Siedzą, piją, gawędzą, czas upływa im mile,
Bo to istny przypadek, że sąsiadów tyle
Razem dziś się zjechało! Widać u Engelmana
Frącka, panią Frąckową, Maćka i Maciejową,
Jasia, Jędrzeja i Wojtka także panią Wojtkową,
A nasz Kuba już nawet buja w mieście od rana
Siedzą, piją, gawędzą, kupiec szklanki nalewa,
“A moi bracia kochani,” Wojtek stary zawoła,
“Jakże miło mi bawić wśród waszego tu koła,
“Wśród rodaków w obczyźnie naszym mówić językiem! ’Niech“Niech dziś będzie nam święto, niech bawełnę dziś skubie
“Anglik, murzyn lub niemiec, a choć będzie nam w czubie,
„Trochę potem czmerało, nie chcę mijać dziś z nikim!
Tu Jaś głośno się śmieje, Frącek tam sobie śpiewa,
A nasz Kuba serdecznie rozrzewniony gdzieś płacze,
Maciej klnie piorunami, w kącie pani Wojtkowa,
Tuli się do Frąckowej, szepce tajemne jej słowa?
A pan Jędrzej swawolny gwizda sobie i skacze.
Wieczór już się przybliża, jednie trzeba do domu,
A choć sporo się żegnać, dzisiaj jakoś nikomu,
Jednak wreszcie się wszyscy powynosili sąsiedzi,
Tylko Tuba nadzwyczaj upartego jest ducha,
A choć kupiec go błaga, żadnej prośby nie słucha
I sam jeden na beczce sobie drzemie i siedzi.
Co tu robić do licha? Widać że panu Kubie,
W głowie jakoś markotno, że mu szumi w czubie,
Że nim wsiądzie na szkapę, dziesięćkroć się obali,
Bierze kupiec stos sukna, miękkie łoże nim ściele,
Chwyta Kubę za nogę i pytając nie wiele
Z beczki prosto na ziemię i na łoże go wali.
Mija noc i już zorza nowy dzionek zwiastuje,
W składzie u Engelmana ktoś się zwolna wzruchuje,
Siada, oczy przeciera nie wie, co się z nim stało,
Siedzi, drapie się w głowę, długo coś medytuje,
Potem z wolna, co zaszło i gdzie bywa, pojmuje:
Lecz co znaczy to sukno, co mu łożem być miało!
“Ach mój Boże kochany”, Kuba woła w kłopocie,
“Jużci sukno kupiłem w mej wczorajszej głupocie
“I teraz zabrać do domu dla kobiety trzeba!
“Gdyby łokci choć z dziesięć, ale taką gromadę!
“Ach, co pocznę! Do kogo udać tu się w poradę?
“Istnie piorun uderzył z wysokiego nieba!”
Bierze sukno, w miech kładzie, mruczy, jęczy i wzdycha,
Potem od drzwi zasuwę z cicha i zwolna odpycha,
Siodła szkapę, miech dźwiga i do domu jedzie,
W głowie ból co nie miara, a choć szepce pacierze
Straszna gorycz mu w sercu wszelki spokój bierze:
Ach, jak w domu u żony dzisiaj mu się powiedzie!
W domu pani Kubowa niespokojną noc miała, WeśnieWe śnie męża w przemocy dzikich zbójców widziała,
I do rana trapiły ciężkie mary niebogę.
Potem zrywa się z łoża, spieszy zakłopotana
Na dwór, staje przy płocie, i tam łzami zalana
Śledzi okiem badawczem, czy nie jedzie kto drogą.
Wreszcie Kuba nadjeżdża. Strach ją zwolna omija,
Za to zaczyna się dąsać, syczy niby żmija
I z daleka już Kubie grozi pięścią i woła:
“A ty chłopie niecnoto, bałamucie niewarty
Tłuc po mieście się nocą, takie to twoje żarty,
A może nawet bawiłeś wśród rozpustnic tam koła?”
