<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Ostatni Mohikan
Data wyd. 1830
Druk B. Neuman
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz Feliks Wrotnowski
Tytuł orygin. The Last of the Mohicans
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ IV.

„Czyń co zechcesz, pozwalam; lecz pamiętaj na to,
Że nim wyjdziesz z tych lasów, spotkasz się z zapłaty.
Szekspir.

Zaledwo strzelec — wymówił słowa na końcu poprzedzającego rozdziału umieszczone, naczelnik europejczyków, których czujne ucho Indyanina posłyszało z daleka, ukazał się zupełnie. Jedna ze ścieżek ubitych przez daniele podczas peryodycznych ich przechodów, przerzynała małą dolinę i kończyła się u rzeki właśnie w tém miejscu, gdzie biały i dwaj jego towarzysze czerwoni obrali sobie stanowisko. Podróżni, tą ścieżką powoli zbliżali się do strzelca, który czekał ich stojąc na czele dwóch dzikich.
— Kto tam? zawołał Sokole Oko, chwyciwszy strzelbę na lewem ramieniu opartą niedbale, i bardziej przez ostróżność niż dla postrachu biorąc wielkim palcem za kurek, a wskazującym za cęgiel. Któż to przychodzi tutaj nie lękając się niebezpieczeństw i dzikich zwierząt pustyni?
— Chrześcianie, odpowiedział jadący najpierwej; przyjaciele praw i króla, podróżni od wschodu słońca bez posiłku przebywający te lasy i zmordowani niemiłosiernie.
— Zbłądziliście zatem, i poznaliście jaki to kłopoty kiedy nie wiadomo czy w prawo, czy w lewo wziąść się trzeba.
— Nakształt tego; dziecko u piersi tyle wie gdzie je niosą, ile my gdzie nas prowadzą. Czy nie mógłbyś nam powiedzieć jak daleko stąd do twierdzy William Henryk zwanej?
— Co! do William Henryk! zawołał strzelec z głośnym śmiechem, który uciął nagle, jakby lękając się, żeby go nie usły szał nieprzyjaciel dybiący zanim. Zbiliście się z tropu gorzej niż ten gończy, coby gnał na tej stronie Horykanu, kiedy już zwierz na tamtej. Jeżeli jesteście przyjaciółmi króla, i macie jakie stosunki z jego wojskiem, lepiejbyście pojechali z biegiem tej rzeki do twierdzy Edwarda, gdzie Jenerał Web, traci czas napróżno, zamiast coby miał wystąpić nad wąwozy i tego śmiałka francuza za jezioro Szamplen odeprzeć.
Nim strzelec odebrał odpowiedź, na te słowa, drugi jezdziec ukazał się z pomiędzy krzaków i zbliżył się do niego.
Jakże więc jesteśmy daleko od twierdzy Edwarda? zapytał ten nowo przybyły. Dziś rano wyjechaliśmy z tamtąd, dokąd nam udać się radzisz, i życzylibyśmy sobie bydź w drugiej twierdzy na końcu jeziora położonej.
— Straciliście zatem wprzód oczy niż drogę, gdyż wątpię czy która ulica w Londynie, nawet przed pałacem królewskim jest tak szeroka jak gościniec z twierdzy jednej do drugiej.
— Nie będę się sprzeczał o to, czy jest ten. gościniec i jak szeroki, odezwał się pierwszy podróżny, albo prościej mówiąc major Hejward, bo już czytelnicy poznali go zapewne, powiem ci tylko, że spuściliśmy się na przewodnika Indyanina, który miał nam pokazać krótszą, chociaż nie tak szeroką drogę, lecz nadto zaufaliśmy jego znajomości lasów, jedném słowem, niewierny gdzie jesteśmy.
— Indyanin nie zna lasów! zawołał strzelec wstrząsając głową z wyrażeni niedowierzania. Kiedy słońce oświecało najwyższych drzew wierzchołki, kiedy na rzekach szumiały wodospady, kiedy każdy meszek pokazywał jemu z której strony gwiazda nocy zaświeci, kiedy jeszcze nie wszystkie stada gęsi dzikich odleciały do Kanady; kiedy w puszczy pełno danielowych ścieżek; Indyanin zbłądził między Horykanem, a tym zakrętem rzeki — to rzecz dziwna! Czy on jest Moliawk?
