<<< Dane tekstu >>>
Autor Klemens Junosza
Tytuł Nieruchomość № 000
Pochodzenie Wybór pism w X tomach
Tom I
Wydawca nakładem autora
Data wyd. 1891
Druk Drukarnia „Wieku“
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

Pan Faramuziński kończył swą tualetę. Na wskazującym palcu umieścił złoty pierścień z ametystem, w czarny krawat wpiął brylantową szpilkę, skropił klapy od tużurka pachnidłem i wydobył z pudełka kapelusz najnowszy, zaledwie przed dziesięciu laty sprawiony, lśniący, czarny i wysoki.
Spojrzawszy w lustro, uznał, że jest ubrany bez zarzutu: bogato, jak przystoi na obywatela, posiadacza domu i kapitaliku; i elegancko, nawet z pewną pretensyą, jak powinien się nosić człowiek, umiejący walecznie bronić się zębom czasu kawaler, gotów każdej chwili stanąć przed ołtarzem z damą swego serca...
Właśnie do tej damy iść zamierzał, ale tym razem nie kierowały nim egoistyczne pobudki. Szedł w innej sprawie.
O uczuciach swoich tak stałych i niewzruszonych, postanowił podczas tej wizyty wcale nie wspominać.
Była to niedziela, godzina jedenasta przed południem. Znając obyczaje pani Klejnowej, dobrze wiedział, że tylko co powróciła z kościoła i nie wyjdzie z domu prędzej aż po obiedzie, to jest koło godziny drugiej lub trzeciej. Co do tego p. Faramuziński wątpliwości żadnej nie miał. Rozmyślał tylko nad tem, w jaki sposób na czas rozmowy z panią Klejnową, możnaby wyprawić Andzię, bo kwestya była ważna i wymagała porozumienia się sam na sam.
Zastał sąsiadkę w saloniku i samą.
— Rączki drogiej pani całuję, do nóżek upadam! — rzekł wchodząc.
Odpowiedziała mu jak zwykle, złośliwie:
— Dzień dobry panu, dzień dobry! Ale zdaje mi się, że możnaby już przestać padać w tych latach, bo trudno będzie się podnieść.
— Jak komu, pani łaskawa, jak komu. Ja, dzięki Bogu, jestem jeszcze dość zręczny.
— Szkoda, że teraz nie karnawał, miałby pan pole do popisania się ze zręcznością w tańcach.
— Przyjdzie i na to czas... Gdzież Andzia?
— Była ze mną w kościele, a teraz z panią Kubikową i jej córkami poszła do ogrodu Saskiego. Skarży się, biedaczka, że głowa ją boli...
— A to ślicznie, to doskonale, to się wybornie składa! Nie uwierzy pani, jak jestem zadowolony; żebym na loteryi wygrał, toby mnie tak nie ucieszyło.
— Czy pan już dziś po dobrem śniadaniu, czy co? — odrzekła z gniewem. — Cóż to znowu!? Dziewczynę głowa boli, a pan się z tego cieszysz? Co Andzia panu złego zrobiła?..
— Alboż ja co mówiłem?
— Przecież słyszałam na własne uszy.
— Nie! jak mi honor miły, pani nie zrozumiała mnie. Cieszę się, że Andzia wyszła, bo mam z panią do pomówienia o bardzo ważnej sprawie, i obecność Andzi przy tej rozmowie byłaby mi wcale nie na rękę.
— Cóż to za sprawa?
— Bardzo ważna, niezmiernie ważna, proszę pani.
— A o cóż idzie?
— O małżeństwo.
Pani Klejnowa wstała z krzesła.
— Niech mi pan raz da pokój. Wie pan, co o tem myślę, zdania nie zmieniłam i będę szczerze wdzięczna, jak pan sobie na zawsze te projekta z głowy wybije...
Faramuziński brwi zmarszczył i zrobił minę bardzo poważną.
— Przepraszam panią — rzekł — ale jak w tym razie, idzie o małżeństwo Andzi.
— Co?! Córkę mam wydać za pana! akurat! jeszcze czego? przypiął kwiatek do kożucha! Doprawdy panie Faramuziński, szczególnie dziwaczne pomysły pan miewa!
— Pani się mylisz, pani jesteś popędliwa, prędka, rozmowy z panią prowadzić nie sposób! Jak mi Bóg miły. Wprawdzie ja Andzię kocham, ja ją nawet bardzo kocham, ale przecież nie do tego stopnia, żebym się myślał z nią żenić. Ani mi się śniło coś podobnego. Pani bardzo dobrze wiesz o tem, z kim ja chcę się ożenić i z kim się ożenię, i wiesz pani, że ta osoba ma na imię nie Andzia.
— Nie wiem, wcale nie wiem.
— Wiesz pani! — rzekł stary kawaler ze złością.
— Wreszcie, dajmy na to, że wiem — odparła — ale ta osoba za pana nigdy nie wyjdzie.
— Zobaczymy!
— Zobaczymy!
Wstał z krzesła i zaczął szybko chodzić po pokoju.
— Koniec świata — mruczał — dalibóg koniec świata... do ładu dojść z tą kobietą nie sposób!..
— Ale — przerwała gospodyni — niechże się raz nareszcie dowiem, z czem pan przychodzi? i o co się pan złości?
— Z życzliwością przychodzę moja pani, z sercem! a gniewam się o to, że mi pani do słowa przyjść nie dasz. Nieboszczyk Ludwik zalecił mi, żebym opiekował się panią i Andzią, a chciałbym to spełnić, chciałbym wam nieba przychylić, cały mój majątek, a gdyby było potrzeba, krew i życie oddałbym dla was. Ale cóż? jak jestem za to traktowany? Ja do pani z sercem, a pani do mnie poprostu z miotłą! Fe, wstyd! nie godzi się tak.
