Ostatni Mohikan/Tom I/VI

<<< Dane tekstu >>>
Autor James Fenimore Cooper
Tytuł Ostatni Mohikan
Data wyd. 1830
Druk B. Neuman
Miejsce wyd. Wilno
Tłumacz Feliks Wrotnowski
Tytuł orygin. The Last of the Mohicans
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ VI.

„Wnet księgę świętych pieśni Syonu otwiera,

Biegle przerzuca karty, jeden hymn wybiera

I poważnie głos wznosząc śpiewa: — Chwalmy Pana!
Burns.

Hejward i jego towarzyszki patrzyli na u to zniknienie tajemnicze z niespokojnością wewnętrzną; chociaż bowiem postępki białego nie dały im dotąd najmniejszego do powątpiewali powodu, jednakże prosty rynsztunek jego, ton rubaszności śmiałej, wstręt widoczny do tego, co nienawidział, niewiadomy sposób myślenia dwóch towarzyszów milczących: to wszystko zdolne było obudzić podejrzenie w umysłach świeżo zatrwożonych zdradą przewodnika Indyanina.
Sam tylko nauczyciel śpiewu zdawał się obojętnym na wszystko co się koło niego działo. Usiadłszy na kawałku skały oddał się rozpamiętywaniu, jak z częstych westchnień wnieść można było, nie miłemu bardzo. Wkrótce dał się słyszeć szmer głuchy podobny do głosu kijku osób rozmijających w głębi ziemi, a zaraz i blask nagły uderzając oczy podróżnych, odkryj im tajne kryjówki.
Pod skałą, w końcu głębokiej jaskini która patrzącym wciąż przy szczególnym sposobie oświecenia wydawała się jeszcze dłuższa, siedział strzelec z zapaloną gałęzią sosnową w ręku. Mocny blask padając prosto na jego twarz ogorzałą i ubiór szczególniejszy, nadawał coś malowniczego widokowi człowieka, którego odzież nie zwykła, tęgość członkow żelazna prawie, i rysy w dziwnej mięszaninie kolejno wyrażające rostropność, czujność i prostactwo, przy świetle dnia nawet, zwróciłyby oczy, Na kilka kroków przed nim stał Unkas, a bliskość i położenie pozwalały przypatrzyć mu się dokładnie. Podróżni z upodobaniem rozważali prosty i wysmukłą postać młodego Mohikana, we wszystkich poruszeniach i ujęciach mający wdzięk naturalny. Ciało jego bardziej niż zazwyczaj było okryte odzieniem myśliwskim. W czarnych oczach obok blasku odwagi i dumy jaśniała spokojność i słodycz. Kształtne rysy twarzy ukazywały w całej czystości czerwoną farbę jego pokolenia. Wyniosłe czoło pełne było godności a na szlachetnej głowie wznosił się tylko ten pukiel włosów, który dzicy przez męstwo zachowują jakby dla pokazania, że nieprzyjaciel próżnoby usiłował go zedrzeć.
Dopiero raz pierwszy Dunkan Hejward i jego towarzyszki mieli czas wolny przypatrzyć się wybitnym rysom jednego z Indyan napotkanych tak szczęśliwym trafem; a wyczytując na twarzy młodego Mokikana dumę i odwagę, lecz razem otwartość i szczerość, poczuli ulgę w niespokojności, tyle ich dręczącej. Znali oni, że jeżeli mają przed sobą człowieka pogrążonego w ciemnocie, to przynajmniej nie przebiegłego wiarołomcę, ze skłonności szukającego zdrady. Dziecinna Alina patrzyła na niego z takim podziwieniem, jak na grecki lub rzymski posąg ożywiony cudem. Hejward chociaż nawykły często widywać doskonałość kształtów w dzikich nieskażonych zepsuciem, wyraźnie jednak okazał zadowolenie.
