Ostatni Mohikan/Tom I/II

<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Ostatni Mohikan
Data wyd. 1830
Druk B. Neuman
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz Feliks Wrotnowski
Tytuł orygin. The Last of the Mohicans
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ II.

...sama jedna! Cóż to! sama jedna?
Szekspir.

Kiedy tak jedna z dwóch młodych towarzyszek podróży, oddawała się dumaniu; druga prędko zapomniawszy o przestrachu i sama śmiejąc się ze swojego wykrzyknienia, zapytała oficera:
— Czy to często, Hejwardzie, takie poczwary. pokazują się w lasach; albo może to rzadkie widmo dla naszej rozrywki wywołano umyślnie? Jeśli tak, wdzięczność zamyka nam usta; ale jeśli inaczej, i ja i Kora wprzód nim spotkamy straszliwego Montkalma, nie raz będziemy musiały zdobywać się na odwagę; chociaż pochlebiamy sobie, żeśmy ją odziedziczyły po przodkach naszych.
— Indyanin ten jest gońcem wójsk naszych, a swojego narodu, można powiedzieć, bohaterem, odpowiedział młodzieniec. Podjął się wyprowadzić nas prosto nad jezioro, ścieszką mało uczęszczaną i krótszą, a zatém przyjemniejszą od gościńca, którym musielibyśmy jechać za oddziałem wojska ciągnącym się powoli.
— Mam jakiś wstręt do tego człowieka, — mówiła dalej młoda piękność z miną udanej niby, lecz w istocie prawdziwej obawy. — Zapewne nie znając go dobrze, nie powierzyłbyś się jemu, Dunkanie?
— Powiédz raczej, Że niepowierzyłbym was, Alino, odpowiedział Hejwayd z żywością. Tak jest, znam jego: gdybym nie znał, nie zaufałbym jemu, mianowicie w tym razie. Jest on podobno Kanadyjczyk rodem, służył jednak razem z naszymi przyjaciółmi Mohawkami, którzy, jak wiadomo, należą do liczby sześciu sprzymierzonych narodów. Powiadają, że dziwne zdarzenie sprowadziło go do nas i jakoby nasz półkownik był w tę awanturę zamięszany, a potém obszedł się z nim trochę surowo; ale dawne to rzeczy; nie pamiętam dobrze, dość że teraz jest przychyłny dla nas.
— Jeżeli kiedykolwiek był nieprzychylny dla mojego ojca, tém słuszniej czuję wstręt do niego. Pomów z nim majorze, żebym mogła jego głos usłyszeć. Może to śmiesznie; ale wiesz już o tém, że wierzę trochę wróżbom, jakie z głosu ludzkiego powziąść można.
— Nic z tego nie będzie, rzecze major, pewno odpowie nam tylko wykrzyknieniem jakiem. Choć może, mówi po angielsku; ale jak większa część dzikich, udaje że nierozumie nawet, a tém bardziej nie raczy przemówić tym językiem teraz, kiedy wojna każe mu zachowywać całą jego powagę. Ale się zatrzymał; pewno ścieszka, którą jechać mamy, jest tu gdzieś niedaleko.
W samej rzeczy tak było jak się Hejward domyślał. Kiedy się podróżni zbliżyli do lasu ciągnącego się po za gościńcem, Indyanin ręką wskazał im ścieszkę idącą w głąb puszczy, i tak wązką, że dwie osoby nie mogły jechać obok.
— Otoż i nasza droga, — rzecze major ścicha. — Nie trzeba okazywać najmniejszej nieufności, bo przez to niebezpieczeństwa urojone mogłyby się na rzeczywiste zamienić.
— Jak myślisz, Koro? zapytała Alina przejęta trwogą: chociaż może przykro, ale czy nie byłoby bezpieczniej jechać za wojskiem?
— Nie znając zwyczaju dzikich, odezwał się Hejward, nie wiesz, Alino, gdzie większe niebezpieczeństwo czeka. Jeżeli nieprzyjaciel stanął na końcu gościńca, o czem wątpię, ponieważ wysłane zwiady nic podobnego nie doniosły, oni rozciągną się po bokach, żeby napadać opóźnionych lub zbłąkanych. Droga wojenna wiadoma, a o naszej nikt wiedzieć nie może, bo ledwo przed godziną ułożyliśmy kędy jechać mamy.
