<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Nieruchomość № 000
Pochodzenie Wybór pism w X tomach
Tom I
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1891
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

Raniutko stróż Józef wyszedł z miotłą przed bramę. Słońce ukryte było za chmurami, powietrze parne i duszne. Burza wisiała w powietrzu. Odgłos dzwonów kościelnych wydawał się jakby przytłumiony i nie był donośny i czysty jak zwykle.
Wiatr się zerwał, a nad Wisłą i nad polami rozszalał się na dobre.
Chwiały gałązkami wielkie wierzby nadbrzeżne; marszczyła się i falowała powierzchnia wody; przewoźnicy, rybacy, piaskarze spieszyli na łódkach ku brzegowi; na tratwach pewien popłoch znać było. Oryle zabijali w dno rzeki wielkie żerdzie, aby pasy płynącego drzewa zatrzymać; opasłe szwaby na berlinkach, z fajkami w zębach, flegmatycznie, nie śpiesząc się, opatrywali kotwice i umacniali łańcuchy.
Od przystani, świszcząc przeraźliwie, kołami wodę bałwaniąc i kłęby dymu czarnego wyrzucając kominem, odpływał parowiec. Pokład jego był prawie pusty, gdyż podróżni pouciekali do kajut.
Długi szereg murów, który nad lewym brzegiem Wisły malowniczo, amfiteatralnie się rozciąga i w słonecznych blaskach jak mozajka różnobarwna się mieni, teraz wyglądał czarno i posępnie. Na starym moście ruch jeszcze był niewielki, a i na ulicach dość pusto. Stróże tylko przed domami, gromadki robotników do pracy śpieszących, tu i owdzie ktoś pobożny na pierwszą mszę do kościoła... Wiatr szumiał coraz większy, a towarzyszył mu odgłos świstawek ze stacyj kolejowych, z fabryk, z parowozów...
Józef zabrał się do zamiatania chodników, ale syzyfowa była to praca. Wiatr niósł kawałki słomy, strzępki papierosów, śmiecie różne pochwytane z przed sąsiednich domów, z ulicy, z placów poblizkich.
— Tfy! — zawołał z gniewem stróż, rzucając miotłę pod ścianę — jeszcze czego!? Swoje śmiecie zamiatać, to swoje, za to człowiek chleb je, ale cudze! z innych ulic, może nawet z inszego cyrkułu, niech je marności ogarną, nie chcę! niedoczekanie wasze!
Oburzony na niesprawiedliwość losu, który wkładał na niego nadprogramowe obowiązki, Józef splunął i chciał wracać do stancyjki swojej pod schodami, gdy z wnętrza sklepiku rozległo się pukanie i brzęk żelaztwa. Zbliżył się, odjął sztabę, a gdy otworzyły się drzwi, ujrzał panią sklepikarkę, w białym czepku i w pensowym kaftaniku, uśmiechniętą niezwykle i wesołą.
— Dzień dobry pani — rzekł uchylając czapki.
— Dzień dobry Józefie, co na świecie?
— Burza będzie, wiatr okrutny, ale pani dziś zaspała — dodał — dzień już jak wół.
— Trochę zabawiłam się wczoraj.
— To bajki, aby w godnej kompanii...
— Cóż to Józef sobie myśli, w jakiejżeby znów? Byłam wczoraj blizko do dwunastej obok, wiecie, u tej pani, co magle trzyma wiedeńskie, kilka osób miała na kolacyi — no i tak jakoś to się niespodzianie zrobiło... doprawdy, że sama nie wiem, jak i kiedy.
— A co się zrobiło?
— Niby to sekret jeszcze, ale tak, czy tak, w niedzielę będzie pierwsza zapowiedź, a nim zapowiedź wyjdzie, to jeszcze wpierw maglarka po całej Warszawie roztrąbi — bo wiecie, jaka to gęba...
— A jużci, wiem, wiem, czegoby ona nie rozgadała, każdą rzecz ogłosi jeszcze lepiej, niż Kuryer — no, więc takiem prawem pani za mąż wychodzi.
— Kto wam to powiedział? zkąd wiecie?
— Dyć wspominała pani, że jako ma być pierwsza zapowiedź w niedzielę, tedy miarkowałem, że do inszego interesu na cóżby zapowiedzi?
— Więc tak, przyznaję się wam, mój Józefie, wychodzę; wiem, że wy jesteście dobry człowiek i nie roztrząsiecie tego zaraz po całej Warszawie. Co będzie, to będzie, zaryzykowałam, albo wygram, albo przegram, ale przynajmniej nie będę sama więdła w tym sklepiku. Jak wam się zdaje na wasz rozum, dobrzem zrobiła, czy źle?
— Pewnie, że dobrze — to jużci zawżdy kobiecie jest przy chłopie podobniej i foremniej, niźli samej. Jakić on tam jest ów chłopina, lepszy, czy gorszy, a choćby, na to mówiący, i krzynkę lubił łyknąć, przecie nie pies, ale gospodarz... Albo ja to raz choćby i naszej pani gospodyni perswaduję, ale gdzie zaś? Jak jeno co — ona wnet do człowieka ze złością, że ani przystąp....