— Przepraszam pana, obrazić nie miałam zamiaru; ale sądziłam, że pan znowuż o tamto...
— Tamto swoją drogą, a to z czem dziś przyszedłem swoją, ale ogólnie powiadam, że pani mnie zawsze źle traktujesz... O wszystko się pani spierasz, o najmniejszą rzecz się pani gniewasz, straszne rzeczy pani ze mną wyrabiasz! Ja co rok choruję i na jakąż to słabość?! Czy na katar, na kaszel, na migrenę, jak ludzie? Wcale nie! Ja chory bywam na dach pani Klejnowej, na dom pani Klejnowej, na jej lokatorów, na jej meldunki, teraz zapadłem na Andzię, a że sama pani Klejnowa do grobu mnie wpędzi, to nie ulega najmniejszej wątpliwości...
Odetchnął, otarł czoło fularem i spojrzał na przedmiot swoich westchnień ze szczerym żalem i wymówką.
Klejnowa przemówiła do niego łagodnie:
— Niesprawiedliwie mnie pan sądzisz, panie Faramuziński. Wiem coś pan wart i oceniam pańską przyjaźń, mam dla pana więcej życzliwości i szacunku niż myślisz, a że czasem się rozgniewam, to trudno. Takie moje usposobienie, prędka jestem, pan o tem wiesz i powinieneś mi nie jedno wybaczyć.
— A ma się rozumieć, że jak pani się do mnie po ludzku odezwie, to nietylko wybaczę, ale sam przeproszę i w rączkę pocałuję.
— Więc zgoda?
— Zgoda, najdroższa moja paniusiu, najśliczniejsza pani Michalino, zgoda, zgoda na całe życie!
— Puść-że pan moją rękę, bo znów się rozgniewam; przyczepiłeś się pan do niej jak pijawka, do czego to podobne!
— No, już... już... moja pani, już nie będę... tylko jeszcze jeden raz, ostatni, słowo honoru!
— Ej panie Faramuziński... bo...
— Nie grozić, nie straszyć, nie przerażać!... i tak masz mnie pani na sumieniu... Mój Boże, tyle marzeń, tyle westchnień, tyle złudzeń i tyle lat... Zdaje się, że gdybym przed Karasiem stanął i do żelaznego Kopernika tak długo przemawiał, toby mi przecież chociaż raz głową kiwnął.
— Mieliśmy mówić o Andzi, panie Faramuziński.
— A tak, paniusiu moja — odrzekł z westchnieniem — tak jest, o Andzi. Po to przyszedłem umyślnie. Czy pani pozwoli mi zapalić cygarko?
— Pozwolę, ale zaczekaj pan. Jestem trochę głodna i pan zapewne jeszcze nie po śniadaniu.
— A nie.
— Więc przyszykuję jaką przekąskę.
Wyszła do przedpokoju, który zarazem i za jadalnię służył, i zaczęła się krzątać koło stołu.
Faramuziński ścigał ją wzrokiem i półgłosem mówił do siebie:
— Jaka ona ładna! jaka ona jeszcze ładna!
— Co pan opowiada? — spytała.
— Nic, proszę pani... to jest, właściwie mówiłem, że pogoda dziś prześliczna...
— Przecież byłam na mieście... wiem. Proszę pana, czem chata bogata... Mam tu i nalewkę, ale nie wiem czy do gustu przypadnie... słodka i nie mocna...
— Tu mi wszystko do gustu przypada... — odrzekł.
— Zaciekawił mnie pan co do Andzi...
— Rzecz istotnie ważna... Mam konkurenta dla niej.
— Konkurenta! Taka młoda, doprawdy żalby mi było rozstawać się z nią.
— Wierzę, wierzę, kochana pani; ale cóż robić? prędzej czy później zamąż trzeba ją wydać; idzie tylko o to, żeby wydać dobrze i szczęście jej zapewnić.
— Kogoż pan ma na myśli?
— Siostrzeńca mego, Franciszka Kacperkiewicza. Zna go pani przecie...
— Znam, przystojny chłopiec...
— To nie dość, moja pani, nie dość, że przystojny, ale uczciwy, z dobrem sercem, pracowity, porządny młodzieniec co się zowie. Garbarz wykwalifikowany, a trzeba pani wiedzieć, że to fach doskonały. Taki rzemieślnik, jeżeli pracowity, biedy nigdy nie zazna, owszem, dorobi się. Przytem chociaż mój Franek rękami pracuje, ale umysłowo zaniedbany nie jest... w towarzystwie potrafi się znaleźć... Książki lubi czytać, gładki chłopiec.
— Zkąd panu ten związek na myśl przyszedł?
— To cała historya, proszę pani. Zakochał się chłopak po same uszy, i męczy mnie, żebym koniecznie z panią się porozumiał i pozwolenie bywania u państwa mu wyjednał... Powiada: „Wujaszku! niech mi wolno będzie o pannę Annę się starać, bo ja bez niej żyć nie mogę...“ Słyszy pani... żyć nie może! Szelma chłopak, widocznie w wujaszka się wdał! Powiada: „Ja nie chcę, żeby pani Klejnowa sądziła, że za majątkiem gonię. Kamienicy nie pragnę, posagu nie żądam, niech mi pannę Annę w jednej sukience dadzą, ja zapracuję na nas oboje... Mnie pryncypał lubi, pensyę mi podwyższy, będzie chleba dość...“ A ja na to: „Głupi jesteś! nie potrzebujesz łaski pryncypała, bo masz wujaszka, który kocha i ciebie i Andzię!“ On mnie w rękę, a ja powiadam: „Za pozwoleniem, jeżeli wolno ci będzie tam bywać, jeżeli pokochacie się i pobierzecie z Andzią, to ja wam dam pieniędzy, założysz fabrykę i będziesz sam pryncypałem, a po mojej śmierci dom będzie wasz, to jest twój i Andzi.“ On mnie znowuż w rękę, ale niech mi pani wierzy, że nie obietnica fabryki i domu tak go ucieszyła, tylko myśl o ślicznych oczach Andzi. Ja go znam, to mój nieodrodny siostrzeniec: jak kogo pokocha, to już prawdziwie na całe życie... tylko — dodał ciszej — może on będzie szczęśliwszy w miłości niż ja...