— Czyliż należy niedowierzać temu człowiekowi dla tego, że w zwyczajach różni się od nas i nie białą ma skórę? zimno zapytała Kora.
Alina nie wahając się dłużej, zacięła pejczem konia i pierwsza udała się za przewodnikiem, wązką i ciemną ścieszką, gdzie co krok rozłożyste krzaki stawały na zawadzie. Młodzieniec z otwartém uwielbieniem spojrzał na Korę, i przepuściwszy młodszą, lecz nie przeto piękniejszą towarzyszkę, rozchylał gałęzie żeby starsza wygodniej przejechać mogła.
Słudzy, zapewne podług rozkazu danege im wcześnie, odłączyli się od panów i pojechali prosto gościńcem wojennym.
— Ostróżność tę, rzecze Hejward, doradził nam roztropny nasz przewodnik, żeby jak najmniej śladów było w lesie, na przypadek jeżeli który z Kanadyjczyków dzikich posunie się tak daleko przed wojskiem.
Z początku ścieszka była tak zawikłana, że podróżni nie mieli czasu rozmawiać; ale przejechawszy brzeg lasu znaleźli się pod sklepieniem drzew ogromnych i rozłożystych gdzie promienie słońca przeniknąć nie mogły; lecz droga wygodniejsza była. Skoro przewodnik postrzegł że już konie swobodnie iść mogły, puścił się krokiem pośrednim między chodem a biegiem, tak że wierzchowce ciągle kłusować musiały.
Młody oficer, chcąc natenczas przemówić do czarnookiej towarzyszki swojej, odwrócił głowę, i wtém posłyszawszy oddalony tentent kopyt końskich, nagle ściągnął cugle swojego konia. Obie damy zatrzymały się także, i wszyscy natężyli słuch chcąc zbadać przyczynę tak niespodzianego wypadku.
W kilka chwil ukazało się zrzebię jak daniel migające między sosnami, a prawie z tuż za niém dziwny człowiek opisany w poprzednim rozdziale, pędził na swojej chudej klaczy ile tylko mógł ją skłonie do pośpiechu, bez narażenia się na wyraźne odmówienie. Podróżni nasi, w krótkim przedziale od kwatery Weba do wyjścia z obozu, nie mieli zręczności postrzedz szczególniejszej osoby zbliżającej się teraz do nich. Lecz jeżeli ten człowiek stojąc, mógł wysokością swoją zająć oczy niespodzianie nań zwrócone, nie mniej téż, siedząc na koniu, dziwił zgrabném ułożeniem kolosalnej swej postawy.
Chociaż bez ustanku kłół ostrogą żebra swojej klaczy, tyle tylko zdołał wymódz na niej, że tylne nogi dźwigała ruchem czwałowym, kiedy przednie nie długo zgadzając się z niemi, powracały znowu do kłusu i często złym przykładem gorszyły swe siostry. Nagły ten przeskok z jednego do drugiego biegu sprawiał takie złudzenie wzroku, że major doskonale znający się na koniach, nie mógł odgadnąć z razu jakie to zwierzę tak niemiłosiernie naglone zbliżało się ku niemu.
Ruchy przemyślnego jeźdźca nie mniej były dziwaczne. Za kazdém dźwignieniem się szkapy, w całej wysokości powstając na strzemionach, lub skurczony opadając, na siodło, przez to prostowanie i schylanie długich nóg swoich, tak powiększał lub zmniejszał swą postawę, iż trudno było poznać jego wzrost prawdziwy. Jeżeli dodamy jeszcze, że skutkiem ciągłego działania jednej tylko ostrogi, jeden bok klaczy zdawał się biedź prędzej niż drugi, a ogon ciągle zamiatał krzywdzone żebra, będziemy mieli obraz zupełny i jeźdźca i rumaka.
Nachmurzone brwi i męzkie czoło Hejwarda wypogodziły się zaraz, skoro wyraźniej postrzegł oryginalną tę figurę; a kiedy nieznajomy już o kilka kroków tylko był od niego, mimowolny uśmiech wymknął się mu na usta. Alina bez wszelkiego względu rozśmiała się głośno; nawet w czarnych i posępnych oczach Kory zajaśniała wrodzona jej lecz przytłumiona wesołość.
— Czy szukasz tu kogo? — zapytał Hejward nieznajomego, kiedy ten zbliżywszy się zaczął wstrzymywać rozpędzoną klacz swoję. — Spodziewam się ze nie przynosisz złej nowiny.