— Także! — rzekła sklepikarka ramionami ruszając.
— A jużci, z czem się tu drożyć?
— Tak samo i ja myślę — tembardziej, że i ze sklepikiem jednej trudno... Trzeba to i owo kupić, i na Starem Mieście być, i za Żelazną Bramą i na Grzybowie, a kto ma sklepiku pilnować?
Kilka grubych kropel deszczu spadło na chodnik.
— Chodźcie Józefie do mnie — rzekła jejmość — poczęstuję was, i co prawda, interes też mam.
— Do mnie!?
— Do was, do was, mój Józefie, przecież wy stróż, a stróż w domu, to jakby młodszy gospodarz.
— Wiadomo... coby zaś taki obywatel bez stróża znaczył, albo i gospodyni!? Miotły to dobrze nawet na kiju nie potrafi obsadzić. Siedziałoby to cięgiem w kozie za nieporządek i tyle...
— Widzicie Józefie, mój niby przyszły mąż nie jest byle jaki człowiek, ale rzemieślnik i to delikatnej profesyi.
— A wiem, wiem, z Piwnej ulicy. Powiadają o nim, że znaczny tokarz jest, i że ma warsztat o dwóch kółkach, że niegdyś po kilku czeladzi utrzymywał.
— Wszystko prawda, święta prawda mój Józefie — bo i ja też nie wyszłabym za pierwszego lepszego. Nieboszczyk mój mąż urzędnikiem był na kolei, i niech wam się zdaje, że takim sobie — nie, na breku jeździł...
— O ho! — zawołał z podziwieniem stróż.
— Tak, tak, różnie ludźmi los obraca... Z konduktorki na tokarkę, nie wielka karyera, ale uważałam po człowieku. Wszyscy powiadają, że niezgorszy — otóż moi kochani, interes, jaki do was mam, w tem jest, że wyszedłszy zamąż, nie chciałabym tego sklepiku opuszczać. Niech tam mąż ma swoje, a ja swoje, na każdy wypadek. Chcę, żeby w stancyi za sklepem warsztat ustawił i pracował...
— Ale mnie się widzi, że mu trochę ciemno będzie w onej stancyi.
— Otóż to, otóż to, mój Józefie! Przemówcie wy za mną do gospodyni, żeby kazała okno w ścianie wybić do sieni. Nie da ono bardzo dużo światła, ale przynajmniej cokolwiek rozjaśni, a że przyszły mój mąż nosi okulary, to mu może wystarczy.
Józef się w głowę poskrobał.
— Jużci prawda — rzekł — co cztery oczy, to nie dwa...
— Przemówicie? — spytała z przymileniem.
— Co nie mam przemówić? przemówię, albo to mi pierwszyzna, albo się boję gospodyni? Od tegom stróż, żebym do niej przemawiał.
— Ale pięknie jej powiedzcie, bo to baba uparta, jak nie zechce, to nikt z nią nie poradzi.
— No, no, nie boić się, powiem ja jej godnie i po chrześciańsku, jako, że okno potrzebne nie według grymasów, ani według zbytków, ale dla świętego stanu małżeńskiego, żeby żona koło męża, a zaś mąż koło żony, pracowali sobie sprawiedliwie na zucheleczek chleba naszego powszedniego, w zgodzie dobrej, wolnej a nieprzymuszonej woli, rozumie i sumieniu. Obaczy pani, że gospodynię skruszę...
Byłby Józef długo jeszcze opowiadał sklepikarce o swej wymowie i argumentach, jakich użyć zamierza na skruszenie gospodyni, ale burza rozszalała się na dobre... Zrobiło się prawie ciemno, błyskawice migały po niebie, huk grzmotów rozlegał się co chwila, a ulewny deszcz bębnił w dachy, rozbijał się po bruku, rynsztoki zaś w rwące strumienie zamieniał.
Józef żegnał się i pacierze odmawiał, sklepikarka zapaliła światło przed obrazem, i stali oboje przez czas jakiś w milczeniu, dopóki nawałnica nie przeszła.
Burza letnia nie trwa długo. Wiatr przepędził chmury daleko za Wisłę, grzmoty ucichły i słońce rzuciło na obmyte przez ulewę mury i bruki, złote snopy świetlnych promieni.
W rynsztokach wezbranych woda płynęła wartko; kilkunastu malców, zakasawszy ubranie, brodziło w niej z wielką uciechą, radując się bezpłatnej kąpieli. Dzieciaki te, chciwe na zabawę, jak szczury na żer, powybiegały z rozmaitych poddaszy, komórek, nór ciemnych i wilgotnych, ażeby użyć ruchu, swobody i powietrza. Rynsztok wydawał im się wielką rzeką, puszczali też na jego fale papierowe okręty, które stróż Józef i jego koledzy z sąsiedztwa, bez miłosierdzia miotłami niszczyli...
