Nowy gladjator/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Nowy gladjator |
Wydawca | Aleksander Nowolecki |
Data wyd. | 1857 |
Druk | J. Jaworski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron | |
Artykuł w Wikipedii |
W ogrodzie, jednego z najpiękniejszych pałaców Rzymu, przechadzał się zwolna malarz Kamillo, a z nim kuzynka jego Sylwia świeżo do Rzymu przybyła. Byli sami, wsparci jedno na drugiem; rozmowa toczyła się żywo, ale nie znać było w ich głosie najlżejszego wzruszenia, oczy ich spotykały się swobodnie, dłoń nie drżała w dłoni. A jednak Sylwia uchodziła słusznie za jedną z najpiękniejszych kobiet we Włoszech, Kamillo miał miękkie serce, a bliskie stosunki pokrewieństwa łączyły ich stosunki. Snąć duchy ich odpychały się wzajemnie, znać odmiennemi rozeszli się w świat drogami, bo nie było między niemi, w chwili powitania nawet, żadnéj myśli wspólnéj, to też i twarze ich na pozór podobne, uderzały ogromną różnicą wyrazu. Sylwia mogła już mieć lat dwadzieścia, piękność jéj była w całem rozwiciu. Linje twarzy uderzały klassyczną poprawnością, ale nie miały owego zimnego, niezrozumiałego dla nas spokoju jaki zwykle promieni z starożytnych posągów. Duch co chwila przebijał martwą powłokę, tryskał ogniem z gorejących oczu, nieprzyćmionych dotąd łzą żadną których namiętny wyraz dziwnie odbijał od ust okolonych dziecięcym uśmiechem pierwszéj młodości, pierwszych snów i marzeń gdy wierzymy że je przyszłość ziści niezawodnie. Choć na czole jéj jaśniała myśl dojrzała, był jakiś wdzięk dziewiczy, nieokreślony w całéj postaci który mówił wyraźnie że serce jéj dotąd nie zabiło w piersi, usta nie wymówiły wyrazu miłości. Dotąd patrzała w świat jak kaprysne, zepsute dziecko świata i losu, któremu nie zbrakło żadnego daru jakiemi Bóg wybranych obdarza. Ciekawie tylko zaglądała w życie, uchylała nierozważnie zasłonę cierpienia poznanego tylko z nazwiska, niecierpliwiąc się że dotąd świat ten chował dla niéj tyle ciężkich, bolesnych tajemnic i w braku prawdziwych, tworząc sobie troski urojone, zupełnie jak w dziecinnych igraszkach.
— Zawsze piękna, piękniejsza jeszcze gdyby to być mogło, powracasz nam kuzynko — mówił Kamillo wpatrując się w nią z zachwytem. Sylwia wstrząsnęła głową, może trochę smutnie, przesuwając białą rękę po czole.
— I cóż mi z tego — szepnęła. Mówicie żem piękna, a któż wie czy ta piękność jest darem Boga czy szatana? czyż dotąd przyniosła mi ona jedno czyste westchnienie, jedną chwilę szczęścia, czy choć jedno ziściła marzenie?
— Przyniosła ci miłość, któż winien jeśliś ją odrzuciła.
— Może miłość Alfreda? — zapytała z szyderskim uśmiechem.
— On cię kochał.
Sylwia ruszyła ramionami.
— On mnie kochał? — powtórzyła. Wziął z domu rodziców dziecię szesnastoletnie, bawił się mną jak ładnem cackiem, stroił jak zapłaconą kochankę, przez dumę, przez próżność, kochał nawet, ale tylko jak piękną kobietę. Zajmowałam pierwsze miejsce nie w jego sercu lecz w życiu, byłam mu potrzebna. Długo nie rozumiałam mego położenia, choć Alfred odpychał mnie i zrażał sama nie wiedziałam dla czego. Ten człowiek trzymał mnie w jakiejś sztucznéj atmosferze wiecznie jednostajnéj, by przypadkiem nie obudziła się we mnie dusza, czuł że mu ona uleci. Chciał zmrozić pierś moją młodą, lodowatem swem tchnieniem, śmierć swoją wszczepić we mnie. Przeżyły i przesycony chciał bym jak on patrzała w świat przez pył znudzenia, gdy dla mnie wszystko miało jeszcze jaskrawe, czyste barwy młodości, chciał żebym była jak on co przeżył marzenia i nadzieje swoje. Z wytrwałością upiora przypiął mi się do serca, zapierając oddech w piersiach, ziębiąc każdy wybuch każde słowo żywsze, każdą myśl nieledwie, chłodnym uśmiechem szyderstwa. A gdy nieznanem pragnieniem podnosiło mi się łono, dusza rwała do życia, gdy zobaczył łzę w mojém oku, kupował mi stroje, klejnoty, a zrozumieć, odpowiedzieć mi nie chciał lub nie mógł. Leżała między nami nieprzeparta zapora lat jego, doświadczeń, i zwątpienia, którą miłość tylko zniweczyć mogła. On nie kochał mnie nigdy, wierz mi — dodała z mocą widząc niedowiarstwo w oku Kamilla. Gdyby w tym człowieku została była choć jedna iskra świętego ognia, gdyby mnie choć chwilę w życiu ukochał, nie stalibyśmy dzisiaj na dwóch krańcach świata.