Milcząc Kuba jej ciężar sukna w miechu podaje.
“To dla ciebie, żoneczko, z tego ci się wykraje
“Pięknych sukien, fartuchów i chusteczek nie mało.
“Opóźniłem się w mieście, potem w lesie zbłąkałem,
“Ale za to dla ciebie ten podarunek kupiłem.
“Więc nie gniewaj się dłużej! Co się stało to stało!
Żona sięga do miecha, patrzy potem blednieje,
“A człowieku nieszczęsny, co z tobą się dzieje.
“Czy zakładać na farmie handel chcesz towarami?
“Zaraz jedź mi do miasta, a nie wracaj mi prędzej.
“Aż tak głupio wydanych nie przywieziesz pieniędzy
“Rzekła, wróciła do domu i trzasnęła drzwiami.
W mieście u Engelmana wielki rozruch się dzieje
Snać po odjeździe Kuby wkradli się chytro złodzieje
I towarów gromadę niespostrzeżeni zabrali.
Siedzi kupiec nad księgą, swoją stratę rachuje,
Klnie i wzdycha, a potem ręce załamuje,
Klnie i wzdycha nad księgą i rachuje dalej.
W tem się drzwi otwierają, wchodzi Kuba miech niesie:
“Tych towarów,” powiada, nie potrzebuję tam w lesie
“Żona ich niechce, niech kupiec lepiej pieniądze mi wróci!”
Kupiec z krzesła się zrywa, twarz mu się promienieje
Patrzy na miech, na kupę, potem serdecznie się śmieje:
“Niech się żona,” powiada, “wasza o to nie smuci!”
Kuba słucha, nareszcie cały przypadek pojmuje.
“Hejże, woła wesoło,“ niech no pan kupiec częstuje,
“Na ten kłopot najlepiej tęgo łykniem z butelki!”
“Niech gęś kopnie kobietę!” Niech dziś zdrowie nam służy,
“Niech mi będzie dziś święto, a choć potrwa i dłużej,”
“Nocleg u was gotowy na przypadek wszelki!”
Niema Halki w domu! Nad jej próżnem łożem
Matka rozpaczliwie ręce załamuje.
Ojciec ciężko wzdycha, a braciszek mały
Co ze siostrą zaszło, biedny nie pojmuje.
Znikła radość z domu! Jasne Halki oczy
Już do matki lubo dłużej się nie śmieją,
Choć je wszędzie widzi, choć w serdecznym żalu
Że jej Halka wróci, cieszy się nadzieją.
Ach, jak świat okropny, jaka otchłań dzika
Przed strwożonem okiem ludzkiem się otwiera,
Gdy od serca czułego, co najdroższem mu było,
Los nieubłagany nam na wieki oddziera!
Mija rok za rokiem,
Za godziną godzina,
Nad nie jednym grobem
Jeszcze porośnie kalina.
Nad nie jednym grobem
Staniesz żalem miotany,
Gdy nowych ofiar zażąda
Los nieubłagany.
Albo co szumno — dumnemi słowy
Zakrywa własnej pustotę głowy.
Chcesz być poetą — nie goń za chwałą?
Obejmij sercem przyrodę całą.
Nad ogół ziemski podnieś swe oko,
I w tajnie duszy zajrzyj głęboko.
Skarby tam wielkie są zakopanegozakopane,
Jak źródło nigdy nie wyczerpane,
I żaden ludzki język nie zdoła. —
Oddać, co w głębi duszy twej woła.
Wszak nie raz pasterz, co w wiosny czasie
Samotny w polu trzodę swą pasie,
Głębiej w swem sercu duch wieszczy czuje
Niż ten, co gładkie wiersze rymuje.
10.
Za morzem.
Tam za morzem gdzieś daleko
Dumam sobie piękne gaje,
Gdzie w odwiecznych dębów cieniu
Mała chatka mu zostaje.