Sklepikarka stanęła we drzwiach i rozkoszowała się świeżością oczyszczonego przez burzę powietrza.
Była już godzina siódma z rana.
Z bramy nieruchomości № 000 wybiegła młoda osóbka, ubrana czarno, o ruchach żwawych, zgrabnych, elastycznych i skierowała kroki swe ku ulicy Kościelnej.
— Józefie! Józefie! — szepnęła sklepikarka.
— A co? — odezwał się.
— Chodźcie-no bliżej na sekret... Gdzie to wasza panienka chodzi tak rano?
— Panienka?
— A cóż to, oczu nie macie? nie widzieliście? — dopiero co pobiegła, ot — tam.
— Toć pani nie wie, że tamtędy chodzi naród do kościoła.
— Ej, nie mnie głowę zawracać, mój Józefie... Do kościoła nikt tak nie śpieszy; ja wam powiadam, że w tem coś jest... Zkądby jej taka nabożność? Zwykle chodzi z matką w niedziele i święta do Fary, a teraz... Już to nie od dzisiaj ja widzę...
— Nie wiem co pani widzi — odrzekł flegmatycznie i zabrał się do przerwanej roboty.
Sklepikarka stała jak na rozżarzonych węglach, paliła ją ciekawość.
W sąsiednich drzwiach ukazała się szewcowa.
— Moja droga pani! moja złota pani — zawołała właścicielka sklepiku — może pani przez momencik popilnuje mojej biedy? Ja tylko na chwileczkę, na jedne pięć minut wybiegnę i zaraz, duchem, natychmiast powrócę. Moja pani złota, moja brylantowa — jeżeli mi pani co dobrego życzy! Za to, jak powrócę, powiem pani coś, o czem pani nie wie, i o czem jeszcze nikt nie wie, moja najmilsza pani! moja najśliczniejsza!
Trajkocząc w ten sposób, otyła dama nie traciła czasu. Szybko zdjęła czepek z głowy i nieuczesane włosy przykryła wielkim kapeluszem słomianym, który jej nietylko głowę, ale i pół twarzy zasłaniał... Na negliż poranny zarzuciła długie, aż do ziemi prawie sięgające okrycie, i tak ustrojona, pobiegła, nie żegnając nawet swej zastępczyni chwilowej i nie dziękując jej, wprost do kościoła Panny Maryi...
Wszedłszy, przeżegnała się, padła na kolana i wzniosła oczy ku górze, bijąc się w piersi i wzdychając. Po chwili dopiero puściła bystre źrenice na lustracyę.
W starożytnej świątyni cicho było i pusto; przy drzwiach wchodowych klęczał żebrak. Kilka kobiet w ławkach, jakiś łysy zgarbiony staruszek u stopni ołtarza, — jeszcze kilka osób — i nikt więcej. — Ale szare oczka otyłej jejmości nie poprzestały na przeglądzie głównej nawy, świdrowały one dalej, i dostrzegły po za filarami klęczącą postać kobiety czarno ubranej.
Sklepikarka poznała ją od razu, chociaż rysów twarzy rozróżnić nie mogła, poznała ją po kroju okrycia, po kapeluszu, może po jakiej kokardce...
— Co ona tu robi? — pomyślała — po co przyszła o tej porze? zkąd jej te nabożeństwa poranne?
Chcąc znaleźć na te pytania odpowiedź, narzeczona sławnego tokarza wodziła wzrokiem po całym kościele, nie zatrzymując jednak wcale oczu na kobietach. Spojrzenie jej bystre prześliznęło się po łysinie klęczącego staruszka, padło na kilku modlących się rzemieślników, zawadziło nawet o dziada, który przy drzwiach siedział, i niezadowolone, zawiedzione, prawie gniewne, pobiegło znów ku gotyckiemu sklepieniu świątyni.
Niepokój ogarniać zaczął tłustą jejmość...
— Bez kozery piękna panienka tu nie przyszła, przysięgłabym, że nie! — ale gdzież ten kozera? gdzie się schował? — poczekaj, znajdę ja ciebie!
Puściła się w nabożną wędrówkę po kościele, szła od ołtarza do ołtarza, przed każdym przyklękała, wzdychając i bijąc się w piersi, a oczy jej pracowały przytem bez ustanku.
Nareszcie, przy samych prawie drzwiach, w cieniu, dostrzegła młodego człowieka, w paltocie dość dziwacznego kroju, z laseczką i kapeluszem w ręku.
— Aha! — szepnęła z tryumfem — jest kanarek!
Ulokowała się przy drzwiach, i udając zatopioną w modlitwie, dawała pilne baczenie... Andzia, klęcząca aż dotąd i niedomyślająca się wcale, że jest przedmiotem śledztwa, podniosła się i z pochyloną głową powoli dążyła ku drzwiom; młodzieniec wyszedł za nią.