— Byłaś bez litości dla niego Sylwio, bez litości dla jego lat czterdziestu. On dawał ci wszystko co mógł dać tylko, czyż jego wina żeś żądała więcéj i odtrąciłaś go z pogardą?
— Czyż moja wina że mi to starczyć nie mogło? Posłuchaj mnie daléj. Długo tak żyłam życiem roślinnem dziecięcem, długo jak motyl w spowiciu czekałam aż mi się skrzydła rozwiną; wszystkie siły ducha, drzymały we mnie i zdawały się czekać jako natura na wiosnę odgłosu pierwszego grzmotu co ją do działalności pobudzi. Nie czekały długo. Dnia jednego, Alfred zaprowadził mnie do swojej galeryi gdzie nowo nabyty przyniesiono obraz, niewiem czy widziałeś go kiedy; były to „zaślubiny Rachelli” Dwoje tylko ludzi stoi na pierwszym planie, oboje piękni dziewiczą, pierwotną pięknością, patrzą na siebie podając sobie ręce, a promienie ich oczu jednoczą się w jednym wszechwładnym wyrazie miłości, którym oddychać się zdaje każdy ton, każda linija obrazu. Patrzałam i nieznacznie oczy zaszły mi łzami i jak gdyby łuszczki opadły mi z powiek, przejrzałam jasno w siebie i drugich, wtajemniczyłam się w życie w jednéj chwili, jakby miłość mistrza zbudziła ją we mnie, jakby iskra natchnienia spłynęła z dzieła jego w moją duszę. Może obraz ten ukazał mi się w danéj chwili, może cokolwiek innego wywołałoby podobneż wrażenie, niewiem, dość że mi on został w pamięci jak powstającemu z letargu piérwszy promień słońca i dał mi świadomość bytu. Nieprawdaż, mówił do mnie Alfred, odchodząc o kilka kroków by lepiéj effekt osądzić — jaki rysunek, jaka karnacya... bo ducha obrazu nie zrozumiał nawet. Spojrzałam na męża i znienawidziłam go od téj chwili. Za tyle dni życia mego zmarnowanego, za wiecznie jednostajny uśmiech przystygły do ust spłowiałych, wreszcie za to pierwsze słowo którym zmącił moje wrażenia, znienawidziłam go niepowrotnie, tak, że to uczucie przyrosło mi niejako do serca; napróżno starałam się je stłumić, zespoliło się ono z życiem i zrozumiałam że z życiem tylko wyrwać go mogę.
— Biedny Alfred!
— Żałujesz go? może masz i słuszność, może mnie własne cierpienia zbyt wyłącznie zajmowały bym mogła sprawcę ich pożałować.
— Byłaś Sylwio samolubna, jak każde piękne, rozpieszczone dziecko.
— Bo powiedz, jakiem prawem ten człowiek przykuwał mnie do siebie i ziębił wonią mogiły? jakiem prawem stanął między mną a życiem? Od owéj chwili gdym to zrozumiała, czułam się jak niewolnik spętany: dzień każdy stawał mi się cięższy, płakałam, marzyłam noce całe. Alfred z niepokojem patrzył na mnie jak na chore i kapryśne dziecko, dla niego całe życie byłam dzieckiem tylko, próbował żartów, ironii, ale ja rozśmiałam się tylko, żartem odpowiadałam na żart, sarkazmem na ironiję. Może na słowo serdeczne, byłabym oddaniem życia odpowiedziała. Alfred nie zdobył się na nie. Między nami wszystko skończyło się od téj chwili; nie mogłam się zdobyć na ustawiczne kłamstwo, nie mogłam ust obojętnych złożyć do uśmiechu, do pocałunku. Zbyt dumna na fałsz podobny, powiedziałam mu spokojnie prawdę, ale zaledwie wymuwiłam słowo rozstania, Alfred zbladł w jednéj chwili. Zrozumiałam w ówczas jak bardzo potrzebną mu byłam, gdy dla zatrzymania mnie nie cofnął się przed upokorzeniem. Klęczał u nóg moich, przepraszał i błagał, mówił sto razy słowa miłości co w ustach jego wyglądały niby ciało bez ducha, niby fałszywe tony cudnéj pieśni jaka mi w głębi serca dźwięczała.