Pani Klejnowa zamyśliła się.
— To, co pan mówi — rzekła — warto bliższego zastanowienia się...
— Chociaż raz w życiu przyznaje mi pani słuszność! Warto, jak mi Bóg miły, warto! Chłopak ze złotem sercem, zacności, uszczęśliwi Andzię. Pył będzie przed nią zdmuchiwał, dostatkami ją otoczy... Ja za niego ręczę, jakby sam za siebie... Więc ostatecznie, moja droga pani, cóż mu powiedzieć?...
— Niech bywa.
— I niech ma nadzieję? czy tak?
— O! zaraz nadzieję! może dziś jeszcze zaręczyny wyprawić i intercyzę spisać, posag przygotować! Powoli panie, powoli... Niech bywa, niech da się poznać, niech się stara pozyskać przychylność Andzi... Na teraz tyle tylko pozwalam, a co będzie dalej, zobaczymy...
— Będzie dobrze — rzekł Faramuziński, zacierając ręce, — doskonale będzie! Ja w to wierzę. Tak, droga pani. Rozpoczynamy konkury, formalne konkury, z wizytami, bukietami, prezencikami, wycieczkami za miasto! I droga moja pani przytem się trochę rozerwie i ożywi.
— Nic mi po rozrywkach. Wiadomo panu, że kiedy byłam młodą, nie ubiegałam się za niemi, a cóż dopiero teraz, na starość.
— A na miłość bozką! nie grzesz pani, nie bluźnij! — przerwał Faramuziński z gniewem. — Starość! starość, proszę ja kogo! także starość! Toć pani wyglądasz dziś jak najwspanialsza róża, centyfolia, w całym przepychu wdzięków i rozkwitu; jak najpiękniejszy kwiat!
— Panie, przypominam, że mieliśmy mówić o Andzi...
— Ja już powiedziałem co było trzeba.
— W takim razie rozmawiajmy o dachu, o czem pan chcesz, byle nie o różach i wdziękach, bo ja tego słuchać nie lubię.
— Zawsze ta sama, zawsze jednakowa! — odrzekł, kiwając głową. — Ale niech i tak będzie, skoro inaczej nie można... Idę już, i w tych dniach siostrzeńca przyprowadzę. Do widzenia tedy, rączki całuję, do nóżek upadam mojej drogiej, kochanej, najpiękniejszej.
W chwilę po wyjściu Faramuzińskiego, powróciła Andzia. Była ożywiona niezmiernie, twarzyczkę miała zarumienioną, oczy błyszczące. Na ustach drobnych, ładnie narysowanych, błądził uśmiech.
Wbiegłszy do pokoju, rzuciła się matce na szyję, z przymileniem, z pieszczotą.
— Czy ci lepiej na głowę? — spytała pani Klejnowa.
— Już mnie wcale nie boli. Spacer pomógł mi jak najlepsze lekarstwo! Żeby mateczka wiedziała co osób w ogrodzie! przecisnąć się trudno; a jakie elegancye, jakie stroje! Pogoda prześliczna, można powiedzieć, że cała Warszawa wyległa na ulice! a co to będzie wieczorem! Ja myślę, że w Alejach, w Botanicznym, w Dolinie tłumy się zbiorą, bo doprawdy w taką pogodę grzech siedzieć w domu. Wie mateczka, że ja mam na dzisiejszy wieczór pewien projekt, i jeżeli się mateczka zgodzi na niego, to powiem, że dzisiejsza niedziela jest najpiękniejszym dniem w całym roku.
— Ho, ho!... ciekawa jestem, co to za projekt?...
— Żeby mateczka była tak dobra, a chciała się na to zgodzić, to poszłybyśmy do teatru.
— Byłyśmy przecież onegdaj.
— Onegdaj! to już tak dawno! Zapomniałam nawet co grali. Ach! mateczko nie sądź, że namawiam na Teatr Letni, na drogie bilety. Nie, ja wiem, że moja matusia nie lubi pieniędzy wydawać, ale trafia się taka okazya, że dziś zabawić się możemy bez kosztu.
— A to jakim sposobem?
— Pójdziemy do ogródka. Pani Kubikowa ma lożę i zaprasza nas. Zdaje mi się, że nawet nie wypada odmówić. Powie, że gardzimy jej grzecznością.
— Kubikowa ma lożę! Andziu, chyba się tobie śni! Taka zabiegła kobieta, taka mrówka, taka oszczędna, że nim grosz wyda, to go wpierw piętnaście razy obejrzy, wydałaby kilka rubli na lożę? Mów co chcesz, ale ja w to nie uwierzę. Chyba, że jej kto dał w prezencie.
— Bardzo być może, nawet zdaje mi się, że tak, bo wspominała coś...
— Ach! jestem w domu! — zawołała pani Klejnowa — już wiem. To pewnie jej przyjemny kuzynek, sławny nicpoń, łobuz i urwipołeć, który przywędrował podobno z aktorami i grywa w jakimś ogródku, uszczęśliwił biletem ciotunię i siostrzyczki, które chcą się znów z nami tą rozkoszą podzielić.