— Spodziewam się, — odpowiedziała mu Alina, — spokojnie zasnąć pod strażą tak szlachetnego i mężnego jakim pewno będzie ten młodzieniec. Bez wątpienia Dunkanie, owe zabójstwa barbarzyńskie, owe tortury straszliwe, o których słyszałyśmy i czytałyśmy tyle przerażających doniesień, nie dzieją się nigdy w obecności takich, jak on ludzi, — Zapewne, jestto rzadki zbiór przymiotów właściwych dzikim i ja podobnież mniemam że to czoło, te oczy, stworzone są inaczej na postrach nieprzyjaciół, niż uwiedzenie ofiar. Ale nie uwodźmy sami siebie spodziewając się po tych ludziach cnot innych nad te, jakie dzicy posiadać mogą. Świetne przykłady przymiotów wielkich rzadkie są u chrześcian, a jakże u Indyan mogą bydź częste? Wierzmy jednak dla zaszczytu natury ludzkiej, że i między niemi zdarzają się czasem; ze ten młody Mohikan nie zawiedzie naszego przeczucia, i że będzie dla nas teé wszystkiém, co powierzchowność jego obiecuje, to jest walecznym i wiernym przyjacielem.
— Tak mówić na majora Hejwarda przysłało, — rzecze Kora. — Widząc to dziecko przyrodzenia, któżby się jeszcze zastanawiał jaka farba jego skóry?
Chwilowe milczenie nastąpiło po tej znaczącej uwadze. Przerwał je strzelec wołając głośno na podróżnych żeby weszli do jaskini.
— Ogień nadto zaczyna dawać blasku, — rzecze do nich skoro weszli, — i mógłby Mingów w ślad za nami sprowadzić; Unkas; spuść zasłonę niech te łotry tylko wszystko, czarno widzą. Nie będziemy mieli takiej wieczerzy, jakiejby major amerykanów królewskich, spodziewać się miał prawo, ale ja widziałem jak całe oddziały tego wojska bardzo były rade kiedy mogły dostać kawał zwierzyny zupełnie surowej i bez żadnej przyprawy. Tu przynajmniej mamy podostatek soli i ogień, który nam zaraz zrobi wyborne pieczyste. Oto kupa szafranowych gałęzi: niech damy usiędą na niej. Nie jest to siedzenie tak wystawne, jak ich mahoniowe krzesła, niema na niém sprężysto pikowanych poduszek, ale za to wydaje zapach lekki i przyjemny. — No przyjacielu nie myśl już o zrzebięciu. Biedne stworzenie wprawdzie nie szkodziło nikomu, ale mogło nam zaszkodzić. Zresztą, cóż mu śmierć uczyniła złego, uwolniła tylko od bied i trądów przyszłych.
Unkas wypełnił dany sobie rozkaz, i kiedy Sokole Oko przestał mówić, nic już nie było słychać prócz szumu katarakty, podobnego do oddalonego grzmotu.
— Czy jesteśmy bezpieczni w tej jaskini? — zapytał Hejward. — Nie powinniśmy się obawiać jakiego podejścia? )eden człowiek zbrojny zastąpiwszy od wchodu, miałby nas wszystkich w swojej mocy.
Wysoka postać podobna do upiora wyszła z ciemnego końca lochu, stanęła za strzelcem i wziąwszy z ogniska rozżarzoną głównię podniosła w górę, jakby chcąc oświecić głąb jaskini. Na to zjawisko Alina krzyknęła z przestrachu, i Kora nawet szybko stanęła na nogach, lecz Hejward jedném uspokoił je słowem, powiadając ze to był ich przyjaciel Szyngaszguk. Indyanin odkrył inną zasłonę i ukazał ze jaskinia miała drugi otwór; wyszedłszy po tém ze swoją pochodnią, przeszedł wydrążenie, można powiedzieć rozpadlinę skały, pod kątem prostym zetkniętą — z grotą gdzie się schronili, lecz bez innej pokrywy prócz sklepienia niebios, i prowadzącą do podobnej jak pierwsza pieczary.
— Starych jak ja i Szyngaszguk lisów, nie złapać w nórze o jednem wyjściu, — śmiejąc się rzecze strzelec. — Możesz pan widzieć teraz, czy to miejsce dobre. Skała jest wapienna, a wiadomo wszystkim, kamień wapienny, miękki i gładki, tak że kiedy nie ma chróstu lub jedliny nie źle za poduszkę służy. Owoż wodospad był niegdyś o kilka staj od miejsca gdzie jesteśmy, a tu woda płynęła tak równo jak na całym Hudsonie. Ale czas, wielki niszczyciel piękności, o czém te damy dowiedzą się „w swojej porze, zmienił i to miejsce. Skały pełne są szczelin, kamień nie wszędzie jednostajnie twardy, i dla tego woda przedarłszy się wewnątrz, porobiła jamy, zwróciła się na bok, utworzyła sobie nową drogę, i na dwa koryta rozdzielona spada bez ładu i kształtu.
