Nieruchomość Nr 000/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nieruchomość № 000 |
Pochodzenie | Wybór pism w X tomach Tom I |
Wydawca | nakładem autora |
Data wyd. | 1891 |
Druk | Drukarnia „Wieku“ |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst Cały tom I |
Indeks stron |
Noc letnia krótka jest, zwłaszcza w mieście, gdzie wieczór ginie w obec oświetlonych okien sklepowych, północ jest uważana jeszcze za wieczór, a świt zjawia się na horyzoncie nie według miejskich zwyczajów, lecz zgodnie z normalnym porządkiem i prawami natury... Jeszcze szaro, jeszcze latarnie płoną, — a już z kościoła Sakramentek słychać dzwonek, który przybycie dnia zapowiada.
Światła uliczne gasną, na tle poranku rysują się mury i wieże, wozy piekarskie z przeraźliwem dudnieniem i łoskotem toczą się po wązkich ulicach...
Słońce ukazuje się na wschodzie. Wychyla złote oblicze niby z pod ziemi, i rzuca jasne blaski na Wisłę, na mosty, na wieże, na domy, co się na wybrzeżu amfiteatralnie piętrzą... Podnosi się wyżej, coraz wyżej, wlewa potoki jasności w wązkie uliczki, w ciasne podwórka, napełnia blaskiem rynki i place, złoci szyby w oknach, połyskliwe blachy wież kościelnych, rozkłada świetlne smugi na wydeptanych chodnikach, na brukach, przeplata je cieniami od ścian.
Pracująca i nabożna ludność się budzi, słychać odgłos sygnaturek i dzwonów od Sakramentek, Franciszkanów, od Św. Jacka, Paulinów, od Pijarów, od Fary, od Św. Marcina... Śpieszą ludzie modlić się, pracować, lub też rozpoczynać dzień w szynkowniach, które także równo ze wschodem słońca otwarto. Biegną, popychają, potrącają się nawzajem i napełniają ulice tym gwarem i wrzawą, który od rana się zaczyna a dopiero późną nocą ustaje.
Tego dnia, zaledwie słońce wychyliło się z za Wisły, w ciężkich, okutych mocno drzwiach nieruchomości pani Klejnowej zgrzytnął klucz i z ciemnej sionki wychylił się stróż Józef, nizki, barczysty chłop, z twarzą szeroką i krótko przystrzyżonymi wąsami, ubrany w bluzę niebieską i czapkę barankową pomimo lata. Wyszedł przed dom z ogromną miotłą osadzoną na ciężkim kiju i zaczął nią chodnik i bruk zamiatać, mrucząc półgłosem na „paskudny naród“, który dzień w dzień, w piątek i świątek, śmieci i śmieci bez końca, jak gdyby nie miał nic lepszego do roboty.
Nieruchomość front miała wązki, o trzech oknach, była trzy, a właściwie czteropiętrowa, jeżeli liczyć za piętro mansardzik pod dachem z oknami w dymnikach, gdzie były małe stancyjki, chętnie przez kawalerów zajmowane. Na dole, po jednej stronie bramy znajdował się sklepik z wiktuałami, utrzymywany przez tęgą jejmość, wdowie po konduktorze kolejowym; po drugiej zaś stronie był sklep z obuwiem męzkiem, damskiem i dziecinnem, a zarazem warsztat majstra Kulasińskiego, bardzo godnego szewca.
Zaledwie Józef bramę otworzył i ulicę zamiatać zaczął, wnet, „konduktorka“ gdyż tak ją zwykle nazywano, otwierała sklepik, do którego zaraz zaczęła napływać procesya sług z koszykami i bez koszyków, po bułki, chleb, węgle, drewka i po najrozmaitsze przedmioty, w które pani konduktorka zaopatrywała stale swój magazyn.
Z po za drzwi sklepowych, zamkniętych na sztabę żelazną, dawało się słyszeć stukanie, a na to hasło Józef rzucał miotłę, odejmował sztabę i sklep otwierać pomagał. Za tę czynność otrzymywał zwykle bułkę, a czasem, gdy właścicielka sklepu była w dobrym humorze — i kieliszek wódki, do której oficyalista pani Klejnowej miał pociąg stały i niezmienny.
— Dzień dobry pani — rzekł zdjąwszy sztabę i otworzywszy drzwi sklepiku.
— Dzień dobry Józefie, dzień dobry, możebyście nie wzgardzili kieliszkiem na śniadanie?
— Bóg zapłać. Wzgardzić nie wzgardzę i wypić wypiję, skoro pani taka grzeczna i chce łaknącego człowieka potraktować; bo choć Bóg miłosierny daje lato, ale zawdy rankiem chłód idzie, snadź od Wisły.
— Jakoś dziś w nocy było cicho? — rzekła.
— A cicho... o dwunastej z drugiego piętra lokatory przywlokły się, widać z tyjatru, a później już nikt...
— Dziw, że kawalerowie nie szturmowali nad ranem...
— Dziw, albo i nie dziw, proszę pani. Trudno, mieli szturmować, kiedy jak wczoraj wieczór wyszli, tak do tej pory nie przyszli...
— Do tej pory! — zawołała kręcąc głową — do tej pory i jeszcze ich nie ma?!
— A jużci nie ma...
— Że też gospodyni chce trzymać takich wisusów, którzy po całych nocach latają. Jabym zaraz przepędziła na cztery wiatry... jak mi Bóg miły, godzinyby tu nie siedzieli! Ale ona chciwa na grosz, o, chciwa! wynajęłaby nawet pierwsze piętro choćby samemu dyabłu, żeby jej dobrze zapłacił.
— Eh, proszę pani, mnie się widzi, że nie.
— Ale co wy mówicie! wynajęłaby, jeszczeby go w rękę pocałowała.
— Albo pani myśli, że ona z tych kawalerów co ma? tylko zniszczenie domu i nic więcej. Toć chodzę na górę z kwitkami mało nie codzień i złamanego grosza jeszcze od nich nie przyniosłem. „A to, powiadają, jutro, pojutrze, za tydzień“; a jeden, ten czarny z bródką, mówi: „Ot, ożeniłbym się z córką pani gospodyni, toby z komornem było kwita...“
— Patrzcie go! z córką gospodyni! Zaraz! czego to się zachciewa?
— Ale i pani sprzykrzyło się czekać, pewnie dziś każe kartę wywiesić.
— Zawsze, powiadam, że chciwa. Ja przez dwanaście lat płaciłam za ten głupi sklepik i ciupkę, co przy nim jest, czternaście rubli na miesiąc, a na trzynasty rok podwyższyła mi do piętnastu! Słyszał to kto? żeby stateczna, bogata kobieta, pani obywatelka, dziś się na takie zdzierstwa puszczała. Kulasińskiemu też podwyższyła. Powiada, że teraz podatki większe, nieprawda! nie podatki, tylko chciwość! Że sama sobie pani, że kamienicę ma, że ją głowa o nic nie zaboli, że na nią jedną tylu lokatorów pracuje, to jej jeszcze mało, jeszczeby chciała z biednego narodu skórę ściągać. Oni wszyscy tacy ci bogacze! każdy z nich jak worek dziurawy, co go niczem nie zapchasz. Słyszane to rzeczy komorne podwyższać i komu? Biednej wdowie, samej, opuszczonej, sierocie... biednemu szewcowi... i to o całego rubla! bo żeby, dajmy na to, o pół, niechby o pięć złotych, ale zaraz o rubla, jakby to ruble z nieba spadały. Nieprawdaż mój Józefie?
