Nienasycenie/Część druga/Ostatnia przemiana

<<< Dane tekstu >>>
Autor Stanisław Ignacy Witkiewicz
Tytuł Nienasycenie
Podtytuł II. Obłęd
Wydawca Dom Książki Polskiej Spółka Akcyjna
Data wyd. 1930
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
OSTATNIA PRZEMIANA.




Gdy się ocknął, leżał w białej sali szkolnego szpitala, a jednocześnie leciał w dół z niepojętą szybkością i te dwa sprzeczne stany zmieniły się szybko w realną chęć niepowstrzymywanego rzygania. Wychylił się. Ktoś podtrzymywał mu głowę. Jeszcze przed rzygnięciem zobaczył Elizę, tę z pierwszego rautu u księżnej. To ona właśnie trzymała mu to olbrzymie, obolałe coś, które niegdyś nazywał swoją głową. Była w stroju pielęgniarki — ogromny krzyż krwawił się na jej albatroszących się piersiach i brzuchu. Straszliwy wstyd zahamował nagle wszelką chęć rzygnięcia. Ale ręce jej pochyliły mu głowę nad kubłem i dokonał swego, purpurowy i spocony — pękający od nieznośnego upokorzenia. Tu go dognało przeznaczenie (nie czuł nogi wielkiej jak piec, nie należącej do niego i bolącej tak, jakby to kogoś gdzieś bolało a jemu ktoś inny o tem kiedyś opowiadał, a jednak okropnie, okropnie...) aby w ten sposób ohydnie go skompromitować przed tą jedyną możliwą miłością, przed tą trzecią kobietą, o której zapomniał zupełnie, tą, która jedynie mogłaby być jego żoną. Bo momentalnie i nieodwołalnie postanowił się z nią ożenić, a jednocześnie wiedział przecie, że po takiem spotkaniu: on: nieogolony, czerwony, rzygający i spocony — ona: anielsko piękna i uduchowiona na niedościgłych pinaklach doskonałości — jest to wykluczone na wieki. A jednak już w tej chwili, razem z rzygnięciem wypuczył tu przed nią, jako przedślubny podarek i swoją ohydną nieszczęśliwą miłość i dziecinną bezinteresowną zbrodeńkę — ofiarował jej to potencjalnie, bo mówić jeszcze nie mógł. To wszystko robił oczywiście drab ze dna, o czem ani on, ani nikt nie wiedział. Ostatni raz niech będzie wspomniane bezimienne imię tamtego, który odtąd jedynie bytował w tem już leciutko skatatonizowanem ciele wspaniałego byczka.
Opadł znowu na poduszki — czuł tylko głowę nieznośnie wirującą — zaniesiony z ponad w nieskończoności gdzieś stojącego kubła przez te dobrotliwe, jedyne ręce. „Ach, gdyby tak ciała nie było wcale, gdyby się tylko duchy mogły roztopić w sobie, bez tego przeklętego zazębienia się brudnych bebechów“ — pomyślał Zypcio. Nareszcie przyszła prawdziwa miłość i to w takiej fatalnej chwili. Jest to coś prostego i absolutnie niewyrażalnego, a ci, co lubią o tem mówić i pisać, dowodzą jasno, że nic ciekawszego do powiedzenia nie mają i ględzą, ględzą, gromadząc i kombinując bezsilne słowa, kiedy to, co na ten temat powiedzieć można dawno już powiedzianem zostało. Tak twierdził Sturfan Abnol. (On też brał udział w walkach tej nocy, ale jako sanitarjusz bezpartyjnego szpitala, zorganizowanego przez Dżewaniego we wszystkich ważniejszych miastach. Skąd ten czarniawy demon wiedział, że to akurat dziś ma być i w jaki sposób zdążył swój szpital zorganizować, pozostało tajemnicą na wieki.)
Teraz dopiero naprawdę poczuł ból w łydce i goleniu i przypomniał sobie naprawdę bitwę. Dotąd to nie były jeszcze jego przeżycia. A jednak zachował się dobrze: prał i nie uciekł — choć się trochę bał, strach ten opanować umiał — mógł być oficerem. To go pocieszyło i utwierdziło w sobie na tyle, że mógł wybełkotać:
— Niech pani odejdzie. Dziękuję. Nie chcę, żeby pani mnie doglądała. Skąd te torsje? Proszę mi przysłać jakąś starszą damę. Jestem wstrętny, ale będę innym. — Ręka jej niewinna i płciowo–czysta (tak inna od tamtych i „tych tamtej“ nawet) przesunęła się po jego lepkiem, spoconem czole; a potem po nieogolonych (ledwo znać było ten „zarost“) policzkach.
— W imię Murti Boga i granicznej jedności w dwoistości, niech się pan uspokoi. Wiem, że jest pan na drodze do poznania. Straszne musiał pan przejść rzeczy, aby poznać to. Ja wiem wszystko. Ale będzie lepiej, będzie zupełnie dobrze. Jest pan podobno kontuzjowany, ale to przejdzie. Dziś ma być Bechmetjew na konsyljum z tutejszymi lekarzami.
Nagły rozkoszny spokój spłynął z jakiś jakby „zaświatowych stron“ na ten rozdarty kłąb wstydu, obrzydzenia, rozpaczy, zawodu i lekkiej, lotnej jak puszek nadziejki (to było najgorsze — lepsza już byłaby zupełna beznadziejność) jakim było jego ciało. Duch uciekł gdzieś do ostatnich zakamarków, zaklinował się w najciemniejszy kąt i czekał. [Ani na chwilkę nie dało mu spocząć przeklęte przeznaczenie. Pchało go w sam środek coraz szybszego wiru wydarzeń, nie dając mu się nad niczem zastanowić, nic przetrawić — tak zwane „bezpłodne intensywne życie“, do którego tak tęskni tylu z tej miazgi, na której dopiero rosną sobie takie kwiatki. Jakże tu nie zwarjować w podobnych warunkach?] Ale czyż to drugie spotkanie się z nową wiarą, wcielona teraz w Elizę, nie jest znakiem, że na tej drodze właśnie czeka go wybawienie z tego całego splotu potworności, w który zabrnął? Może jest to dowód istotności tamtego pierwszego nocnego zetknięcia się z tajemnicą Murti Binga i „granicznej jedności“? Tak myślał, a obok takich idjotycznych myśli, któremi wszyscy prawie staramy się ugłębić i upiększyć w niższym wymiarze dziwności najpospolitsze koincydencje lub skutki działań istot, obliczających partję życia na kilkanaście posunięć naprzód, wrzało w jakimś małym, ocalałym z ostatniej katastrofy kociołku, od rodzącego się piekielnego wprost przywiązania do Elizy — właśnie przywiązania, a nie czego innego. Był to wybuch, ale w zwolnionem tempie. Już teraz wpijał się w nią duchowo jak krab, czując, że tylko z mięsem mógłby być od niej oderwany. W atmosferze tego napięcia, wywołującej zdawało się zginanie się samej dookolnej przestrzeni, biedna dziewczynka, mimo wszelkich metafizyk à la Murti Bing, słaniała się od ogarniającej ją nieznanej żądzy oddania się. Nie wiedziała jeszcze jak to trzeba zrobić. Zdawało się, że rozpiera ją sama aktualna nieskończoność, a to takie było proste i właśnie ograniczone.