Ciekawą jejmość ognie przeszły. Otarła chustką twarz czerwoną ze wzruszenia, wyrzuciła szybko watę z uszu, i nasunąwszy kapelusz na oczy, z obawy, ażeby jej Andzia nie poznała, wyszła z kruchty, tuląc się pod murem, nie robiąc najmniejszego szelestu, i zajęła stanowisko obserwacyjne...
Ostrożność była zbyteczna, Andzia bowiem nie wyglądała wcale na osobę, mającą coś do ukrywania i obawiającą się jawności; szła śmiało z podniesioną głową; jedynie tylko żywy rumieniec na twarzy zdradzał, że jest wzruszoną.
I cała ta schadzka odbyła się dziwnie prędko, ku największemu zmartwieniu sklepikarki, która ani jednego słóweczka z rozmowy dwojga młodych ludzi pochwycić nie mogła. Zamienili z sobą może dziesięć wyrazów; ona podała mu rękę, on tę rękę ścisnął i odszedł szybko.
Cóż to za schadzka!
Sklepikarka widząc, że nie ma już po co Andzi pilnować, pogoniła za jej towarzyszem. Człowiek ów szedł szybko, ale jejmość była także żwawa, i pomimo dobrej tuszy, umiała w razie potrzeby kroku przyśpieszyć. Jak kula wytoczyła się za aktorem, przebiegła na drugą stronę uliczki, wyprzedziła go, i obróciwszy się nagle, spojrzała mu wprost w oczy.
Na twarzy jej odmalował się wyraz zupełnego tryumfu... Pobiegła do sklepiku zasapana, czerwona, zaciskając usta z całej mocy, jak gdyby pragnąc tym czysto mechanicznym sposobem zatrzymać plotkę, rwącą się gwałtem do lotu — i jaką jeszcze plotkę! Jakby ona ślicznie potoczyła się po sklepikach, maglach, bramach, targach i uliczkach! Jakby się nią zachwycano, jakby wyrywano ją sobie — poleciałaby aż precz na Przyrynek, na Kamienne Schodki, na Rybaki, aż do Wisły — a górą, na Kościelną, na obie Freta, na Podwale, albo drugą stroną na Zakroczymską — precz, precz, aż na plac, pod same forty... Puścić ją, puścić co żywo!...
— Już pani z powrotem? — spytała szewcowa.
— A już, już, droga pani, u mnie zawsze tak. — Fik! mik! i po wszystkiem...
— Oddaję pani pieniądze. Z drugiego piętra sługa bułki brała...
— Pewnie na kredyt...
— Chciała, ale bałam się dać — więc przyniosła; niechże pani przeliczy!
— At, moja złota pani, czy mnie pieniądze w głowie! Tyle — tyle różnych różności!
Pani majstrowa wzruszyła ramionami.
— Wiem, — odrzekła, — pani, choć niby sąsiadka, a przecież nie po sąsiedzku, zawsze pani ma jakieś sekreciki, a choć o szczerości serca dużo pani powiada, ale tej szczerości nie widać. Tymczasem, choć pani jest skryta, prawda wychodzi na wierzch, jak oliwa, i co ludzie mają wiedzieć, to już wiedzą.
— Co ludzie wiedzą? co pani wie? — zawołała zdumiona sklepikarka. — Żem do kościoła chodziła? ano, chodziłam, alboż nie godzi się? nie jestem to sprawiedliwa katoliczka? Byłam, nie zapieram się — a co widziałam, to widziałam, i wolno mi komu powiedzieć, albo nie powiedzieć.
— Niech pani nie mówi, bo wszyscy już wiedzą.
— Jakim sposobem? Toć panienka...
— Ech, moja pani — co tam panienkę wspominać! Wiadomo, że jesteś pani wdowa i nie dzisiejsza, a nawet i nie bardzo wczorajsza, ani nie onegdajsza.
— Bardzo proszę, niech-no pani tylko...
— Nie ma się co zapierać, ani o co gniewać — stateczna z pani wdowa i już; druga możeby sobie takich aprensyj nie przypuszczała, ale skoro się pani tokarz podobał, to ludziom do tego nic.
Sklepikarka zrobiła wielkie oczy. Wzmianka o tokarzu przypomniała jej rzeczywistość, gdyż pod wpływem tryumfu z odkrycia, jakiego dokonała przed chwilą, wszystko inne, nawet zamążpójście, wyszło jej z pamięci.
— Ach, pani o tem mówi! — rzekła siląc się na ton jak najbardziej uprzejmy.
— Ma się rozumieć, że tak...
— Moja droga pani, dopiero wczoraj namyśliłam się i rzekłam: Niech się co chce dzieje! a dziś wieczorem miałam się ogarnąć i pójść do kochanej pani, po sąsiedzku, politycznie, opowiedzieć co i jak, i prosić na wesele. Uważałam, że tak oto, w sklepiku, przy obcych ludziach, nie wypada zapraszać na wesele znaczniejszych gości, bo do czegoby to było podobne?... Chociaż ja teraz jestem podupadła i w biednym stanie, ale zawsze pamiętam, że z lepszego świata pochodzę, i każdego, według godności i honoru, potrafię uszanować. Na to mi jeszcze w domu nie żałowali ani rózgi, ani edukacyi, i dla tego też nikt mi dziś nie ujmie, że światowa kobietka sobie jestem.