— Trochę prawda, a trochę i nie. Kulasiński nie biedny, i jak przeszłego roku córkę za mąż wydawał, to czystemi pieniędzmi pięćset rubli na stół położył, a zaś nasza gospodyni, po sprawiedliwości mówiąc, jeszcze nie najgorsza, insze gospodynie podwyższają co rok, a niektóre zdzierce co kwartał, po tamtych kamienicach ciągłe przeprowadzki, tu każdy siedzi na miejscu. Jak nastałem tu na stróża po nieboszczyku Onufrym, będzie temu już trzynaście lat na Święty Michał, jeszcze się przy mnie żaden lokator nie ruszył. Którzy wtenczas byli i siedzieli, na dzisiejszy dzień są i siedzą. Jedne kawalery z facyatki zmieniają się często, ale wiadomo pani, że taki naród miejsca nie zagrzeje.
— Józef zawsze za gospodynią trzyma...
— Nie tak za gospodynią, jak za sprawiedliwością... dobra kobieta jest... i nieraz choć p. Faramuziński namawia, żeby komorne podwyższała, ona nie chce i jeszcze go wykrzyczy.
— Patrzcie go! jaki mądry... niedość, że ze swoich lokatorów ciągnie, jeszczeby z cudzych skórę zdejmował! Dziadzisko! I po co taka gadzina tu łazi prawie codzień?...
Józef uśmiechnął się złośliwie.
— A po co do pani łazi tokarz z Piwnej ulicy?
— Tylko proszę, mój Józefie, może sobie co złego myślicie. Tokarz jest porządny majster i stateczny człowiek, dzieci ma odchowane i wyposażone, a że jako wdowiec szuka sobie uczciwej żony, to mu wolno, bo wdowiec, i jakbym ja się namyśliła i wyszła za niego, to mi także wolno jako wdowie. Nie zabroni mi nikt. Zresztą tokarz chodzi niedawno, i albo się ożeni, jeśli go zechcę, albo jeśli nie zechcę, nie będzie wcale przychodził; a ten oto Faramuziński łazi już kilkanaście lat, jak ból po kościach... i niechby sobie chodził, ale po co gospodynię buntuje? po co na nas biedaków nastaje? cośmy mu winni? Niech-no ja go kiedy spotkam, to mu tak powiem, że długo będzie pamiętał. Chciwiec ten, zdzierca!...
Do sklepiku weszło kilka sług, i pani konduktorka, zajęta wrażeniem i mierzeniem, wstrzymała na chwilę potok wymowy... Stróż wymknął się na ulicę i machnął miotłą zawzięcie.
Na pierwszem piętrze otworzył się lufcik, i w nim ukazała się główka młodej dziewczyny z rozpuszczonemi czarnemi włosami...
— Józefie! Józefie!
Stróż w górę spojrzał.
— Mama was woła.
— Idę panieneczko, wnet idę.
Za chwilę Józef się stawił na pierwszem piętrze, w pokoiku, skąpo oświetlonym przez jedyne okno wychodzące na schody. Pokoik ten, właściwie przedpokój, służył pani Klejnowej za jadalnię i za gabinet do przyjmowania interesantów. W nim przepędzała cały dzień. Z tego pokoju wchodziło się do niewielkiego saloniku o dwóch oknach, a za nim znajdował się pokój sypialny. Okna obudwóch tych pokojów wychodziły na front, i widać z nich było ruchliwe życie ulicy. Dzięki temu panował w tem mieszkaniu ciągły szum. Turkot dorożek i wozów bez ustanku wyprawiał szyby w drżenie; echa kłótni i sprzeczek tu dolatywały z ulicy. Pani Klejnowa z córką przyzwyczaiły się do tego gwaru; nie przeszkadzał on im rozmawiać, pracować, grać lub zajmować się niekiedy lekką lekturą. Pani Klejnowa za nic na świecie nie opuściłaby tego mieszkania, gdyż była przekonana, że w całej Warszawie wygodniejszego, lepszego i weselszego nie ma. Pokoiki, które zajmowała z córką, umeblowane skromnie, dość gustownie, utrzymane były we wzorowej, pedantycznej czystości. Posadzka świeciła się jak zwierciadło, na stołach, na krzesłach najbystrzejsze oczy nie dostrzegły pyłu lub plamki. Obicia na ścianach, chociaż nie nowe, wyglądały tak jakby je wczoraj nalepiono. Na oknach ozdobionych firankami śnieżnej białości, stały doniczki roślin pospolitych, lecz pielęgnowanych starannie, wśród nich imponowały rozmiarami dwa duże, kwitnące oleandry, dar p. Faramuzińskiego na imieniny Andzi. W saloniku znajdował się fortepian i szafka z książkami, na stole leżały systematycznie poukładane „Kuryery“ i pismo poświęcone modom. Pierwsze dostarczały nowinek, drugie wskazówek: co teraz noszą i jak noszą. Co prawda, dwa te źródła duchowego pokarmu były dla matki i córki jedyne. Do szafki z książkami, nabytemi i zebranemi przez ojca, rzadko kiedy zaglądały, i sprzęt ten stał raczej dla zapełnienia miejsca aniżeli dla użytku. Bez „Kuryera“ panie obejśćby się nie mogły, przynosił on im bowiem najciekawsze wieści. Bez pisma traktującego o kapeluszach i sukniach również byłoby trudno żyć... bo panie lubiły trzymać się mody i umiały prawdziwie po warszawsku stroić się tanim kosztem i z szykiem. Po dziesięć razy przerabiały jedne i te same suknie, kombinując, sztukując, odbywając nad każdym fałdem lub kokardą długie konferencye, z taką powagą i namaszczeniem, jakby o losy całego świata chodziło. Po za tem piśmiennictwo niewiele je zajmowało. Andzia czytywała niekiedy sentymentalne powiastki; matka jej zaś, kobieta realna i praktyczna, wolała przepędzać czas nad rachunkami, lub też nad przyrządzaniem obiadów, których p. Faramuziński, zapraszany niekiedy, odchwalić się nie mógł.