Andzia zmarszczyła brwi i pobladła.
— Dla czego mateczka nazywa p. Aleksandra urwipołciem i nicponiem? Przecież to artysta...
— Ha! ha! ten wisus artysta! Może jeszcze powiesz, że znakomity?!
— Kto wie...
— Znam ja go, moja Andziu, jak zły szeląg. Przychodził czasem do Kubikowej — i nigdy schodami, jak człowiek nie powracał.
— A którędyż?
— Zsuwał się po poręczy aż na dół, a przytem krzyczał, wrzeszczał, śpiewał, świstał, darł się jak opętany. Nieraz wybiegałam przerażona do sieni, sądząc że pożar w kamienicy, a to ten kochany laluś wyprawiał harce. Nie, moja Andziu, tego mi nie potrafisz wytłómaczyć, żeby taki wisielec mógł być artystą, do tego jeszcze znakomitym!
— Ja też nie chcę mamy przekonywać — rzekła Andzia, uważając, że lepiej będzie inny obrót nadać rozmowie, — ale do teatru pójść mam wielką ochotę. Moja mateczko, mamunieczko, moja najdroższa! daj się namówić... i pójdziemy...
— Jeżeli ma ci to zrobić przyjemność...
— Ależ wielką, niesłychaną!
— W takim razie pójdę, chociaż prawdę powiedziawszy, wolałabym w domu pozostać, położyć się wcześniej.
— Wie mateczka — zawołała po chwili — jeżeli mama chce się dziś wcześnie położyć i wypocząć, to właściwie przeszkody żadnej nie ma. Ja mogłabym pójść w towarzystwie pani Kubikowej i jej córek, i z niemi razem powrócić. Idzie tylko o to, czy mama nie będzie miała nic przeciwko temu...
— Nie. Cóżbym mieć mogła?
— To wybornie. My się zawsze z moją kochaną matuchną potrafimy porozumieć. Może mamie w czem pomódz? — zapytała.
Dziękuję ci, moja Andziu, nic mi nie trzeba. Wszystko mam przygotowane i za pół godziny będzie obiad.
Andzia pobiegła do sąsiadek, ażeby im oznajmić, że z zaproszenia skorzysta i do teatru towarzyszyć im będzie. Przy obiedzie była w doskonałym humorze, śmiała się nieustannie, zabawiała matkę rozmową, ale ukradkiem, nieznacznie, coraz to spoglądała na zegar.
Zdawało jej się, że stary czasomierz zepsuł się, i że ruch jego wskazówek jest zanadto powolny; a przecież był to bardzo regularny zegar, antyk francuzki, nabyty ongi przez nieboszczyka Klejna. Od lat dwudziestu kilku wskazywał on godziny w tym domu, ustawiony na mahoniowej konsoli, przykryty dużym kloszem szklanym. Przez cały ten długi przeciąg czasu ani razu w ręku zegarmistrza nie był, i wybijał godziny i kwandranse dyskretnie, głosem mile dźwięcznym, lecz przyciszonym. Widocznie dla wielkich panów go zbudowano.
Dziś, w oczach Andzi, piękny antyk wydawał się szkaradnym, rozklekotanym gratem, który dawno należało sprzedać, lub podarować komu.
— Mateczko — rzekła — zdaje mi się, że ten zegar się popsuł.
— Zkądże to wnosisz?
— On się fatalnie spóźnia! i niema się czemu dziwić. Pan Faramuziński mówił, że to antyk, że ma przynajmniej sto lat, a trudno wymagać, żeby po stu latach mógł być jeszcze zdatny go użytku. Doprawdy, mogłaby mateczka kupić nowy. Teraz są modne regulatory, ładne i nie drogie. Albo wie mama co? niech mama kupi zegar z kukułką, jak u emeryta na drugiem piętrze. Będzie weselej w mieszkaniu.
— Żadnego nie kupię, bo ten jest jeszcze bardzo dobry.
— Mówię mateczce, że się późni.
— No to przekonaj się: na toalecie leży mój zegarek, który doskonale chodzi, a masz przecież i swój własny.
Andzia pobiegła i wróciła trochę zawstydzona.
— Powaryowały dziś te zegary! — rzekła, — wszystkie jakby się zmówiły na jedno.
Książka, za pomocą której dziewczyna czas skrócić pragnęła, wczoraj jeszcze niesłychanie zajmująca i przerwana w najciekawszem miejscu, na rozdziale, w którym lord Wiliam Fitzmitzhave, przed siedmiu laty podczas rozbicia się okrętu na Oceanie Spokojnym utopiony, według zeznania marynarzy pożarty razem z sakwojażem i kapeluszem przez rekiny, wylądował w Plymoucie, aby odzyskać swoje dziecko i żonę, która wyszła już za mąż, jako wdowa, za wice-admirała hiszpańskiego — dziś wydała się Andzi niesłychanie nudną. Nie interesował jej już ani cudownym sposobem ocalony lord, ani zazdrosny hiszpan, ani zrozpaczona lady, ani pojedynek na wybrzeżu morskiem — nic.
Najpiękniejsze efekta były dla niej stracone; czytała machinalnie, bez wrażenia, nie zdając sobie sprawy z treści, może nawet nie rozumiejąc o co chodzi. Przewracała kartkę za kartką, a kiedy doszła do ostatniej, na której znajdował się napis: „koniec tomu czwartego i ostatniego“, odrzuciła książkę z niechęcią i znowu spojrzała na zegar.