Szewcowa przyznała zupełną słuszność sąsiadce, ale nie oczekując na formalne zaprosimy, opowiedziała zaraz, że miarkując już od dość dawna, co się święci, obmyśliła sobie na wesele suknię taką, że aż łuna będzie od niej biła, i kapelusz, jakiego jej świat pozazdrości... W najlepszej harmonii obie damy spędziły ze dwie godziny na rozmowie, przerywanej ciągłem wchodzeniem sług po różne sprawunki, ale mimo tego bardzo zajmującej i serdecznej... Sklepikarka miała wielką chęć powiedzieć szewcowej o Andzi, ale powstrzymała się z obawy, żeby ta wiadomość nie miała złego wpływu na projektowane wybicie okna w sieni...
Po zrobieniu okna, niech się świat dowie prawdy!
Biedna Andzia! straciła zupełnie humor i pobladła. Mówiła niewiele, zamyślała się często, a uśmiechu na jej twarzy matka od tygodnia nie widziała... Nie zajmowało jej nic, nie wychodziła, jak dawniej na spacery, nie śpiewała, nie czytywała książek... Czasem tylko chodziła na chwilę do pani Kubikowej, zwłaszcza gdy dziewczęta same były w domu.
Jeden przedmiot pochłaniał całą jej uwagę, wszystkie myśli — teatr. Po za nim, świat zdawał się dla niej nie istnieć... Chodziłaby na widowiska codzień; gdy o teatrze była mowa, ożywiała się — a często podczas nieobecności matki, stawała przed lustrem, i spoglądając w jakiś kajet, mówiła głośno, gestykulując, siadała na fotelu, to znów chodziła szybko, udając płacz, lub śmiech...
Kuzynek pani Kubikowej zręcznie brał się do rzeczy. Widział Andzię raz po wyjściu z teatru, dwa razy u pani Kubikowej, i niby przypadkowo kilkakrotnie spotkał ją przed kościołem; sentymenta swoje westchnieniami tylko i półsłówkami zdradzał, a natomiast wzbudzał w niej zamiłowanie do sztuki.
Zachęcał do studyowania, do uczenia się ról, wróżył, że znakomitą artystką zostanie, starał się ją przekonać, że grzechem jest marnować zdolności, a przyszłość malował w barwach tak świetnych i jasnych, że wrażliwa dziewczyna o całym świecie zapominała... Liczył on na to, i nie bez racyi zapewne, że z ogólnej miłości dla sztuki, wykwitnie specyalna miłość dla jej wymownego kapłana...
Pani Klejnowa zauważyła zmianę w córce, ale przyczyny jej na razie dociec nie mogła. Nie była też w stanie zrozumieć, dla czego Kacperkiewicza, który w charakterze konkurenta bywać zaczął, Andzia traktuje chłodno, wyniośle i prawie go lekceważy... Dla czego? Kacperkiewicz prezentował się wcale dobrze, nawet elegancko — odznaczał się niepowszednią, prawdziwie męzką urodą. Wysokiego wzrostu, kształtnie zbudowany, o rysach twarzy regularnych, miał czoło wysokie, bujne czarne włosy, oczy, w których malowała się dobroć i energia zarazem, jedwabisty czarny wąs ozdabiał górną jego wargę... Możnaby zarzucić, że rękę miał twardą i narobioną, ale Andzia nie w takich chowana była zasadach, żeby mogła komu niedelikatność ręki za wadę poczytywać. Cóż więc do niego cierpi? Młodość za nim przemawia, uroda, pewna ogłada towarzyska, inteligencya, nawet dowcip, o charakterze Faramuziński zapewnia, że najzacniejszy, sposób do życia pewny — majątek...
Po bliższem zastanowieniu się i rozmyśle, matka przyszła do wniosku, że Faramuziński radzi dobrze, że Andzia nie ma co o lepszej partyi marzyć, i że każda panienka na jej miejscu nie namyślałaby się wcale — a ta, nie i nie!
— Słuchaj-no Andziu! — mówi pani Klejnowa — ubierz się ładnie dziś wieczór...
— Na co? moja mamo!
— Goście będą...
— Ach! prawda — mówi Andzia z przekąsem — zapomniałam, że mamy teraz dwóch panów Faramuzińskich!
— Jak to dwóch?
— No tak, starszego i młodszego...
— Bardzo dobrze wiesz, że młodszy nazywa się Kacperkiewicz...
— Niechby nawet Pawełkiewicz, dla mnie jest on Faramuziński, taki sam nudziarz, jak i jego szanowny wujaszek, który go tu nie wiem po co wprowadził...
— Po to, ażeby się starał o twoją rękę, mówiłam ci już...
— A ja mówiłam mamie, że może się nie trudzić. Ja tego zaszczytu nie pragnę, niech uszczęśliwi inną swoją miłością. Wyświadczy mi mama największą łaskę, jeżeli powie mu otwarcie, żeby przestał się fatygować...
