Ostatni Rzymianie/Tom II/III
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ostatni Rzymianie |
Podtytuł | Powieść z czasów Teodozyusza Wielkiego |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom drugi |
Indeks stron |
Jeszcze było na dworze szaro, kiedy się nazajutrz bramy Atrium Westy otworzyły i na ulicę wyszła Fausta Auzonia, ubrana w zwykłe suknie kapłanki. Tylko zamiast jedwabnego, szkarłatnego płaszcza, miała na sobie długą opończę z grubej, białej wełny.
Spojrzała w niebo. Lekkie chmury, rozwiane, jak mgły, przeciągały wolno nad miastem. Od wschodu płynął chłodny wiatr, który wnikał aż do kości.
Przed bramą czekał na westalkę rydwan, zaprzężony w cztery białe konie.
W chwili, kiedy Fausta wchodziła na wóz, nadleciały z lewej strony trzy gołębie, okrążyły Atrium Westy i znikły za murami świątyni Jowisza.
Służba wysunęła przed siebie wielkie palce rąk, odżegnywając zła wróżbę. Fausta pochyliła głowę i modliła się szeptem.
— Do Tibur! — rozkazała.
Odwiązała sama purpurowe wodze, przyczepione do haka, wbitego w mur, i ruszyła w drogę.
Poprzedzał ją liktor a postępowali za nią dwaj niewolnicy. Wszyscy trzej byli konno.
Miasto już się budziło. Handlarze i rzemieślnicy odsuwali żelazne drągi, broniące przystępu do sklepów i warsztatów, robotnicy ciągnęli do swoich zajęć, dzieci do szkoły.
Wszędzie, gdzie przechodził rydwan westalki, ustawała wrzawa poczynającego się dnia. Handlarze, rzemieślnicy i dzieci przykładali ręce do piersi i schylali kornie głowy. Kobiety klękały. Pachołkowie miasta prostowali się, jak przed swoim prefektem.
Bez potrzeby nawoływał liktor głosem monotonnym:
— Miejsce dla świątobliwej dziewicy Westy!
Uboga ludność Rzymu usuwała się sama z drogi kapłanki. Nawet chrześcianie oddawali jej pokłon należny.
Ona dziękowała uprzejmym uśmiechem i życzliwem spojrzeniem królowej, przywykłej do hołdów.
Nagle drgnęła. Na Suburzy, na zbiegu czterech ulic. stał mąż, przyodziany w płaszcz gal[1] Z pod kaptura wysuwały się jasne włosy, na tle śniadej twarzy świeciły błyszczące, czarne oczy.
I on pochylił głowę.
Wodze zadrżały w rękach Fausty, gorący rumieniec oblał jej twarz i czoło.
Teraz wysunęła i ona wielki palec przed siebie, jakby odżegnywała widmo.
Już znikł rydwan na zakręcie ulicy, a ów mąż stał jeszcze na tem samem miejscu, ścigając westalkę wzrokiem pożądliwym. Kiedy turkot kół zamilkł, odsunął kaptur i oddalił się szybko.
Był to Fabricyusz.
Przez całą noc nie zmrużył oka. Niepokój spłoszył go z łoża i wypędził z domu. Straże, rozstawione na Palatynie, dziwiły się gorliwości wodza. Po kilka razy wracał do nich, pytał o hasło, gromił bez powodu, odzywał się, jakby nie słyszał odpowiedzi i biegł dalej.
Zbliżał się ostrożnie do Atrium Westy, okrążał schronisko dziewic, nasłuchiwał, zapominając o własnem bezpieczeństwie. Z pierwszym brzaskiem budzącego się dnia stanął na drodze, która prowadziła do Tibur i czekał.
Po wypadkach wczorajszych nie był pewny wyjazdu Fausty. Może ją arcykapłan zatrzyma w mieście, może ona sama nie będzie chciała opuścić świątyni w chwili groźnej...
Gdyby zmieniła termin, spełzłby na niczem plan porwania, obmyślony i przygotowany z takim trudem. Najęci przez Teodoryka oprawcy mogliby się cofnąć, jakaś inna nieprzewidziana przeszkoda mogłaby uwolnić westalkę z sieci zastawionych.
Obawy te odebrały Fabricyuszowi sen. Przeto, ujrzawszy Faustę, odetchnął swobodniej. Lecz trawiący niepokój nie odstąpił go zupełnie.