Francuzki antyk wskazywał kilka minut po czwartej. Andzia zaczęła przeglądać żurnale mód. Rysunki sukien i kapeluszy zajmowały ją może więcej niż przygody lorda, ale nie tak bardzo jak zawsze, nie przykuwały jej uwagi. Myśl jej była daleko, a główka pracowała nad rozwiązaniem zagadki: dla czego widowiska teatralne w ogródkach zaczynają się dopiero o godzinie ósmej wieczorem, kiedy z równym pożytkiem dla sztuki i dla spragnionej wrażeń publiczności mogłyby się zaczynać o szóstej?
Że też nie znajdzie się człowiek, któryby ten dziwmy obyczaj zreformował...
Andzia układa sobie w myśli, jak się ubierze. Ma kilka sukienek modnych, nowych i bardzo ładnych, ma też i dwa kapelusze, i to nie własnej roboty, ale oryginalne, z magazynów. Jeden kupiła na Długiej, drugi na Freta. Ten ostatni z kwiatami i ptaszkiem, najświeższego fasonu; był nawet bardzo kosztowny. Magazynierka żądała za niego sześć rubli, i po długim, długim targu, wzięła pięć bez dwóch złotych. Drogo, bo drogo, ale też zapewniała i przysięgała się na wszystkie świętości, że to jest model z Paryża, i że tylko po znajomości odstąpiła go za tę cenę. Otóż Andzia postanowiła wystroić się właśnie w ten model. Suknię weźmie nie popielatą, jak postanowiła rano, i nie granatową, jak zadecydowała podczas obiadu, lecz czarną, albo... nie. Stanowczo czarną. Czarna jest najlepiej zrobiona ze wszystkich, doskonale leży i ma ozdoby z dżetów. Do tego będzie parasolka nowa, rękawiczki nowe, i ponieważ wieczorem może być chłodno, więc leciutkie okrycie na rękę.
Podczas ubierania się, decyzya ulegała jeszcze wielokrotnym modyfikacyom i poprawkom; suknia popielata i granatowa były wyjmowane z szafy i przymierzane, ale w obec zalet czarnej, poszły napowrót na kołek.
O siódmej Andzia gotowa już do wyjścia, zapinała rękawiczki, a matka patrząc na nią, pomyślała, że siostrzeniec Faramuzińskiego ma gust, i że długo szukaćby musiał, chcąc znaleźć równie ładną dziewczynę nietylko na tej ulicy, ale nawet w całej parafii Panny Maryi.
— Oby jej Bóg dał tyle szczęścia ile urody! — pomyślała w duchu...
Andzia rzuciła się matce na szyję.
— Do widzenia mateczko — rzekła. — Proszę być o mnie spokojną.
— Czemu ty się Andziu tak śpieszysz? Dopiero siódma dochodzi.
— O mateczko! nim zajdziemy, upłynie kawałek czasu. Podobno śliczną sztukę dziś grają, nie chciałabym się spóźnić...
— No idź, idź kochanie.
Andzia pobiegła do sąsiadek.
Pani Kubikowa już była w całkowitym rynsztunku. Wysoka, niezmiernie szczupła, w kapeluszu pod brodę zapiętym, w wielkim szalu francuzkim zarzuconym na kościste ramiona, wyglądała jak na sztorc postawiona deska, na którą narzucono kawał materyi w jaskrawe palmy i kwiaty. Szal dość mięsisty i ciężki drapował się na niej dziwnie jakoś gładko, bez fałdów, jakby go na niej powieszono, ażeby wysechł po deszczu, lub aby się przewietrzył.
— O, tak, to rozumiem — rzekła pani Petronella, ujrzawszy Andzię, — Andzia to jest panienka punktualna, ubierze się na czas, bez żadnego zachodu i wygląda jak żurnal — nie tak jak moje.
— Alboż Mania i Józia jeszcze nie gotowe?
— Także! Wołałam już od godziny, że czas, ale jak się zaczną czesać, pudrować, sznurować...
— Mają przecież takie śliczne figurki.
— Ma Andzia słuszność. Prześliczne! zachwycające! Kość z pieczeni cielęcej ma kubek w kubek taką samą figurkę jak one. Zdrowie już straciłam, kłócąc się o te stroje.
— Przecież trzeba się ubierać jak wszystkie — odezwała się nieśmiało Andzia.
— Zapewne, ale dzisiejsza moda cudaki z was robi. Jakieś dodatki, turniury, kto to kiedy widział! Jesteście młode, więc ubierajcie się modnie. Co do mnie, kłaniam uniżenie i powiadam, że takiego dziwoląga, takiego sumograda za nic na świecie nie przyczepiłabym sobie do ubrania. No, panny! długo tam jeszcze? Andzia już od godziny czeka.
— Zaraz, mamo, w tej chwili — odezwały się dwa piskliwe głosiki; — już kapelusze wkładamy...
— Słyszy Andzia — rzekła pani Petronella, — co za cudowny pośpiech! one już są w kapeluszach! Osobliwość, słowo daję! Teraz gotowa jestem założyć się, że Mani pięciu guzików u rękawiczek brakuje.
— Tylko dwóch mamo — odezwał się głos z drugiego pokoju — i właśnie pierwszy kończę przyszywać.
— Powiedziałam! Niechże Andzia siądzie, bo jak im się teraz różne haftki i kokardki zaczną obrywać, to jeszcze przeczekamy z godzinkę...
Wbrew przewidywaniom pani Petronelli, panny ukazały się niebawem. Blade ich twarzyczki kryły się pod skrzydłami szerokich kapeluszy, w zgrabnie skrojonych sukniach wyglądały wcale dobrze.