A w tej chatce, skromnie, cicho,
Włada miła ma kochanka;
Ja przy pracy z nią zostaję
Od poranka do poranka.
Tam po błoniu, po zielonem
Lubo hasam i wesoło;
Na błękitnem tle jeziora
Z lubą w łodzi płynę w koło.
Świat nadziei, świat uroczy!
Ach, o tobie dumam wszędzie;
Niech, nim młode miną lata
Obraz twój mi prawdą będzie!
11.
Fryc w Ameryce.
Fryc
Nie miał nic.
W swojej krainie
Pasał świnie,
Potem woły.
Nie szedł do szkoły,
Aż jako parobek
Lepszy miał zarobek.
I jeszcze chwilka —
Talarów kilka
Było w kieszeni —
Pewnej jesieni
Na okręt siada,
Bo Fryc nielada
Człowiek jest śmiały
I chciwy chwały.
Do Ameryki,
W kraj wielki, dziki
W krótce przypłynął,
Ale nie zginął,
Pilnie pracuje,
Dolary kuje,
I dziw nielada! —
Karczmę zakłada.
Potem Katrynę,
Tęgą dziewczynę
Za żonę bierze,
I to przymierze
Szczęście mu niesie;
Jak grzyby w lesie
I nie potrosze
Mnożą się grosze.
Mienia łakomy,
Kupuje domy,
I pan bogaty.
Stroi się w szaty.
Pani Katryna
Żonka jedyna
Stroi się w złoto,
I nie dba o to,
Co to kosztuje,
Tylko pojmuje,
Że jej przystoi,
Kiedy się przystroi,
I teraz Fryc,
Co nie miał nic,
Co między woły
Chodził do szkoły,
Człowiek jest wielki,
Zacny, i wszelki
Rozum posiada.
W radzie zasiada
I jest masonem;
Przed jego tronem
Zgraja się korzy,
I Fryc się mnoży
W dobytki świata,
Jak idą lata!
Nie jeden Fryc,
Co nie miał nic,
Dziś u nas żyje
I wino pije.
I jest bogaty;
Stroi się w szaty
I w czczym rozumie
I głupiej dumie
Z tem się wynosi,
Że u zacnego
Nie bogatego
Chleba nie prosi.
12.
Więzień.
Sterczy na skale stara tam wieża
Dziką zarosła krzewiną;
Co niegdyś była zamkiem rycerza,
Głuchą dziś tylko ruiną.
Tylko o nocnej czasem tu porze
Zajrzy z innego gość świata,
Aż kiedy ranne zaświta zorze,
W kraj nieznajomy ulata.
Czasem, wśród burzy gdy wichry wyją
I szumią ponad górami,
Stada ponurych kruków tu żyją,
Chroniąc się między murami.
Ale i krukom pobyt nie służy,
Dzika pustynia nie sprzyja,
I nie chcą bawić w ruinach dłużej
Skoro zła burza omija.
Dawnemi laty — tak powieść niesie —
W zamku żył rycerz bogaty;
Pełno dziczyzny naokół w lesie,
Złotem świeciły komnaty.
Ale najdroższym skarbem rycerza
Była jedyna córeczka,
Czysta jak aniół Bozkiego przymierza,
Piękna jak róża dzieweczka.
Nie dziw, że giermek kochał ją młody,
Że ku niej tęsknił lękliwy,
Giermek ubogi, pełen urody.
Wzniosłego ducha i tkliwy
Nie dziw, że wreszcie piękna dziewica
Serce mu swoje oddała,
I że rumieńcem szczęścia mu lica
Miłość tajemna oblała.
Potem, gdy rycerz nadjechał z dali,
Prosząc o rękę panienki,
Jako na morzu burzliwej fali
Żale nastały i jęki.
Gdy w pośród grona zbrojnych rycerzy
Ślubić musiała innego,
Srogi pan zaniku do ciemnej wieży
Giermka uwięził młodego.