Czy tylko to nie wstyd zakochiwać się poraz–trzeci, mając takie(!) doświadczenia? Nawet potworna, zmarnowana pierwsza miłość do księżnej nie była tu tak wielką przeszkodą (jad zresorbował się w tamtem „obsrywaniu się“) jak ta druga, nieszczęśliwa i zawiedziona — mówiąc delikatnie. To było najgorsze. Mimo, że niby całą przeszłość djabli wzięli, nie mógł Zypcio znaleźć żadnego punktu oporu przeciw tej klęsce, już teraz abstrakcyjnej raczej, niż rzeczywistej. A siły przecie miał dosyć. Tylko, że w miarę tworzenia się wyciekała ona z niego, jak ciecz z dziurawego garnka, a tą dziurą było tatmto obrzydliwe, oszukańcze, zapieczętowane zbrodnią uczucie — nawet nie uczucie, a czort wie co — „gadost'“. A gdy leżał tak spokojnie z zamkniętemi oczami, trzymając niedoszorowaną jeszcze żołnierska łapę w „niebiańskiej“ dłoni Elizy, niktby nie powiedział, że w tym wzniosłym chłopczyku mieści się aż tak potworne wężowisko sprzeczności. Całe zło wypływało z niego przez te rękę prosto w serce tamtej dziwotwory, która potem rozprowadzała je po jakichś chłonących jad gruczołach, zbierając zapas antydotów, czyli antyciał, na czarna godzinę. Nie wiedziała biedactwo co ja czeka. Bo rzecz dziwna, że wiara i pigułki Dżewaniego, dając wiele doraźnie, na każdą chwile zosobna dostarczając środków do walki z osobowością (a cóż jest zło, jak nie trochę zanadto wybujała osobowość?) zabijały w wyznawcach i zjadaczach wszelką intuicję przyszłości, wszelką możność całkowania chwil w konstrukcję życia na dalszy dystans. Następowało zupełne rozproszkowanie jaźni na szeregi bezzwiązkowych momentów; na tle możności poddania się każdej, najgłupszej nawet mechanicznej dyscyplinie. Niedarmo pracowały nad formułką dawamesku B2 najtęższe mózgi z pośród chemików chińskich, wydzielając i łącząc niewinne grupy C, H, O i N, w fantastyczne diagramy chemicznych struktur. Bo o ile podobno sama wiara płynęła z nieznanej nikomu bliżej malajskiej wysepki Balampang, o tyle środków realizacji dostarczało Państwo Niebieskie i „koncern zbolszewizowanych mongolskich prynców i władyków“.
Dopiero teraz zainteresował się Genezyp rodziną, ale jakoś nie śmiał pytać. A czemu? Poprostu rozkoszne było mimo wszystko to poczucie oderwania od rzeczywistości; a tu kwestja „alibi“ i rozmowy z Liljaną, a tu teatr i Persy, a tu czort wie co mogłoby się wyłonić. Ale trzeba było przerwać ten stan. Ach, wiecznie płynąć tak z głową jak bania, choćby rzygając wieczność całą, byle prócz kubła nic nie było na tym świecie — żadnych problemów. Żyć w ciągłem niezdecydowaniu, w ciągłym zamiarze bez końca, w obietnicy — tylko w tem jest wszystkość i doskonała okrągłość. Ach, prawda: a zamach? Ale to było oczywiste: kwatermistrz zwyciężył. Ona potakująco kiwnęła głową, odgadując jego myśli. Gdybyż wszystko to było jeszcze dokonane w imię jakiejś określonej idei, gdyby można wierzyć jeszcze w coś poza sobą i poza obowiązkiem mechanicznego wypełniania narzuconych przez sam nieodwołalny fakt istnienia funkcji: od fizjologicznych, aż do wojskowo–społecznych — wtedy przeżycie takiej awantury byłoby szczęściem. Trudno — są szczęśliwe osobniki, które właśnie w takiem wplątywaniu się w byle jaki układ rzeczywisty znajdują usprawiedliwienie swej egzystencji i są wieczni wygnańcy, nie jakiegoś określonego kraju, społecznego kompleksu, ani nawet ludzkości, są „wygnańcy świata“, jak ich nazywał Sturfan Abnol. Nie są to ci, którzy przez przypadek nie znaleźli odpowiedniego dla siebie miejsca, nie „déveineur’zy“, nie „nieudaczniki“ którzy „pust’ płaczut“ — dla nich wogóle miejsca niema i niema udanego dzieła i sytuacji, ani żadnej możliwej szansy, nawet gdyby się tacy jak są, znaleźli w nieskończenie wyższych, lub niższych kulturach jakichś dziwnych stworzeń, na planetach innych układów. Dawniej byli to twórcy religji, wielcy artyści, a nawet myśliciele — dziś niektórzy dostają bzika, a inni cierpią potwornie całe swe niepotrzebne nikomu życia, nie mogąc nawet porządnie zwarjować. Na szczęście jest ich coraz mniej. Ale znowu przyszło zbawcze myślątko III–ciej klasy: musi w tem być sens jakiś, jeśli on: a) spotkał hindusa, b) nie zginął, c) spotkał JĄ i d) ona właśnie wierzy w Murti Binga. Nie chciał myśleć o tem: każdy wysiłek wywoływał zawrót głowy i wymioty. Już rzygał znowu wsparty spoconym łbem na jej dobrych, miękkich jak płatki kwiatów dłoniach. Ale czynił to swobodnie, lekko i bez żadnego już upokorzenia.

Informacja: torsje te nie tyle były wynikiem kontuzji, ile zatrucia morfiną, co później stwierdził sam genjalny Bechmetjew.

Powiedział sobie: „niech się dzieje co chce. Poddaję się przeznaczeniu“. — Potem leżał bezwładnie. Była to jedna z chwil prawdziwego szczęścia, których nie mógł nigdy dostatecznie docenić: zupełna izolacja czystej jaźni, podobnie jak na granicy utraty przytomności w eterycznej narkozie: nieodpowiedzialność, ponadczasowość — „byt idealny“ pojęcia, jako rzeczywiste przeżycie — a jednak był to on, Genezyp Kapen, identyczny ze sobą i jakby wieczny, poza wszelką kontyngencją życiowych spraw. Jeszcze trochę to spotęgować, a nastąpi nicość: „zlanie się z dwoistością“ Murti Binga.

Informacja: w wierze tej nie było metampsychozy, hierarchji i kondygnacji „planów“, tylko różne sposoby (a nie stopnie) zlewania się z jednością tu, w jedynym bycie możliwym, czasowo–przestrzennym. Na tem polegała wyższość wiary tej nad różnemi „teozosiami“ (jak mówił Kocmołuchowicz), że nie było w niej nadziei na jakieś tam „poprawki“ na innych „planach“: tu trzeba było zrobić wszystko, a inaczej „sposób zlania się z jednością“ mógł być tak straszliwy, że skóra cierpła na samą myśl o tem. Wiedzieli o tem ci, co zażyli choć raz (wogóle więcej nie było nawet trzeba) piekielne pigułki Prezesa Najwyższej Rady Chemicznej Niebieskiego Państwa, nieśmiertelnego Czang – Weja. Mieli przedsmak tego, co ostatecznie (czas był wykluczony z tych rozważań — jak? — nikt nie wiedział — ale nie była to bynajmniej wieczność) przeżyćby musieli, gdyby nie chcieli poddać się dyscyplinie śmierci za życia, zupełnemu zmechanizowaniu wszelkich funkcji życiowych — miało to być uczucie „malaise“, podobne do duszności, niestrawności, mdłości i zgagi, doprowadzone do nieskończonych nieomal potęg wszystkich czterech tych elementów, przyczem wizje wzrokowe przedstawiały niesłychanie męczące bezskuteczne zlewanie się niezrozumiałych przedmiotów w coś, co istnieć nie mogło.

Eliza trzymała dalej rękę Zypcia i była to jedyna pępowinka, którą łączył się ze światem. To była nareszcie prawdziwa miłość: „kochanka“ nie wciągała go w zdradliwe gąszcza „takości“ życiowych, tylko stwarzała pancerz, izolujący go od reszty istnienia, ginąc w niem sama jako obca jaźń, stając się tylko symbolem absolutnej samotności. Oczywiście taką była prawdziwa miłość dla niego (czyli dla „draba z dna“) — dalekie to było od tego, co normalnie za miłość uważanem bywa: w tej wyśrubowanej w sobie osobowości nie było już miejsca nietylko na przejęcie się kimś drugim „od środka“, na „dbanie o niego“ w najogólniejszem znaczeniu, ale nawet na obojętne zrozumienie fakty, że inna niż on psychiczna struktura w ogóle jest możliwa. A cóż dopiero mówić o poświęceniu dla kogoś, zrezygnowaniu na jego rzecz choćby z jakichś drobnych przyzwyczajeń! Był prawdziwym wampirem sam o tem nic nie wiedząc — mimo, że nie zdawał sobie sprawy z możliwości istnienia niepodobnej do niego jaźni, praktycznie na tym fakcie „inności“, zupełnego przeciwieństwa (w tym wypadku „żądzy ofiary“) opierał instynktowo swoja własną egzystencję, nie tyle okłamaną własną „duszą“, świadomie i z wyrachowaniem, ile całą organizacją komórek swego ciała z koniecznością skonstruowanej w pewnym celu maszyny. Mógł zadawać się nawet „dobrym“, dla innych i sam mógł się za takiego uważać, ale, jak mówi Kretschmer „hinter dieser glänzenden Fassade waren schon nur Ruinen“. W tym mrocznym świecie rozpadającej się osobowości miała błądzić dusza Elizy do końca, jak w jakiemś zaświatowem piekle, stworzonem dla niej za życia przez nienawistny przypadek takiego właśnie ciała i takiego pięknego chłopczykowatego pyska: wiecznie nienasycona ofiarą, spalająca się w niesytej żądzy zupełnego oddania się, którego on bałby się nawet, jako czegoś stawiającego go oko w oko za znienawidzoną rzeczywistością. On mógł tylko chłeptać jej krew przez wąską rurkę jak komar — w tem było jego szczęście. Nic nie wiedząc o takich psychologicznych kombinacjach kochali się poprostu jak „para gołąbków“, jak zwykła parka na końcu bajki, kiedy to już „wszystko jest dobrze“ aż do spokojnej śmierci.