Wyjazd westalki był dopiero początkiem przedsięwziętego dzieła. W godzinach rannych ciągną do Rzymu tłumy wieśniaków. Teodoryk może nie znaleźć miejsca dogodnego do napadu, a wówczas...
Na samą myśl o nieudaniu wyprawy, drżał Fabricyusz na całem ciele. Porywał go gniew na obowiązki, które skrępowały jego ruchy. Jego pragnienia młodzieńcze oplotły posiać Fausty z taką namiętnością, iż gdyby mu dziś kazano wybierać pomiędzy miłością westalki a namiestnictwem Italii, byłby sięgnął po pierwszą.
Czując, że go ściany domu będą dusiły, jak mury więzienne, udał się za miasto do obozu, kazał wojsku stanąć pod bronią i męczył je przez kilka godzin ćwiczeniami.
Fausta zbliżała się tymczasem do bramy tiburtyńskiej, przeprowadzana z ulicy w ulicę hołdem Rzymian.
Przed samą bramą usłyszała za sobą tętent szybko biegnących koni. Odwróciła się... Jakaś kobieta pędziła na rydwanie, rozpuściwszy wodze. Niebieski płaszcz, rozdętywiatrem, unosił się nad jej głową, jak skrzydła.
Zrównała się z westalką, zatrzymała wóz na miejscu, rzuciła lejce jednemu z niewolników i skoczyła na rydwan Fausty.
— Nie jedź dziś do Tibur, nie jedź... — mówiła głosem zdyszanym.
— To ty, Porcyo? — odezwała się Fausta, poznawszy siostrę Juliusza. — Nie miękkie musi być twoje łoże, kiedy je o tak wczesnej godzinie opuszczasz.
— Nie jedź dziś do Tibur, świątobliwa pani! — prosiła Porcya, całując rękę kapłanki.
Fausta pogładziła zarumienioną twarz dziewczyny.
— Dlaczego, dziecino? — spytała łagodnie. — Przed chłodem dnia pochmurnego strzeże mnie opończa.
— Przed potęgą złych demonów, którzy nam twojej cnoty zazdroszczą, nie obroni cię najgrubsza wełna — mówiła Porcya.
A zbliżywszy usta do ucha Fausty, szeptała:
— Widziałam cię we śnie na dużej łące... Zbierałaś kwiaty, aby umaić niemi ołtarz niepokalanej Westy... Wtem spadł na ciebie ogromny jastrząb, porwał cię w swoje szpony, uniósł w błękity niebieskie i znikł z tobą w przestrzeni... Z góry sypały się na ziemię kwiaty i strzępy twojej sukni kapłańskiej... I kwiaty i strzępy były zbrukane, zmięte... Nie jedź dziś do Tibur, świątobliwa pani...
Twarz Fausty zachmurzyła się. Przesądna Rzymianka, zestawiwszy ze snem Porcyi owe trzy gołębie, które nadleciały z lewej strony, zaczęła się wahać. Zastanowiło ją także spotkanie z Fabricyuszem.
Lecz gdyby wróciła do Atrium, cóż powiedziałaby arcykapłanowi, czem wytłómaczy swoje nieposłuszeństwo? Wszakże udawała się do Tibur na rozkaz przełożonego dziewic Westy. Obawą przed czynem gwałtownym wojewody nie może się zasłonić, nikt bowiem nie powinien wiedzieć o jego grzesznych uczuciach dla niej. Miłość chrześcianina była haftbą dla westalki.
Fausta nie mogła wrócić do domu.
— Wczorajsze zbiegowisko uliczne zatrwożyło widocznie tak bardzo twoje młode serduszko — wyrzekła — iż cię złość Galilejczyków nawet w snach nocnych straszy. Nie lękaj się o mnie. Nasi bogowie panują jeszcze w Rzymie, a oni czuwają nad bezpieczeństwem swoich służebnic.
Pocałowała Porcyę w głowę.
— Jutro oczekuję cię w Atrium, abym ci mogła za dobroć podziękować.
— Weź mnie z sobą, świątobliwa pani — prosiła Porcya.