— Nie, tylko przyjęty do tego pokolenia; zdaje się zaś, że urodził się dalej na północy i jest, jak wy nazywacie, Huronem.
— Oh! oh! zawołali dwaj Indyanie zrywając się szybko bez względu na obojętność i powagę z jaką dotąd przysłuchiwali się tej rozmowie.
— Huronem, powtórzył strzelec z nieufném wzruszeniem głowy; Plemię to zawsze rozbojnicze, pod jakjemkolwiek bądź nazwiskiem. Ponieważ państwo powierzyliście się jednemu z tego narodu, to mię dzwi tylko, że nie spotkaliście ich więcej.
— Zapominasz com powiedział, przewodnik nasz został Mohawkiem, sprzymierzeńcem naszym i służy teraz w naszym wojsku.
— A ja powiadam panu, że kto się urodził Mingo, ten i umrze Mingo. Mohawkiem! W Delawarach to, w Mohikanach, szukaj pan ludzi poczciwych i wojowników mężnych, chociaż, rzadko kiedy biją się oni teraz; bo z łaski zdradzieckich swych nieprzyjaciół Makwow, muszą cierpieć, żeby ich nazywano babami.
— Dosyć, dosyć, rzecze Hejward zniecierpliwiony trochę; nie proszę o poświadczenie, czy człowiek którego ja znam, a sam nie znasz, jest poczciwy lub nie. Odpowiedz mi lepiej na moje pytanie: jak daleko jesteśmy od głównego sztabu i od twierdzy Edwarda?
— Tak daleko jak się podoba przewodnikowi pańskiemu. Zdaje się, ze koń taki jak pański nie mało może ubiedz od wschodu do zachodu słońca.
— Nie chcę przyjacielu ucierać się z tobą na słowa, rzecze Hejward łagodniej i starając się przytłumić w sobie poruszenie gniewu. Gdybyś powiedział nam, jak daleko twierdza Edwarda, i chciał nas zaprowadzić do niej, pewno byś nie żałował tego.
— Możebym to i uczynił, gdyby mię kto zapewnił że niebędę przewodnikiem nieprzyjaciela, że nie podprowadzę Montkalmowskiego szpiega. Nie wszyscy ci, co mówią po angielsku, są stronnikami króla.
— Jeżeli należysz do naszego wojska, i jak sądzę jesteś wysłany na wzwiady; musisz znać sześćdziesiąty półk królewski.
— Półk sześćdziesiąty! mało Pan możesz wspomnieć mi oficerów służących Królowi w Ameryce, którychbym nie znał po nazwisku; chociaż zamiast czerwonego munduru, noszę zieloną kurtkę strzelecką.
— Kiedy tak, to musisz wiedzieć jak się nazywa major tego półku.
— Major! zawołał strzelec prostując się z niejakąś pychą. Jeżeli Pan szukasz tego, ktoby znał majora Efingama; masz go przed sobą.
— Wielu jest majorów półku; Efingam z nich najstarszy; ale ja chciałem mówić o tym, co najpóźniej ten stopień mał i dowodzi teraz załogą w twierdzy William Henryka.
— Słyszałem, słyszałem, że jakiś człowiek bardzo bogaty, gdzieś tam z prowincyi południowych przybyły otrzymał to miejsce; a chociaż za młody zęby brać takie zaszczyty mimo nosa tych, co posiwieli w służbie, powiadają jednak, że doskonale zna żołnierkę i jest człowiek honorowy.
— Ktokolwiek on taki i jakiekolwiek może mieć prawo do tych zaszczytów, jego samego widzisz przed sobą i za nieprzyjaciela uważać nie powinieneś.
Strzelec spojrzał na Hejwarda z zadziwieniem, zdiął czapkę i zaczął mówić mniey swobodnie, ale zawsze z niedowierzaniem jakiemś.
— Słyszałem że część wojska miała dziś rano wyruszyć z obozu i ciągnąć nad jezioro?