— Wcale mu tego nie powiem; przeciwnie, życzeniem mojem jest, ażeby bywał u nas jak najczęściej i żeby się tobie podobał.
— Niech więc bywa; — ponieważ dom jest mamy — może mama zapraszać kogo się podoba; ale co do mnie — już powiedziałam, co miałam do powiedzenia...
— Andziu, wyznaj szczerze, co masz przeciwko niemu?
— Nic mamo!
— A przecież go nie lubisz?
— Nie lubić nie mam za co — jest mi zupełnie obojętny...
— Proszę? — wydaje ci się brzydkim.
— Przyznam się, że nie patrzyłam na niego...
— A więc?
— Nic — mamo...
— Bardzo mnie to dziwi...
— Nie wiem dla czego — pan, którego mama tak chwali, we mnie nie wzbudza zachwytu; widocznie mamy nie jednakowe gusta. Oto cała rzecz.
Pani Klejnowa zrobiła minę seryo.
— Moje dziecko — rzekła — musimy się rozmówić. Jesteś już w tym wieku, że powinnaś zacząć myśleć o przyszłości i ustaleniu losu...
— Widzę — że mama pragnie, abym opuściła dom co najprędzej...
— Pragnę przedewszystkiem twego dobra i szczęścia, a jestem przekonana, że tak jedno, jak i drugie znalazłabyś niezawodnie, gdybyś chciała zostać żoną człowieka, którego bez żadnej przyczyny lekceważysz.
— Ależ ja go wcale nie lekceważę! owszem, szanuję go, życzę mu jak najlepiej, gotowa jestem nawet powziąć dla niego sympatyę i wdzięczność aż do grobowej deski, byle tylko nie przychodził tu, jako starający się o mnie, i byle mojej osoby do swoich projektów nie mieszał. Bo i dla czego, moja mamo? Przecież tyle jest panien w Warszawie! Znajdzie on sobie żonę lepszą, ładniejszą i bogatszą niż ja... Mamo! — dodała z przymileniem — niech mama mu wyperswaduje, żeby sobie te projekta z głowy wybił, bo ja jego żoną nigdy nie będę...
— Stanie się, jak zechcesz, moja Andziu! ja ani cię przymuszać, ani woli twojej krępować nie mam zamiaru...
— O moja droga mateczko! jakże mam dziękować!
— Ja postąpię tak, jak sobie życzysz, ale pod jednym warunkiem — to jest, że wytłómaczysz mi powody, dla których odrzucasz tę partyę; wszakże wszystko przyczynę jakąś mieć musi, i nie przypuszczam, żebyś ty, dziewczyna rozsądna, miała się rządzić samym tylko kaprysem...
Andzia milczała.
— Nie odpowiadasz — rzekła matka — więc jedno z dwojga: albo słusznych powodów nie masz, albo masz takie, których wyjawić przedemną nie chcesz. W pierwszym wypadku, byłby to grymas dziecinny, którego uwzględniać nie ma najmniejszej racyi, w drugim... Andziu! co mam myśleć — jeżeli to drugie przypuszczenie jest prawdziwe... Czyż ty, ty, jedyne dziecko, miałabyś przedemną jakie tajemnice? czy mogłabyś mieć choćby tylko myśli przelotne, z któremi potrzebowałabyś kryć się przed matką? — Nie, ja w to stanowczo nie wierzę, nie mogę, nie chcę wierzyć! — Słuchaj! wiesz, że nie lubię mówić o sobie, ani o swoich uczuciach; dziś jednak muszę o ten przedmiot potrącić, muszę ci powiedzieć, że żyłam i żyję wyłącznie tylko dla ciebie. Kiedy ojciec twój umarł, byłam jeszcze młoda, i mogłam szukać szczęścia w nowym związku. Starali się o moją rękę, mogłam mieć życie wygodne, spokój, dostatki — kto wie, może nawet i szczęście; ale powiedziałam sobie: nie, i wyrzekłam się młodości, szczęścia, jakiebym w życiu mieć mogła, zabaw, rozrywek, wszystkiego. Zamknęłam się w tym domu i postanowiłam żyć tylko dla ciebie; wychować cię i zebrać ci majątek, zabezpieczyć przyszłość. Oszczędzałam, skąpiłam, wyrzekłam się wszelkich prawie stosunków z ludźmi, zabiegałam, starałam się, zbierałam grosz do grosza, i zdawało mi się, że osiągnęłam cel zamierzony. Wychowałaś się przy Bożej pomocy zdrowo, wyrosłaś na ładną panienkę, a moje oszczędności, razem z tym domem, mogą pod względem materyalnym zabezpieczyć zupełnie twoją przyszłość. Cóż mi pozostało jeszcze do zrobienia? Wydać cię za mąż, ma się rozumieć, jak najlepiej i widzieć cię szczęśliwą. Zdawało się, że i to się spełni... Tymczasem, tymczasem — alboż ja wiem, co się stało? Ty dotychczas dobra zawsze dla mnie i szczera, masz tajemnice, nie mówisz ze mną jak z matką otwarcie, serdecznie, a na zapytania moje, rzucasz mi niejasne, niezrozumiałe półsłówka — niedopowiedziane myśli... Nie wiem co to jest? nie rozumiem, pojąć nie mogę; wiem tylko, że nie zasłużyłam na to, i że postępowanie twoje sprawia mi wielką przykrość...