— Na jakiejże części tych skał znajdujemy się teraz?
— Blisko tego miejsca, gdzie Opatrzność jak się zdaje, pierwiastkowe zakreśliła koryto, lecz buntownicze wody niechciały długo w niém zostawać, a widząc że skały po obu stronach były słabsze, rozpruły w nich nowe łożysko, i wyrywszy te dwie pieczary na schronienie dla nas}osuszyły śrzodek rzeki.
— Jesteśmy więc na wyśpię?
— Tak, i z obu stron mamy wodospad, a przed i za nami rzekę. Gdyby to we dnie, prosiłbym pana wstąpić na skałę, żebym pokazał dziwactwa wody: jak ona to się wznosi, to w przepaść leci; jak tu ledwo płynie, ówdzie tryska pędem; w jedném miejscu jak śnieg biała, w drugim zielona jak trawa; z tej strony wre w potokach które zdaje się ze ziemię wskróś chcą rozedrzeć, z tamtej, mruczy strumykiem i złośliwe zakręcając wiry drąży kamienie jak gdyby to glina była. Przewrócił się cały porządek rzeki. O parę set sążni w górze płynie ona spokojnie, niby wierna dawnemu korytu, lecz wkrótce rozdzieliwszy wody, w lewo i prawo bije nadbrzeża; zdaje się nawet że się w tył oziera, jak gdyby z żalem opuszczając pustynie niechętnie szła łączyć się z wodami słonemi. Tak, tak Pani, pajęcza tkanina którą widzę na jej szyi, jest siecią rybacką w porównaniu tych delikatnych żyłek jakie rzeka gdzie nie gdzie rysuje na piasku, jak gdyby zrzuciwszy jarzmo, chciała sprobować każdego rzemiosła. I cóż jej z tego po tém? Zaledwo nakształt krnąbrnego dziecka dogodzi na chwilę swoim kaprysom, znaglona tą samą ręką co ją stworzyła, zbiera swe wody i musi spokojnie mknąć w morzu, gdzie jej od wieków-ginąć przeznaczono.
Chociaz podróżni z przyjemnością słuchali tego opisu uczynionego po prostu, a razem upewniającego £e się znaydowali w bespieczném schronieniu, nie byli jednak skłonni równie korzystnie jak Sokole Oko oceniać powabów jaskini. Samo położenie zresztą niepozwalało im zgłębiać wszystkich przyrodzonych piękności tego miejsca, i wcale byli radzi, gdy strzelec w ciągu opowiadania, tyle tylko przerywając swoję czynność kucharską, żeby złamanym widelcem który miał w ręku, pokazać im kierunek tej lub owej części wod buntowniczych, nagle zamknął swą mowę oznajmieniem że wieczerza już gotowa..
Cały dzień będąc bez żadnego posiłku, wędrowcy nasi czuli wielką jego potrzebę, i jakkolwiek wieczerza była prosta, wzięli się do niej ochoczo. Unkas przyjął na siebie staranie, aby damom dochodziło wszystko, i nadskakując im jak mógł, dziwném połączeniem powagi i przymilenia bawił majora, który wiedział le to było zupełném wprowadzeniem nowości do zwyczajów indyjskich, niepozwalających wojownikowi upadlać się najmniejszą usługą domową, mianowicie dla kobiet. Ponieważ jednak i prawa gościnności święte były u nich, to zgwałcenie zwyczajów narodowych, to zapomnienie godności męzkiej, do żadnych objaśnień nie dało powodu.