— Słyszałeś prawdę; ale ja wolałem udać się drogą krótszą, jaką miał mi pokazać Indyanin, o którym mówiłem.
— Który pana oszukał, zaprowadził w lasy i porzucił.
— Nic z tego wszystkiego nie uczynił a przynajmniej nie porzucił, bo jest o kilka kroków za nami.
— Chciałbym go zobaczyć. Jeżeli prawdziwy Irokanin, poznam to z jego rozbójniczej miny i z malowidła na twarzy.
To mówiąc pominął klacz psalmisty i zrzebię, które korzystając z popasu, posilało się mlekiem swej matki, i wyszedł na ścieszkę, gdzie dwie damy równie z niecierpliwością, jak z trwogą czekały końca rozmowy. O kilka kroków dalej stał Indyanin plecami oparty o drzewo, i przyjął przenikliwe spojrzenie Strzelca, z twarzą spokojną, lecz tak ponurą i dziką, że sam jej widok mógłby każdego przerazić.
Zadowolony swojém badaniem strzelec, odszedł na powrót, a pomijając dwie siostry zatrzymał się trochę, jakby ich wdziękami uderzony, i z widoczném ukontentowaniem oddał ukłon Alinie, kiedy ta z uprzejmym uśmiechem skłoniła się jemu. Przechodząc koło klaczy karmiącej zrzebię zastanowił się jeszcze, chcąc zgadnąć, ktoby to taki siedział na niej, i znowu powrócił do Hejwarda.
— Mingo, zawsze jest Mingo, — rzecze po cichu, i wstrząsając głową; — kiedy go Bóg stworzył takim, ani Mohawk, ani nikt w świecie nie potrafi odmieni. Gdybyśmy byli sami tylko i gdybyś pan chciał tego pięknego rumaka zdać na łaskę wilków, w godzinę zaprowadziłbym pana do Edwarda; ale ponieważ, jak widziałem są jeszcze i {kobiety tutaj, to rzecz niepodobna.
— Dlaczegóż? Nie zważaj że one są utrudzone, mogą jeszcze przejechać mil kilka.
— Rzecz niepodobna, — odpowiedział strzelec stanowczym głosem. — Za najlepszą strzelbę, jaka tylko jest w osadach, nie chciałbym po zachodzie słońca jednej mili iśdź lasem z przewodnikiem takim. Są tu w puszczy Irokanie ukryci, a mianowany Mohawk pański, wie dobrze gdzie ich szukać.
— Tak więc powiadasz? — rzecze Hejward pocichu, schylając się do strzelca. — Ja sam miałem go trochę w podejrzeniu, ale Łeby nie zastraszać towarzyszek moich, starałem się ufność okazywać. Widać jednak że niedowierzałem jemu, kiedy wolałem już, sam szukać drogi niżeli iśdź za nim.
— Od pierwszego spojrzenia poznałem jakiej to bandy zbójca, — rzecze strzelec przykładając do ust palec na znak ostrożności. — Widzisz Pan nad innemi drzewami gałęzie tego jaworu cukrowego: łotr stoi o jego pień oparty i prawą nogę trzyma naprzód wyciągnioną, mógłbym stąd, — dodał uderzając zlekka po swojej rusznicy, — wsadzić mu kulę pod kolano i na cały miesiąc odebrać ochotę od włóczenia się po lasach. Gdybym raz jeszcze powrócił do niego; przebiegły hultaj poznałby, że tu chodzi o coś i pierzchnąłby w krzaki jak daniel spłoszony.
— Nie czyń tego: nie pozwolę na to. Może jest niewinny... jednakie, gdybym był przekonany że chciał zdradzić!....
— Nie lękaj się pan pomyłki uważając Irokańczyka za zdrajcę, — odpowiedział strzelec prawie mimowolnie podnosząc strzelbę do twarzy.
— Poczekaj! — zawołał Hejward; — nie zgadzam się na ten śrzodek: trzeba szukać innego; chociaż tylko co nie jestem pewny że łotr mię oszukał.