Do teatru chodziły często. Pani Klejnowa lubiła ten rodzaj rozrywki, wzdychała na dramatach, zaśmiewała się na wesołych komedyach, nie przejmując się wszakże zbyt głęboko ani treścią utworu, ani grą artystów. Lubiła też wiedzieć, kto jest w teatrze, jak ubrany, i ze szczególną uwagą przyglądała się sukniom artystek. Andzia natomiast podczas widowiska wzroku oderwać nie mogła od sceny... zapalała się, entuzyazmowała, oczy jej były pełne blasku, czarne brwi ściągnięte, usta wpółotwarte, pierś podnosiła się niespokojnie. Mogłoby się zdawać, że zapomina o całym świecie, że gotowa jest skoczyć z galeryi, wpaść pomiędzy aktorów i zawołać: „Czekajcie! ja to lepiej od was potrafię...“
Matka nie spostrzegała tego nadzwyczajnego zachwytu, i to także dla niej było obce, że ów zapał datuje się od niedawna, że zrodził się i powstał zaledwie przed pół rokiem. Nie dostrzegała też tego, że Andzia bywa niekiedy dziwnie zamyślona, i że często odwiedza lokatorkę, zajmującą na temże samem piętrze dwa pokoiki w oficynie. Drzwi od tego lokalu wychodziły na ganek z galeryjką drewnianą, ciągnącą się wzdłuż całej oficyny — i znajdowały się o kilka łokci zaledwie od drzwi mieszkania pani Klejnowej. Lokatorka i córki jej, oraz od czasu do czasu przybywający kuzynek, lubili przesiadywać na ganku, zwłaszcza w lecie, gdy w nizkich pokoikach było gorąco i duszno. Andzia też znaczną część dnia przepędzała na ganku z robótką, a z córkami owej lokatorki znała się prawie od dziecka...
Pani Klejnowa co rano odbywała konferencyę ze stróżem. Zawołany przez lufcik Józef przychodził z ulicy, stawał w pierwszym pokoju przy drzwiach, a zdawszy relacyę, otrzymywał szklankę herbaty, którą wypijał, przez uszanowanie dla pani, na schodach.
— Jak się macie Józefie? — witała gospodyni swego cerbera.
— Bogu dziękować, do nóżek pani gospodyni upadam.
— Cóż słychać?
— Bogu dzięki, nic — tylko kawaliry jeszcze nie przyszli i nie nocowali w domu...
— A cóż mnie to obchodzi! mój Józefie.
— Wiadomo, że pani gospodyni to wszystko wraz, jeno do tego się mówi, że o pieniądze się dziś nie upominałem, jako że ich nie ma. Chyba pani gospodyni kartę wywiesić każe.
— Poczekamy jeszcze, może się namyślą i zapłacą.
— Ehe! oni też także podobne do zapłaty, jak ja... do panny młodej, to proszę łaski pani gospodyni, lekki naród... wiatrem żyje, a dla człowieka nietylko, nie przymawiając, dziesiątki, ale słowa poczciwego nie ma. Po sprawiedliwości mówiący, panowałoby takich lokatorów w harmatę nabić i wystrzelić...
— Cóż tam więcej?
— Bogu dzięka nic, jeno u Kulasińskiego piec się rozwalił...
— Ciągłe szkody! Jakim sposobem mógł się piec zawalić?
— Po prawdzie pani powiem. Onegdaj gości mieli i w porządnej kompanii zabawili się krzynkę. Któryś nogą zawadził... że zaś pieczysko stare i kruche, to się i rozleciało...
— Ja reperować nie myślę. Umieli popsuć, niechże umieją naprawić.
— Zawdy trza zduna sprowadzić, raz według tego, że szewcy pieca nie sporządzą, bo na to szewcka głowa je nic potem, a po drugie, że i na drugiem piętrze u emeryta kuchnia dymi...
— Znowuż! przeszłego roku naprawiana...
— Prawda to jest, ale że dymi, to dymi jak na urząd. Emeryt całkiem się zbuntował, i powiada, że na pani koszt nową kuchnię postawi, zaś niby jego żona nic nie mówi, jeno ciągle płacze, a sługa powiedziała, żeby sobie od pierwszego szukali innej, bo, powiada: „ja też jestem na ten przykład bozkie stworzenie i nie chcę być uwędzona jak śledź...“
— Co kłopotów z tym domem! co kłopotów!... już nawet nie chcę pytać o więcej...
— Ha! więcej to Bogu dzięka już nic, jeno rewirowy przykazował, że ma być jakaś kara, niby za sługę, co przez praśportu meldowana i jako też książeczki nie ma... i to jeszcze byłoby bajki, jeno, że cości kiedyś zmalowała w jenszej służbie i ma cztery tygodnie kozy...
— Kara?
— A jużci kara, coś o dziesięciu rublach rewirowy opowiadał.
— Ani myślę płacić, ani mi się śni! za co?
— Jak ta sobie pani gospodyni miarkuje, nie moja na to głowa... Najlepiej, żeby pani gospodyni sama pofatygowała się do cyrkułu, toby się pani gospodyni dowiedziała też według frontu, co go przykazują malować, jako że obdrapany jest i miejscami z niego trynk het pooblatywał.
— Co oni chcą? śliczny front!
— Ja sam tak powiadam, proszę pani gospodyni. Po ludziach gorsze fronty niż nasz i dla tego nie malują, jeno że pani gospodyni wdowa, to się zaraz kużdy chce niewiadomo do czego przyczepić...
— Et, co tam Józef plecie!
— Może i plecie... Ja się na polityce nie znam, jeno to jeszcze pani gospodyni melduję, że jako sklepikarka piszczy, że jej za drogo, i że na takie wyżyłowane komorne całym swoim handlem nie obstanie... choć mnie się widzi, że łże, bo wiem, że co tydzień po trzy, a już najbiedniej po dwa ruble do oszczędności nosi.
— Niech ją licho weźmie. Jeżeli jej się tu niepodoba, to może się od pierwszego wynosić.
— Ja też tak samo powiadam, ale ona się nie wyniesie... Gada, aby gadać, zwyczajnie oto, jak baba...
— Niech-no Józef za dużo nie mówi... Macie herbatę, wypijcie. Ja sama zobaczę piece i kuchnie. Pójdzie też Józef do p. Faramuzińskiego i poprosi, żeby koniecznie wieczorem dziś przyszedł, ale niech Józef powie, że koniecznie.
— A jużci, powiem, że pani gospodyni nakazała, żeby p. Faramuziński duchem leciał, bo pilno trza.
— Powiedźcie, że ja proszę... wyraźnie wam mówię...
Józef wziął herbatę, ukłonił się nizko swej pani i wyszedłszy, zasiadł na schodach i pił gorący napój, dziwiąc się przytem, co ludzie w nim widzą dobrego? Ta kwestya bardzo często zajmowała jego umysł i nieraz debatował nad nią ze stróżem sąsiedniego domu. Obadwaj zgadzali się na to, że oprócz słodyczy, zresztą wszystko w herbacie jest oszukaństwo, wymyślone na otumanienie dobrych ludzi. Ani to wódka, ani barszcz, ani tem się rozgrzać, ani najeść... parzy tylko w zęby i nic więcej. Pomimo tego pił, bo skoro dają pić należy, a ponieważ cały świat tego napoju używa, to widać musi coś w nim być.
Pani Klejnowa przeszła do sypialni, pobyła tam z kwandrans i ukazała się już w kapeluszu, w rękawiczkach, gotowa do wyjścia. Widząc ją w czarnej sukni, zgrabnem okryciu, z twarzą przysłoniętą woalką, trzeba było przyznać, że Faramuziński miał słuszność.