— Chcesz mnie bronić przed owym ogromnym jastrzębiem? — mówiła Fausta z uśmiechem. — Jeśli on taki mocny, jak ci się we śnie przedstawił, to porwałby i ciebie razem ze mną, a tegoby mi Konstancyusz Galeryusz nigdy nie przebaczył. Nie powstrzymuj ranie, dziecino, bo Helios wysyła już przed sobą różowopalcą Jutrzenkę, zaś drogę do Tibur przedłużają pagórki.
Kazała liktorowi przenieść Porcyę na jej rydwan i wjechała w bramę.
Straż opuściła przed nią miecze, setnik powitał ją okrzykiem, jak wodza.
Droga do Tibur biegła wzdłuż wąskiej rzeki, zaginając się i kręcąc razem z nią. Z początku otaczały ją z obu stron gęsto domy ogrodników, którzy zaopatrywali stolicę w jarzyny. Na trzeciej mili rozprzęgał się łańcuch zabudowań, coraz to luźniejszy. Zasłonięte klombami cyprysów i kasztanów, świeciły już tylko jasne wille, schroniska letnie bogatszych kupców rzymskich.
I wozy, które ciągnęły zrazu sznurem, stały się rzadsze. Biała opaska westalki i wstęgi, unoszone wiatrem, powstrzymały ich szybki bieg zdaleka. Podróżni, spieszący do Rzymu, czekali z nachylonemi głowami dopóty, dopóki ich orszak kapłanki nie minął. Pobożniejsi zeskakiwali na ziemię i padali na kolana.
Fausta miała na ustach dla wszystkich ten sam zawsze uprzejmy, życzliwy uśmiech wielkiej pani, przywykłej do hołdów od lat najmłodszych.
Na czwartej mili zrównała się z wozem, który wlókł się przed nią krok za krokiem, chociaż siedziało w nim tylko trzech mężów.
Na wezwanie liktora usunął się i ten wóz na stronę, lecz podróżni nie oddali kapłance pokłonu. Jeden z nich, który powoził, odwrócił głowę, dwaj inni obrzucili szybkiem, badawczem spojrzeniem niewolników Fausty, jakby mierzyli ich siły.
Kiedy ich rydwan wyprzedził, zaciął woźnica konie i trzymał się teraz ciągle tuż za westalką.
Na dworze robiło się coraz jaśniej. Przez chmury, pokrywające wschodni skraj nieba, przeświecała smuga barwy miedzianej, której odblask rozlewał się szeroko wokoło.
Wiatr przypadł gdzieś, drzewa przestały szeleścić — w całej naturze uczyniła się cisza.
Wśród tej ciszy wychylał się ze smugi miedzianej rąbek kuli ognistej. Wysuwał się zrazu wolno, potem szybciej, coraz szybciej, aż nad szarą wstęgą pagórków, rysujących się na horyzoncie, zawisła duża, czerwona tarcz, przed którą pierzchały ostatnie cienie nocy.
Fausta wyciągnęła ręce do słońca.
— Witaj Heliosie, boże światłości! — mówiła półgłosem — i osusz ciepłem swojem łzy mojego narodu. Niech twoje oko płomienne patrzy dziś tylko na uśmiechy szczęśliwych. Bądź pozdrowiony, Heliosie!
Czerwona tarcz bladła, żółkła — miedziana smuga nikła, rozpływała się — chmury stawały się jaśniejsze, przejrzystsze — wiatr odezwał się znów — drzewa szeleściły.
Małe, szarawą mgłą przysłonięte słońce rozpoczęło swoją codzienną robotę. Potoki blasków nie tryskały z jego płomiennej krynicy na ziemię, natura nie uśmiechała się, ludzie i zwierzęta nie podnosili do niego wdzięcznych oczu.
Fausta okryła się lepiej opończą i przynagliła konie do pośpiechu.
W sercu jej trzepotał się jakiś niepokój, którego nie mogła opanować. Było jej, jakby ją ktoś z tyłu chwytał za suknię, usiłując strącić z rydwanu. Kilka razy obejrzała się poza siebie, a wówczas padał jej wzrok zawsze na mężów, którzy jechali z tyłu. Wpatrywali się w nią z takiem wytężeniem, z taką bezczelnością, iż odwracała szybko głowę, obrażona ich zuchwalstwem.