— Mamo! mamo! — zawołała Andzia, prawie z płaczem, rzucając się matce na szyję — niesłusznie mnie obwiniasz. Ja ciebie zawsze jednakowo kocham moja jedyna i najlepsza mateczko...
— A więc dla czego nie jesteś szczerą? czemu prawdę przedemną ukrywasz?
— Bo — bo, proszę mamy — rzekła, i oparłszy głowę na ramieniu matki głośnym wybuchnęła płaczem... Może uspokoiwszy się, byłaby wyznała przed matką, chociaż cząstkę prawdy, ale rozmowa przerwała się — wszedł stróż. Andzia szczerze była mu wdzięczną za tę interwencyę niespodzianą; pani Klejnowa natomiast bardzo kwaśno przyjęła swego officyalistę.
— Czegóż to Józef chce? — spytała opryskliwie.
— Ja tam dla siebie nic nie żądam, jeno według lokatorskich interesów przyszedłem...
— No?
— A to proszę łaski pani gospodyni: najprzód, żeby pani dała książkę, podług tego, że trzeba do parafii zanieść na pokaz, jako nasza pani sklepikarka więcej niż pół roku w tej parafii siedzi...
— Ona tu dwanaście lat mieszka, ale na cóż książka do parafii? Czy nie wybiera się za mąż?
— A właśnie, że tak...
— Oszalała baba na starość! — zawołała gospodyni.
— Eh, proszę łaski pani — właśnie, że dobrze robi, cóż ma tak więdnąć sama jedna we sklepiku.
— Za kogóż ona wychodzi? — spytała Andzia.
— Nalazła sobie wdowca tokarza, aż na Piwnej ulicy...
— Tokarza?
— A tak, i właśnie chce, żeby się przy sklepie pozostała, a on żeby niby w stancyi za sklepem miał warsztat — i według tego, doprasza się łaski pani gospodyni, żeby w stancyi wybić w murze okno do sieni...
— Na co?
— A według tego, że jej mężowi w ciemnej stancyi nijako będzie tokarstwem się trudnić...
Pani Klejnowa, nieprzyjaciółka wszelkich reparacyj i zmian w domu, stanowczo odmówiła.
— Jeszcze czego? — rzekła, — że jej się podoba za mąż na starość wychodzić, to ja mam z tego powodu dom rujnować, mury łamać, okna nowe wprawiać, koszta ponosić. Może jeszcze gazowe oświetlenie w sklepiku zaprowadzić!... Niech-że jej Józef powie, żeby sobie wyperswadowała, bo ja słyszeć nawet o reparacyi i psuciu ścian nie chcę, — od niepamiętnych lat dom stoi i okna w sieni nie było, zkądże teraz? do czego to podobne!...
— Jak pani każe powiedzieć, to się powie — ale że to baba zawzięta, więc gotowa wziąć na ambit i wyprowadzić się.
— To niech się wyprowadza...
— Szkoda lokatorki, zasiedziała od dawna, płaci rzetelnie...
— Znajdzie się druga na jej miejsce. Na cóż Józef czeka?
— Nic — chciałem tylko pani gospodyni słóweczko rzec, jako tej ścianie okno nie zaszkodziłoby nic! Na mój rozum, jabym wybił...
— A ja nie...
Stróż chciał jeszcze coś powiedzieć, ale przeczuwając, że przekonywania jego pozostaną bez skutku, wyszedł.
Pani Klejnowa spojrzała na zegar.
— Andziu! — rzekła, naszych gości tylko patrzeć. Bądź łaskawa, zrób o com cię prosiła — pomyśl o swojej tualecie...
— Mamo! — niech mi mama pozwoli przesiedzieć tę wizytę w sypialnym pokoju, albo u pani Kubikowej...
— Nie, moja kochana, trzeba, ażebyś była tu. Powtarzam, że przymuszać cię nie będę, woli twej łamać nie chcę... Mam nadzieję, że porozumiemy się, że będziesz ze mną szczera — kogoż masz bliższego nad matkę? Idź, idź kochanie, proszę cię bardzo...
Andzia ucałowała matkę i wyszła. Zamknąwszy drzwi za sobą, padła na krzesło, zakryła twarz rękami i pogrążyła się w smutnych myślach.
Dotychczas wesoła i szczęśliwa, po raz pierwszy w życiu zaczęła poznawać, co jest niepokój i zmartwienie. Uśmiech ustąpił miejsca łzom, wesoła piosnka smutkowi.