Drobniutkie zmarszczki niknęły pod lekką zasłoną, z pod kapelusza zaś wychylały się włosy bujne i czarne, z pod woalki błyszczały duże oczy, pełne życia. Wzrost miała wysoki i tuszę średnią, figurę zgrabną i na pierwszy rzut oka uchodzić mogła za kobietę trzydziestoletnią najwyżej. Ruchy jej były szybkie, energiczne, ale niepozbawione wdzięku, ręka w obcisłej czarnej rękawiczce wydawała się malutka i zgrabna.
— Andziu — rzekła do córki — ja wychodzę. Posprzątaj tu sama, bo ja ci pomódz dziś nie mogę.
— Prędko mama powróci?
— Nie wiem... tyle mam różnych interesów... za dwie godziny, może za trzy, zdążę przyjść do domu.
Andzia zabrała się do robienia porządków z wielką energią i pośpiechem. Mogłoby się zdawać, że i ją także powołują jakieś ważne czynności, i że nie ma ani chwili czasu do stracenia. Ktoby się bacznie tym porządkom przyglądał, zauważałby zapewne, że nie były one dokonywane ze zwykłą drobiazgowością i pedantyzmem, i że pani Klejnowa znalazłaby to i owo do poprawienia.
Ukończywszy sprzątanie bardzo prędko, Andzia stanęła przed lustrem i układała swe lśniące, czarne warkocze w jakieś misterne sploty. Staranność znać było w całej toalecie. Widocznie chciała ładnie wyglądać, co się jej też bez trudności udało. Wzrost miała matki, rysy twarzy regularne, oczy duże w prześlicznej oprawie, cerę świeżą i zarumienioną.
Dziw, jakim cudem taka hoża, dorodna, zdrowiem kwitnąca istota wychowała się i wyrosła wśród murów miejskich, w dusznej atmosferze, prawie nie widząc słońca, nie znając ożywczego tchnienia lasu i łąk. A przecież wyrosła tak pięknie, jak palma duża wśród rumowisk i rozwalonych murów.
Spojrzała w lustro i uśmiechnęła się, potem rzuciła jeszcze wzrokiem dokoła, aby się przekonać, czy matka nie będzie miała powodu do zrzędzenia, i wyjęła klucz z zamku, chcąc wyjść i zamknąć mieszkanie.
Na zarumienionej jej twarzyczce malowało się wielkie ożywienie i radość, półgłosem nuciła piosenkę. Już miała wyjść, gdy we drzwiach ukazał się p. Faramuziński.
Był zadyszany i zmęczony, oddychał ciężko.
— Gdzie mama? — zapytał w progu.
— Wyszła — odrzekła lakonicznie dziewczyna, zastawiając osóbką swą wejście i dając tym sposobem staremu kawalerowi do zrozumienia, żeby sobie poszedł, i że jego wizyta wcale nie jest pożądana, ale p. Faramuziński nie zrażał się łatwo.
— Niechże mnie Andzia wpuści, — rzekł — żebym trochę odpoczął; niechże mi Andzia powie przynajmniej dzień dobry, jeżeli Andzię tego na pensyi uczono.
Dziewczyna cofnęła się o kilka kroków, i zrobiwszy z przesadą dyg pensyonarki, rzekła:
— Dzień dobry panu... czy już pan kontent? Może jeszcze raz?
— Zawsze się Andzi żarciki trzymają...
Pan Faramuziński znał Andzię od dziecka, i kochał ją jak rodzoną córkę. Gdy była maleńka, pieścił ją i nazywał po imieniu, od czasu zaś, gdy awansowała na dorosłą pannę, mówił do niej w trzeciej osobie i trzymał się zdaleka.
— Co pan u nas robi o tej porze? — spytała dziewczyna, widocznie niekontenta z wizyty.
— Co ja robię? Andzia pyszna jest z tem pytaniem! To ja raczej powinienbym spytać, co wy tu wyrabiacie?
— Wyrabiamy? cóż za wyrażenie!
— Dobre, bardzo dobre, tylko za słabe. Bo niech się Andzia postawi w mojem położeniu! Niech się Andzi zdaje, że Andzia dopiero co wstała, że zaledwie zdążyła przełknąć kawę, że Andzia siedzi w szlafroku przed lustrem i mydli sobie Andzia twarz, żeby się porządnie ogolić...
— Ależ panie, ja w szlafroku nie chodzę, twarzy nie mydlę i brody kolącej nie mam...
— To też niech sobie Andzia wyobrazi... Bierze Andzia brzytwę i zaczyna... w tem ktoś dzwoni. Któż u licha, o takiej porze?... Pali się, czy co? Rzuca Andzia brzytwę, biegnie z namydloną twarzą, otwiera drzwi — i cóż? stoi ten wasz gapa Józef i powiada: Niech pan zaraz przychodzi, bo pani gospodyni ma wielki ambaras i bardzo prosi, żeby pan jak najśpieszniej przybył... Powiada i ucieka... a ja przerażony, myślę co to takiego? co się zrobiło? czy broń Boże, zachorował kto nagle, czy jakie nieszczęście? Chcę spytać, ale ten ciemięga już odszedł; goniłbym go, ale jakże? w szlafroku?
— Ach mój Boże! jaki ten Józef głupi! mama mu wcale tego nie mówiła!
— Być może, ale niech Andzia postawi się w mojem położeniu. Cóż Andzia robi? Naturalnie goli się co prędzej, ręce Andzi drżą z niepokoju i pośpiechu, kaleczy się Andzia tu o, pod samem uchem, krew idzie, przylepia Andzia papierek, krew jeszcze idzie. Andzia już na to nie zważa, niech tam sobie idzie... goli się Andzia Bóg wie po jakiemu, ubiera się pośpiesznie... wszystko Andzi z rąk wypada... kamizelkę zapina Andzia krzywo, maszynka u krawata się Andzi obrywa... Śpieszy się Andzia, zapomina Andzia tabakierki, chustki do nosa, okularów... pędzi Andzia, przeskakuje po trzy schody naraz... dyszy Andzia, sapie Andzia, przybiega Andzia nareszcie i dowiaduje się Andzia, że mama wyszła... Uf! miłosierdzia nie macie nademną!
Z temi słowy pan Faramuziński padł na fotel... dziewczyna śmiała się z niego, a czarne jej oczy zwracały się wciąż na drzwi szklane, przez które widać było ganek i okna sąsiadki.
— Biedny pan, doprawdy — rzekła — a wszystko przez tego gamonia Józefa... Czy wie pan, co mama kazała powiedzieć?
— Ja wiem, co mi on powiedział; wiem, żem się strachu najadł, żem się skaleczył, że może to wzruszenie zdrowiem przypłacę...
— Mama powiedziała: niech Józef poprosi pana Faramuzińskiego, żeby był łaskaw przyjść dziś na herbatę, i że mama chce panu coś powiedzieć...
— A no, widzi Andzia, widzi Andzia, co mi ten chłopisko narobił! Gdyby on był u mnie stróżem, tobym go na cztery wiatry wypędził! Ale czy naprawdę macie wy jaki ambaras?
— Nie wiem panie... zapewne jakieś zwyczajne kłopoty z domem...
— A ma się rozumieć, zawsze kłopoty, ambaras, a któż temu winien? Niech Andzia sama powie, jak może istnieć dom bez gospodarza?