Aż tu nagle, kiedy zdawało się, że przeklęta rzeczywistość wyparta została definitywnie aż na krańce pustego, doskonałego w nicości swej świata, straszne nienasycenie (absolutnie niczem mozliwem), ta zmora początkujących schizofreników, złapało go za wnętrzności od spodu. Jęknął i wyprężył się — zrobił poprostu „most“ i zdawało mu się, że wisząc nad przepaścią pępkiem dotyka samego, w nieskończoności tkwiącego „nadiru“.
— Jaki dzień dziś?
— Wtorek. Dwa dni był pan nieprzytomny.
— Proszę o gazety.
— Nie można teraz.
— Muszę. — Wstała i zaraz przyniosła. Przynosząc mówiła:
— Kochałam cię już wtedy u Ticonderogów i mówiłam, że wrócisz do mnie.
— Czy już wtedy...?
— Tak: byłam już wtajemniczona.
Czytał, a wszystko kołowało mu straszliwie we łbie i widział chwilami ją wplecioną w druk i w wypadki tym drukiem wyrażone. Działo się to naprawdę poraz–drugi na jakiejś płaszczyźnie rajsbretowatej, będącej już poza tą naszą przestrzenią, tam w tej mdłej nicości, (w której przebywał tuż, przed utratą przytomności na ulicy w czasie bitwy), a która zaczynała się jakby na szczytach ludzimierskich pagórów. Całe życie było na niej rozwałkowane, jak kawał ciasta. Któż jak nie on musi z tego zrobić pierożki, tylko czem nadziane, kiedy prócz tego nie było nic i ile, ile?! — Boże cóż za piekielne zadanie ponad siły! Znowu rzygał i znowu czytał. Opis bitwy na placu Dziemborowskiego był dla niego najstraszniejszy. Widział siebie wyraźnie z boku w całej tej wstrętnej „działalności“ i przeżył znowu ten okres absolutnego bezsensu, ale już bez dodatku usprawiedliwiającego wszystko, a niczem nie usprawiedliwionego zapału. Tak: miała rację Irina Wsiewołodowna: brak idei był tego bezsensu przyczyną. Nie pomoże kawaleryjski marsz i dzika, młoda kawaleryjska siła, promieniejąca z czarnych gał i wąsów i kawaleryjskich lędźwi i jąder generalnego kwatermistrza. Naukowa organizacja pracy i racjonalna regulacja wytwórczości to nie są właściwie ideje. Ale innych niema i nie będzie — chyba bzdura zdegenerowanej religji w rodzaju Murti Binga. Szlus.
Na końcu wczorajszego numeru „Brytana“ znalazł wzmiankę następującą: „Krwawe porachunki. W mieszkaniu znanej artystki teatru Kwintofrona Wieczorowicza pani P. Z., nieznany sprawca zamordował uderzeniem tapicerskiego młotka w głowę, sublokatora tejże pułk. Michała Węborka, byłego pilota i byłego szefa gabinetu gen. kw. Kocmołuchowicza. Przebywał on w K. incognito, jako urzędnik dla specjalnych poruczeń ministra wojny. Badania daktyloskopiczne nie dały żadnego rezultatu — przezorny sprawca odziany był w rękawiczki. — („Cha, cha, — przezorny sprawca! Zapomniał poprostu zdjąć — poprostu nie wiedział kim był, a oni... ten wstrętny dziennikarski styl! Pierwszy raz miał „wycinek“ o sobie. Kto to mówił — ach, to Tengier: „człowiek bez wycinków jest niczem. Pokaż mi twe wycinki, a powiem ci kim jesteś“. Oto mam — pierwszy i chyba ostatni. Śmiał się i czytał dalej.) — Zmarły tragicznie ś. p. Węborek miał niestety wiele znajomości, rekrutujących się z najgorszych szumowin miejskich, a koncentrujących się dookoła lokalu „Euforion“, znanego jako miejsce rendez–vous miejscowych, a nawet zamiejscowych homoseksualistów. W mieszkaniu nie było nikogo prócz ofiary, gdyż tego wieczoru właśnie p. Z. wyjechała wraz ze swą gospodynią nocnym ekspresem do stolicy.“ — „Ach — więc to było uplanowane! A ścierwo!“ Upokorzenie jego i wstręt do siebie doszły do niemożliwych do wytrzymania granic. Musiał wyznać wszystko — inaczejby go to zadusiło jak kłąb glist, pełznących z żołądka. Wyrwał Elizie prawą rękę ze wstrętem i zmiął gazety w jedną bułę.
— Mówiłam, że nie można...
— To ja — to ja to zrobiłem... — Wyszarpał znowu z tej buły numer „Brytana“ i wskazał jej fatalne miejsce: swój jedyny wycinek. Znowu wszystko: i bitwę, i dowód odwagi i odwagę samą i honor zabrało mu w mgnieniu oka tamto plugastwo. Czytała, a on patrzył dosłownie przez palce w jej twarz. Nie drgnęła. Złożyła spokojnie gazetę i spytała:
— Czemu? Tego nie zauważyłam.
— Kochałem ją, ale wierz mi: inaczej niż ciebie. To było potworne. Wszedł tamten drab. Ona uciekła przedtem. Czy tu rozumiesz? — Mówił jej ty, sam o tem nie wiedząc. — To wszystko było przygotowane. Jestem spługawiony. I ja ją kochałem! Inaczej, ale także mimo wszystko. — (Nie mógł jednak wobec niej kłamać.) — Ale to nie była zazdrość. On nie był jej kochankiem. To niemożliwe. Już jej nie kocham, ale coś strasznego jest we mnie, czego nie pojmuję...
— Uspokój się. Ona była kochanką wodza. Musiał ją mieć przy sobie, ale nie na co dzień — toby mu odbierało siły. Jeździła do niego co miesiąc. Musiał ją mieć zaraz po pokonaniu rewolucji — inaczej wściekłby się. — Te słowa i ten styl w jej (JEJ!) ustach to był szczyt perwersji! Ale zaraz poczuł, że to nie jej słowa, że to ktoś jej tak opowiedział i ona powtarza to prawie dosłownie. Mimo to pękła w nim jakaś tama i nareszcie zmysłowy obraz Elizy połączył się w nim z tą tylko co „wybuchniętą“ czystą miłością. Pożądał jej więcej niż kiedykolwiek księżnę lub Persy, a nawet wszystkie możliwe kobiety świata aż po wieczność samą, ale inaczej... Ach — na czem polegała ta różnica? Chyba na tem, że tamte były to potęgi wyższe od niego (nawet księżna — tylko starość jej była pewnem obniżeniem) — nigdy nie mógłby ich pokonać, wchłonąć w siebie i zniszczyć. Tak — zniszczyć — to było rozwiązaniem zagadki: Elizę mógł pożreć jak dziki, zwierz mimo że podobała mu się więcej niż tamte. A może dlatego, że ją właśnie kochał naprawdę i to przedtem właściwie, nim mu się podobać zaczęła. Ale na czemże u djabła polegała ta miłość, jak nie na poczuciu możności pożarcia? To była właśnie ta wymarzona izolacja od świata, doprowadzona do ostatecznego wypełnienia — pożerając i niszcząc izolował się — to takie proste. Oczywiście nie wiedział o tem wszystkiem sam Zypcio, a tem mniej ona. Tem niemniej na tle tej miłości ten stopień pożądania był szczęściem prawie nieludzkiem. Gdyby tylko na dnie tego wszystkiego nie było wstrętu (do czego?), niby małego, a tak w gruncie rzeczy wielkiego, że tylko śmierć (czyja?) zabićby go mogła. Ale tamta wiadomość była bądźcobądź druzgocąca.