Gdyby przed półrokiem, przed trzema miesiącami przyszła była Faramuzińskiemu myśl wprowadzenia swego siostrzeńca, wszystko ułożyłoby się inaczej, tak, jak pragnęła matka i stary przyjaciel domu. Może już do tej pory Andzia byłaby szczęśliwą gosposią we własnym swoim domu, kochaną i kochającą nawzajem.
Czemuż się spóźnił? Czemuż przyszedł wtedy dopiero, gdy już serduszko dziewczęcia nie było wolne, a młodą główkę inne zaprzątnęły myśli? gdy pokochała aktora, gdy uśmiechało się do niej życie pełne wrażeń nieznanych, gdy w wyobraźni majaczyły światła kinkietów, wieńce i tryumfy sceniczne?...
Szych i świecidła brała za czysty kruszec, ale nie jej w tem wina. Za mało wykształcona, aby mogła jedno od drugiego rozróżnić, sądziła tylko wrażeniem; nieznająca świata, ani ludzi, nie wątpiła o prawdzie i świętości uczuć człowieka, który tak ładnie o uczuciach deklamować umiał...
Kochała młodem, czystem sercem, szczerze i nie obłudnie, z wiarą we wzajemność, z przekonaniem, że uczucie tego rodzaju wieki przetrwa...
Wiedziała, że ze strony matki napotka opór, że będzie musiała zwalczać wiele przeszkód, nie była pewna, czy prośbą i łzami zdoła silną wolę matki przełamać — i te przypuszczenia zatruwały jej życie, wprowadzały w stan rozdrażnienia i rozgoryczenia dziwnego...
Przypomina sobie szczegóły rozmowy, jaką miała z matką przed chwilą, żałuje niektórych wyrażeń za ostrych i przykrych — ale te wyrazy były krzykiem boleści, bo matka dość szorstko dotykała jej serca — a to serce tak boli — tak boli...
Dla czego dziewczyna nie może sama o swoim losie stanowić? dlaczego narzucają jej jakieś niby szczęście, obmyślane i uplanowane na zimno, przez drugich?... „Temu oddasz rękę, mówią, bo ten cię uszczęśliwi...“ Zkąd wiecie, że tak będzie? kto wam powiedział, że szczęście tam jest, gdzie je sobie wyobrażacie? Nieprawda! i jeszcze raz nieprawda! Mówicie: patrz, oto twój przyszły towarzysz na całe życie, aż do grobu, masz go pokochać, — ale czy sercu można miłość nakazać? Mówicie: będziesz bogatą, damy ci dwa domy — a cóż mi po tych murach zimnych, cóż po bogactwie? kiedy ja wolę samodzielność i życie niezależne, pełne wrażeń, ruchu, urozmaicenia! Wam się zdaje, że szczęścia szczytem jest mieć posesyę i dochody z niej ciągnąć, — według mnie na czem innem szczęście polega...
Powtarzała w myśli wszystkie komunały o kapłaństwie sztuki, jakich nasłuchała się od aktora, powtarzała je z głębokiem przeświadczeniem o ich prawdzie, z całą młodego serca szczerością...
Z matką pragnęła się rozmówić, ale jakaś dziwna obawa powstrzymywała ją od tego kroku; przewidywała opór, łzy, wymówki, wojnę — z matką. Gdyby można było tego uniknąć, — lecz po dzisiejszej rozmowie, już nie sposób — trzeba wyznać wszystko, bez względu na następstwa, trzeba wystąpić do walki.
Przed wieczorem Faramuziński z siostrzeńcem przyszedł. Pani Klejnowa siliła się na humor i na uprzejmość, ale nie trudno było poznać, że ją jakaś ciężka troska przygniata. Andzia blada, z oczami zmęczonemi, jakby od bezsenności lub płaczu, z trudnością podtrzymywała rozmowę, wyrazy więzły jej w gardle.
Faramuziński jeden tylko humor istotnie miał dobry i całe towarzystwo chciał bawić, ale spostrzegłszy, że najlepsze jego koncepta i opowiadania bez wrażenia przechodzą, posmutniał i wymawiając się nagłym bólem głowy, zaraz po herbacie wyszedł i siostrzeńca z sobą uprowadził...
Józef, któremu wypadła kolej na ulicy stróżować, zauważył, że tej nocy w mieszkaniu gospodyni paliło się światło prawie do samego rana.
Zapewne zapomniała lampy zagasić.
O siódmej Andzia wyszła z domu i skierowała się ku kościołowi Panny Maryi.
Szła zamyślona, z pochyloną głową, i własnemi myślami zajęta, nie mogła zauważyć, że kilka osób kroczy tuż za nią...
Sklepikarka, maglarka, szewcowa i rożne jejmoście, jak wrony po roli świeżo zaoranej, kroczyły poważnie po nierównym bruku, przechylając głowy na prawo i lewo, wzdychając ciężko i ubolewając w duchu nad przewrotnością świata, która doszłaby do niesłychanych rozmiarów — gdyby nie czujna straż opinii, reprezentowanej przez godne i stateczne niewiasty...





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.