— Istnieje jakoś...
— Ba! ale jak!
— Tak jak wszystkie. Dotychczas jeszcze się ani razu nie przewrócił; nie zauważyłam też nigdy, żeby stanął kiedy dachem na ziemi, a piwnicami do góry.
— Andzia się śmieje, sama nie wie z czego! Andzia się na tem nie zna. Andzia jest dziecko, Andzia się jeszcze nie dawno lalkami bawiła. Co to za gadanie! dom stoi, ale jak stoi? ile kłopotów sprawia, ambarasu, ile potrzebuje reparacyi! Żeby sądzić o czem, trzeba się przedewszystkiem znać...
— Być może... Wierzę też w to, że pański dom nie przyczynia żadnych kłopotów, zawsze jest nowiutki, czyściutki, nie wymaga reparacyi... Co to za przyjemny i szczęśliwy dom. Zazdroszczę mu doprawdy!!
Pobiegła do kuchenki i wziąwszy ztamtąd pęk kluczy, zaczęła niemi pobrzękiwać.
— Co Andzia będzie z temi kluczami robiła?
— Na górę mam iść... Widzi pan — dodała — żeby tu był gospodarz, zarazby pobiegł na górę, pomógł zdejmować bieliznę i układać ją w kosz... prawda panie?
— Nieprawda... do mężczyzn takie drobiazgi nie należą.
— Mój Boże! a ja myślałam, że gospodarze wszystko umieją.
— Niech-no Andzia ze starszych nie żartuje, bardzo proszę.
Dziewczyna znów kluczami brzęknęła, stary kawaler podniósł się z krzesła.
— Andzia się spieszy? — zapytał.
— Trochę.
— No, to ja pójdę, odpocząłem już cokolwiek po tem zmęczeniu, wracam do domu. Niechże Andzia powie mamie, żem tu był, że jak zawsze, wszystko porzuciłem i nie zwłócząc, na pierwsze wezwanie przybiegłem.
— Powiem, a jakże. Zresztą czyż mama nie wie, jaki p. Faramuziński poczciwy i uprzejmy dla nas.
— Dobrze, że mi Andzia przynajmniej to przyznaje. Do widzenia, mogłaby też Andzia podać mi rączkę na pożegnanie.
— Choćby i obie — rzekła z uśmiechem.
— Tak to lubię, Andzia powinna mnie zawsze poczciwie witać i poczciwie żegnać, bo ja Andzię na ręku nosiłem i kocham Andzię i dobrze Andzi życzę.
— Do widzenia... Ach! — zawołała, gdy Faramuziński już wyszedł — nareszcie! Ten dziad utrapiony najmniej pół godziny tu siedział...
Spojrzała w lustro, poprawiła włosy, rzuciła pęk kluczów do kuchenki i zamknąwszy mieszkanie, wyszła na ganek. Z otwartego lufcika wychyliła się główka bladej, jasnowłosej dziewczyny.
— Dzień dobry Maniu — rzekła Andzia.
— Dzień dobry Andziu, może zajrzysz do nas.
— Owszem.
Na drzwiach, za któremi zniknęła Andzia, przybita była, przez jakiegoś kaligrafa-amatora wysztychowana kartka, a na niej wśród zawijasów i floresów nazwisko: „Petronela Kubik“.
Pani Kubikowa od lat dwudziestu zajmowała mieszkanie w domu № 000. Sprowadziła się jeszcze za życia nieboszczyka Klejna i po krótkim targu, wynajęła lokal w officynie. Nieosobliwy appartament, ale tani i dość wygodny. Składał on się z kuchni ciemnej zupełnie, jednego pokoju ciemnego w połowie i drugiego mniejszego, wilgotnego w samą miarę, a ciemnego w trzech czwartych. Okna tego appartamentu wychodziły na ganek drewniany, co się wzdłuż całej officyny ciągnął. Większy pokój uważany był za salon, mniejszy służył lokatorkom za sypialnię.
Pani Kubikowa sprowadziła się przed laty dwudziestu z prowincyi, z dwiema bardzo blademi i wątłemi córeczkami, z których starsza mogła mieć wówczas lat ośm, młodsza sześć. Kobiety z całej kamienicy, ujrzawszy nową lokatorkę, zadecydowały jednozgodnie, że blade dziewczynki nie wychowają się i żyć nie będą, lecz przepowiednia ta wcale się nie sprawdziła. Dziewczęta rosły wprawdzie powoli, ale rosły, były szczupłe, blade, jak rośliny pozbawione światła, ale żyły, cieszyły się życiem, bo nieraz śmiechy ich wesołe rozlegały się po domu, nieraz śpiewały wesołe aryjki z operetek przy akompaniamencie rozklekotanego fortepianu.
Kto był mąż pani Kubikowej, jakie zajmował stanowisko w społeczeństwie i w której części świata przebywa, trudno było dociec. Pani Petronella, gdy ją kto o małżonka zapytał, zapalała się gniewem i z żywą gestykulacyą dowodziła, że człowiek, który z nią niegdyś losy swoje połączył, a po kilku latach opuścił ją bez powodu, pochodził z pod ciemnej gwiazdy, że zajmował stanowisko niegodziwca, a wszystkie jego tytuły i honory można było zawrzeć w wyrazach: łotr, gałgan, łobuz, pijak, karciarz i „sumogrado“.
Ten ostatni wyraz pani Kubikowa lubiła szczególniej i używała go bardzo często w rozmaitych okolicznościach, nadając mu zawsze znaczenie ujemne. Można było od niej usłyszeć, że jest mróz jak sumogrado, drożyzna sumogrado, że suknia leży na kimś tak fatalnie jak na prawdziwem sumogradzie...
Opuszczona przez swojego niegodziwego, czy może tylko lekkomyślnego małżonka, pani Petronella postanowiła wziąć na własne barki ciężar wyżywienia i wychowania bladych dziewczynek, i w tym celu zabrawszy swój bardzo niewielki fundusik, wyprzedawszy meble, trochę świecideł i garderobę co lepszą, przyjechała do Warszawy szukać chleba. I rzeczywiście znalazła go wśród tych murów, do których tyle biedoty wszelakiej dąży, z nadzieją znalezienia zarobku.
Karyerę swoją opierała pani Kubikowa na małym fundusiku, wynoszącym ośm tysięcy... złotówek, na umiejętności gry na fortepianie, oraz na swej drobiazgowej, nieprawdopodobnej oszczędności i zabiegliwości, na jaką tylko kobieta zdobyć się potrafi.
Przyjechawszy do Warszawy, ulokowała się z dziewczynkami czasowo u krewnej na Kapitulnej, i zaczęła rozglądać się po mieście, zajęcia upatrywać. Krewna zgromadziła wszystkie swoje znajome, kuzynki, przyjaciółki i rozpoczął się sejm niewieści. Każda radziła co innego: pracownię kapeluszy, lekcye muzyki, sklepik z wiktuałami, magle, kawiarnię, pralnię, fabrykę kwiatów, Bóg wie co.