— Kocmołuchowicza? — wymiamlał jeszcze prawie nie wierząc, na tle tamtych zmian, odbywających się jakby na tylnym ekranie świadomości.
— Tak — odpowiedziała spokojnie Eliza. — Tak jest lepiej. — Skąd mogła wiedzieć o tem, co się w nim miało stać za chwilę, skąd psia–krew wiedziała ta naiwna panienka, że tak właśnie będzie lepiej? Chyba jeden Murti Bing...? Ostatni wewnętrzny promień zniknął, zgnieciony czarną łapą z dziecinnego snu. Ucichła ostatecznie wojenna muzyczka — ta ze szkolnej wizyty wodza — wściekły kawaleryjski marsz Karola Szymanowskiego. To on mu ją zabierał, ten piekielny tytan z czarnemi kozackiemi wąsami, ten najbardziej tajemniczy człowiek naszych czasów, ta nie tyle apokaliptyczna co „apoplektyczna bestja“ jak go nazywali pokątni wrogowie. Była w tem osobliwego rodzaju chwała, ale wszystkie światła przeszłości zgasły bezpowrotnie: za Genezypem rozpościerała się czarna noc umarłej ohydy i umarłego wstydu. Ale właśnie tak jest doskonale, bo przecież — to jasne — w ten sposób cała przeszłość zostaje przekreślona i wsiąka jak w gąbkę w tę nową miłość. Tylko ta niewygoda zostaje, że z tej przeszłości nic już czerpać nie wolno. Koniec. Eliza, jako ta właśnie, która tę wiadomość z umarłego już świata przyniosła, wypiętrzyła się (duchowo oczywiście) do „niebotycznych“ rozmiarów, zalała cały rozszarpany horyzont jakimś mlecznym, łagodnym sosem i wchłonęła całą potworność życia. Teraz dopiero upolowana zdobycz gotowa była do tego, aby być pożarta, jak królik obśliniony przez anakondę. Było to wysoce nienormalne i niebezpieczne: (mimowolne liczenie na kogoś) ale było dobrze. W istocie Zypcio stracił jedyną rzeczywistą podstawę (wypsnęła się z pod niego jak podpórka z pod wieszanego człowieka), podstawę dla normalnego rozwiązania życia. Głową na dół powoli zagłębiał się w bagno obłędu, nie widząc nawet na pożegnanie niepowrotnych gwiazd, świecących gdzieś z tamtego brzegu, „połzuszczaja forma schizofrenji“ — powiedziałby Bechmetjew.
— Skąd wiesz?
— Od mego mistrza. Bezpośredni podwładny Najwyższego Mistrza Dżewaniego: Lambdon Tygier. Poznasz go. On cię nauczy jak znosić ciosy życia. Wtedy poczujesz się nietylko godnym mnie, ale także poznania Tajemnicy Dwoistej Jedności Granicznej.
— Ten twój mistrz musi mieć niezłą policję tajną. Boję się, że pracuje ona metodami lepszemi niż nasza defenzywa.
— Nie mów tak, nie mów tak. — Zakryła mu usta ręką. Zypcio zamknął oczy i zbałwaniał zupełnie. — Poznasz go, ale dopiero po nocy poślubnej ze mną. — A może i wcześniej. To musi się stać i ty w to wierzysz. — Ale swoją drogą sposób traktowania tych spraw przez tę dzieweczkę był tak dziwny, że Genezyp omało nie wybuchnął dzikim śmiechem, co byłoby przecie straszliwą niestosownością. Ale nawet gdyby to zrobił i to pewnie przebaczonemby mu było. Niewyczerpana była cierpliwość wyznawców Dżewaniego. Ach — wszystko byłoby dobrze, jeśliby ta wiara nie była taką bzdurą! Te pojęcia jej, te „graniczne jedności“ jakieś, były dla niego martwe: „Begriffsmumien“, jak mawiał Nietzsche.
— I ten wszechwiedzący nie mówił ci, że to ja...?
— Nie — widocznie chciał, abyś ty sam przyznał się przedemną. — Tu Zypcio opowiedział jej o spotkaniu z tajemniczym hindusem w noc zbrodni. Eliza ani drgnęła. Niewrażliwość jej na wszelkie niespodzianki zaczęła go irytować. Ale było w tem coś z płciowego rozdrażnienia. To mu się w niej właśnie podobało: wzbudzało w nim zwierzęcą wściekłość, zmieszaną w absolutną (niegraniczną) jedność z nieznaną mu dotąd „czułością“ i „tkliwością“. (Ach — czemu niema na to innych słów?!) I jeszcze jedno: miał wrażenie, że się nią nigdy, nigdy nie nasyci, że nie będzie mógł znieść już widoku innych kobiet. „W każdym razie“ ścisnął jej rękę na znak, że „tak“ i na wieki. I nagle okropne przeczucie stężyło go w masę zimnego bólu, zmieszanego w jedno z metafizycznem prawie przerażeniem. Czyżby miał nie dożyć tej poślubnej nocy i umrzeć nie oczyszczony ze wszystkich grzechów? Znowu życie jego nie było jego życiem własnem: władali niem jacyś straszni ludzie, znający najskrytsze tajemnice, wiedzący wszystko, mimo że operowali bzdurnemi pojęciami, może wobec tłumów tylko — na przynętę. Czy sam generalny kwatermistrz nie jest także w ich ręku? A może to on kieruje wszystkiem i ich też zużywa dla swoich niezbadanych celów? Uczuł nagłą dumę, że jednak nim, jakimś niedoszłym oficerkiem, zajmuje się tak potężna organizacja, jak ci wyznawcy Murti Binga — i to mogoły, a nie jakieś podrzędne szarże. Oni jednak robią coś rzeczywistego, a nie uciekają od życia, jak kniaź Bazyli. [Wspomnienie bytności w pustelni leśnej i cały ten ludzimierski okres ukazał mu się jak dalekie życie obcego człowieka. Chyba nic w nim nie zostało z tamtego chłopczyka — teraz to sam zrozumiał — przez sekundę nie był sobą na granicy dwóch osobowości. Tajny drab, więziony na dnie przez ojca, stał się nim samym i to on kochał Elizę — tamten do takiego uczucia dla takiej osoby nie byłby nawet zdolnym. A jednak gdybyż to mógł kochać ją tamten chłopczyk. To byłoby właśnie „wymarzone“ szczęście, które prawie wszystkich omija. Gdyby chociaż można było władać przestawieniem w czasie. Ale i to nie — wszystko przychodzi albo zapóźno, albo za wcześnie. Do Elizy (i pośrednio do wyznawców Binga) należało uświęcenie jego (już tego draba) egzystencji w innym, lepszym wymiarze.] O ile oczywiście towarzystwo takie nie jest ślepem narzędziem w rękach jeszcze potężniejszej mafji, która zużywa je może nawet dla jakichś zbrodniczych, przeciw–ludzkich zamiarów. A — wszystko jedno: dobrze jest gdzieś przynależeć, a już najlepiej do jakiejś tajnej konfraternji. W każdym razie poczuł Genezyp, że on sam, gdyby był w tej chwili naprzykład na bezludnej wyspie, nie mógłby dokonać ze sobą niczego. Był siłą, której kierownictwo nie leżało w nim samym. Myślał: „Muszę być igraszką tajemnych potęg, wcielonych w innych ludzi. Czyż wszyscy nie są dziś takimi, pod pozorami samowładczych gestów? Władają nimi siły wyższe, naprawdę wszechludzkie — już nie „ideały“ jak kiedyś — właściwie nieubłagane prawa ekonomji. Historyczny materjalizm nie był prawdą wieczną, ale zaczął być prawdą kiedyś — może „koło“ XVIII–go wieku. Społeczny potwór tworzy nie byłe dotąd nigdy życie, a wszyscy jesteśmy tylko marjonetkami — może największe indywidualności naszych czasów też“. Zupełnie zgnębiony zapadł w prostrację, graniczącą z rozkosznem omdleniem. Chodziło tylko o brak odpowiedzialności.