Noc świat odziała. W zamku biesiada,
Śmieją się, wrzeszczą pijani;
Przez kraty wieży, drżąca i blada,
Szepce z więźniem młoda pani.
„Ach czemu, „wzdycha w wiosennej dobie
„Ciężka ćmi łza nam powieki?
„Choć nie twą żoną, ja wierną tobie
„W duszy zostanę na wieki.
„Nie smuć się, luby! Póki mi stanie
„Siły i ducha i woli,
„Celem mi życia będzie staranie,
„By cię wybawić z niewoli.
„A kiedy wolny, miecz dzielny w dłoni,
„Wrócisz po latach do domu,
„Z laurem zwycięztwa na mężnej skroni,
„Ukłonu nie dasz nikomu!
„Dzięki Ci lubo,” więzień odpowie,
„Że miły aniół pokoju
„Do mnie przemawia w każdem twem słowie
„I ulgę niesie mi w znoju.
„Choć ciało ciężkie dźwiga kajdany,
„Raźniej mi serce uderza
„I oko w piękne topi się łany
„Godne pobytu rycerza.
„Czemu to łkanie, kochanko moja
„Czemu te jęki tłumione?
„Ażali dusza nie widzi twoja
„W dali te gaje zielone?
„Patrz, lubo! W dali między górami
„W śnieżystej bieli gdzie chata,
„Ach, jakie szczęście będzie tam z nami,
„Jak mile spłyną nam lata!
„Ach, jak tu błogo w nadziemskiej woni,
„Jak cudne ptasząt śpiewanie,
„I tam wśród rzeki błękitnej toni,
„Jak miłe rybek igranie!
„I wszelkie kwiatów witają oczy,
„W cieni nad brzegiem strumienie,
„Gdzie z cicha szepce wietrzyk uroczy,
„Tworząc pełne wdzięku pienia.
„Patrz, jak postacie w pół zapomniane
„Nas tam z radością poznają,
„Jak drugiej matki ręce kochane
„Tam nas do siebie witają!
„Złota wolności! Ku tobie dążę —
„Giną z rąk silne kajdany —
„Lubo, pójdź ze mną! Tam mocniej zwiąże
„Bóg ślub przez ludzi zerwany!„zerwany!”
To mówiąc, giermek z ziemi się zrywa,
I potem jęcząc upada;
Nad jego trupem kochanka tkliwa
Chwieje się drząca i blada.
A gdy nad ranem chorą od wieży
W zamek do łoża zabrano.
W kilku dniach wpośród głuchych pacierzy
Grób nowy dla niej kopano.
W zamku po latach znikło wesele,
Runęły gmachy i mury,
I na ich gruzach krzewi się ziele
I kruk dziś kracze ponury.
Tylko samotna została wieża,
Świadek dawnego zdarzenie
I głosi wiatrom dzieje rycerza
I dawnych czasów cierpienia.
13.
Dzika Róża.
Tam na miedzy w pośród pola
Kwitnie dzika róża
I fijołki lubo ścielą
Jej się do podnóża.
Czasem ptaszek zaświergoce Na zielonem błoniu I pod róży wonnym cieniem Tuli się w ustroniu.
Wiersz ten wygłoszoszonywygłoszony został na dniu 30 kw., 1882, przez pannę Kuławską.
Z Bogiem, bracia, do pracy, Niech nam godłem będzie
Bóg i praca, a zaszczyt uzyskamy wszędzie,
Czy w kochanej Ojczyźnie żyć nam los pozwola,
Czy na cudzą ziemię nas rzuciła fala:
Niech nam ręka nie spocznie, niechaj się zbogaca
Lud nasz w dobytek i rozum: Z nami Bóg i praca!
Niech się słaby wyrodek pracy rąk powstydzi,
Albo panek w czczej domie robotnikiem brzydzi,
Nam to szkodzie nie może. Prosta wiedzie droga
Nas do mienia i chwały; śmiało stąpa noga,
Gdy przed okiem nam godło wielkie się wyzłaca:
„Bracia, dalej do celu! Z nami Bóg i praca!“
Czemu żalisz się biedny? Czemu kłopot stary
Czarne jeszcze dziś stawia ci przed oko mary?