— I odepchnęłaś go z pogardą, boś nie pojęła prawdy jego cierpienia; byłaś okrutna jak dziecię co niezaznało bólu. Daj Boże, by kto inny nie pomścił Alfreda.
Sylwia uśmiechnęła się z niedowierzaniem.
— Jesteś surowy dla mnie, wyrzekła patrząc mu w oczy.
— Bo znam wartość łzy, bo wiem ile westchnień odbiło się od twego serca, ile spojrzeń napróżno obracało się ku tobie.
— I twoje były w ich liczbie, nieprawdaż? zapytała wesoło, figlarnie prawie.
— Prawda, odrzekł z uśmiechem, ale na chwilę tylko. Jam dumny także Sylwio, nie lubię prosić na próżno.
— Czyż myślisz że miłość daje się proszącemu? w takim razie byłby ją Alfred otrzymał.
— Rozumujesz zbyt dobrze, zbyt loicznie, bym cię chciał przekonać, a jednak wierzaj mi, pożałujesz kiedyś owego świata czarów rozkoszy odepchniętego tak pogardliwie, pożałujesz może zapóźno.
— Czyż sądzisz żem spotkała choć jedno uczucie za którém odwrócić by się warto. Jeśli zawsze taka ma być miłość wasza to nie pragnę jéj zakosztować, bo gardzę nią. Wszyscy dotąd kochali mnie dla tego żem piękna, pożądali tak jak Alfred, a czy choć jeden wniknął w głąb’ mego ducha, czy choć jeden troszczył się o serce? Szli tylko za popędem oczu i ciała, z pocałunkiem innéj na ustach; pokazywano mi ich wczorajsze kochanki, potrącałam może jutrzejsze. I to jest wasza miłość?
— Sylwio, miłość to niby w życiu promień słońca, na co go na barwy rozkładać? używajmy go gdy nam zabłyśnie, bo aż nadto prędko przemija.
— Ja nie chcę chwili szału, czuję że gdy pokocham to całą istnością, nierozumiem miłostek, chcę życia za życie, oddania za oddanie, prawdy za prawdę.
— Jesteś wyrachowana, nic napróżno dać nie chcesz, oszczędzasz serca, może i dobrze robisz, strzeż się jednak by późniéj gdy go zapotrzebujesz nie znaleźć próżnego miejsca. Serce to lotny, bardzo lotny żywioł, a szczodremu Bóg skarbów przymnaża.
— Być może, ja jednak skarb mój jak go nazywasz, dla jednego tylko zachowam lub w całości Bogu odniosę. Nie zrozumiemy się nigdy, tyś zepsuty łatwem życiem jakie prowadzisz, odpowiadasz mi szyderstwem, oburzasz się że wam wszechwładnym opierać się można — bądź szczery, czy nie tak?
— Ja z kolei odpowiem ci, być może, a jednak wierzaj mi Sylwio, miłość nie rozumuje, nie rozlicza; niepróżno też ją starożytni dzieckiem skrzydlatem upostacili. Kochamy najczęściéj nie wiedząc dla czego, nie myśląc nawet co w zamian odbierzem.
— Tak mówicie przynajmniéj, a jednak, czy tak mnie kochałeś? — zapytała śmiejąc się smutnie — ty co darmo prosić nie lubisz.
Kamillo zamiast odpowiedzi przygryzł wargi z przekorą a ona daléj mówiła.
— Cóżem winna że miłości jaką sam określiłeś, nie spotkałam i nie uczułam dotąd, od czasu jak ją pojęłam, jak mi ona z owego obrazu Racheli zabłysła.
— Bo dziwne z ciebie stworzenie Sylwio, zwyczajną miarą mierzyć cię nie można, masz coś odrębnego od wszystkich kobiet jakie znałem dotąd, jakąś fantazyę, jakiś ogień wewnętrzny, którym wszystko oświecasz, wszystko podnosisz do wyższéj potęgi i świat nieraz ukazuje ci się w promieniach odbitych od własnego oka. Tak, i ten obraz o którym mówisz stał ci się od razu pojętny, zrozumiały, bo odkrył ci to co w twojéj duszy już złożone było, jam patrzył na niego tyle razy a jednak nic więcéj nie dojrzałem nad piękną, wykończoną gruppę.
