Ostatni Mohikan/Tom I/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Ostatni Mohikan
Data wyd. 1830
Druk B. Neuman
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz Feliks Wrotnowski
Tytuł orygin. The Last of the Mohicans
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁV.

Gdy lew trwożliwej Tyshe ukazał się we śnie,
Że go spotka na jawie, przeczuwała wcześnie.
Szekspir.

Nagła ucieczka przewodnika, krzyk ścigających jego, raz świeżo odebrany, niespodziany huk wystrzału, to wszystko w takie osłupienie wprawiło majora Hejwarda, że przez kilka chwil stał jak wryty. Przypomniawszy jednak, ile należało na tém, żeby pojmać zbiega, rzucił się za nim pomiędzy krzaki. Ale nim zdołał na trzysta kroków przedrzeć się w głąb lasu, spotkał trzech towarzyszów wracających już z daremnej pogoni.
— Dla czegoś zrażacie się tak prędko?
zawołał: łotr ten musiał gdziekolwiek ukryć się aa drzewo, i możemy jeszcze go schwytać. Nie jesteśmy bezpieczni, póki on wolny.
— Pan chcesz żeby obłoki wiatr dognały? — odpowiedział strzelec z niechęcią. — Zaledwo posłyszałem, że zbójca nakształt czarnej żmii śliźnie się po liściach, aż patrzę, już tę sosnę pomija: strzeliłem tylko na los szczęścia, i chybiłem. Ale gdyby i ktokolwiek inny, nie ja sam, teraz strzelał, powiedziałbym zawsze, że się dobrze złożył. Nikt mi nie zaprzeczy: mam wprawę i doświadczenie. Proszę spojrzeć na liście tego sumaku: wszakże czerwone, chociaż jeszcze nie pora im czerwienieć.
— To krew! krew Magui! Trafiony: może i upadł o kilka kroków dalej.
— Nie, nie, nie myśl Pan tak; drasnąłem go tylko i dla tego pobiegł jeszcze prędzej. Kiedy kula tylko rozdziera skórę, jest wtenczas tem, co ostroga dla konia; ale kiedy dostaje się do wnętrzności, każdy żwierz, czy to daniel, czy Indyanin, podskoczywszy kilka razy upaść musi.
— Ale dla czegóż nie mamy go ścigać dalej? Wszakże nas czterech, a on jeden i raniony.
— Czy się już Panu żyć sprzykrzyło? to ten djabeł czerwony wprowadzi pana pod same tomahawki swoich towarzyszów, kiedy coraz bardziej zapalając się będziesz leciał za nim. Już i tak, jak na człowieka co usypiał nieraz, spodziewając się usłyszeć krzyk wojny, postąpiłem nierozważnie: huk broni ognistej może dać hasło zasadzkom ukrytym. Ależ bo pokusa była tak naturalna! — No, przyjaciele, nie dobrze bawić dłużej w tym ostępie, trzeba z niego tak wykluczyć, żeby najprzebieglejszy Mingo nie zawietrzył tropu; inaczej włosy nasze będą jutro powiewały na dworze przed obozem Montkalma.
Skoro strzelec, jako człowiek znający całą wielkość niebezpieczeństwa, lecz razem pełen odwagi potrzebnej do wydobycia się z niego, dał tę straszną przestrogę} Hejwardowi zaraz przyszły na myśl dwie piękne towarzyszki powierzone jego opiece i W nim tylko mogące pokładać nadzieję. Ozierając się na około i daremnie usiłując przeniknąć wzrokiem czarną ciemność lasu, t rozpaczą wyobrażał sobie, że dwie młode osoby, Wszelkiej pomocy ludzkie) pozbawione, lada chwila mogą bydż w ręku barbarzyńców, którzy sposobem źwierząt drapieżnych czekali nocy, Łeby tém pewniejszy i bardziej niebezpieczny cios swej zdobyczy zadać. Z rozpaloną wyobraźnią, patrząc na okryte zwodniczym mrokiem przedmioty, nie raz krzak kołysany wiatrem, lub drzewo zwalone wichrem, brał za straszliwe widma. Wielekroć zdawało mu się, że z pomiędzy gałęzi wyglądają szkaradne twarze Indyan siedzących każdy krok podróżnych.
Już kilka obłoczków nad puszczą zrumienionych ostatnim promieniem słońca, zaczynnało tracić szkarłatną swą barwę, a u stop wzgórka przez to tylko można było rozróżnić rzekę, że słaby blask jej powierzchni odznaczał się srzód gęszczy lasów czerniejących po obu brzegach.