Czy głębokie wzdychania, ciężkie serca jęki
Ulżą tobie zgryzotę, dawnych wspomnień męki?
Bracia, niech twa nadzieja się do godła zwraca,
Że najlepiej pomogą tobie „Bóg i praca.“
Różne są losy człowieka. Panem się mianuje
Kto od rana do zmroku cały dzień próżnuje.
Niech się chwali dobytkiem. Choć w skromnym zakresie
Każda praca pożytek i zasługę niesie,
A choć może kto inny lepiej się zbogaca,
Nam wystarczy na zawsze godło:“ Bóg i praca“ „Bóg i praca.“
Praca, przemysł i sztuka to narodów chwała,
Na nich spoczywa ich przeszłość, ich nadzieja cała,
One w puszczy wśród lasów nowy świat budują,
Węzłem współecznych idei ludzkość obejmują
I na stopień najwyższy naród ten stawawiają,
Gdzie w największem poszanowaniu wartość pracy mają.
Chcesz mój bracie odzyskać wolność w kraju wolnym,
Nie leń się do roboty, a choć ci mozolnym,
Dzień dzisiejszy, choć w czoła dziś pracujesz pocie:
Bóg poszczęści za czasem wiernej twej robocie
I na lata późniejsze, w lubych braci gronie
Wieniec szacunku i chwały twe otoczy skronie.
A jak pomoc wzajemna ma ponętę wielką
I z łatwością zwycięża ludzką niemoc wszelką,
Tak Towarzystwo wspólne silniej działać może!
I mu prędzej do celu Pan Bóg dopomoże,
Gdy w serdecznej miłości, w zgodzie i spokoju
Dąży razem ochoczo do swych sił rozwoju.
Niech nam dzisiaj chorągiew nowym znakiem będzie
Ze wiernymi zostaniem sobie tu i wszędzie,
Ze jako bracia Polacy w danym nam zawodzie
Wspólnie działać będziem w szczeropolskiej zgodzie
By cudzoziemiec chciwy poznał w każdej porze,
Co, choć tylko wygnaniec, Polak zdziałać może.
A więc z Bogiem do pracy! Niech nam godłem będzie
Bóg i praca, a zaszczyt uzyskamy wszędzie.
Czy w kochanej Ojczyźnie żyć nam los pozwala,
Czy na cudzą tu ziemię nas rzuciła fala:
Niech nam ręka nie spocznie, niechaj się zbogaca
Lud nasz w mienie i rozum: Z nam i Bóg i praca!
1515.
Czemu się żalisz?
Skąd ci wędrowcze, i dokąd ci droga?
Czemu w twym oku ćmi żal tłumiony,
Czemu nie pewna od strony do strony
Tacza i chwieje tobie się noga?
Drobna istoto! W szczupłym zakresie
Czemu się dąsasz na rządy świata?
Jak błyskawica czas twój ulata
I w inne jutro przyszłość twą niesie.
Jak fale morza dziko, uciecznie
Płyną na ziemi lata po rosie,
I na minionych stuleci grobie
Nowe stulecia rodzą się wiecznie.
Co znaczą życia dziesiątki twoje?
Krótki na ziemi żywot człowieka;
Może już teraz chwila ta czeka,
Co ci na wieki ulży twe znoje.
Odetchnij piersią raźno, wesoło!
Mężnie i śmiało stań w ziemskim boju,
Aż po zwalczonym trudzie i znoju
Laur ci zwycięztwa otoczy czoło.
Precz tam z rozpaczą! Patrz! jak ci wszędzie
Tu kwitną róże, wonne lilije!
Niech, póki serce w piersi ci bije,
Nadzieja, radość hasłem ci będzie.
A kiedy przyjdzie żegnać się z ziemią
Niech cię nie troszczy takie żegnanie?
