! Każdą ideę nieborodną, przez Pana zesłaną w świat, odpychają od świata w niebo nazad, niecnie służąc jej; — bo nie jej, ale sobie w jej imieniu służą. I Bóg od nich przyjmowany jak szatan, oddala się precz blednący z gniewu, że takie sługi ma. Jesteś jednym z nich! Ty się sprzeniewierzysz świętościom ogłaszanym tu! Ty zdradzisz Chrystusa! Ty zdradzisz Ducha świętego! Tyś im faryzeusz taki sam, jak królów pochlebcy, jak świętoszki, jak donosiciele, jak szpiegi! Albo marnie przepadniesz, albo też wstrzymasz rozwój ludzkości, — odwrócisz ją z toru wstępnego, na boczne manowce, — każesz jej po kałużach brudzić stopy białe — wieki przerazisz i cofną się w tył! Czegoby nie dokonał wszystkich mocarzy przebieg, moc, gwałt, ty dokonasz! Więc w imieniu ludzkości, więc w imieniu Ducha świętego, przekleństwo na tobie kładę, o duchu zgubiony; bo kto przeciwko miłości wiekuistej, ten — wiedz o tem, — choćby zwyciężył — ten zginie!
Do widzenia w wieczności
Te trumny, to pogrzeb wasz — na wiele, wiele wieków cofnięciście, o kacerze! i umieracie w tej chwili, a śmiercią gorszą, niż gdybym was kazał stracić — bobym ducha wam nie mógł kazać odebrać — samiście sobie odebrali go! Idźcie więc z ciałami waszemi, — w tych trumnach myśli Boże o was, które wami być miały samymi, a w któreście wżyć się nie podołali — w tych trumnach, to co w was ludzkiego było na ziemi!
Idei fałszerze! idei najzaciętsze wrogi! Wy co ją krzyżować będziecie a szydersko, bo mianując się jej synami! Wy umierający, — wy, skoro za ten próg przejdziecie, umarli! Idźcie precz.
Wszystkie chóry ziemskie, narody i ludzie bierzcie każden do ręki gromnicę — śpiewajcie pogrzebową pieśń!
Kiermasz, nie blednij tak — Blauman, i ty także? Julinicz, czy u was poetów nerwy strunami lutni, że tak drgają? I cóż z tego, że tych gromnic czerwieni się krąg? że hymnów grobowych rozlega się dźwięk i to nawet sklepienie z granitu zdaje się śpiewać i nam wróżyć zgon!
Naczelnik chóru polskiego umarł — Aligier, obejmij nad współbracią rząd i jej wodzem bądź!
Ach! arystokracyi doradzca zastępcą mym! Kordecki, Reytanie, Ligęzo, Rymszo, Kazanowski, nie pójdziecież za mną?
Pozostajem tu. Szabla i Bóg, nie noże i srom — oto hasło nasze!
Śpiewajcie im, śpiewrajcie pogrzebowrą pieśń. Przeszłość rozdeptali — nie pojęli przyszłości — teraźniejszość potwornieje przez nich! Więc w czasie ich nie ma, bo obrazili, okaleczyli, rozćwiertowali czas. Gdzież oni są? w nicestwie ducha są! Śpiewajcie im, śpiewajcie pogrzebową pieśń!
Nieście ich trumny za nimi — odprowadźcie ich aż do tajemniczego progu. Rozemknijcie im ścianę podziemia!
Dziękuję ci, arcy-przewielebny! walczyć będziem ze sobą, bo ja — dobrześ powiedział — ja niszczyciel! Lecz zdrady nie obawiaj się — powierzchnia ziemi od żadnego z nas nie usłyszy ani o tobie ani o twoich!
Kto Judaszem wiekuistej idei, stać się może i ludziom Judaszem!
Nie, nie! Ty nie myślisz tak o mnie.
Żyjący z umarłymi nie mówią — dość już — amen.
Dawajcie klucze — oto próg — duszno tu. Lepiejbyście płuc nie suszyli sobie takim śpiewem — odmykajcież.
Do końca, do końca śpiewajcie im pogrzebową pieśń.
A teraz niech każdy do nich mówi: „Zgaśliście.“
Kiedyż koniec będzie obrzędom tym?
Puszczajcie!
Umarli — umarli — umarli.
Narody i ludzie, rozejdźcie się w milczeniu i ciemnościach. Zgorszeniście i smutni. Za winą, sąd nastąpił — nastąpiła i kara. Módlcie się i rozpamiętujcie a pokusy nie przypuszczajcie do serca, — bo wiednym ducha, grzech przeciwko Duchowi, darowanym nie jest! Idźcie! — na dzisiejszą noc, rozwiązany Zbór.
Narody i ludzie, rozejdźcie się w milczeniu i ciemnościach! ...