Ona czekała. Miała czas. Wszyscy wyznawcy Murti Binga (nietylko młode panny, ale i pożerani przed nawróceniem gorączką czasu i użycia starcy) mieli i mają czas. Pośpiech jest im obcy [To był właśnie ten niesłychany spokój, który spływał (dosłownie jak ciecz jakaś oleista) na wszystkich zaraz po objawieniu. Na czem polegała ta chwila objawień, nikt potem opowiedzieć nie mógł. I Zypcio mimo postanowień przegapił później sam najistotniejszy moment. Tylko czy ten drab (to znaczy on) nie udawał sam przed sobą całego tego nawrócenia? Bo po tem, co zaszło później — ale o tem później.] Wobec asymptotycznej zbieżności dwoistości w jedności nie ma się co śpieszyć. Płynęły chwile białe, beztreściwe, wzniosłe — dla niej. Wzniosłości tej nie czuł jeszcze Genezyp — w nim toczyła się walka dwóch światów: czarnego, podłego indywiduum i białej szczęśliwej nicości przyszłych wieków. Walka zbyteczna — w tej proporcji danych w tej epoce ulec musiał (nie ulegał może jeden Kocmołuchowicz, choć i to nie napewno — historja coś o tem powie później) — tylko jeszcze o tem nie wiedział. Pewnego stopnia i jakości indywidualiści mogli się jeszcze pokazywać na tym świecie jedynie w postaci warjatów. Są jednak warjaci, którzy w pewnej epoce, w pewnym układzie stosunków, mogliby być uważani za normalnych, a w innej epoce i układzie muszą być warjatami, i są warjaci absolutni, którzy w każdym systemie byliby nie–do–przystosowania. Zypcio należał do pierwszych.
Znowu (poraz — niewiadomo który) wzięła go za rękę. Za każdym razem (jak upolowane bydlę przez jakieś leśne przeszkody) przeciągała go coraz bardziej na swoją stronę, stronę łagodnej, usypiającej bzdury, w której natura jej rozwijała się właśnie najistotniej we „wspaniały bukiet najlepszego gatunku cnót kobiecych“. Ale dla fanatyków walki o życie, dla niedoszłych artystów, dla warjatów, mężów stanu, wogóle dla wszelkich transformatorów rzeczywistości, ta że sama bzdura mogła być zabójczym jadem o wielorakiem działaniu, w zależności od proporcji elementów składowych ich dusz — jednych mogła uśpić, a innych wywlec na ich własne, urojone szczyty, których rzeczywisty odpowiednik nie mógł mieć miejsca w otaczającem ich życiu — w obłęd. „Ach — ona wie i jest z nim“. — „On“, to był jakiś ktoś między nieznanym hindusem, a Murti Bingiem, ktoś, na którego można było w każdym razie zrzucić wszelką odpowiedzialność. Znowu promień łaski najwyższej dotknął wierzchołków jego ducha, zaklinowanych w nocny zakamar zbrodni i warjactwa. Bo czyż nie było czystym bzikiem to wszystko. Tylko dla nich, zatopionych w nienormalności jak w zwykłem „codziennem“ powietrzu, uczucia ich mogły się wydawać normalnemi — w istocie był to trujący gaz, którego nie powstydziliby się nawet chińscy mistrzowie chemji. Gdyby takie choroby mogły być zaraźliwe! — lepiej o tem nie myśleć. Potoki nieświadomej prawie, a mocnej jak koń męczarni, przewalały się przez zdechłe, wysuszone ogniem zwątpienia, ciało dawnego Zypulki. Już idzie ten czas, gdy wszytkie takie historje będą tylko „historjami dla niegrzecznych dzieci“, o ile takie dzieci wogóle istnieć będą.
Nagły trzask i huk rozwalonych drzwi: wizyta lekarska. Ale ręka jej (czyż prócz tej ręki nic naprawdę nie było, czy co u djabła? — ciągle ręka i ręka — w niej był narazie cały wszechświat) nie drgnęła nawet na piekielny hałas wpadających bez pukania władców tej sali. Szedł jak burza sam wielki Bechmetjew, obskakiwany przez naczelnego lekarza i sforę asystentów. Wszystkie szyje wyciągnęły się ku grupie potentatów w białych fartuchach — bo przecież tam było może z pięćdziesięciu rannych na tym oddziale. — Nie widzieli ich prawie Zypcio i Eliza. W sekundę potem oddaliła się pewnie i spokojnie, jakby mówiła: „zaraz wrócę“. I to był może najrozkoszniejszy moment całego życia: ta pewność absolutna, to zawierzenie komuś aż poza granicami śmierci. O — gdybyż to można wiedzieć! Ileż cudownych chwil przemarnowuje się w ten sposób, nie wiedząc która z nich jest najcudowniejszą.
Wielki duszoznawca podszedł ku łóżku krokiem złego lwa. Tamci zatrzymali się, wypięci na „lekarskie baczność“. Coś przykładał do oczu, zamykał jedno, potem drugie pachnącą cygarem, chyprem i potem grubą łapą, potem stukał, rysował czemś po skórze, skrobał, szczypał i łaskotał — wreszcie spytał:
— Czy macie czasami takie poczucie, że wszystko jest nie to? Ze takie jest jak jest, a jednak nie to — jakby całkiem inne? Co? — I wszechwiedzącemi orzechowemi oczami zajrzał Zypciowi pod sam psychiczny szpik. „Dusza shizotimika w tiele cikłotimika“ — pomyślał w przerwie przed zeznaniem ofiary.
— Tak — była cicha odpowiedź onieśmielonego pacjenta. Ten drapieżny „duszekluj“ lepiej izolował od świata niż nawet sama Eliza. Zypcio miał wrażenie, że prócz niego samego pod jakimś kloszem, niema nic w promieniu bilionów kilometrów. — Prawie zawsze. Ale czasem ktoś jest we mnie...
— Tak — ten obcy — wiem. Czy dawno stał się tym właśnie?
— Od czasu bitwy — przerwał — ośmielił się przerwać takiej powadze Zypcio.
— A przedtem? — spytał Bechmetjew i ciężar tego pytania jak roztopiony ołów zalał całe zypciowe jestestwo. Sprężył się w nim ten zły do walki. „Czyżby jeszcze jedna kondygnacja w dół? Czyż nigdy nie dojdę do końca?“ Otworzyła się w nim czarna, pusta otchłań — (bez żadnej przesady i literatury) otchłań prawdziwa: (tam nie było jego wcale), w którą wbite były w tej chwili te straszne orzechowe oczy, wyłupiające się z potworną siłą z blond–brodatej twarzy, raczej arcybestjalskiej mordy — jak ostrokoły z wilczego dołu. Jeden ruch, a spadnie i nadzieje się. „Nie przyznać się“ — szepnął jakiś głos. „Nawet JEGO oszukać można“.
— Nie — rzekł twardo, ale bardzo cicho. — Do bitwy nie czułem nic takiego. — Tamte gwiazdy złoto–orzechowe przygasły, ale po tem ich lekkiem przyćmieniu poznał Zypcio, że on wie wszystko — nie fakty, ale ich istotę, abstrakcyjny wyciąg i to nie przez szpiegów Dżewaniego, ale sam z siebie, z własnej duchowej potęgi. Ukorzył się przed tym prawdziwym znawcą ducha. W tej chwili dałby mu się pokrajać na kawałki — wierzył, że na jego rozkaz zrósłby się znowu w jedność poza czasem. (Co? Kto to powiedział?) „Jedność ciała z duchem. W granicy poza czasem“ — tak to mówiła przed chwilą Eliza. Już myślał pojęciami tamtych przez nią.