Wolny od węzeł duch twój tam stanie
Gdzie ziemskie troski już się nie plemią!
Luther Benson, to mi ksiądz!
Bożek babki i dziewicy!
Gdy przy rogu na ulicy
Stanie wpośród wiernych grona,
Szelest każdy nagle kona;
Słucha dziatwa, słucha dziad,
Słucha cały, wielki świat,
Bo „Wielebny” dzisiaj prawi,
Bo kazaniem swem wybawi
Z sideł czarta ziemski lud!
Istny tu się dzieje cud!
Luther Benson, to mi ksiądz!
Wielki zapał w jego mowie, —
Wstrzemięźliwość w każdem słowie,
A jak świeci jego nos!
Nos czerwony, nos potężny,
Nos miedziany, pełnociężny,
Wielki, siny, gruby nos!
Jeży się czupryną włos,
Oko dzikim blaskiem włada,
Ręka trzęsie mu się blada,
Brzmi jak stary kocioł głos!
Luther Benson, to mi ksiądz!
Pójdźcie głosem wielkim woła,
Pójdźcie wszyscy tu do koła,
Niech tu cały stanie świat!
Niech w pokorze słucha rad,
Jakie dzisiaj mu podaję,
Jak go wzruszam, jak go łaję,
Jak mu piśmiennemi słowy
Rdzeń mądrości pcham do głowy,
Aby go nie zabrał czart!
Kto nie słucha, djabła wart!
Ludzie, gwałtu! Co się dzieje!
Strumieniami oto leje
Się po karczmach czarcia wódka!
Gwałtu! Jeszcze chwila krótka,
A już tacza się pijany
I łbem trąca wszystkie ściany
I bełkoce niby wół!
Gwałtu! Oto wpada w dół —
Policya go podnosi —
„Do ochronki“ go zanosi:
„Pay ten dollars just in full.“
Gwałtu, ludzie! Kto zaprzeczy,
Że haniebne takie rzeczy,
Że nie trzeba nigdy pić?
Lepiej tobie gęsią być
Lub jak szczeniak chłeptać wodę!
Czart wprowadził taką modę,
Że po karczmach ludzie piją,
Potem kłócą się i biją,
Zakrwawiają sobie nosy
I do domu drogę wiją,
Gdy bez grosza świecą trzosy!
Ci co piją, to są świnie!
Istny czart zasiada w winie,
W wódce siedzi jego babka,
A i w piwie jego łapka.
Dalej, ludu grzeszny, padaj
Na kolana, śluby składaj,
Że wyrzekasz się na wieki
Tej czartowskiej tu opieki,
Że póki ci życia stanie,
Woda będzie twe kochanie,
Czysta z studni albo z rzeki.
Co tam prawisz niecnoto,
Ze nie trzeba rzucać w błoto
Dary nam od Boga dane?
Że nieszkodzi, w uczciwości
Raczysz siebie i swych gości,
I przy szklance być w mierności
I wieść życie nieskalane? W niwecz z trunkiem! Rzecz to cała,
Że nie prędzej rajem będzie
Ziemia nasza, aż gdy wszędzie
Woda będzie panowała!
Hejże! Niech się nikt nie leni,
Niechaj sięga do kieszeni
I dla mnie wypróżnia trzos!
Patrzcie na mój siny nos!
Dajcie wszystkie wasze grosze;
Wam na dobre, o to proszę!
Póki księdzem waszym byłem,
Wino, wódkę, piwo piłem!
Niszczyć będę i niszczyłem
Co do nieba psuje drogę!
Dla was tą ofiarą byłem,
A bez grosza pić nie mogę. Amen.
17.
W lesie.
Ty jodło moja! Niech pod twym cieniem
Biegiem dalekiem znużony
Odpocznie sobie tuż nad strumieniem,
Gdzie mech mnie wita zielony.
Co w tajnie najskrytsze twej duszy ci sięga,
Jak pierwszej miłości tajemne kochanie.