— Cóż teraz począć? — zawołał major nie mogąc oprzeć się dręczącej niespokojności. — Nie opuszczajcie mię na miłość Boga! ratujcie nieszczęśliwe kobiety, i jaką chcecie sami naznaczcie za to nagrodę,
Trzej towarzysze zajęci cichą, lecz żwawą rozmową między sobą, nie zwrócili Uwagi na tę nagłą i gorącą prośbę, Hejward zbliżył się do nich, i trafił na tę chwilę kiedy młodzieniec stale i z zapałem zbijał zdanie ojca spokojniejszym wyrzeczone głosem; ale ponieważ mówili po indyjsku, domyślił się tylko, że chodziło coś o podróżnych. Niemogąc znieść dolegliwej zwłoki w ratowaniu wystawionych na niebezpieczeństwo kobiet, chciał znowu powtórzyć obietnicę hojnej nagrody, ale w tém strzelec skinąwszy ręką jakby na znak, że odstępuje swego zdania, odezwał się po angielsku niby sam do siebie.
— Unkas ma słuszność. Byłoby hańbą dla mężczyzn, zostawić bez obrony dwie biedne kobiety, chociażbyśmy przez to na zawsze mieli utracić schronienie. Panie majorze, — dodał obracając się do Hejwarda, — jeżeli Pan chcesz zasłonić te młode pączki od najstraszniejszej burzy, nie mamy ani chwili do stracenia i trzeba odważyć się na wszystko.
— Nie powinieneś wątpić o mojej odwadze, a co do nagrody juzem ofiarował...
— Ofiaruj Pan modlitwy Bogu, bo on sam tylko może wesprzeć nasz rozum, żebyśmy potrafili oszukać chytrych szatanów kryjących się w tym lesie; ale nie wyjeżdżaj z swojemi ofiarami pienidzy. Może wszyscy nie dożyjemy tego czasu, kiedybyś Pan mógł uskutecznić swoje obietnice, a my z nich korzystać. Ja i ci dwaj Mohikanie uczynimy wszystko, co człowiek uczynić może dla ocalenia tych delikatnych kwiatków, nie do pustyni stworzonych. Będziemy ich bronili bez nadziei innej nagrody, jak tylko tej, co Róg za dobre uczynki obiecał. Ale naprzód musisz Pan, tak od siebie, jak od swoich przyjaciół, przyrzec nam dwie rzeczy; bo możebyśmy chcąc usłużyć Państwu, tylko samym sobie zaszkodzili.
— Jakież to, te dwie rzeczy?
— Pierwsza, milczeć jak te lasy, cokolwiekby się zdarzyło; druga, nigdy nie wydać nikomu miejsca, gdzie Państwo zaprowadzimy.
— Zgoda, i ile w mojej mocy będę się starał, żeby moi towarzysze odpowiedzieli tym warunkom.
— Kiedy tak, proszę za mną, bo tracimy czas równie nam drogi, jak strzelonemu danielowi krew płynąca z rany.
Mimo ciemność nocy, Hejward postrzegłszy niecierpliwe skinienia strzelca nagłym krokiem ruszającego z miejsca, pośpieszył za nim, i kiedy wyszli na ścieszkę, gdzie kobiéty czekały równie z niecierpliwością jak obawą, doniosł im pokrótce o warunkach ułożonych przez nowego przewodnika, wystawując przy tém potrzebę milczenia i baczności, żeby w razie nagłego przestrachu nie wydać najmniejszego głosu.
Przestroga ta sama przez się zdolna byłaby zatrwożyć lękliwe kobiéty, gdyby mężna ufność Hejwarda i może sam rodzaj niebezpieczeństwa nie dodały im odwagi. Usposobione zatém, przynajmniej jak same sądziły, do wytrzymania niespodzianych doświadczeń, na jakie co chwila narażone bydź mogły, bez najmniejszej odpowiedzi, bez najmniejszej zwłoki pozskakiwały z siodeł i kiedy Hejward prowadził lóźne konie, spokojnie szły obok niego aż do brzegu rzeki, gdzie już strzelec z Mohikanami i śpiewakiem psalmów, czekał na nich.
— Cóż teraz zrobić z temi stworzeniami, niememi? — zapytał strzelec, który jak się zdawało, sam jeden przyjął obowiązek kierować całą gromadą. — Pozarzynać je i powrzucać do rzeki, nie mało jeszcze zajęłoby czasu; zostawić tutaj, byłoby to oznajmić Mingom, że i Panów nie daleko mają szukać.
—.Zarzuć im cugle na karki i przepędź w las, — rzecze major.