Z wesołą rozmową i śmiechem puściły się naprzód! pani Petronella poważnie kroczyła za niemi.
Na ulicach było gwarnie, tłumno. Wszędzie pełno ludzi, przecisnąć się trudno. Prawdziwe dzieci Warszawy, szczególniej ze starych jej dzielnic, przyzwyczajone do chodników wązkich i uliczek ciasnych, lubią tłum. Szczupła panienka przeciska się przez zwarte szeregi ludzi, wchodzi śmiało w gromadę tam, gdzieby barczysty i krzepki wieśniak się nie odważył. Na wielkich nabożeństwach w katedrze, gdzie zdaje się na wetknięcie szpilki miejsca nie ma, przeciśnie się do samego ołtarza; na procesyi Bożego Ciała zdobędzie najlepsze miejsce, na Powązkach w dzień Zaduszny, wśród wielotysiącznej gromady, przepłynie jakoś szczęśliwie przez wązką bramę cmentarną... i szczęśliwa, zadowolona, dumna jest ze swoich tryumfów, a powróciwszy do domu, opowiada z zapałem:
— Co też było ludzi, jaki ścisk! myślałam, że mi wszystkie żebra połamią!
Rzeczywiście, czasem łamią, ale ponieważ nie wszystkim się to trafia i nie codzień, więc przy zdarzonej okazyi prawdziwa Warszawianka znów się stawia, znów się zręcznie przez gromady ludzi przepycha, i cieszy się, że jej omało nie zadusili.
Jak dla ptaka przestworze powietrza, dla zwierza gęstwina leśna, jak woda dla ryby, tak dla warszawianki tłum zdaje się być najmilszym żywiołem.
Andzia, blade dziewczyny i pani Petronela szły szybko, przeciskając się wśród ludzi z największą zręcznością.
W ogródku, jak zwykle przy święcie, było pełno. Wszystkie stoliki oblężone; pomiędzy gośćmi uwijali się garsoni w zatłuszczonych frakach i dziewczyny usługujące, z talerzami, szklaneczkami i kuflami.
Zawzięci i prawdziwi amatorowie sztuki, którzy przyszli napawać się pełnym okropności melodramatem za całą złotówkę, zwartym szeregiem otoczyli krzesła, i czekali z upragnieniem rychło się sztuka rozpocznie.
W krzesłach było pełno; loże wszystkie zajęte.
— Zawsze tak, gdy on występuje — szepnęła Mania do Andzi. — Publiczność przepada za nim.
Podniosła się wreszcie kurtyna. Grano odwieczny melodramat francuzki, pełen okropności i mordów. Kuzyn pani Kubikowej występował w roli szlachetnego, a prześladowanego przez losy młodzieńca. Kochał piękną dziewczynę, tę mu wydarto, chciał mścić się swej krzywdy, lecz przeciwnicy byli silniejsi, zginął więc w walce, a ostatnie jego wyrazy były pożegnaniem dla ukochanej.
Jak on oświadczał miłość dla swojej wybranej! jak rozpaczał po jej stracie, jak walczył, jak umierał — o tem możnaby dużo powiedzieć. — Andzia jednak była zachwycona. Oczu nie odrywała od sceny, a każdy oklask dany artyście napełniał ją dumą i radością.
Najmniej zachwytu okazywała pani Petronela; otulona w swój szal francuzki, przymykała oczy, i co chwila pytała córek, jak daleko do końca??..
— Mama nic nie uważa — odezwała się Józia.
— Owszem, dosyć uważam.
— Prześliczna sztuka!..
— Cokolwiek za długa. Panowie którzy urządzają teatr, powinniby pamiętać, że każdy ma swoje zatrudnienia i potrzebuje się wyspać...
— Przecież czasem trzeba się i zabawić...
— Taka zabawa!! Ciągle się tylko kolą i zarzynają jak w szlachtuzie!
— Co też mama najlepszego mówi? przecież to znakomity dramat, a dla nas interesujący tem bardziej, że w nim Oleś zbiera ogromne tryumfy.
— Jaki Oleś?
— No, Oleś — nasz kuzyn. Czyż mama nie zna Olesia?
— Znam — ale go tu nie widzę.
— Niepodobieństwo! Główny bohater sztuki; ten właśnie, który przysięga w tej chwili, że jest niewinny.
— A to sumogrado!
— Że też go mama nie poznała!
— Mam krótki wzrok i każdy z tych komedyantów wydaje mi się jednakowy.
— Nie wszystkim jednak dają takie oklaski.
Rzeczywiście oklasków mu nie szczędzono. Artysta, wiedząc jakich mieć będzie słuchaczy, a może chcąc olśnić Andzię, względem której powziął pewne zamiary, wpuścił do ogródka, ma się rozumieć darmo, ze czterdziestu urwisów, a ci po każdem jego odezwaniu się robili taki wrzask i łomot, że można było mniemać, że cała publiczność entuzyazmuje się niezwykle. Oklaskom owych chłopaków towarzyszyły wnet brawa od tej publiczności zawziętej, która się za krzesłami na „stojących miejscach“ lokuje; piwosze rozweseleni przy kufelkach także krzyczeli brawo, sami nie wiedząc za co i dla czego, a wszystko to razem wzięte tworzyło burzę oklasków, która imponowała Andzi. Artysta wielki w jej oczach, teraz wydawał się geniuszem, który nietylko ją jedną, ale wszystkich elektryzować potrafi.
Po skończonem widowisku, nim pani Kubikowa z córkami i Andzią zdołały lożę opuścić, Oleś, któremu rola pozwoliła zejść ze sceny na dziesięć minut przed końcem sztuki, przebrawszy się pośpiesznie, oczekiwał przy wyjściu.