Gdyby w teru towarzystwie znajdował się ktokolwiek, coby miał czas zbierać wzorki, mógłby postrzedz, że młody wódz indyjski nie zachowywał ścisłej bezstronności w oddawaniu usług dwóm siostrom. Podawał wprawdzie Alinie z przyzwoitą grzecznością kubek tykwowy pełny przezroczystej wody, lub zraz zwierzyny na talerzu drewnianym gładkiej roboty; lecz kiedy tez same względy odbierała Kora, w jej twarz znaczącą z taką słodyczą wlepiały się czarne jego oczy, że promień dumy ciągle w nich błyszczący znikał zupełnie. Raz lub dwa razy wypadło mu przemówić żeby zwrócić uwagę pań którym służył. Odezwał się złą w prawdzie ale dosyć zrozumiałą angielszczyzną i tym głosem, któremu gardłowe wymawianie taką nadawało słodycz, że obie siostry poglądały na niego z ciekawością i podziwieniem.[1] Kilka słów zamienionych podczas przyjęcia i oddawania tych usług, zbliżyło obie strony do znajomości, mającej pozor dawnej przyjaźni.
Ale powaga Szyngaszguka była nie zachwiana. Siedział on najbliżej ognia i podróżni często rzucając na niego spojrzenia niespokojne, mogli rozpoznać naturalny wyraz twarzy wsrzód dziwacznych malowideł krzyżujących się na niej. Mimo różnicę wieku i poniesionych trudów, uderzyło ich podobieństwo ojca z synem. Zdawało się, że duma zwykle panująca na jego czole ustąpiła teraz miejsca tej spokojności ociężałej, jakiej się oddaje wojownik indyjski, skoro już żaden powód mocy jego do działania niewyzywa. Z chwilowych jednak wzruszeń ukazujących się w nim kiedy niekiedy łatwo miarkować można było, że za najmniejszém oburzeniem namiętności, owe rysy, któremi dla postrachu nieprzyjaciół twarz namazał, uczyniłyby cały swój skutek.
Przeciwnie, czujne i ruchawe oko strzelca nie spoczywało ani na chwilę. Zajadał on wprawdzie tak smaczno, jak gdyby żadna nie trwożyła go obawa, lecz właściwa mu ostrózność wydawała się zawsze. Nie raz tykwa lub kęs źwierzyny zostały zawieszone przed jego ustami, kiedy schyliwszy głowę na bok, nadstawiał ucha jakby słuchając czy jakikolwiek głos obcy nie mięsza się z szumem wodospadu. Poruszenie to zawsze boleśnie przypominano wędrowcom naszym wątpliwość ich losu i czyniło mniej bacznemi na osobliwości miejsca gdzie potrzeba zmusiła szukać przytułku. Ponieważ jednak w końcu tych przerw częstych, żadna nie następowała uwaga, niespokojność zrodzona przez nie, niknęła zaraz.
— No przyjacielu! — rzecze Sokole Oko wyciągając z pod liści nie wielką beczułkę i obracając się do śpiewaka, który siedząc przy nim, oddawał zupełną sprawiedliwość jego umiejętności kucharskiej: — skosztuj mojego piwa jałowcowego; wybije ci ono przynajmniej z głowy to nieszczęśliwe zrzebię i umorzy troski. Do WPana, niech żyje lepsza między nami przyjaźń; spodziewam się że za lada potomstwo końskie nie poróżniemy się z sobą. Jak się nazywasz?
— Gamma, Dawid Gamma, — odpowiedział psalmista, machinalnie otarłszy wprzód sobie gębę wierzchem ręki, żeby przygotować się do utopienia trósków w trunku, którym miał bydź poczęstowany.
— Bardzo piękne nazwisko, — rzecze strzelec wychyliwszy tykwę piwa swoiej roboty i smakując z tą roskoszą, jakiej doświadcza ten, ęc się rozpływa nad własném dziełem: — jestem pewien że otrzymałeś je po czci godnych przodkach. Mam ja szczególne poszanowanie dla nazwisk, chociaż zwyczaj w tym względzie u białych, wcale nie ma tej wagi co u dzikich. Największy tchórz jakiego tylko znałem w osadach, nazywał się Lew, a jego żona tak kłótliwa, że uciekałbyś od niej prędzej niż daniel przed psiarnią, miała imie Cierpliwość. U Indyan zaś przeciwnie, nazwisko daje się sumiennie i w powszechności pokazuje czém jest ten, co je nosi. Szyngaszgnk naprzykład, znaczy wąż wielki, nie dla tego, żeby on w istocie był wielkim czy małym wężem, ale że zna wszystkie kryjówki serc ludzkich, umie rostropnie zachowywać milczenie, i uderza na nieprzyjaciela wtenczas, kiedy się ten najmniej spodziewa tego, A WPana jakie rzemiosło?