— Nie, lepiej zamydlić oczy tym zbojcom i dać niby do zrozumienia, że jeżeli chcą dognać swą zdobycz muszą biedź tak prędko jak konie. Ach Szyngaszguk! coż tam słyszę w krzakach?
— To te licho, zrzebię przybiega.
— Trzeba żeby nie biegało więcej, — rzecze strzelec chwytając je za grzywę, i gdy się mu wyniknęło, Unkas, — zawołał — puść strzałę!.
— Poczekaj! — krzyknął z całej siły właściciel skazanego na śmierć zrzebięcią, niezważając bynajmniej że inni starali się mówić jak najciszej. — Zostaw w życiu płód mojej Miriam, jest to piękny owoc wiernej matki i nikomu dobrowolnie nic złego nie zrobi.
— Kiedy ludziom chodzi o życie dane im od Boga, natenczas i krew bliźnich tyle u nich znaczy, co krew zwierząt dzikich; a zatem jeżeli odezwiesz się jeszcze choć z jedném słowem, zostawię WPana Makwom — Puszczaj strzałę, Unkas, tylko weź dobrze; nie mamy czasu poprawiać drugą.
Nim wymówił te słowa, już ugodzone zrzebię wspięło się słupem i padłszy na przednie kolaną próżno usiłowało powstać. W tém prędki jak myśl Szyngaszguk, pociągnął mu nożem po gardle i chwyciwszy oburącz, rzucił do rzeki.
Czyn ten okrótny na pozor, lecz istotnie potrzebny, najlepiej dał poznać wędrowcom stopień grożącego niebezpieczeństwa, a niezachwiana obojętność jego sprawców, nową przejęła ich trwogą. Drżące dwie siostry tuliły się jedna do drugiej, a Hejward prawie mimowolnie sięgnął ręką do pasa, gdzie zsiadając z konia pozakładał pistolety, i przedzielił kobiéty od cieniów, nakształt grubej zasłony powlekających wnętrze puszczy.
Indyanie nie tracąc ani momentu, wzięli konie za cugle i gwałtem wprowadzili do rzeki. Odszedłszy potém od brzegu zwrócili się w stronę i brnąc przeciw wody wkrótce znikli za krętem wybrzeżem.
Strzelec tymczasem, z pod gałęzi krzaku w kształcie sklepienia szeroko rozesłanych nad wodą, wydobył łódkę z kory zrobioną i dał znak kobiétom żeby w nie wstąpiły.
Kiedy Kora i Alina uczyniły to w milczeniu, oglądając się tylko z przestrachem na puszczę, jak czarna ściana ciągnącą się po za brzegu; strzelec dał znak majorowi, żeby podobnie jak on wszedłszy do rzeki, pomógł mu chybkie czołenko pchnąć przeciw wody. Zmartwiony właściciel zabitego zrzebięcia udał się za nimi. Tak szli czas niejakiś w milczeniu, przerywanym tylko szmerem wody i lekkim szelestem łódki przenynaiącej fale. Major ślepo był posłuszny skinieniom przewodnika, a ten raz zbliżał się drugi raz oddalał się od brzegu, w miarę jak chciał uniknąć miejsc nadto płytkich dla czółna, lub nadto głębokich dla człowieka, często zatrzymując się srzód martwej ciszy, której jeszcze większą wspaniałość nadawał co raz bliższy łoskot wodospadu, słuchał z natężeniem, czy jakikolwiek głos nie wychodzi z uśpionych lasów. Kiedy wprawna jego zmysły zapewniły, że wszystko spokojne i żaden znak nie zapowiada zbliżania się grożących nieprzyjaciół, powoli i ostróżnie w dalszą puszczał się drogę.
Przybyli wreszcie na miejsce, skąd baczne oko majora postrzegło kilka czarnych przedmiotów na wierzchołku tak wzniosłego brzegu, że w jego cieniu niknęła rzeka. Nie wiedząc czy miał postępować dalej, wskazał towarzyszowi palcem powod swojej trwogi.
— Widzę, widzę, spoykojnie odpowiedział strzelec; Indyanie z wrodzoną sobie roztropnością ukryli konie. Na wodzie nie zostają ślady, a ciemność tej jaskini oślepiłaby i sowę.
Wkrótce przybrnęli tutaj; Strzelec znalazłszy Mohikanów, znowu zaczął z nimi się naradzać; a tymczasem ci, których los zależał od dobrej wiary i roztropności tych mieszkańców lasu, mieli porę przypatrzyć się bliżej swemu stanowisku.