Coby to mogli być za ludzie? — pytała swoich myśli. — Żaden z wyznawców bogów narodowych nie śmiałby się zbliżyć do dziewicy Westy na odległość kilku kroków. Może to Galilejczycy?... Ale i chrześcianie, mieszkający w Italii, czcili w strażniczkach świętego żnicza ich czystość, ich ofiarę ze szczęścia doczesnego.
Wyobraźnia pokazała Fauście ogromnego jastrzębia Porcyi. Wisiał nad jej głową, wyciągał do niej szpony... Jasne pióra zdobiły jego głowę, czarne, dziwnie błyszczące oczy paliły się nad dziobem zakrzywionym.
Fausta szarpnęła tak gwałtownie wodze, że się konie rzuciły w tył.
Jastrząb Porcyi miał oczy Fabricyusza...
Pozostawaliżby ci ludzie w związku z zamiarami wojewody? Wszakże pożegnał ją Fabricyusz w ową noc pamiętną, w świątyni, z groźbą spotkania na innem miejscu. Znaczyło to, iż nie stracił nadziei zbliżenia się do niej, bez względu na środki.
Ośmieliłżeby się ten Galilejczyk ściągnąć rękę na kapłankę, strzeżoną przez cały naród? — pytała się Fausta.
A niepokój, ogarniający ją z każdą chwilą więcej, odpowiadał:
— Kto odważył się naruszyć nietykalność świątyni Westy, ten nie cofnie się przed żadnym gwałtem.
Rzecz szczególna... Fausta zarumieniła się, jej usta złożyły się w uśmiech szczęśliwy. Kapłanka była kobietą, a kobiecie schlebiała miłość, mocniejsza od hańby i śmierci. Gdyby nie była złożyła marzeń swojej młodości u stóp Westy, nie odtrącałaby może uczucia, którego potęga zasługiwała na wzajemność.
Jakaś wieśniaczka przechodziła właśnie drogą. Ujrzawszy westalkę, zgięła kolana.
Cześć, oddana jej godności, przypomniała Fauście obowiązki tej godności. Wstrząsnęła głową, jakby chciała z niej wypłoszyć myśli grzeszne. Lecz serce niewieście przędło dalej złotą nić rojeń dziewiczych.
Fausta ocknęła się dopiero, gdy się przed nią rozległ głos liktora:
— Z drogi! Miejsce dla świątobliwej dziewicy Westy.
Na drodze toczyła się duża kareta podróżna z zapuszczonemi storami. Fausta chciała ją wyminąć — kareta nie pozwoliła się prześcignąć. Równocześnie przysunął się wóz, jadący z tyłu, tak blisko jej rydwanu, że konie owych nieznanych ludzi ocierały się prawie o jej niewolników.
Daremnie nawoływał liktor, klęli niewolnicy, a Fausta zacinała swoje klacze.
Podróżni z przodu i z tyłu nie zwracali uwagi na klątwy i nawoływania. Gdy Fausta rozpuściła konie, biegli i oni, kiedy zwalniała kroku, posuwali się i oni bez pośpiechu.
Uporczywe milczenie i dziwna bezwzględność nieproszonych towarzyszów przypomniała znów Fauście jastrzębia Porcyi i groźbę Fabricyusza.
Obejrzała się dokoła. Okolica stała się pusta, bezludna. Wzdłuż drogi nie świeciły już białe wille. W oddali tylko, przyczepione do stoków gór, majaczyły po przez błękitnawą mgłę szare wioski.
Faustę ogarnął lęk. Nieszczęście któreby ją spotkało, okryłoby Rzym żałobą.
Wytężyła wzrok przed siebie. Może nadjedzie jaki prawowierny wyznawca bogów narodowych i uwolni ją od szczególnej opieki.
Na drodze, jak daleko oko sięgało, nie było widać ani wozów, ani ludzi.
Dotrzeć do owych szarych wiosek, a będzie ocaloną. Zawezwie pomocy władzy...
Bezładne myśli wirowały w głowie Fausty. Czuła coraz wyraźniej, iż grozi jej niebezpieczeństwo. Mówiło jej to gwałtowne bicie serca i przykry chłód, który rozchodził się po jej ciele.
— Niech się ci ludzie usuną z mojej drogi. Wezwij ich w imieniu prefekta pretoryum! — rozkazała liktorowi.
Lecz i nazwisko Flawiana nie oddziałało na natrętów. Kareta posuwała się milcząca, jakby nie wiozła nikogo.