Posłuszny majorowi strzelec, odrzucił zamiar uczynienia przewodnika niezdolnym do biegu i zastanowiwszy się nieco, skinieniem przywołał swoich towarzyszów czerwonych. Kiedy się ci zbliżyli, zaczął do nich pocichu lecz z zapałem mówić ich językiem, a z częstego ukazywania ręką na gałęzie jaworu, można było poznać że opisywał im, jak i gdzie stoi nieprzyjaciel. Mohikanie zaraz złożyli broń ognista, udali się kaidy w inną stronę i kołując zdaleka, weszli w gęstwinę lasu tak ostrożnie, ze najmniejszy szelest kroków ich nie zdradzał.
— Teraz, powróć pan do tego łotra, — rzecze strzelec, i zacznij z nim gawędę; a tym czasem ci dwaj Mohikanie wypadną nagle i przytrzymają go, bez otarcia malowidła nawet.
— Na cóż, ja sam go przytrzymam, — rzecze Hejward zarozumiale.
— Pan! cóż pan na konin poradzisz Indyaninowi w gęstym lesie?
— Zsiędę z konia.
— Oho! czy pan myślisz, ze on postrzegłszy jedne nogę umykającą ze strzemienia, będzie czekał póki pan wyjmiesz drugą? Kto chce złapać lndyanina w lesie, niech puszcza się na jego własne wybiegi. Ruszaj pan zatem i rozmawiaj z nim tak pięknie, jak gdybyś uważał go za najwierniejszego przyjaciela.
Hejward nie czując się zdolnym do odegrania roli, tak sprzecznej z jego charakterem otwartym, ociągał się czas niejakiś, ale gdy mu przyszło na myśl, że przez zaufanie ślepe, naraził na niebezpieczeństwo kobiety powierzone jego opiece; że z coraz ciemniejszym zmrokiem zbliżała się chwila pożądana barbarzyńcom do wykonania okrótnych zamiarów zemsty: tknięty najżywszą obawą, bez odpowiedzi zawrócił konia, i pojechał ścieszką.
Strzelec w tej chwili zaczął rozmawiać głośno z owym nieznajomym, co tak poufale przypisał się do towarzystwa podróżnych; a Hejward zatrzymał się przy kobietach, powiedział im kilka słów pocieszających i postrzegłszy że nie dorozumiewały się o co rzecz chodziła, utwierdził w mniemaniu, iż całą przyczyną kłopotu była niewiadomość drogi. Nakonjec zbliżył się do Indyanina ciągle w jednostajnej postawie opartego o drzewo.
— Widzisz Magua, — rzecze starając się przybrać ton zaufania i otwartości; — noc nadeszła, a my jeszcze tak daleko jesteśmy od twierdzy William-Henryka jak byliśmy o wschodzie słońca wyjeżdżając z obozu Weba. Zbłądziłeś z drogi i mnie nie udało się jej znaleść; ale szczęściem napotkałem strzelca, co teraz rozmawia tam z naszym śpiewakiem! zna on wszystkie ścieszki, wszystkie zakąty w lesie; uprosiłem go, żeby nas wyprowadził na miejsce, gdziebyśmy przynajmniej bezpiecznie do świtu czekać mogli.
— Czy on jest sam jeden? — zapytał Indyanin złą angielszczyzną, wlepiając w majora jaskrawe swe oczy.
— Sam i... jeden! — zacinając się odpowiedział Hejward nie wyćwiczony w szkole obłudy; — nie, Magua, nie sam jeden... my z nim jesteśmy.
— Jeżeli tak, Chytry Lis pójdzie sobie; — rzecze dziki z krwią najzimniejszą, podnosząc mały tłomoczek leżący u nog jego, — i twarze. blade będą już tylko widziały ludzi swojego koloru.
— Pójdzie! kto? kogo nazywasz Chytrym Lisem?
— Magua dostał to imię od swoich ojców Kanadyjskich; — odpowiedział dziki tonem pokazującym, że uważał sobie za chlubę mieć nadany przydomek, chociaż wiedział zapewne, że ten jakim go uczczono, nie bardzo pochlebnie uprzedzał o nim. — Noc i dzień, wszystko jedno dla Chytrego Lisa, kiedy go Munro czeka.