Zwężona tu rzeka cisnęła się między dwie tak strome skały, że wierzchołek jednej wychylał się aż nad łódkę podróżnych, ponieważ zaś zbliżone ich grzbiety łączyły rozłożyste drzewa, płynęła jak pod sklepieniem jakiem. Cały ten wąwóz nieprzenikniona, napełniała ciemność: w górze przebijał się tylko między gałęźmi nocny błękit nieba, z tyłu kręte wybrzeże zamykało widok, a z przodu i jak się zdawało dosyć blisko, woda spadając jakby z obłoków chłonęła się w przepaść z rykiem daleko rozlegającym się po lasach. W tey ustroni na samotność i schronienie przeznaczonej, Obie siostry przypatrując się malowniczym, chociaż dzikim pięknościom natury, odetchnęły wolniej i zaczęły mniej lękać się o siebie.
Konie przywiązano do drzew wyrastających z rozpadlin skały i zostawiono na całą noc po kolana w wodzie. Czynne krzątanie się przewodników nie pozwoliło wędrowcom nasycać się dłużej wdziękami ustronia i nocy. Strzelec umieściwszy Hejwarda, jego towarzyszki i śpiewaka na jednym końcu łódki, sam usiadł na drugim tak śmiało, jak gdyby to był pokład linijowego okrętu, i kiedy Indyanie przeprowadzający podróżnych do czółna odeszli wparłszy długą tyczynę w głaz najbliższy, z wielkim pędem wątły statek wypchnął ga na śrzodek rzeki. Walka chybkiej łódki przeciw nagiemu biegowi nurtów długo była wątpliwa. Podróżni mając zalecenie nie zmieniać miejsca i siedzieć jak najspokojniej, ponieważ, najmniejszy ruch mógł przewrócić czołno, zaledwo oddychać śmieli i ze drżeniem poglądali na groźne głębinie. Nie raz zdawało się im, że już toną, ale zręczność wprawnego sternika zawsze odnosiła zwycięztwo. W chwili kiedy Alina sądząc że wir szumiący pod wodospadem ma ich pochłonąć z przestrachu zasłoniła oczy; kiedy obie siostry myśliły że sam strzelec zwątpił i w rozpaczy ostatnich sił dobywał, potężny zamach wiosła położył koniec tej trudnej żegludze i łódka stanęła u skalistej płaszczyzny ledwo na dwa cale wzniesionej nad powierzchnię wody.
— Gdzież to jesteśmy i co pozostaje nam czynić teraz? — zapytał Hejward, widząc że strzelec opuścił już wiosło i zatknął tyczynę.
— Jesteśmy u podnoża Glenu i pozostaje wysiadać tylko, — odpowiedział przewoźnik głośno, ponieważ wsrzód ryku spadającej wody nielękał się bydź słyszanym zdaleka; — ale trzeba wysiadać ostróżnie żeby nie przechylić łodki, bo moglibyście Państwo tąż samą drogą, daleko prędzej choć nie tak wygodnie powrócić nazad. Kiedy rzeka wezbrana, ciężko płynąć przeciw wody, a pięć osob to zanadto na lichą łódkę skleconą z kory i żywicy. No, proszę wychodzić na skałę, a ja pojadę po Mohikanow i daniela: nie zapomnieli oni jego zarzucić na konia; pościć wsrzód dostatku, byłoby toż samo co swoje włosy pod noż Mingów oddać.
Podróżni nie czekali powtórzenia rozkazu i zaledwo ostatnia noga stanęła na skale, łódka uleciała szybkością strzały. Przez chwilę, widna jeszcze była wysoka postać Strzelca, jakby śliznąca się po wodzie i zaraz znikła w ciemności.
Pozbawieni przewodnika wędrowcy niewiedzieli co począć. Słysząc po obu stronach łoskot wody walącej się w otchłanie, lękali się dać jednego kroku, żeby gdzie w pociemku nie trafić na urwisko, lub nie pomknąć się w przepaść, Ale oczekiwanie ich nie było długie: przy pomocy Mohikanow strzelec z łódką ukazał się już na powrót u skalistej płaszczyzny, kiedy major mniemał, ze jeszcze do swoich towarzyszów nie dopłynął.
— Otóż jesteśmy w twierdzy z dobrą osadą i zapasem żywności, — zawołał Hejward tonem zagrzewającym; — niedbamy teraz o Montkalma i o sprzymierzeńców jego. Powiedz mi waleczny mój obrońco; czy możesz ztąd usłyszeć lub zobaczyć choć jednego z tych, których nazywasz Irokanami?