Okolica stawała się coraz więcej pusta, głucha. Na prawo i lewo rozciągały się bezdrzewne błonia. Góry, po których przeciągały obłoki, zbliżały się, zimne, ponure.
W sercu Fausty ustąpił lęk miejsca gniewowi. Ci bezczelni ludzie krępowali jej swobodę, lekceważyli jej rozkazy...
Pochyliła się na rydwanie, rozpuściła wodze.
I rozpoczęło się szczególnego rodzaju widowisko. Kareta, rydwan i wóz, tworząc jedną linię, pędziły, jakby się popisywały w cyrku, w obliczu ludu rzymskiego. Zwierzęta parskały, ludzie milczeli, z pod kopyt koni sypały się iskry, tuman kurzu wzbijał się w górę.
Fausta blada, z głęboką zmarszczką na czole, z drgającemi nozdrzami chciała wyprzedzić koniecznie karetę. Ale nieznany podróżny gonił tak samo, jak ona.
Nagle, w miejscu, gdzie się droga rozbiegała na dwie strony, zatrzymała się kareta tak niespodzianie, że konie Fausty wpadły na nią z tyłu. Jeden z nich runął na ziemię, inne rzuciły się w bok, lejce poplątały się.
Zanim Fausta miała czas rozpatrzeć się w położeniu, odezwały się za jej plecami głosy podniesione.
Obejrzała się... Jeden z jej niewolników tarzał się we własnej krwi, drugi bronił się przeciw dwom napastnikom.
Wydobyła z za tuniki sztylet, lecz w tej samej chwili skoczył ktoś na jej rydwan, zarzucił jej na głowę opończę i dwoje silnych ramion objęło ją, uniosło.
W kilka minut potem pędziły kareta i wóz drogą boczną ku północy. Gęste kłęby kurzu zakryły wkrótce uciekających.
Ani napastnicy, ani napadnięci nie zauważyli, że przerażone oczy jakiegoś starca patrzyły na gwałt, dokonany na westalce.
Za kępką krzaków siedział żebrak, który łatał sobie przyodziewek. Gdy kareta znikła w oddali, wyszedł z ukrycia, włożył trupy liktora i niewolników na rydwan, odciął zabitego konia i ruszył ku Rzymowi.
∗
∗ ∗ |
Kiedy się to działo na połowie drogi do Tibur, doświadczał w Rzymie, w obozie za miastem, wojewoda cierpliwości swoich żołnierzów. Odbywszy z nimi zwykłe ćwiczenia, kazał im naśladować szturm na warownię. Biegł sam pieszo na czele strony zaczepiającej i rzucał się na wrzekomych przeciwników z taką wściekłością, jak gdyby byli rzeczywistymi nieprzyjaciółmi. Wdzierał się po drabinie na mury, zdobywał maszyny oblężnicze, łajał opieszałych lub niezręcznych, krzyczał, karał.
Trybunowie i setnicy spoglądali po sobie zdziwieni. Jeszcze nigdy wojewoda nie był tak gorliwym.
Podkomendni nie wiedzieli, że myśli wodza odlatywały ciągle na drogę tiburtyńską, niespokojne, spłoszone.
— Teraz powinni być na drugiej roili, teraz na trzeciej, czwartej, piątej... Żeby tylko jaki wypadek nie przeszkodził... Dlaczego nie mogę dokonać sam porwania... Nie należało powierzać zbrodniarzom tak niebezpiecznego dzieła... Teodoryk już się starzeje...
Niepewność, obawa, nadzieja kłębiły się w duszy wojewody, pędząc go z miejsca na miejsce. W tę chaotyczną wrzawę wewnętrzną wpadał głos rozwagi.
— A gdyby się na drodze znalazł jaki znajomy Teodoryka, lub gdyby się najęci zbrodniarze cofnęli w ostatniej chwili... Nieudany napad zmusiłby wysłańca imperatora do sromotnej ucieczki z Rzymu, do porzucenia stanowiska, na którem miał służyć swojej wierze i rządowi chrześciańskiemu.
Było już południe, kiedy wojewoda pozwolił żołnierzom wrócić do koszar. Chciał jeszcze przedłużyć ćwiczenia, lecz szeregowcy zaczęli szemrać. Upadali z głodu i znużenia.