Ale wielki psychjatra okazał dyskrecję równie wielką — proporcjonalną do swojej wielkości, tej już poza-życiowej, nie wchodzącej w ramki społecznych konwencji. Cofnął się o krok i Zypcio słyszał, jak mówił do Głównego Lekarza szkoły:
On wsiegdà był niemnożko sumasszedszyj, no eta kantuzja jemù zdòrowo podbàwiła. — Więc jednak jest warjatem — to strasznie ciekawe i straszne — i jednak jest kontuzjowany w dodatku. W tej chwili sprawiło mu to niczem niewytłomaczoną ulgę. Potem dopiero, dużo później, miał sposobność przekonać się dlaczego — to otwierało mu kredyt na najdziksze czyny, dawało wewnętrzną przynajmniej bezkarność i co ważniejsze bezwinność.
Odeszli. Eliza znowu(!) wzięła go za rękę i zamarł w bezprzedmiotowem szczęściu. Nie chciało mu się nawet rzygać. Trwała szczęśliwa nicość. Zasnął.
Obudziło go wejście księżnej. Prawie że jej nie poznał. Tajemnym duchowym ogniem zionęła jej twarz. Niosła się jak ptak przez salę: nieziemska, czysta, wzniosła. Eliza spokojnie podniosła się na jej spotkanie. Ściskały się gorąco za ręce. Genezyp patrzył na nie obie, olśniony niespodziewanem szczęściem. Cóż za cud się stał, że one są takie razem wzięte, że tak się witają, tak się w siebie wlepiają oczami, jak jakieś zaświatowe przynajmniej siostry? Na niego nawet nie zwróciły razem uwagi (to go nie zraniło zupełnie) a same ze sobą są takie: przeduchowione, w inny wymiar wypiętrzone, unoszące się ponad rzeczywistością. (Zresztą Eliza była ciągle taka — teraz tylko spotęgowało się to niemożliwie.) Naprawdę nie możnaby uwierzyć, że one mają organy płciowe, że oddają mocz i kał jak wszyscy ludzie — gdyby ktoś śmiał to w tej chwili twierdzić. Nie mówią nic — widać, że to pierwsze spotkanie, że za nieprzytomności Zypcia nie widziały się wcale Księżna, nasyciwszy wzrok Elizą, zwróciła się do swego byłego ucznia (tę „byłość“ czuć było w całem zachowaniu się od chwili wejścia) wyciągając rękę, którą on ucałował z nieznaną dotąd czcią. Wiedział o tem napewno — szalona była w tem rozkosz. Prawie nie wierzył Zypcio, że widzi przed sobą tę niedawną trucicielkę, która zdawało się na całe życie napoiła, nasyciła po gardło jego duszę jadem zatrutej miłości. Więc dokonała się wreszcie ta „matronizacja“ jak wyrażał się marchese Scampi. Nareszcie i naturalnie dzięki nauce Murti Binga. Księżna walczyła na tak zwanej „Barykadzie Pszczół“ tuż obok placu Dziemborowskiego, oczywiście po stronie Syndykatu. Mało brakowało, aby się byli spokali w ataku. Nie była ranna. Ale bitwa i mała rozmowa z Dżewanim (no i pigułki) dokonały swego.
Zypcio nie czuł w tej chwili ani odrobiny tego jadu — zbyt głęboko miał go w sobie. Ale o tem przekonać się miał później. Obie te drugie kobiety nie były już temi, któremi być mogły, gdyby spotkał je przed poznaniem miłości z tej „ciemnej strony“, w tak spotworniałej interpretacji starzejącego się byłego demona. Tylko perwersja wytworzona przez księżnę kazała mu tkwić aż do ostatecznego pęknięcia w niezdrowej atmosferze niedosytu przy Persy; tylko wahnięcie się w przeciwną stronę zmuszało go teraz do szukania izolacji od życia w mętnej, zatumanionej, słabej „duszyczce“ Elizy, w której oparach mógł się roztopić w bezosobową nicość, nie tracąc złudzenia życia — chwilowe wymignięcie się z katatonji. Jad krążył dalej nieznacznie w jego psychicznych arterjach — on to żywił i sycił rozrastającego się w Zypciu ciemnego gościa–nowotwora, autora pierwszej bezprzyczynowej zbrodni.
Księżna zaczęła mówić tak, jakgdyby miała przygotowaną zgóry dłuższą przemowę. Ale w czasie tej recytacji skręciło się w niej coś i, poprzez ukryte łzy, wyrwały się z niej słowa jej samej nieznane, którym sama się dziwiła, słysząc je mówione przez siebie.
— Zypciu — już nic między nami nie stoi. — Tu pękła krótkim histerycznym śmieszkiem z dawnych czasów. Zaśmiał się i Zypcio, ale krótko i węzłowato. Eliza spojrzała na nich dziwnie okrągłemi oczami, ale bez żadnego zdziwienia. Księżna mówiła dalej z niezwykłą powagą: — Możesz kochać ją — bo przecież widzę co jest. Jak tylko dowiedziałam się, że to ona jest pielęgniarką w szkole, wiedziałam już co będzie. Wiem teraz wszystko. Oświetlił mnie Murti Bing przez Mistrza Dżewaniego. — „Choroba czysta z tym Dżewanim — czyż oni opanują w ten sposób wszystkich“ — pomyślał Genezyp i spytał brutalnie:
— A pigułki księżna już jadła?
— Jadłam i nie w tem rzecz...
— Ja mam tego dziewięć sztuk i dziś to zeżrę. Dosyć mam tych gadań.
— Nie uczyń tego przedwcześnie, przed zstąpieniem pierwszego stopnia eterycznej łaski...
— Już — szepnęła Eliza.
— Może się to zemścić fatalnie. Ale może dlatego, że znałeś mnie ujdzie ci to bezkarnie. Może kiedyś, kiedyś ocenisz co ci dałam, o ile dożyjesz dość późnego wieku, czego wam obojgu życzę. Dżewani zdjął ze mnie ciężar mego ciała. To co widziałam po zjedzeniu pigułek, zaraz po bitwie, utwierdziło we mnie tylko Jedyną Prawdę. Odtąd będę szła ciężką drogą ku doskonałości i nie ugnę się przed żadnem zwątpieniem. — „Pociecha dla „nieudaczników“ i starych bab“ — pomyślał Genezyp, ale nie „odparł“ nic. — A ciebie kochałam i kocham dotąd — (łzy posłyszeli w jej głosie, głęboko, jak bełkot podziemnego źródła) — ale już nie chcę robić więcej świństwa z naszego stosunku i dlatego wyrzekam się wszelkich pretensji co do ciebie — wyrzekłam się przedtem, nie wiedząc jeszcze, że ona jest przy tobie. I tylko przebacz mi, że cię trułam — tu padła na kolana przy łóżku i załkała krótko, króciutko, tyle ile koniecznie było trzeba. Ani Genezyp, ani Eliza nie zrozumieli o co chodzi i nie śmieli nawet pytać. A chodziło biedaczce o pokryjome kokainowanie ostatniego kochanka. Siadła znowu i mówiła przez gęste, jakby z jakiegoś syropu łzawego czy z żywicy zrobione łzy. — Nie wiesz jakie to szczęście dla takiej sponiewieranej wewnętrznie, a nawet i zewnętrznie, istoty, wznieść się wreszcie ponad siebie. Wiesz, że wszystko jak w jakimś młynku przekręciło się we mnie od jednej rozmowy z nim — z mistrzem.
Eliza: Jakże ciocia jest szczęśliwa, że mogła z nim...