— Nazywam ich Irokanami, bo każdy dziki który mówi językiem obcym, bez względu czy służy królowi, czy nie, jest u mnie nieprzyjacielem. Jeżeli Web szuka uczciwości i dobrej wiary w Indyanach, niech przywoła pokolenie Delawarów, a tych łupieżnych Mohawków, przewrótnych Onejdow i wszystkie sześć łatiow skich narodów, niech przepędzi w głąb Kanady, gdzieby ci zbójcy zawsze przebywać powinni.
— Byłoby to zamienić przyjaciół bitnych, na sprzymierzeńców nieużytecznych. Słyszałem że Delawarowie złożyli tomahawk i pozwolili nazywać siebie babami.
— Tak, na hańbę wieczną Holendrów i Irokanów, którzy przez jakąś moc szatańską potrafili ich do tego traktatu skłonić! Ale ja znam ich od lat dwudziestu, i ktokolwiek powie, że w żyłach Delawara podła krew płynie, nazwę go kłamcą. Qdegnawszy wilczym prawem lud ten od brzegów morza, musicie zapewne wierzyć temu, co ich nieprzyjaciele mówią, żeby zagłuszyć wasze sumnienie i usypiać spokojnie. — Tak jest, tak, każdy Indyanin, który nie mówi językiem Delawarów, jest u mnie Irokanem, bez względu, czy jego rodzina w Jorku czy w Kanadzie mieszka.
Major uważając, że nie zachwiane przywiązanie strzelca do sprawy jego przyjaciół Delawarów, czyli Mohikanów, gdyż oba te pokolenia były gałęźmi jednego szczepu, mogłoby przedłużyć Spór nieużyteczny, zręcznie zmienił przedmiot rozmowy.
— Nie wiem, — rzecze, — czy jaki traktat w tej mierze nastały lub nie; ale to pewna tylko, że ci dwaj towarzysze twoi są równie mężni jak przezorni. Mozę więc oni słyszeli albo widzieli którego z naszych nieprzyjaciół?
— Indyanin jest taki człowiek, ze wprzód go poczujesz niż zobaczysz, — odpowiedział strzelec, niedbale rzucając z plec daniela; — kiedy powiadam, ze Mingowie są blisko, to pewno nie na mocy tych znaków, jakie oczyma postrzedz można.
— Na mocy czegoż więc sądzisz, ze odkryli oni nasze schronienie?
— Niech Bóg nas strzeże od tego, chociaż jesteśmy w miejscu gdzie można porządny ogień wytrzymać. Muszę powie dzieć jednak, ze kiedy przepływałem blizko koni, drżały na ten czas, jak gdyby wilka czuły; a wilki często włóczą się za kupą Indyan w nadziei pożywienia się ostatkami danielów upolowanych przez dzikich.
— Ale i tego, co tu u nóg leży, również Wilki zawietrzyć mogły. Zapominasz przytém o zrzebięciu zabitém.
— Biedna Miriam! — zawołał żałośnie nauczyciel śpiewania, — dziecię twoje było przeinaczone na pastwę źwierząt dzikich! — Podnosząc potém głos wsrzód łoskotu wody zaśpiewał następującą sztrofę:

W ciemności nocnej zstąpiwszy na ziemi

Wytępił wszelkie pierworodne plemię.
By cud ten straszny i nowy

Nachylił harde Egypcyali głowy.

— Śmierć zrzebięcia cięży mu na sercu, — rzecze strzelec; — ale to dobry znak, kiedy kto ma przywiązanie do swoich bydląt. Ponieważ jednak wierzy on w przeznaczenie, powinien myślić; ze co miało bydź, to się i stało; a tą uwagą pocieszony, przekona się, iż słusznie odebrać życie stworzeniu niememu, dla ocalenia istot rozumnych. Co zaś pan mówiłeś o wilkach, to może bydź prawda, dla tegoż trzeba oprawić daniela cze<n prędzej i trzewie wrzucić do rzeki, bo inaczej to zaraz całe stado wilków zawyje na wierzchołku skały, jakby urzekając nam każdy kęs niesiony do gęby; a chociaż mowa Delawarów jest dla Irokanów księgą zamkniętą, przebiegłe łotry mają jednak dosyć zmyślności, żeby odgadnąć przyczynę wilczego wycia.
Tak rozprawiał strzelec cały zajęty przygotowaniem wszystkiego, co mu potrzebne było do oprawienia daniela. Skończywszy mówić porzucił podróżnych i oddalił się z dwoma Mohikanami; którzy, jak się zdawało, bez słownego tłumaczenia rozumieli jego myśli. Wszyscy trzej znikli kolejno, jakby zapadając wewnątrz czarnej skały, na kilka sążni wyniesionej nad poziom wody.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Feliks Wrotnowski.