— Nie umiałeś patrzeć, jam zrozumiała od razu że w nim były złożone łzy i krew mistrza, że życie jego i miłość we mnie je zbudziły.
— To prawda, ten obraz wzrósł pod okiem moim.
— Znasz go? — zapytała z żywością Sylwia, stosując to wyraźnie do malarza nie do obrazu. Gdzie on jest?
— Tu w Rzymie — Chciałabyś go poznać jak widzę — odparł Kamillo rozumiejąc ją dobrze.
Kobieta skłoniła głowę w milczeniu niby z przyzwoleniem, niby z namysłem i odwrócona od młodego człowieka zdawała się o nim zapominać na chwilę.
— Czy chcesz go poznać? — powtórzył Kamillo, wpatrując się w nią badawczo. To także marzyciel.
— Niewiem sama — odrzekła powolnie, ten człowiek był tak długo dla mnie ideałem, boję się by jak tyle mar gonionych nie pokazał mi się zblizka w szarym spłowiałym kolorze codzienności.
— Za to ręczyć nie mogę, bo niewiem dotąd co jakie barwy przybiera w twoim oku, każdy jest dla siebie środkiem wielkiego społecznego koła, każdy go swojem koloryzuje światłem i ze swego sądzi stanowiska, a nasze są tak odległe! Ale czyż tyle już spotkałaś zawodów by się ich na każdym lękać kroku?
Sylwia uśmiechnęła się zwolna.
— Śmierć będzie może ostatnim naszym zawodem. Wszak to codzienny chleb żywota, jabym jednego tylko nie zniosła: zawodu w tém co bym ukochała.
— Może dla tego wahasz się tak długo? Sylwio, Sylwio, nie pojmujesz jeszcze życia, godzina twoja nie nadeszła. Możeś nieraz pominęła nierozważnie to czego szukasz, co pojąć warto, by potém mierność, powszedniość podnosić do ideału.
— Nie lękaj się, wzrok mój dobry i stopa pewna, nie zbłąkam, nie oszukam się tak łatwo.
— Daj Boże! aleś zbyt śmiała, zbyt bezbronna, na walki których nie pojmujesz. Czy myślisz że zachowasz zdrowe oko i myśl swobodną? czy sądzisz, że ukochasz kogo i jak zechcesz, że serce twoje nie pójdzie wbrew chęci a myśl przeciw woli? Możesz stanąć nad octhłanią, widzieć ostre skały w jéj głębi, co ci ciało rozszarpią i rzucić się w nią ciągniona czarem nieodganionym, odpychając z pogardą wstrzymującą cię rękę. Czy ty wiesz co to kochać? Dotąd otoczona poklaskiem świata, stąpałaś po kwiatach co ci nigdy kolców czuć nie dały, upojona wonną i ciepłą atmosferą uwielbień. Życie było ci łatwe jak sen dziecięcia, każde twoje słowo było rozkazem, każdy uśmiech wszechwładnym i śmiesz mówić że życie jest zawodem dla tego że między zachceniem a spełnieniem jego upłynęła godzina, dla tego może iż cię pytam o rozkaz zamiast uprzedzić życzenie, czy nie tak? — dodał z uśmiechem.
— Jesteś złośliwy Kamillo i źle myśl moją tłumaczysz, mówisz żem tak bardzo szczęśliwa? możem nią i być powinna a jednak tak nie jest, bo któż kiedy szczęście określić zdoła? któż powie w czem ono leży? w łzie, czy w uśmiechu, wspomnieniu czy w przeczuciu? Świat cały jest dla mnie martwy i zimny jak kwiat bez cierni ale i woni, zdaje mi się jakoby wszystko straciło oddech i kolory i powlokło się dla mnie spłowiałą, trupią, jednotonną barwą. Czyż to u ciebie szczęście?
Długo rozmawiali jeszcze, długo Sylwia życie swoje, marzenia w urywanych opowiadała słowach.
— Bądź spokojną — wyrzekł przy pożegnaniu Kamillo zrozumiałem cię, przyprowadzę Wacława.