— Obiecałem odprowadzić ciocię i panie — rzekł z ukłonem, — stawiam się na słowie.
— Ślicznie dziś grałeś — odezwała się Mania.
— Znakomicie, zachwycająco! — potwierdziła Józia, — i trzeba przyznać, że miałeś ogromne powodzenie.
— Tak sobie — odrzekł artysta z miną człowieka, który jest już przesycony i znudzony objawami uwielbienia ze strony ziomków.
— Mój Boże! — odezwała się Andzia — pan sobie nic nie robi z tych oznak zachwytu?
— Proszę pani — odrzekł półgłosem, — czasem jedno słówko daje więcej zadowolenia, aniżeli okrzyki tłumu.
Andzia spuściła oczy.
— Olesiu — odezwała się pani Petronela, — powiedz mi, ile też ci płacą za to komedyanctwo?
— Ach! jaka mama prozaiczna! — zawołała Mania. — Chłopiec tylko co ze sceny zeszedł, jeszcze rozentuzyazmowany, pod wpływem gry i powodzenia, a mama pyta: ile mu za komedyanctwo płacą? Przecież Oleś nie jest komedyant, lecz artysta!
— Proszę! nie wiedziałam.
— Mama także jest artystką muzyczną, a nikt nie nazywa mamy podwórzową harfiarką.
— A cóż tak obstajesz za Olesiem? Czy go nazywam komedyantem, czy artystą, na jedno wyjdzie! był, jest i będzie sumogrado; uczyć się nie chciał, ojca nie słuchał... Mógłby być do tej pory człowiekiem, a jest niewiadomo czem. Bardzo cię proszę, nie ciągnij mnie za rękaw; prawdomówna jestem, i czy w oczy, czy za oczy, nietylko jemu, ale i każdemu śmiało powiem, co mam na myśli.
— Ależ mamo, on słyszy — szepnęła Józia.
— To bardzo dobrze. Od tego ma uszy.
Obawa Józi była płonna. Ostatnie wyrazy wypowiedziane przez matkę, nie doszły do ucha artysty. Towarzyszył on Andzi i wysunął się razem z nią o parę kroków naprzód.
— Czy wolno podać pani ramię? — zapytał z przesadną grzecznością.
Andzia przyjęła w milczeniu.
— Pan musi być bardzo zmęczony, po odegraniu takiej trudnej i dużej roli? — zapytała.
— Ale gdzież tam! Ptak swobodnie buja w powietrzu, a artysta jest w swojem żywiole, gdy stąpa po deskach scenicznych, a ja, proszę pani — dodał ciszej, — grałem w wyjątkowo pomyślnych warunkach i byłem bardzo, niewypowiedzianie szczęśliwy.
— Z oklasków?
— O nie... cóż tam oklaski! mam ich codzień aż do znudzenia. Byłem szczęśliwy i dumny, gdyż patrzyły na mnie oczy... jedne, jedyne, które od razu poznałem ze sceny, bo jaśniały jak gwiazdy. Dla nich też tylko grałem... dla tych oczu... Pani zdaje się tego nie rozumieć... a jednak... a jednak... niekiedy bywają w życiu takie zdarzenia, że od razu, jak z drobnej iskierki pożar... z jednego spojrzenia w sercu powstaje wulkan... Bywają chwile, że cała dusza od razu wstrząśniona... złamana, albo nad wszelki wyraz szczęśliwa, tonie w przestworzach marzenia... i wyrywa się, chcąc rozkuć pęta konwenansów, przesądów i paść jak długa do stóp ubóstwionej i wybranej istoty...
Andzia, drżąc ze wzruszenia, słuchała tych słów nie mających sensu, ani związku; pod wrażeniem, ani analizować ich, ani zastanawiać się nad niemi nie mogła, i może nie rozumiała nawet pojedynczych wyrazów — chwytała tylko dźwięki ich przyciszone, śmiałe, namiętne, upajała się niemi. Serce jej nigdy jeszcze nie uderzało tak gwałtownie, nigdy rumieniec żywszy nie wykwitał na jej twarzyczce młodziutkiej.
Wdzięczna była niejasnym latarniom za to, że w skąpem ich świetle łatwiej mogła pomieszanie swe ukryć, wdzięczna wietrzykowi nocnemu, który chłodził jej skronie rozpalone i żywemi falami krwi młodej tętniące... A towarzysz jej głos coraz bardziej zniżając, szeptał jej prawie do samego ucha, kommunały o duszach pokrewnych, o sztuce, o miłości, o życiu pełnem wrażeń i zachwytów, o zentuzyazmowanych tłumach, ścielących kwiaty pod stopy wybranych swych ulubieńców... Nareszcie głośniej już nieco, niby zwracając nagle na inny przedmiot rozmowę, zapytał:
— Czyby też pani mogła polubić artystyczne życie?
— Dla czego się pan o to pyta?
— Bo przeczuwam w pani wielki talent, bo jakiś głos wewnętrzny mówi mi, że pani zostaniesz gwiazdą pierwszego rzędu, że elektryzować będziesz massy... czarować je wejrzeniem i głosem.
Nim Andzia na odpowiedź się zdobyła, stanęli u bramy.
Pani Petronela kościstą dłonią ujęła rączkę od dzwonka i szarpnęła nią kilka razy niecierpliwie.
— Ach ten sumogrado Józef! — rzekła — pewnie się strąbił i każe nam wyczekiwać pod bramą.
Po kilku minutach klucz ciężki zgrzytnął w zamku, artysta ucałował rękę ciotki, kuzynkom się ukłonił, a Andzi podał rękę w milczeniu. Zdawało mu się, że rączka jej ścisnęła dość mocno jego palce.