Pani Petronella słuchała uważnie, zastanawiała się, rozważała, ale nie śpieszyła z decyzyą. Chciała wynaleźć jakiś fach korzystny, pewny, a przytem w dobrym guście. Najęła mieszkanie w domu Klejnów i zaczęła bardzo uważnie odczytywać ogłoszenia kuryerowe o używanych fortepianach. Notowała adresa sprzedających i chodziła oglądać wymęczone długoletniemu gammami i passażami klekoty. Studyowała je szczegółowo, badała klawiatury, skórkowanie i struny, targowała się do upadłego, odchodziła, znowuż wracała, i ostatecznie doszła do posiadania kilku instrumentów za bardzo małe pieniądze.
Te fortepiany i pianina zaraz puściła w kurs. Niezamożne matki wynajmowały je dla ćwiczenia talentu swych córek, a przy tej okazyi pani Petronella ofiarowywała się dawać lekcye za niewielkie wynagrodzenie. Tym sposobem przemyślna kobiecina, naruszywszy tylko część kapitaliku, posiadała sześć klekotów, które przynosiły jej kilkanaście rubli miesięcznie i miała sześć lekcyj na dzień, płatnych wprawdzie tylko po czterdzieści groszy za godzinę, ale przynoszących w ogóle więcej niż rubla na dzień. Była to już bądź co bądź pozycya. Pani Kubikowa bynajmniej nie skarżyła się i nieraz w sekrecie przed Klejnową przyznawała się, że dochodów swoich przeżyć nie może i robi niejakie oszczędności. Na utrzymanie domu wydawała bardzo niewiele, zakupy na targach czyniła sama, jadała bardzo mało, i nie przepasała też swoich bladych dziewczyn; obywała się bez sługi, stróż za kilka złotych miesięcznie wodę jej nosił, a sprzątała i gotowała sama, póki córki były małe, a z ich pomocą, gdy podrosły.
Dziewczynkom swoim dała pewną edukacyę. Chodziły one w swoim czasie na pensyę prywatną trzyklasową, gdzie za małą opłatą wtajemniczono je w sztukę czytania i pisania, nauczono trochę geografii, arytmetyki, historyi i początków francuzkiego języka.
Gdy całkowity kurs ukończyły, i przyniosły świadectwa, oraz pochwały wylitografowane na glansowanym papierze z obwódkami złotemi, matka orzekła, że wykształcenia ogólnego mają już aż nadto, i że należy się zająć nauką specyalną, mogącą w przyszłości zapewnić byt i utrzymanie. Tą specyalnością była, ma się rozumieć, gra na fortepianie. Początki panny już posiadały, gdyż uczyły się muzyki od szóstego roku życia, szło więc tylko o udoskonalenie gry i nabycie znakomitej techniki.
Ustawiono w saloniku fortepian i pianino, i codziennie o godzinie ósmej rano dziewczyny puszczały białe, kościste paluszki w ruch i utrzymywały je w nieustannej wibracyi do dwunastej, a po południu od drugiej do szóstej.
W czasie tych praktyk, zwłaszcza latem, emeryt z drugiego piętra, jeżeli z powodu niepogody nie karmił wróbli w ogrodzie Saskim i znajdował się w domu, wkładał w uszy podwójną porcyę waty, głowę owiązywał chustką, i odczytując pilnie Kodeks Kar Głównych i Poprawczych, jedyne, prócz kalendarza, dzieło, jakie w swej bibliotece posiadał, dziwił się, że o fortepianie nie uczyniono tam żadnej wzmianki.
Chciał się wyprowadzić, ale nie uczynił tego z uwagi, że równie taniego mieszkania, i w takim pysznym punkcie miasta nie znajdzie.
Po czterech latach nauki, wprawy i ćwiczeń, pani Petronella uznała, że córeczki jej doszły już do tego stopnia wirtuozowstwa, iż mogą z powodzeniem przygotowywać i kształcić pianistki przyszłości.
Jak na jesieni stary bocian strąca z gniazda swe potomstwo, aby rozwinąwszy skrzydła, wprawiało je do lotu, tak pani Kubikowa pchnęła dziewczyny na miasto, aby korzystały z talentu, i za jego pomocą wiły sobie gniazdko przyszłości, czyli mówiąc prozaicznie, pieniądze na posagi zbierały.
— Nie potrzebujecie teraz nic — mówiła do dziewczyn — ja komorne płacę, ja was ubieram jak lalki, ja wam daję jeść tyle, że macie po same uszy, więc pracujcie dla przyszłości. Zbierajcie grosz do grosza i pamiętajcie o tem, że panna zupełnie biedna i bezposażna, choćby była uczona jak Salomon, a piękna jak landszaft, męża jak się należy nie znajdzie. Nie mówię o letkiewiczach, łobuzach i sumogradach, bo takich na świecie nie braknie, lecz o mężach statecznych, uczciwych, którzy dbają o żony i nie rzucają ich na pastwę losu...
Wiedzieć trzeba, że w całej dzielnicy od Starego Miasta aż do Franciszkańskiej i Kościelnej, nawet na Przyrynku i Rybakach (bo i tam także sztuka kwitnie), używała sławy znakomitej pianistki. Dzięki rozgłosowi matki, w córkach uznano talent dziedziczny, świetną szkołę i wyborną metodę uczenia, więc lekcyj nie brakło, i blade dziewczyny znosiły czterdziestówki, a nawet od zamożniejszych uczennic dwuzłotówki, i oddawały matce do przechowania.
Przed kilku laty pani Petronella otrzymała list od swego małżonka. Donosił, że jest w obowiązku, o dziesięć mil za Żytomierzem, że jest zdrów, ale tęskni, że jest skruszony i chciałby do żony i do dzieci powrócić.
Pani Petronella przez trzy dni chodziła jak struta, nie mogła ani jeść, ani spać, opuściła nawet kilka lekcyj, co jej się od lat dwudziestu ani razu nie zdarzyło, wreszcie czwartego dnia, gdy córki z domu wyszły, zamknęła się na klucz i napisała list następujący:
„Żeś pan za Żytomierzem, to mi obojętne, bądź pan sobie nawet o dziesięć mil za Portugalią, a jeżeli się panu podoba, to i w Antypodach. Żeś pan zdrów, to dobrze, ja nikomu choroby ani śmierci nie życzę; żeś pan skruszony, dziwię się i myślę, że chyba moczono pana przez kilka lat w occie siedmiu złodziejów. Powrotu pańskiego się nie lękam; dobrzy ludzie poradzili mi co zrobić, i mam separacyę. Jako panicza, który żonę i dzieci opuścił, konsystorz wzywał pana na sprawę przez gazety. Nie raczyłeś pan przybyć, i obeszło się. Córki pańskie są zdrowe, wszystkie trzy pracujemy na kawałek chleba i niczyjej czułości, ani łaski nie żądamy. Nie załączam panu uszanowania, boś go nie wart, ani ukłonów, ponieważ takim sumogradom jak pan kłaniać się nie myślę. Ten mój list jest ostatni i proszę do mnie więcej nie pisywać. — Petronella“.
Gdy napisała ten list, gdy wyprawiła go na pocztę, odetchnęła. Ciężar spadł jej z piersi, sądziła, że sumogrado został już stanowczo i na zawsze odepchnięty, i że po takiej odprawie więcej odezwać się nie ośmieli, a tembardziej przyjechać.