Sylwia nic nie odrzekła, ale ostatnie spojrzenie jakie rzuciła młodemu malarzowi, przekonało go że myśl jéj odgadnął; bo prawdę mówił że Sylwia znudzona jednostajnością swobodnego życia pragnęła choćby cierpienia coby ją znowu z letargu ducha przebudzić mogło. Pragnęła uczepić się o coś w życiu, choćby o ciernie ręce pokrwawić miała; ale czemuż dotąd pozostała tak sama, obojętném sercem odpychając wszystkie hołdy, zawsze upatrując w uczuciu, brudnych ukrytych pierwiastków, zawsze przy świetle spostrzegając cienie. Może kilka lat pożycia z mężem wyryło się na zawsze zwątpieniem w jéj sercu, zatarło ufność dziecięcą, zostawując niezaspokojone serce i pragnienia młode. Człowiek na człowieka zawsze wpływ wywiera, żadne słowo daremnie nie wpadnie w ucho, żadne uczucie napróżno o serce nie trąci, wszystko znajdzie się w danéj chwili i mimo nas odezwie częstokroć w nowym kształcie, niepojętym dla nas samych, ni dla tych których jest odbiciem. Myśli jak szkiełka w kalejdoskopie układają się w coraz nowe kształty. Może Sylwia trzymana czas jakiś przez męża w sztucznéj atmosferze doszła do pojęć wyższych niż jej lata, mimowoli nauczyła się myśleć, porównywać i nie mogła już liczmana wziąść za czyste złoto. A może też jakaś nadzieja niewyraźna, przeczucie zamglone, wiodło ją do tego co pierwszy obrazem swoim obudził w niéj życie. Może on był w głębi ducha marzonym ideałem, przed którym składała w ofierze myśli i pragnienia swoje i drzała myśląc o chwili co mogła je w puch rozwiać. Drżała, może przeczuciem, jak przed wielką w życiu epoką, któréj pragnęła i lękała się razem, bogata cudzem tylko doświadczeniem co wskazując niebezpieczeństwo sposobu obrony nie daje.
Nazajutrz salon Sylwii ludny był i gwarny, ta kobieta zbyt była piękną by wszystkich oczy nie zwracały się na nią. Pociągała jakimś tajemnym urokiem, jaśniała jak kwiat przed burzą, co drzy przeczuciem i wznosi ku Niebu woń nieporównaną czując że życie dane mu krótkie, że za chwilę piorun go spali, ostry wicher złamie. Wszędzie gdzie oczy podniosła, widziała ku sobie zwrócone wejrzenia i z uśmiechem na ustach przyjmowała wyznania i skargi łzy i westchnienia. Jak dziecię pozwalała się kochać nic nie dając w zamian; jakby dotąd serce jéj dumne nie spotkało równego sobie; pierś jéj jednostajnie biła nieporuszona żywszem uczuciem — żadna troska nie zbledziła lica. Piękną była w téj chwili jak posąg wszechwładnem ożywiony zaklęciem, jakby w jéj czole marmurowem krążyć poczęła szybko krew gorąca i zrumieniła je lekko. Stała wsparta jedną ręką o alabastrową kolumnę, a postać jéj wysmukła rysowała się jasna i czysta na tle purpurowéj draperyi ocieniającej okno — pełna wdzięku i zaniedbania w postawie, jakby wybranéj przez malarza jakby zdjętéj z fresków starożytnych. Spoglądała bezmyślnie na otaczające ją grono jakby duch jéj wyrywał się, wznosił nad nich i panował im wyższością swoją — a oni wszyscy schylali głowę nie wiedząc sami jaka ich potęga przykuwała do stóp jéj, ogarniała przy niéj.
W téj chwili drzwi się otworzyły i wszedł Kamillo z Wacławem. Na malarzu widne były walki dni ostatnich, twarz jego bledsza była niż zwykle, cierpienie myśli wypiętnowało się niestartym stygmatem na czole. Oczy jego obojętnie przebiegły salon aż spoczęły na Sylwii nieruchome, jakby uderzone zjawiskiem szukanym długo, formą nieporównanéj piękności, a wzrok ten musiał być wyraźném odbiciem myśli nieskrępowanéj niczem, bo kobieta zadrżała pod nim, zachwiała się, chciała krok naprzód postąpić i nie mogła, chciała wzrok swój oderwać od niego.... nie mogła! Stała jakby owładnięta siłą tajemniczą, z piersią wzburzoną, z ustami poruszonemi, zaczętem słowem — Wacław ścisnął konwulsyjnie rękę towarzysza, nachylił się ku niemu i szepnął zaledwie słyszalnym głosem:
— To Ewa!