Zypcio: Tylko na grube ryby ekspansuje się sam mistrz. My musimy się zadowolnić tym twoim Lambdonem. Dobra psu i mucha — bą pur ę szię e la musz — rzekł programowo brutalnie Genezyp. Coś go wściekało jednak w tem wszystkiem. Eliza spojrzała na niego bez wyrzutu i to go podnieciło tak, że byłby tu ją zgwałcił przy wszystkich, gdyby nie ból w łydce. A nawet z samego bólu mógłby ją zgwałcić, tak jak inny rozbiłby naprzykład krzesło. Ale zaraz zalała żądzę czysta miłość. Zgasła z sykiem, pękła gdzieś w ciemnościach ciała, jak daleki meteor. A ta gadała dalej:
— Syndykat dla mnie nie istnieje. Zobaczyłam nagle całą nicość i małość tej ich programowej pseudo–narodowej roboty bez podkładu rzeczywistych uczuć. — [Myśl Zypka: „Tum cię czekał. To pigułki działają i na to. Ho, ho! Zobaczymy co będzie ze mną.“] — Jedna, jednolita będzie ludzkość, a uspołecznienie nie będzie przeszkadzać wewnętrznemu rozwojowi indywiduum, które jak klejnot w futerale ochronione będzie przed samem sobą. Podobno chińscy neo–buddyści zgóry zrezygnowali z osobowości — wyznawcy Murti Binga nie. — Mówiła głupawo i nieładnie, ale to nie raziło dziś wcale. „Matronizacja“ pokrywała wszystko dostojną szatą pokuty: było w tem coś prawie świętego. Czysto estetyczne, formalne zadowolenie z takiego końca tej starej wydry, było tak wielkie, że nie było pojęciowej lub słownej „gaffy“, której nie możnaby jej przebaczyć. Zypciowi nie chciało się gadać, tak jak tylko może się nie chcieć poważnemu inteligentowi zabierać głosu w lekkiej rozmówce na banalnym fajfie, ale coś powiedzieć musiał:
— Niestety nie mogę w to uwierzyć, ale przypuszczam, że osobowość zaginie tak powoli i nieznacznie, że nikt z tych, którzy będą elementami tego procesu nie odczuje tego boleśnie. Jeszcze może dziś pocierpią niektórzy czysto fizycznie nad materjalnemi stratami na tle społecznych przemian, ale za lat kilkadziesiąt śladu nie zostanie po tego rodzaju problemach. — Nie czuł, że wszystkie jego cierpienia pośrednio wynikają z głębokiego przeżywania tego właśnie zjawiska. Niekoniecznie jako takie ma być to przez wszystkich uświadamiane, aby być tem właśnie. Wystarczy, że ktoś jeden sklasyfikuje pewne fakty, jako symptomy takiej właśnie przemiany. Nic więcej nie trzeba dla przyszłego historyka.
Księżna: Myślisz pewno Zypulka, że ja tak przez kompromis: że szukałam czegoś, coby mi mogło zastąpić rzeczywiste życie i ciebie, który tego życia jesteś symbolem i tak wpadłam na pierwszy lepszy paljatyw. Mylisz się...
Zypcio: Nigdy tak nie myślałem... (A właśnie tak myślał.)
Księżna: Otóż to dobrze, bo tak nie jest. To, do czego przyznać się przed sobą nie mogłam: że między nami, dla twego dobra musi być koniec, to zrozumiałam dopiero, kiedy on zaczął mówić. A przedtem, wiesz, walczyłabym może z tamtem przeciw tobie. — I nagle rozpłakała się, ale już na dobre. Ale nie było w płaczu tym cierpienia nad niepowrotną przeszłością: była raczej rozkosz wyniesienia się ponad dotychczasowe bagno upadków, zwątpień i sztucznie podtrzymywanej wiary we własną fizyczną niezniszczalność. — Nawet myślałam, że gdybyś ty mnie był zabił w bitwie, to byłoby tak piękne, tak piękne, że aż żal naprawdę, że się tak nie stało. — Genezyp skręcał się z żalu. Więc ona biła się jeszcze, biedactwo. Gdyby zginęła nigdy, ale to nigdyby sobie tego nie darował. Teraz, kiedy spadł z niego fizyczny ciężar miłości spotworniałego, a jednak tak zmysłowo pięknego starawego pudła, teraz dopiero poczuł jak bardzo ją kochał (i kocha dotąd — może więcej niż na samym początku ich stosunku). Nawet na dnie zawiłych splotów uczuć zjawiło się lekkie przeczucie tego, co jej zawdzięczał — gdyby miał czas oceniłby to w zupełności, ale nato trzeba byłoby, aby jad zresorbował się całkowicie, a zostały tylko stworzone przezeń anty–ciała. A przyszło zrozumienie to na tle takiej podłej myśli: „Coby było gdybym w jej postaci nie miał antydotum przeciwko tamtej? Czyż potrafiłbym wybrnąć z tego z tak małemi stosunkowo stratami: jeden pułkownik, atak obłędu no i tylko „stracone zachody miłości?“ Genezyp rozkosznie cierpiał patrząc na spłakaną twarz Iriny Wsiewołodowny. Wszystko się uwznioślało tak przyjemnie i księżna była jednym z elementów tej ogólnej przemiany. Eliza pocieszała ją blado, ale zato bardzo skutecznie. Po chwili uśmiechnęła się przez łzy i piękna była tak w tym zmieszanym wyrazie radości i cierpienia, że Genezyp zadygotał cały z dziwnych uczuć, które już, już mogły przejść w stan zdecydowanie jednolicie płciowy. Na to wszystko weszła rodzina: Matka, Michalski, Liljan i Sturfan Abnol. Rozpoczęły się typowo rodzinne czułości. Liljan wpatrywała się w Zypcia wszechwiedzącemi oczami. Był jej pewnym — to była piekielna przyjemność. Czuł się uwielbianym przez nią może więcej nawet, niż przez tamte dwie kobiety i dziko był zadowolony, że Liljan ma na własność jego tajemnicę, o której nigdy nie dowie się Abnol. A do tego matka... Teraz dopiero osiągnął szczyt szczęścia. Popełniona zbrodnia łączyła się z tym kłębem kobiecych uczuć wokół niego w harmonijną, konieczną całość — była warunkiem pewnych kombinacji z Liljan i Elizą, bez których nie byłoby to szczęście tak pełnem, prawie absolutnem. Na wyrzuty sumienia nie było wprost miejsca. (Może gdyby znał bliżej tego nieszczęsnego Węborka, to może — ale tak? — nie można wymagać nawet wyrzutów od takiego, który bez powodu zabił kogoś, w minutę po poznaniu się z nim. Nonsens. Mało kto miał takie przeżycia i ogół nie jest w stanie tego należycie osądzić.) A do tego jeszcze rozkaz dzienny szkoły, który przyniesiono przed chwilą: już był oficerem i to takim, który w bitwie stawał, wprawdzie nie jako dowódca i w parszywej miejskiej strzelaninie, — no, ale dobre i to. W rozkazie stało, że jakkolwiek do promocji pozostawał od buntu Syndykatu Zbawienia jeszcze tydzień, to jednak, ponieważ wypełniony on miał być ćwiczeniami taktycznemi, dzień walki został zaliczony jako wystarczająca próba i wszyscy uczniowie mianowani zostali podporucznikami, czyli „karnietami“, jak lubił z rosyjska nazywać tę rangę Wódz. Nawet całe upokorzenie z powodu Persy zresorbowane zostało w ten sorbet szczęścia, który siorbał Zypcio pełnemi ssawkami swojej nowej drabiej osobowości. A po wyjściu wszystkich Eliza sama dała mu dziewięć piguł Dawamesku B2, tych samych, które dostał wtedy na ulicy, mimo że miała swój porządny zapasik. Zasnął jak kamień myśląc sobie: „no — zobaczymy co teraz będzie. Czyż i ja zbabieję tak, jak wszyscy“.