Odszedł zadowolony niezmiernie.
— Kokosowy interes... kokosowy! — mówił sam do siebie. — Będę miał śliczności żonę i śliczności aktorkę; chałupę mamy Klejnowej zaraz sprzedam, bo co mi po niej? honorów obywatela miasta Warszawy nie pragnę; kupię dekoracye, bibliotekę, kurtyny, założę własną budę, i jazda w świat! Dość już wysługiwania się; sam sobie dyrektorem będę, a z taką ładną żoną i takiemi pieniędzmi, jakie ona mieć może, karyera pewna... Może pani mama będzie robiła jakie subiekcye, może nie zechce dać córeczki i groszy... Głupstwo! alboż nie grałem Romea we Włocławku. Córeczka pójdzie za mną, jako żoneczka, a grosze za nią, boć jej matka nie wydziedziczy... W czepku się rodziłem — w czepku!
Zaśpiewał wesołą aryjkę i puścił się Zjazdem ku mostowi. Chciał być sam, orzeźwić się powietrzem, uporządkować myśli chaotycznie cisnące się do głowy... Biegł szybko, instynktownie może uczuwając potrzebę ruchu i fizycznego zmęczenia.
Biegnąc, jakby go kto gonił, potrącił dwóch ludzi, od strony mostu w górę idących. Byli tak zajęci rozmową, że wcale nie zważali na niego! on również na nich nie spojrzał... Cóż go obchodzić mogli jacyś dwaj zapóźnieni spacerowicze, jego, genialnego artystę, w niedalekiej przyszłości dyrektora teatru, męża zachwycającej żony! A jednak ci ludzie także o Andzi myśleli i rozmawiali.
Faramuziński to szedł z siostrzeńcem swoim, Franusiem, jak go pieszczotliwie nazywał. Z powodu wielkich pomyślności, jakie ich obu w tym dniu spotkały, stary kawaler hulać postanowił. Udali się więc zaraz popołudniu na Kępę, zkąd powracali lądem i pieszo, aby apetytu nabrać i w ogródku dzień sutą kolacyą zakończyć.
— Śliczny to dzionek — mówił wujaszek do siostrzeńca — śliczny jak rzadko. Szampanem by go oblać należało, a przynajmniej dobrem piwem, wprost z lodu... Pani Michalina pozwoliła ci bywać, o Andzię się starać, a dla mnie, słuchaj Franek, dla mnie była dobra, jak nigdy! Czy ty wiesz, czy wiesz — mówił głos zniżając — żem ją dziś wycałował po rękach! Jak mi honor miły — i nie bardzo się nawet broniła.. Czy ty wiesz, czy wiesz, Franek, że ona miała dzisiaj w oczach coś, co opowiedzieć się nie da, coś dziwnie słodkiego i łagodnego. Ja nadziei nie tracę. Pomyślno chłopcze, jak będziemy żyli! Hę? Jak królowie! Ty weźmiesz córkę i będziesz szczęśliwy, ja wezmę matkę i będę jeszcze szczęśliwszy. Dwa domy pełne szczęścia! rozumiesz ty Franek, co to jest?
— A jeżeli nas nie zechcą? — wtrącił siostrzeniec.
— Nie gadaj — zechcą i wezmą. Andzia chybaby oczu nie miała, żeby jej się taki dzielny chłopak, jak ty, nie podobał — pójdzie za ciebie, jak amen w pacierzu, pójdzie — a gdy to się stanie, to moje papiery znacznie w górę podskoczą. Bo uważaj sam: dopóki Andzia w domu, matka ma wymówkę, że los córki pierwszy, ale gdy ta córka w tobie opiekuna znajdzie, wtenczas ostro wystąpię... i powiem: Milczałem dotąd, dopóki był cień racyi, dopóki miała pani pozór wymówki, ale teraz dla kogo będziesz pani w domu samotnie siedziała? Dla burego kota? dla stróża Józefa? czy dla lokatorów? Już ja jej powiem, a wiesz, że w potrzebie umiem być wymownym, i że potrafię składną oracyjkę palnąć.
Tak rozprawiali wujaszek z siostrzeńcem, obaj nadzieją szczęścia podnieceni.
Faramuziński rozhulał się na dobre.
— Pij Franusiu kochany — mówił — pij, jedz co się zmieści, używajmy świata kiedy nam dobrze.
— Jeszcze niedobrze, wujaszku.
— Jeszcze niedobrze! Patrzcie jaki gorączka! To ja, twój wuj, obywatel, człowiek znany, mogę czekać na to, żeby mi dobrze było, trzydzieści lat blizko i nic nie mówię, a ty, smyku jeden, głupich kilku miesięcy nie wytrzymasz! Ani mi się waż odzywać w ten sposób. Dobrze nam jest, i koniec! Hej garson, wina, a dobrego, niech wiem za co płacę.
— Na co wina wujaszku? dość już mamy.
— Niedość, do kroćset! — krzyknął stary uderzając w stół pięścią. — Wypijemy za zdrowie Andzi, za zdrowie pani Michaliny, i — oby nam się dobrze działo na świecie...
Gdy wracali do domu, siostrzeniec mocno podnieconego wujaszka trzymał pod ramię. Faramuziński wymachiwał rękami, co chwila zatrzymywał się, obejmował Franka za szyję, całował go, płakał i mówił:
— Uszy do góry, Franku! Ja do niej przemówię. I dla nas słońce wejdzie, jak powiada jakiś tam poeta...
Nareszcie młody człowiek odprowadził wujaszka do domu i ułożył go na spoczynek.
Podobno miał p. Faramuziński tej nocy sny zachwycające.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Klemens Szaniawski.