— Jestem niegodny nauczyciel śpiewania psalmów.
— Jak powiadasz?
— Uczę śpiewać młodych konskrypcyonietów Konektykuckich.
— Mógłbyś przydad się na cokolwiek lepszego mój Panie. Te psięta i tak już nadto głośno chychoczą i wyśpiewują po lasach, gdzie nawet oddychać powinnyby ciszej niżeli lis w norze. Czy umiesz strzelbę wziąść w rękę?
— Dzięki Boga, nigdy nie miałem potrzeby brać się za to narzędzie zabójcze.
— To zapewne znasz rysunek, umiesz oznaczać na papierze rzeki i góry w pustyniach, żeby ci co ciągną za woyskiem, postrzegłszy je mogli poznać zaraz?
— Nie trudnię się niczém podobném.
— Przy takich nogach najdłuższa droga zapewne wydaje się WPann krótka. Sądzę, że czasami musisz bydź posyłany z rozkazami Jenerała.
— Nie; zajmuję się tylko mojém powołaniem; które jest dawać lekcyje muzyki kościelnej.
— Szczególniejsze powołanie! całe życie nic więcej nie robić, tylko jak ów ptak przedrzeźniacz[2] naśladować wszystkie głosy cieńkie i grube, jakie gardło ludzkie wydać może; wszakże tak przyjacielu, mnie się zdaje ze tą zdolnością jesteś obdarzony? szkoda ze nie lepszą, gdybyś mógł bydź dobrym strzelcem, naprzykład. No, ale obaczmy, pokaz nam próbę swojego talentu, będzie to razem sposób przyjacielski oddania nam dobrej nocy; czas już żeby te damy udały się na spoczynek dla nabrania sił do jutrzejszej podróży; bo trzeba będzie wyjechać bardzo rano, wprzód nim Makwy ruszać się zaczną.
— Najchętniej przystaję na to, — odpowiedział Dawid, osadzając na nosie okulary w żelazo oprawne i wydobywając z kieszeni nieocenioną swą książeczkę. — Cóż może bydź przyzwoitszego i bardzie] pocieszającego; — dodał obracając się do Aliny, — jak odśpiewać modlitwy wieczorne po dniu tak pełnym niebezpieczeństwa? Może i pani raczysz mi pomodz?
Alina uśmiechnęła się i spojrzała na Hejwarda z zapłonieniem, sama nie wiedząc co odpowiedzieć.
— Dla czego nie? — rzecze jej major z cicha, — imiennik króla proroka, bardzo dobrze radzi w tym razie.
Ośmielona temi słowy a razem pobudzona przez pobożność, miłość muzyki i własny ochotę, Alina przyjęła zaprosiny Dawida. Otworzono książkę w miejscu gdzie hymn dosyć był stosowny do obecnego położenia podróżnych, a poeta tłumacz przestając tylko na samem naśladowaniu natchnionego króla Izraelu, więcej oddał słuszności świetnej poezyi koronowanego proroka. Kora oświadczyła się śpiewać z siostrą i kiedy metodyczny Dawid swoim zwyczajem przegrał na instrumencie dla dobrania tonu, zaczęto pieśń pobożną.
Nota jej przeciągłą i uroczysta raz wznosiła się tak wysoko, jak tylko zdołał wystarczyć delikatny głos śpiewaczek, drugi raz zniżała się tak dalece, ze szmer wody wydawał się harmonijném towarzyszeniem. Smak wrodzony i dobre ucho Dawida rządząc głosem zmiarkowały go stosownie do miejsca w którem śpiewano, i nigdy dźwięk czystszy nie rozlegał się w tych rozpadlinach skały. Indyanie bez ruchu z wlepionymi oczyma słuchali tak pilnie, iż zdawało się że wytężenie uwagi zmieniło ich w posągi kamienne. Strzelec oparty brodą na ręku siedział z początku w obojętnej postawie, lecz wkrótce opuściła go ta odrętwiałość. W miarę prześpiewanych wierszy odwalniały się skrzepłe rysy jego twarzy i w myśli odżywało wspomnienie dzieciństwa, kiedy podobne, chociaż daleko mniej miłym głosem śpiewane hymny słyszał w kościołach osad. Zwolna oczy jego zaczęły się zwilżać, a przed końcem pieśni bujne łzy strumieniem puściwszy się ze źrzódła, które zdawało się już oschłe na zawsze, płynęły po licach nawykłych tylko do kropel deszczowej wody.