— Tak jest zapewne, — odpowiedział zapytany, trójkątnym kapeluszem swoim nawiewając jak wachlarzem ciche powietrze lasów i trzymając słuchaczów w niepewności, na które pytanie majora służyła ta odpowiedź.
— Tak jest, zapewne, szukam, — dodał potem ochłodziwszy twarz nieco i wytchnąwszy z zadyszania. — Dowiedziałem się, że Państwo jedziecie do Wiliam-Henryka, a ponieważ i ja tam jadę, chciałem więc pomnożeniem towarzystwa zrobić przyjemność równie dla Państwa jak dla siebie.
— Niesprawiedliwie w tym razie stanowić przez równość głosów. Nas jest trzy osoby, a WPan masz tylko radzie się samego siebie.
— Niesprawiedliwie) tez, byłoby pozwolić jednemu męszczyznie, obarczać się staraniem koło dwóch kobiet młodych, — odparł nieznajomy tonem pośrednim między prostotą a żartobliwością gminną; — Ale jeżeli ten męszczyzna jest prawdziwym męszczyzną, a te kobiety prawdziwemi kobietami, pewno obie, chcąc uczynić jedna na przekor drugiej, przyjmą zdanie swojego towarzysza, a zatem i Pan nie więcej jak ja masz się z kim naradzać.
Ładna Alina schyliła się prawie aż do tręzli swojego konia żeby ukryć nowy wybuch wesołej pustoty, lecz kiedy podniósłszy głowę ujrzała, że z twarzy pięknej jej towarzyszki zniknął chwilowy rumieniec, zapłoniła się mocniej i, niby już znudzona tą rozmową, ruszyła na przód.
— Jeżeli, mój Panie, masz — zamiar dostać się nad jezioro, rzecze Hejward nieco dumnie, nie tędy jechać trzeba było: drogę prawie o pół roili zostawiłeś za sobą.
— Wiém, odpowiedział nieznajomy, bynajmniej niezrażając się tak zimnem przyjęciem. Bawiłem cały tydzień w twierdzy Edwarda i chyba trzeba było bydź niemym, żeby się nie rozpytać drogi, a gdybym był niemy to i po mojém powołaniu. Zakończywszy te słowa szczególniejsza miną, jakby tyra sposobem nieznacznie chciał wyrazić zadowolenie z dowcipnego ucinku, który dla słuchaczów wcale był niezrozumiały; dodał poważnie: — Moje powołanie nie pozwala mi nadto pospolitować się z tymi, których obowiązałem się uczyć, i właśnie dla tego nie chciałem towarzyszyć oddziałowi wojska. Zresztą, spodziewając się ze człowiek tak wysokiego stopnia jak Pan dobrodziej, najlepiej może znać drogi, postanowiłem jechać z nim razem i przyjacielską rozmową uprzyjemniać podróż.
— Postanowienie WPana zbyt samowolne i trochę za prędkie, rzecze major sam niewiedząc czy się miał śmiać, czy gniewać. Ale mówisz o uczeniu, o powolaniu; czy nie jesteś w pólku prowincyonalnym, nauczycielem honorowej napaści i obrony? albo jednym z tych co kreślą linije i kąty dla tłumaczenia tajemnic matematycznych.
Zapytany spojrzał na pytającego z widoczném zadziwieniem, i zmieniwszy wyraz zadowolenia z samego siebie, na minę uroczystej pokory, odpowiedział:
— Spodziewam się ze nie obraziłem nikogo, a nie popełniwszy żadnego grzechu ciężkiego, od czasu jak ostatni raz błagałem Boga, żeby mi odpuścił winy, nie mam się bronić przeciw komu. Nierozumiem co Pan chciałeś powiedzieć względem linij i kątów, a co się tycze tłumaczenia tajemnic, zostawuję to ludziom świętym powołanym do tego. Nie przywłaszczam sobie innych zasług, jak tylko cokolwiek umiejętności w zanoszeniu do Nieba przez psalmy pokornych próśb i modlitw gorących.
— Jest to widocznie uczeń Apollina, odezwała się młodsza piękność, ochłonięta już z pomięszania. Biorę go wyłącznie pod moje opiekę. Nie marszcz brwi Hejwardzie i, przez grzeczność dla ciekawych moich uszu, pozwól mu jechać z nami. Prócz tego, dodała z cicha i rzucając spojrzenie na Korę, jadącą powoli za ponurym przewodnikiem, w przypadku będziemy mieli jednym przyjacielem więcej.