Dla ciekawości zapytała jednak córek, jako biegłych w geografii, gdzie leży Żytomierz i jak daleko od Warszawy? Zdania panien były podzielone. Mania twierdziła, że to bardzo znaczne miasto nad morzem Kaspijskiem, Józia zaś, że wcale nieznaczne i nie nad morzem, lecz nad rzeką, której nazwy nie sposób spamiętać, na pograniczu Syberyi.
Wywiązała się między siostrami sprzeczka, ale rozstrzygnąć jej nie było można, gdyż książki pensyonarskie, a między niemi geografia i atlas, zostały sprzedane, a pieniądze za nie wcielone do oszczędności.
Pani Petronellą ze sprzecznych zdań córek wyprowadziła wniosek, że bądź co bądź Żytomierz musi leżeć bardzo daleko i że przybycia sumograda nie ma się obawiać.
Gdy Andzia wbiegła do mieszkania pani Petronelli, zastała w niem tylko starszą córkę, Manię.
Była to dziewczyna dziwnie wątła i szczupła, figurkę miała śmiesznie cienką i niewydatną, rysy twarzy ostre, chociaż nie brzydkie i dość sympatyczne. Oczy niebieskie, włosy bardzo jasne, miękkie, połyskliwe.
Gdy Andzia weszła, panna Marya zerwała się z krzesełka.
— Jak to dobrze, żeś przyszła — zawołała — samej tak nudno!
— A gdzież Józia, gdzie mama?
— Józia na lekcyi, mama na targu, ja mam teraz dwie godziny wolne. Cóż ty dziś robisz Andziu?
— Nie wiem jeszcze.
— Przyjdź do nas wieczorem, będzie wesoło, zobaczysz kogoś, kogoś...
Andzia zarumieniła się i spuściła oczy.
— Przyjechał wczoraj — mówiła dalej blondynka — spotkałam go na mieście. Żebyś wiedziała, jak się dopytywał o ciebie, jak dopytywał! Ciągle tylko panna Anna, panna Anna, jakby już oprócz ciebie nikogo na świecie nie było. Zawróciłaś mu głowę kochana Andziu.
— Ja?
— Nie zapieraj się, moja Andziu, cóż w tem złego? On młody i ładny, ty jeszcze młodsza i ładniejsza, dla czego więc nie macie głowy sobie wzajemnie zawracać? Czytałam niegdyś w jakiejś książce, że najpierwsze prawo do miłości ma młodość i uroda. Kto wie co z tego może wyniknąć? Zainteresowanie się, zakochanie wzajemne, a potem wesele. Jakby to było dobrze!
— Ależ ja wcale o tem nie myślę.
— Mogłabyś być szczerszą Andziu. Która z nas o miłości nie myśli? Możemy mówić swobodnie, nikt nas nie podsłuchuje. Na co się zapierać, kiedy ja wiem doskonale, co się dzieje w twojej główce, a może i w serduszku...
— Zapewniam cię...
— Nie wierzę, nie wierzę i nie wierzę! Każda o ładnym chłopcu i o weselu marzy... ja nawet, brzydka jak widzisz i biedna, także marzyłam, i jeszcze się tej myśli nie wyrzekłam, choć poranek mego życia już minął. Dla czegóż więc ty piękna, bogata, rwąca się do życia, miałabyś być wyjątkiem?
— Przedewszystkiem kto ci powiedział, żeś brzydka?
— Ten sam, kto tobie mówi, żeś ładna.
— Nikt mi tego nie mówi, chyba p. Faramuziński, gdy jest w dobrym humorze.
— Nie Faramuziński, lecz lustro, które ciągle powtarza: śliczna Andzia, piękna Andzia, codzień piękniejsza!
— Nie żartuj sobie ze mnie Maniu.
— Ja mówię prawdę. Lustro powiada, że ładna, a Oleś... no, ten nie ma słów na opowiedzenie swego zachwytu. Przypomina sobie wszystkie role, w których są wyrazy uwielbienia i podziwu dla piękności. Doprawdy, powiadam ci, ten chłopiec, choć niedawno cię poznał, szaleje formalnie za tobą.
Twarz Andzi pokryła się mocnym rumieńcem.
— Bo widzisz — mówiła blada dziewczyna — tacy ludzie jak on, artyści, mają serca, jakby ci to powiedzieć? wrażliwsze, czulsze, bardziej skłonne do uniesień, niż serce zwykłego, pospolitego człowieka. Nie przeczę, że każdy mężczyzna kochać potrafi, ale tak kochać jak artysta, może tylko artysta, a Oleś właśnie artystą jest w całem znaczeniu tego wyrazu. Wierz mi, kochana Andziu, że to jest wyjątkowy talent, to geniusz! Dopiero trzeci rok on jest w teatrze, a już grywa pierwszorzędne role, dają mu znaczną pensyę i dwa benefisy na prowincyi, a jaki posiada repertuar! Żaden ze sławnych i głośnych aktorów w Warszawie takiego repertuaru nie ma i mieć go nie może, bo na to trzeba, widzisz, wyjątkowego, wszechstronnego talentu. Ja się na tem trochę znam, bo moja mama jest artystką, i my z Józią także. Prawda, że nie dramatyczne, tylko pianistki, ale to prawie jedno. Oleś tak powiada, i jedna z moich przyjaciółek, która występuje w operze, w chórach, tego samego jest zdania. Ja Olesia podziwiam: co to za geniusz! Pomyśl tylko Andziu, taki okrzyczany Królikowski grał tylko role grobowo-tragiczne, czasem, czasem i inne, ale nigdy nie bawił i nie śmieszył. Żółkowski znów śmieszył zawsze, świetnie śmieszył, ale nie pobudzał do płaczu — a przypatrz się Olesiowi! Dla niego wszystko jest możebne. Nieraz deklamuje coś tak okropnego, że aż mróz słuchających przechodzi; to znów odegra scenę czułą, romansową, tak ślicznie, że płakać się chce; a nagle, ani ztąd ani zowąd, twarz wykrzywi i zrobi się taki śmieszny, taki zabawny, że tylko za boki się trzymać i siadać ze śmiechu. Koledzy jego nazywają go małpą, i niech ci się nie zdaje, że on się o to obraża: przeciwnie, dumny jest z tego, bo w tem powiedzeniu przebija się i zazdrość i uwielbienie dla wyjątkowego geniuszu. Czy wiesz, że on każdego naśladować potrafi, staruszka, kobietę i dziecko, nawet ptaka lub zwierzę; dla tego dyrektorowie przepłacają go, bo każdą rolę zagra. On sam mi opowiadał, że w Kutnie grał Franciszka Moora w „Zbójcach“, we Włocławku „Romea“, w Kaliszu wojewodę w „Mazepie“, a w Turku, ponieważ tenor zachorował, on śpiewał w „Srebrnym puharze“, w „Zielonej wyspie“, w „Nietoperzu“ i bardzo dobrze śpiewał. Teatr się trząsł; chociaż to tylko w Turku, ale zawsze to zaszczyt niemały. Ja go podziwiam: co to za genialny chłopiec! urodzony artysta! Śpiewa ładnie, a gdy potrzeba tańczyć, to czy sądzisz, że sprowadzają baletnika — na co? Oleś jest tak wszechstronny, że dziesięciu baletników zakasuje. Zobaczysz. Poproszę mamy, żeby urządziła dla nas wieczorek. Przecież czasem można sobie na taki zbytek pozwolić; zaprosimy cię, przekonasz się sama, że takiego tancerza jak Oleś, w świecie poszukać. A jednak, gdy był dzieckiem, wcale się na to nie zanosiło.