Właśnie kiedy śpiew zniżał się na jeden, z tych cichych i niejakoś konających tonów, które ucho z taką roskoszą chwyta, wrzask jakiś nie ludzki, nie ziemski, rozległszy się w powietrzu, przeniknął nie tylko głębie pieczary, lecz i serca zgromadzonych w niej osob. Martwa cichość nastąpiła po nim; zdawało się, że ten krzyk okropny i nadzwyczajny, zawiesił nawet spadające wody.
— Co to jest takiego? — przemówiła Alina po kilku chwilach oniemienia z przestrachu.
— Co to za wrzask? — zapytał Hejward półgłosem.
Ani strzelec, ani żaden z Indyan nic nie odpowiedzieli jemu. Słuchali oni jeszcze jakby spodziewając się powtórzenia tego krzyku, a na ich twarzach malowało się zadziwienie którem sami przejęci byli. Nakoniec pomówili między sobą w języka Delawarów, i Unkas wyszedł przez otwór przeciwległy temu, kędy podróżni weszli. Po jego wyjściu strzelec odpowiedział na zadane pytania.
— Co to jest, — rzecze, — lab coby bydź mogło, tego nikt tu powiedzieć nie umie, chociaż Szyngaszguk i ja sam, trzydzieści lat chodziemy po lasach. Sądziłem ze nie masz żadnego głosu Indyanina albo dzikiego zwierza, któregobym na własne nie słyszał uszy, lecz poznaję teraz ze byłem zarozumiałym i próżnym.
— Czy nie jest to ten okrzyk, który dzicy wydają kiedy chcą nieprzyjaciół przerazić? — zapytała Kora poprawując na głowie zasłonę ze spokojnością, jakiej nie dzieliła jej siostra.
— Nie, niej — odpowiedział strzelec, — był to wrzask straszliwy, okropny, mający coś nadprzyrodzonego-, okrzyk zaś wojenny jeżeli kto raz usłyszy, nie mylnie pozna go zawsze. — W tém postrzegłszy wchodzącego młodego wodza. — A co? — dodał, jego mową, — co widziałeś? Czy świeci przez zasłonę nasz ogień?
Krótka i wtymże samym języku odpowiedź zdawała się dostateczną.
— Nie widać nic że wnątrz, — rzecze Sokole Oko, z nieukontentowaniem wzruszając głową. — Blask co tu świeci nie mo£o nas zdradzać. Kto czuje potrzebę spoczynku niech przejdzie do drugiej jaskini i stara się zasnąć, bo trzeba nam będzie wstać przed wschodem słońca i starać się przybydź do twierdzy Edwarda, nim Mingowie przetrą sobie oczy.
Kora powstając zaraz, dała przykład swojej siostrze. Alina nie ociągała się jej towarzyszyć i Wychodząc prosiła majora pocichu żeby udał się z niémi. Unkas otwierając im wyjście, podniosł zasłonę, a kiedy obróciły się podziękować jemu za tę grzeczność, ujrzały Strzelca siedzącego przed gasnącém żarzyskiem, z czołem opartém między dwie dłonie, tak iż można było poznać, ze się zastanawiał nad tym niepojętym krzykiem, co niespodzianie przerwał im modlitwy wieczorne.
Hejward wziął zapaloną gałąź sosnową, przez ważkie przejście wszedł do drugiej jaskini i utkwiwszy ją w ten sposob, aby mogła palić się dalej, po raz pierwszy od wyjazdu z okopów twierdzy Edwarda, znalazł się sam na sam ze swojemi towarzyszkami.
— Nie porzucaj nas Dunkanie, — rzecze Alina. — Nie podobna żebyśmy w takiém jak to miejscu o śnie pomyślały, kiedy ten krzyk straszliwy, jeszcze i teraz odzywa się nam w uszach.
— Obaczmy naprzód, — odpowiedział Hejward, — czy jesteście bezpieczne w swojej warowni, a potém pomówiemy o reszcie.