I Obudził się o drugiej z dziwnem uczuciem. Nie był tu, w szkole i nie czuł żadnego bólu, ale nogi miał jak sparaliżowane. Przed oczami zdawała się powiewać jakaś ciemna, gruba zasłona. Przeraził się, że oślepł. Spojrzał w kierunku okien, które nawet w najciemniejszą noc przecie majaczyły czerwonawą poświatą. Nic — ciemność absolutna, a niespokojna — coś niewidzialnego przewalało się, jakby walczyły w nieprzeniknionym mroku grube cielska straszliwych płazów. Ale jednocześnie zstąpił na niego spokój zupełny — widocznie tak być musi. Leżał, nie wiedząc prawie kim jest — unosił się nad sobą, zaglądając w siebie jak w jakieś nieznane pieczary i jaskinie, w których tworzyła się rzecz nieświadoma. Aż nagle pękła kłębiąca się zasłona i ogarnął go wir brylantowych iskier. Z nich zaczęły się formować walczące ze sobą przedmioty nieznane i niepojęte: jakieś kombinacje maszyn i owadów, jakieś piekielnie precyzyjnie skonstruowane, wcielone w niewiadomą materję, uosobienia przedmiotowych nonsensów w barwach burych, żółtych i fijoletowych. A potem nagle stanął ten wir i przekonał się Zypcio, że to tylko trójwymiarowa zasłona wyższego rzędu, kryjąca inny świat, nie znajdujący się w tej przestrzeni. Gdzie trwał on jako obraz wyraźny, jednak i to trójwymiarowy, nie można było absolutnie pojąć. I potem, mimo że pamiętał wszystkie obrazy, nie mógł nigdy już realnie zrekonstruować tego niesamowitego wrażenia w jego bezpośredniej świeżości. Zostały tylko porównania — istota wymykała się normalnym zmysłom i poczuciu przestrzenności wogóle. Zaczęło się od rzeczy względnie zwykłych, których znaczenie mówił Zypciowi tajemny głos wewnątrz niego. — Słyszał go nie uszami, ale brzuchem. A więc: mała wysepka wśród oceanu kulistego — jakby jakąś planetkę oglądał z wielkiej odległości oczami o średnicy tysięcy kilometrów. Ale żaden „kilometraż“ wogóle nie był możliwy. Odległość nie była odległością, tylko poczuciem skręcenia szpica, w który wydłużyła mu się głowa, sięgając sufitu świata, znajdującego się poza nieskończonością. To wszystko słowa, których używał potem, aby opisać Elizie te wrażenia. Ale nie oddawały one ani cząstki nieuchwytnej dziwności tego przemieszania wszystkich możliwych planów, aż do zupełnego zaniku poczucia przestrzenności w normalnem znaczeniu. (Eliza tylko kiwała na to wszystko pobłażliwie swoją małą blond–główką, uważając, że wizje Zypcia niczem są wobec tego, co widziała ona: „Każdy ma wizje takie, na jakie zasłużył — ale dla ciebie, dla twego ciemnego ducha, dobre i to“. To poczucie niższości, było jednym z elementów piekielnego pożądania, które w stosunku do niej odczuwał — nic, nawet najdzikszy gwałt, nie mogło zniszczyć dystansu między nim a nią — była w pewnym sensie nie dosiężna. I ta niedosiężność właśnie wyrażała się w drażniącym spokoju, z jakim przyjmowała najbardziej nieoczekiwane zjawiska.) Nagle zobaczył Genezyp nieskończoną drogę, którą był pełznący w bezkresną dal zębaty wąż. On sam stał na nim i poruszał się jak na ruchomym chodniku. To już działo się na wysepce. Ktoś mówił w nim: „To jest Balampang — za chwilę ujrzysz Światło Wszystkich Światłości, jedynego, który za życia złączył się z Graniczną Jednością“. Wąż skończył się (trwało to wieczność całą — wogóle czas zdawał się deformować dowolnie, w zależności od wypełniających go przeżyć) — zobaczył Zypcio nareszcie samo to: (co widzieli wszyscy — jedno i to samo — którzy mieli szczęście połknąć piguły Dawamesku): chatka wśród niskiej, suchej dżungli (purpurowe kwiaty pnączów chwiały mu się przed samym nosem i słyszał śpiew małego ptaszka, który powtarzał ciągle po trzy razy ostrzegawczo tę samą nutę, jakby mówił: „nie idź tam, nie idź tam...“). Przed chatą siedział w kucki starzec o cerze café au lait. Łypał wokoło czarnemi, olbrzymiemi, przelśnionemi oczami, a młody kapłan (z ogoloną głową, w żółtej szacie) karmił go z miski ryżem, przy pomocy drewnianej łyżki. Nie miał rąk, tylko (i to zobaczył Zypcio potem) z ramion wyrastały mu olbrzymie amarantowe skrzydła, któremi poruszał czasem, jak znudzony w klatce sęp. „Więc on jest, on jest“ — szeptał Genezyp w szalonym zachwycie. „Widzę go i wierzę mu, wierzę mu na wieki. To jest prawda“. Co było prawdą — nie wiedział. Dowolna rzecz, przedstawiona mu w imię Murti Binga, musiała być dla niego prawdą. I to wszystko działo się w tej samej niepojętej przestrzeni, która, nie przestając być tą naszą zwykłą trójwymiarową, nawet wcale nie wygiętą przestrzenią, nie była jednak włączona w nasz wszechświat. Gdzież to się działo? Już miał to pojąć, kiedy starzec łypnął oczami prosto w niego i przebił go niemi nawy lot. Poczuł Zypcio światłość w sobie — był promieniem pędzącym w nieskończonej pustce ku jakiemuś krystalicznemu jarzącemu się nieznanemi barwami tworowi, (nie tworowi, tylko czort wie czemu) którym była nigdy nieosiągalna Dwoista Jedność Graniczna. Wizja znikła — znowu kiełbasiła się przed nim djaboliczna zasłona z niewidzialnych walczących gadów. A potem zobaczył całe swoje życie, ale jakby wyżarte przez płomienie — niepełne, z lukami okropnych ciemności, w których nieznany drab (on sam, ale podobny z wyrazu do Murti Binga) czynił niezrozumiałe rzeczy, deformując się i zwiększając do nieskończonych prawie rozmiarów, to zmniejszając się do czegoś nieodszukalnego, mikroskopijnie małego, zaplątanego w czemś innem, co było samemi wnętrznościami świata — była to w istocie kupa niewiarogodnych flaków, miotająca się wśród erotycznych transów części swych, jako nienależących do nikogo osobowego, organów płciowych. To było jego życie, ale już rozpatrzone krytycznie z punktu widzenia jakiejś wyższej, nie–człowieczej celowości — cele były poza tym światem (w tej tajemniczej przestrzeni) ale życie musiało układać się według nich, inaczej potencjał świata musiałby się zmniejszać, a nawet dojść do zera i wtedy (o, okropności) nietylko zapanowałaby Nicość Bezprzestrzenna, coś niewyobrażalnego, ale także wszystko to, co już było zostałoby przekreślone i byłoby to równoznaczne z tem, jakby nigdy nic nie istniało i istnieć nie mogło. Strach przed tem był wprost niewymierzalny. Stąd powstawała ta niesłychana „żarliwość w posłuszeństwie“ wszystkich wyznawców — Nicość z przekreśleniem przeszłości — jakże to było możliwem? A jednak podczas działania Dawamesku B2 rozumiało się te rzeczy tak łatwo, jak ogólną teorję funkcji. Zobaczył Zypcio całe swoje życie i przysiągł poprawę. Zbrodnia, której dokonał, przedstawiała się w tym obrazie jako przeniknięcie się dwóch krystalicznych potęg w sferze Wiecznego Ognia — Węborek stał się nim, Zypciem, a bynajmniej nie zniknął, jak to się wszystkim zdawało — za to Zypcio był dwuosobowy — oto wszystko. Ale sam moment objawienia prześlepił jak wszyscy. Zdaje się że chwilą najistotniejszą było tu to wściekłe przebijające łypnięcie, ale kiedy dokładnie i jak zazębiało się to o dotychczasową psychikę nikt nie był w stanie pojąć. Jeszcze jedno: ci, którzy już mieli wizje nie mówili o nich nic z tymi, którzy jeszcze przez to nie przeszli. Działo się to samo, bez żadnego upominania władz wyższych sekty. Niktby i tak nie uwierzył, że ktoś wogóle coś podobnego widzieć mógł — nie warto było gadać. Zato wspólność wizji wywoływała dziwną łączność między wyznawcami — trzymali się siebie z siłą rzepów czepiających się psich ogonów.
Zbudził się Zypcio koło jedenastej rano i odrazu poczuł że jest inny. Powoli, powoli przypomniał sobie wszystko i promieniał z zachwytu. Eliza już trzymała go za rękę, ale to nie nudziło go wcale. Wchodził w siebie coraz głębiej, do tych pustych teraz piwnic, w których hodował draba. (To ten drab się nawrócił — chłopczyk nie byłby do tego zdolny.) Tam węszył obcą sobie jaźń po kątach — nowy ktoś wyłaniał się z tych samych zakamarów — kto to mógł być u djabła. Obłęd, zmieszany z jadem piguł, nie dającą się syntetycznie odtworzyć morbidesiną, dawać zaczął wyniki nieprzewidziane przez psychjatrów chińskich. Teraz miało się zacząć „intelektualne“(!) opracowanie wyników objawienia. To było zadanie Elizy, tej notorycznie nieinteligentnej panienki ze sfer demi–arystokracji.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Stanisław Ignacy Witkiewicz.