— Czy sądzisz, Alino, ze najdroższe dla mnie osoby poprowadziłbym drogą, gdzie choćby najmniejsze niebezpieczeństwo zagrażać mogło?
— Ja nie do tego mówię, Hejwardzie; ale ten człowiek mię bawi, i ponieważ ma duszę muzyczną nie pozbywajmy się jego.
To mówiąc rzuciła na majora spojrzenie błagające i pejczem wskazała mu żeby jechał na przód. Oczy ich spotkały się nawzajem; major chcąc przedłużyć tę chwilę wstrzymał nieco swojego konia; lecz gdy Alina spuściła w dół zrzenice, ustępując naleganiom czarodziejki, znowu użył ostrogi i wkrótce stanął obok Kory.
— Bardzo jestem rada z naszego spotkania, przyjacielu, rzecze Alina do nieznajomego dając mu znak żeby jechał za nią i puszczając konia kłusem. Rodzice moi, może bydź przez zbyteczne pobłażanie, wmówili mi że wcale nie źle mogę występować wduecie; cóżby więc szkodziło, gdybyśmy teraz dogadzając naszemu upodobaniu zrobili rozrywkę w drodze. Mało uczona, wielką odniosłabym korzyść z przestróg biegłego nauczyciela.
— I owszem; śpiewanie psalmów równie orzeźwia ciało jak duszę, odpowiedział psalmista bez dalszych próśb zbliżając się do niej. Żadne zajęcie się tak nie rozwesela; ale do wydania melodyi zupełnej, potrzeba czterech głosów. Pani, jak miarkuję po wszystkiém, masz dyszkant przyjemny i mocny; ja, dzięki szczególnej łasce Nieba, mogę brać tenorem do najwyższej nóty, lecz nie staje nam altu i basu. Ten oficer Króla Jegomości, co tak długo wahał się czy mnie przyjąć do swojego towarzystwa, miarkując po tonie jego mówienia, ma pierwszy z dwóch potrzebnych nam głosów.
— Poczekaj, nie sądź tak lekko i prędko; pozory często nas mylą, rzecze Alina z uśmiechem. Chociaż major Hejward odzywa się czasami altem; ja ręczę jednak że zwyczajny głos jego bardziej się do tenoru zbliża.
— To więc on biegły w śpiewaniu psalmów? w duchu prostoty zapytał jej towarzysz.
Alina tylko co nie parsknęła ze śmiechu, potrafiła jednak utaić wszelką do tego skłonność i odpowiedziała poważnie.
— Mnie się zdaje, czy nie ma-011 tylko więcej ochoty do piosnek świeckich. Rozrywki i zatrudnienia żołnierskiego życia nie bardzo mogły go zbudować.
— Głos, podobnie jak inne władze, dany jest człowiekowiżeby go używał, nie zaś żeby nadużywał, rzecze psalmista. Co do mnie, nikt mi nie zarzuci żem zmarnował dar jaki mi Niebo dało. Młodość moja, podobnie jak Króla Dawida, całkiem była poświęcona muzyce świętej, i, dzięki Bogu, ani jedno słowo piosnki światowej nie skalało ust moich.
— Niczego zatem nieuczyłeś się prócz muzyki świętej?
— Nie inaczej, Równie jak żadna mowa nie ma piękności wznioślejszych nad psalmy Dawida, tak śpiew do nich zastosowany jest wyższy nad wszelką muzykę światową. Jestem przytem tyle szczęśliwy, że mogę powiedzieć, iż usta moje powtarzają myśli i prośby samego króla Izraelskiego; bo chociaż czas i okoliczności wymagają niektórych odmian małych, to tłumaczenie jednak, jakiego trzymamy się w osadach Nowej Anglii, wiernością, bogactwem i prostotą duchowną, tyle przewyższa wszystkie inne, ile bardziej od nich zbliża się do wielkiego dzieła natchnionego autora. Gdziekolwiek idę, gdziekolwiek mieszkam, kładąc się i wstając, zawsze te boską książkę mam przy sobie. Oto jest ona: Wydanie dwudzieste, w Bostonie, anno Domini 1744, pod tytułem: Psalmy, hymny i pieśni pobożne starego i nowego Testamentu, wierszem angielskim dosłownie przełożone, tak dla publicznego jak prywatnego użytku zbudowania i pocieszenia wiernych, mianowicie w Nowej Anglii.