Poszedł w koniec jaskini i znalazł podobne pierwszemu wyjście również zakryte zasłoną, a skoro ją podniosł obwiało go świeże i chłodne powietrze z nad wody. Bystra rzeka, wązkiém lecz głębokiém korytem wydrązoném przez się w skałach płynęła tu prawie pod nogami jego. Spienione nurty raz cofały się w biega i wrzały na miejscu, drugi raz gwałtownie lecąc na przód, z szumem waliły się z progu w przepaść ręką przyrodzenia utworzoną. Miejsce to obronne samo przez się, zdało mu się wolném od wszelkiej obawy.
— Przyrodzenie utworzyło z tej strony nieprzebytą zaporę, — rzecze do towarzyszek przed spuszczeniem zasłony ukazując im ten widok wspaniały; — wiedząc zatém, że od wejścia bronią was wierne i waleczne straże, czemużbyście nie miały usłuchać rady dobrego gospodarza naszego? Kora pewno zgodzi się ze mną, że sen potrzebny dla was obu.
— Kora może uznać tę radę za rozsądną, ale nie koniecznie potrafi podług niej postąpić, — odpowiedziała starsza, siadając obok Aliny na kupie szafranowych gałęzi i liści. — Gdyby nawet nie ten krzyk okropny, i tak już byłoby dosyć przyczyn do oddalenia snu od powiek naszych. Zważ sam Hejwardzie, czy córki mogą napomnieć o tém, jakiej niespokojności doświadczać musi ojciec, kiedy oczekiwane dzieci nocują nie wiedzieć gdzie, śród dzikich lasów i niebezpieczeństw wszelkiego rodzaju!
— Twój ojciec Koro, jest żołnierzem; wie on że zdarza się zbłądzić w puszczy.
— Alę zawsze jest ojcem, a przyrodzenie zawsze rozciąga swe prawa.
— Z jakiémże pobłażaniem ulegał on wszystkim mym chęciom, wszystkim kaprysom, wszystkim głupstwom moim! — rzecze Alina ocierając oczy: — wielki nierozsądek z naszej strony moja siostro, żeśmy się w takim czasie naparły jechać do niego!
— Może bydź ze postąpiłam nierozsądnie napierając się pozwolenia na to; ale chciałam mu pokazać, że kiedy inni go zaniedbują, dzieci przynajmniej zostały mą wierne.
— Skoro się dowiedział, — rzecze major, — żeście przybywały do twierdzy Edwarda, gwałtowna walka powstała w jego sercu między boiaźnią i miłością ojcowską; ale to ostatnie czucie podniecone długiem niewidzeniem rychło wzięło górę. Odwaga to mojej szlachetnej Kory sprowadza je tutaj, rzekł do mnie, nie chcę zawieść jej nadziei. Oby niebo choć połowę tego męztwa udzieliło temu, co ma powierzoną sławę naszego monarchy!
— A o mnie czy nic nie wspomniał, Hejwardzie? — odezwała się Alina, jakby przez: zazdrość przywiązania. — Nie podobna żeby zapomniał o swojej, jak nazywa, malutkiej Alisi!
— Któżby wątpił o tém znając go dobrze, — odpowiedział major. — Wspominał, wspominał w najczulszych wyrazach i mówił wiele takich rzeczy, których nieśmiem powtórzyć, chociaż za najsłuszniejsze uważam. Powiedział mi jednego razu....
Dnnkan niemógł dokończyć, bo kiedy trzymał oczy wlepione w Alinę, która poglądała na niego z niecierpliwością przywiązania dziecinnego, lękając się stracić słówko, ten sam krzyk okropny, co ich przeraził wprzódy, rozległ się znowu. Kilka minut trwało milczenie przestrachu i wszyscy troje poglądali jedno na drugiego z niespokojnością oczekując powtórzenia się wrzasku. Nakoniec podniosła się zasłona przykrywająca pierwsze wnijście i strzelec ukazał się z twarzą pomieszaną, jak gdyby zaczynał upadać w duchu przed tajemnicą zwiastującą niebezpieczeństwa nie znane, które jego odwagę, doświadczenie i przemysł zniweczyć mogły.





  1. W mowie Indyan zmiana głosu najwięcej nadaje znaczenia wyrazom.
    (Nota autora).
  2. ob. Zoologiją Jarockiego.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: James Fenimore Cooper i tłumacza: Feliks Wrotnowski.