Wszak cierpisz, wszak oko twe łzami zalane
Spogląda na przyszłość bez wiary, nadziei,
I na czas obecny podobny do kniei,
A przeszłość, to puszcze grobami skopane.
Niech pieśni, co Ojcom niańczyły do grobu,
Co były świadkami ich bojów, ich chwały,
Co razem z pamięcią ich dotąd wytrwały;
Niech one, jak tęcza aniołów wyrobu
Rozwiną swe barwy i cudne swe wonie,
I miłość, nadzieję rozbudzą w twem łonie!
21.
Do boju!
Dalej do boju, bracia, do boju!
Niech ręka silny ściśnie miecz,
Dalej do walki, aż w krwawym znoju
W rogi nikczemne cofną się wstecz!
Dalej do boju, bracia, do boju! Niech ginie pycha, odwieczny wróg,
„I potem główkę przytulisz
Na jej piersi łabędzie
I jak na siostry łonie
Błogo i lubo ci będzie.
„I oddechem jej serca ZadrzyszZadrżysz w czystej miłości
Rada choć śmiercią przypłacić
Chwilę tę radości!“
26.
Samotny.
„Czemu zawsze samotny przesiadujesz w domu?“
Ach, bo nie ma się żalić, nie ma się żalić nikomu.
Nie ma duszy siostrzanej, co mój ból zrozumie,
Nie ma ręki przyjaznej choć w „przyjaciół“ tłumie
Co mi poda dłoń silną, gdy znękany drogą
Walkę tocząc o życie, chwiejną stąpam nogą.
Ganisz, że jestem samotny? Co mi po zabawie,
Co mi po dzikiej hulance, po rozpustnej wrzawie?
Co mi po słowach bez uczucia, bez serdecznej woli,
Czemu mam śmiać się i śpiewać, kiedy serce boli?
Gorzej jeszcze zakrwawia tajna jego się rana,
Na szyderczą obłudę słów „przyjaciół“ oddana.
Cudzo, pusto i głucho — ach, jak nędzne to życie,
Gdy śmiać z drugimi się trzeba, ale płakać skrycie!
Co mi po płochej przyjaźni, po wesołej mowie;
Kiedy dusza przy każdem jęczy prawie słowie?
Ganisz, że jestem samotny, że przebywam w domu —
Ach, bo nie ma się żalić, nie ma się żalić nikomu.
27.
Wierzba.
Przy polnej drodze wiekiem omszona
Wierzba się tuli na rowie:
Sterczą ku niebu giętkie ramiona
I wiatry świszczą w dąbrowie.
Sterczą gałęzie wiatrem bujane
I liść ich szepce zielony
I chmury barwą ciemną odziane
Dążą w dalekie gdzieś strony.
I wiatry świszczą: „wierzbo w niewoli,
Wierzbo w samotnem ustroniu,
Nie tobie z nami bujać w swawoli
Ni z nami igrać po błoniu.
Nie tobie ładne, płoche dziewczęta
Lotnie całować i kwiaty;
I jak na wieki w miejsce zaklęta
Ponure stroisz się szaty.
„Biedna ty wierzbo! W zamorskim kraju,
Zkąd nas prowadzi tu droga,
Życie tam piękne, jak gdyby w raju
I wiosna kwitnie tam błoga.
Tam nie ma zimy; nieznane lody,
Tam słońca jasne promienia
Budzą odwiecznie płodozmian młody
I nowo kształtne istnienia.
„W dali za morzem! Tam inne życie
Inny świat, inne nadzieje
I Bóg łaskawy darzy obficie
Na piękne łany tam leje.
Tam wonne łasy i cudne kwiaty
I wielkie góry i wody
Palm y zielone i białe chaty
I śliczne miasta i grody.“
„Biedna ty wierzbo! My wiatry Boże
Jak ptak swawolny po niebie
Bujamy sobie raźnie i hoże,