Wychwalając w ten sposób płód poetów krajowych, psalmista wyjął z kieszeni swą boską książkę i, osadziwszy na nosie okulary w żelazo oprawne, otworzył ją z uroczystem poszanowaniem. Potem bez dalszych ogróciek z wstępów zawoławszy głośno:
— Słuchajcie! — przyłożył do ust instrument opisany już przez nas, wydał na nim ton bardzo wysoki i ostry, a spuściwszy oktawą niżej głos swój przyjemny, donośny i czysty, pomimo poezyą, kompozycyą i nawet trzęski bieg swojej nędznej klaczy, na tęż sanie nótę zaśpiewał wybornie co następuje:

„O jak miło widzieć między bracią memi,

Święte przymierze zgody;
Jest to wonią strumieniem płynąca dla ziemi,

Z Aaronowej brody.

Prześpiewując zgrabne te wierszyki używał jestów tak właściwie dobranych, że trudno byłoby go naśladować bez długiego ćwiczenia się w tej sztuce. Kiedy głos jego podwyższał się stopniami, i ręka prawa wznosiła się do góry; kiedy się zniżał, i ręka spadała za każdym taktem, aż póki palce nie dotknęły się kart świętych. Ręczne to wtórowanie samemu sobie, zapewne skutkiem długiego nałogu, było mu zbędne, bo wypełniał je ściśle w ciągu całej sztrofy, a najdobitniej przy końcowych dwóch zgłoskach ostatniego wiersza.
Tak nagłe przerwanie cichości lasów, koniecznie musiało uderzyć dalszych towarzyszów podróży, jadących o kilkanaście kroków pierwej. Indyanin przemówił coś złą angielszczyzną do Hejwarda, i ten, zwróciwszy konia ku nieznajomemu, przeszkodził mu popisywać się dłużej z talentem śpiewania psalmów.
— Chociaż nie spodziewamy się Ładnego niebezpieczeństwa, rzecze major, ostróżność jednak radzi nam przejeżdżać las jak najciszej. Darujesz mi zatem, Alino, ze ujmę ci rozrywki prosząc twojego towarzysza, aby na czas dogodniejszy zachował swoje śpiewy.
— Prawda że mi ujmujesz rozrywki, odpowiedziała Alina z uśmiechem figlarnym; bo nigdy niesłyszałam słów tak mało stosownych do śpiewu, i właśnie byłam zajęta uczoném zgłębianiem, coby to takiego mogło połączyć wyborną muzykę z poezya niedołężną, kiedy mi swoim altem przerwałeś myśli.
— Nie wiem co przez mój alt rozumiesz, Alino; odpowiedział Hejward widocznie dotkniony tą uwagą; ale to wiem tylko, że bezpieczeństwo twoje i Kory, daleko więcej obchodzi mię teraz, niż cała muzyka Handela.
Major zamilkł nagle i prędko obróciwszy się twarzą do krzaku szeroko rosnącego przy ścieszce, rzucił podejrzliwe spojrzenie na przewodnika, który szedł dalej z niezachwianą powagą. Zdało się mu z razu, ze między liśćmi zabłyszczały czarne oczy ukrytego Indyanina, lecz gdy nie postrzegł nic więcej i nie usłyszał żadnego szelestu, wziął to za przywidzenie, rozśmiał się ze swojej pomyłki i znowu zaczął przerwaną rozmowę.
Nie była to jednak pomyłka; albo przynajmniej Hejward w tém się tylko pomylił, że czujnej baczności swojej pozwolił zdrzemać na chwilę.
Zaledwo podróżni odjechali, rozchyliły się gałęzie krzaku i wysunęła się głowa ludzka tak szkaradna, jak tylko mogły ją uczynić malowidła dzikiego i wszystkie wrzące w nim namiętności.
Okrutna radość zabłysła na jego twarzy, kiedy śledząc wzrokiem spodziewane swe ofiary, ujrzał kierunek ich drogi. Przewodnik idący o kilkanaście kroków naprzód, już skrył się przed jego oczyma; wdzięczne postaci kobiet i major jadący tuż za niemi, a nakoniec nauczyciel śpiewania, tylnia straż orszaku, jeszcze raz ukazali się między drzewami i kolejno znikli w gęstwinie puszczy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Feliks Wrotnowski.