— I cóż Lis powie dowódzcy William — Henryka o jego dwóch córkach? Będzieź śmiał porywczemu Szkotowi powiedzieć, że przyrzekłszy służyć im za przewodnika, porzucił w lesie?
— Głowa Siwa ma głos mocny i ramię długie, ale ani ten głos, ani to ramię, niedosięgną Lisa w lesie.
— Ale Mohawki cóż powiedzą na to? Uszyją oni jemu spódnicę i jak niegodnemu bydź wśrzód męszczyzn i wojowników, każda z kobiétami w Wigwamie[1] siedzieć.
— Lis wié drogę do Wielkich jezior,! w każdej porze może znaleść kości swych ojców;
— No, no, Magua, nie kłóćmy się a sobą czyli nie jesteśmy przyjaciółmi. Munro obiecał cl nagrodę, a ja z mojej Strony przyrzekam większą jeszcze, jeżeli wypełnisz swój obowiązek. Utrudniłeś się trochę i otworz tłomoczek i posil się sobie, bo trzeba zaczekać chwilkę, nim te kobiety wytchną.
— Twarze blade, są to psy swoich kobiét, — zamruczał Indyanin swoim językiem; — kiedy one jeść zechcą, wojownik musi tomahawk porzucić i dogadzać ich lenistwu.
— Co tam mówisz, Lisie?
— Lis mówi, że dobrze.
Indyanin podniosł oczy na Hejwarda z wldoczném natężeniem uwagi, lecz spotkawszy wzrok jego, odwrócił głowę w inną stronę, niedbale opuścił się na ziemię, otworzył tłomoczek, wydobył trochę żywności, i rzuciwszy na około baczne spojrzenie zaczął się posilać.
— O tak, to dobrze, — rzecze major; — Lis będzie miał siły i bystre oczy, do znalezienia drogi jutro rano... W tém posłyszawszy lekki szelest wzruszonych liści zamilkł trochę; lecz natychmiast przypominając potrzebę zajęcia uwagi dzikiego, dodał:
— Trzeba nam będzie ruszyć z miejsca przed wschodem słońca, żeby Montkalm nie przeciął drogi do twierdzy.
Kiedy Hejward to mówił, ręka Magui bezwładnie opadła mu na udo, oczy utkwiły się w ziemię, głowa schylona na bok, została bez ruchu, zdawało się nawet ze uszy podniosły się w górę; jedném słowem można go było wziąść za posąg wyrażający czujność.
Hejward postrzegłszy to, nieznacznie wyjął prawą nogę ze strzemienia, i zbliżył rękę do olstrów pokrytych niedźwiedzią skórą, żeby wziąść pistolet; ale dziki, którego bystre oczy nie zatrzymując się na niczem, w jednej chwili widziały wszystko, uprzedził go, lekko i bez najmniejszego szelestu stawając na nogach. Hejward nie miał czasu wahać się dłużej i pewny ze przemocą potrafi utrzymać zdradliwego Indyanina, szybko zsiadł z konia. Wszelako żeby go nie przepłoszyć, zachował jeszcze powierzchowność spokojną i pełną zaufania.
— Chytry Lis nie je, — rzecze pochlebiając tém nazwiskiem próżności Indyanina, — Zapewne jego ziarno źle zgotowane? zdaje się że nadto suche. Czy mogę zobaczyć? Magua podał mu tłomoczek i nawet bez najmniejszego wzruszenia pozwolił dotknąć się swojej ręki; ale kiedy poczuł że dłoń majora zaczęła posuwać się w górę po jego nagiém ramieniu, trącił go w brzuch z całej siły i skoczywszy przez wywróconego, trzema susami z przeraźliwym wrzaskiem wpadł w gęstwinę lasu, — W tejże chwili prawie, Szyngaszguk, bez najmniejszego szelestu ukazał się jak widmo i pobiegł za nim; głośny krzyk Unkasa oznajmił w przeciwnej stronie kędy zbieg ucieka; krótka błyskawica nagle las oświeciła, a huk tuż następujący po niej, dał poznać że strzelec użył swej rusznicy.





  1. Wigwamy, mieszkania dzikich.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Feliks Wrotnowski.