— Ty, Maniu, dawno znasz p. Aleksandra — spytała Andzia.
— Czy go dawno znam? ależ od dziecka, toż to blizki nasz krewny.
— Brat cioteczny zapewne.
— Dokładnie nie wiem, ale chyba tak. Zdaje mi się, że jego matka i nasza matka były cioteczne siostry. Mama to wie dokładnie. Nam, jak wiesz, mówi on po imieniu, uważamy go jakby za brata; dość powiedzieć, że się całuje z nami na przywitanie. Jego rodzice już nie żyją; byli to ludzie niebogaci, ojciec zajmował stanowisko rządcy, czy leśniczego na wsi niedaleko Warszawy, i Olesia tu do szkół posyłał. Wtenczas, jeszcze w szkolnym mundurku, przychodził on do nas co niedziela na obiad, a dwa razy w tygodniu na lekcye. Mama nasza grać go uczyła.
— Ach, więc p. Aleksander kończył szkoły w Warszawie?...
— Co też ty mówisz Andziu? gdzieby taki artysta szkoły kończył! dobrze, że kilka lat tego piekła wytrzymał i to jakimś cudem szczególnym. Ja to rozumiem. My z Józią jesteśmy także artystki. Posyłała nas mama na naukę, więc trzeba było chodzić i uczyć się; ale jak to było ciężko! Zdawało się, że czas tej przeklętej pensyi nigdy się nie skończy... Ale z mamą żartów nie ma; powiedziała: „Macie się uczyć kozy jedne, sumogrady rozpróżniaczone!“ i trzeba było robić jak kazała. Ale my co innego, my dziewczyny, artystki wprawdzie, ale nie geniusze, on zaś chłopiec i geniusz. Powiedz sama Andziulko, czy z takim wyższym polotem i z talentem mógł długo wytrzymać przy jakiejś tam strasznie nudnej łacinie i algebrze? Naturalnie, że nie. Uciekł poprostu z klasy, nie wiem już której, i powiedział ojcu, że ma tej szkolnej mądrości dosyć, że mu już ona uszami wychodzi. Ojciec, jak zwykle ojcowie, gniewał się, podobno nawet chciał Olesia zbić, bo miał bardzo prędki temperament; lecz widząc, że nic nie poradzi, oddał go do ślusarza.
— Jak to? na rzemieślnika? — spytała Andzia zdumiona.
— Co chcesz, moja kochana? starzy ludzie miewają swoje uprzedzenia i dziwactwa.
— Chyba nie wiedział o talencie syna.
— Zapewne, że nie; ostatecznie uwziął się i na swojem postawił. Biedny Oleś! Wyobraź sobie, on, taki elegancik, taki zawsze wyświeżony, wychuchany, jak z pudełka wyjęty, musiał chodzić usmolony jak kominiarz, piec się przy ogniu, nosić żelaztwo. Było to ze strony ojca istotne barbarzyństwo! Ja wiedziałam, że chłopiec nie wytrzyma w takiem piekle, tembardziej, że i żywili go źle, i od czeladników miewał przykrości. Znosił to jednak, póki mógł; ale gdy już nie mógł, uciekł od majstra. Były przykrości, mama moja musiała się w to wdawać, i skończyło się na tem, że umieścili go u innego rzemieślnika, stolarza czy tapicera, bo już nie pamiętam. Powtórzyła się ta sama historya. Oleś znów uciekł, ale nie do rodziców. Poszedł dokąd ciągnął go talent i prawdziwe powołanie. Dostał się na prowincyę, poszedł do dyrektora teatru, i tak się umiał podobać, że go odrazu przyjęto i zaraz traktowano jak artystę. Nie przeszkadzał mu już nikt. Jeździł z aktorami od miasta do miasta, i wyrobił się na pierwszorzędnego aktora. Trwało to kilka lat; rodzice pomarli i Oleś został panem zupełnym swojej woli. Bardzo dobrze zrobił, ślicznie zrobił, że poszedł za głosem talentu, i zdaje mi się, że kiedyś będzie z niego znakomitość... chluba kraju, a może i świata.
— Powiedz mi, moja Maniu, dla czego p. Aleksander, mając taki talent, nie stara się występować w jakim dużym teatrze, choćby tu w Warszawie?
— A któż ci powiedział, że się nie starał? Próbował już kilka razy.
— No...
— Ach! moja droga! nie masz pojęcia, co się w świecie artystycznym dzieje! Intrygi, intrygi i intrygi! zazdrość. Miernota może się tam dostać, bo uznanym wielkościom nie zagraża — geniusz nigdy! Oleś starał się o występ i występował. Publiczność przyjmowała go najlepiej, ale te szkaradne gazety, ach! te gazety! Wiesz, to było oburzające! Napisali o nim, że nie umie mówić, nie potrafi się ruszać; nie umie chodzić po scenie, że dziesięciu liter nie wymawia, że roli nie chciało mu się nauczyć, że jest zmanierowany, krzykliwy, że łączy w sobie wszelkie wady prowincyonalnego aktora i nie posiada ani odrobiny zdolności. Powiadam ci, Andziu, że to było coś okropnego... ja płakałam czytając, a po przeczytaniu podarłam gazetę na drobne kawałeczki i wrzuciłam je w piec.
— Biedny p. Aleksander, dopieroż musiał rozpaczać! — rzekła Andzia z westchnieniem.
— On? wcale nie! Powiedział, że mało go obchodzą zdania ludzi, niemających najmniejszego wyobrażenia o sztuce, złośliwych, a może i skaptowanych przez kogo... Grywał dalej na prowincyi, gdzie go każdy dyrektor z największą wdzięcznością przyjmował. Teraz będzie grywał tu, w ogródku, przez całe lato. Spodziewam się, że go zobaczysz w jakiej lepszej roli. On tu dziś będzie; przyjdź Andziu, przyjdź koniecznie; poznasz go bliżej, przekonasz się jaki geniusz. Przyjdziesz?
— Postaram się, jeżeli dziś u nas nikt nie będzie.
— Ech! kto tam u was bywa! Twoja mama prawie nigdy gości nie przyjmuje, ty się nie bawisz, ludzi prawie nie widujesz...
Andzia dotrzymała słowa i wieczorem była u sąsiadek. Znakomity artysta deklamował i śpiewał. Andzia powróciła do domu w dziwnem usposobieniu. Była zamyślona, rozmarzona i przez całą noc oka zmrużyć nie mogła. Dopiero rano, gdy już słońce ozłociło Wisłę i wysokie wieże kościelne, usnęła.