Dosiadłszy konia, wracał Fabricyusz sam, bez świty, do miasta. Drażniły go spojrzenia podkomendnych.
Gdy mijał bramę, zdawało mu się, że strażnicy spoglądają na niego inaczej, niż zwykle.
W śródmieściu podpadła mu cisza, panująca na ulicach. Ludzie zbijali się w gromadki, szeptali.
Na wschodach świątyń, przed posągami ubóstwionych imperatorów, leżały kobiety z rozpuszczonemi włosami. Sklepy i warsztaty zamykano z pośpiechem, drobni handlarze zwijali swoje stragany.
Fabricyusz czuł, że ten popłoch stoi w związku z Faustą Auzonią i niepokój coraz większy plątał jego myśli.
— Może się broniła... może ją zranili... zabili... może wyrwała się z rąk napastników i wróciła do Rzymu?...
Skinął na pachołka miejskiego.
— Widzę, że miasto przyodziewa się w żałobę — odezwał się, gdy pachołek nadbiegł. — Czyby kto znaczny dokonał życia?
— Bogowie zesłali na Rzym wielkie nieszczęście, znakomity panie! — odpowiedział pachołek.
— Nieszczęście?
Fabricyusz silił się na spokój.
— Nieszczęście, mówisz? — powtórzył głosem bezdźwięcznym. — Czyby anioł śmierci dotknął skrzydłami swojemi którego z senatorów?
Powstrzymał oddech i czekał, chociaż niecierpliwość grała na jego nerwach, jak wiatr na liściach osiki.
— Jacyś złoczyńcy napadli na drodze tiburtyńskiej świątobliwą Faustę Auzonię i uprowadzili ją na północ.
Pachołek podniósł ręce do góry i zawołał z głębi duszy:
— Niech będą przeklęci! Niech ich ziemia wyrzuci po śmierci, aby nie mieli spokoju w krainie cieniów. Niech ich ojciec bogów skaże na męki Taniała, za krzywdę, za boleść, za hańbę Rzymu.
Łzy błysnęły w oczach poganina.
Fabricyusz odetchnął.
— Któż przyniósł tę smutną wiadomość do miasta? — zapytał.
— Świadkiem bezbożnego gwałtu był jakiś starzec.
— Może poznał napastników? — wtrącił Fabricyusz szybko.
— Złoczyńcy mieli na głowach kaptury, a na twarzach czarne zasłony. Niech ich gromy Jowisza wkrótce dosięgną!
Fabricyusz uderzył konia piętami i ruszył cwałem ku Palatynowi. Szła za nim klątwa żołnierza, mącąca tonem syczącym jego radość.
Wszędzie, gdzie przejeżdżał, widział zamknięte sklepy, warsztaty i smutnych ludzi. Mężowie, przyodziani w czarne togi, spieszyli do świątyń. Kobiety z ludu zawodziły przed domami, rwały sobie włosy, posypywały suknie prochem ulicy.
Wojewoda, patrząc na te szczerą rozpacz, zrozumiał, jak ciężko obraził uczucia pogan.
Daremnie przekonywał się, że obelga, wyrządzona bałwochwalcom, nie jest obelgą, że nawracając kapłankę Westy, zasłuży się dla swojej wiary. Klątwa pachołka dzwoniła w jego uszach, wciskała się do mózgu, do serca, budząc w nim sumienie żołnierskie.
Porwał Faustę, jak skrytobójca, sprzymierzywszy się z prostymi złoczyńcami. Nie w jawnej walce wydzierał z paszczy losu swoje szczęście.
Gdy wjeżdża! na Palatyn, wypadł właśnie z dziedzińca prefektury oddział konnych. Flawianus wysyłał pogoń.
Rumieniec wstydu oblał twarz Fabricyusza.
Teraz był on kłamcą, on, który wyrzucał Flawianowi podstęp, a kłamcą stokroć więcej godnym pagardy[2], bo jeśli prefekt pretoryum usiłował uśpić jego czujność, to czynił to z miłości dla ojczyzny, zaś jego zdradę uknuła pospolita namiętność ludzka.
Z odwróconemi oczami oddał Fabricyusz konia służbie. Zdawało mu się ciągle, że zdziwione spojrzenia śledzą jego ruchy.
Nie wszedł do domu. Naczelnik jego pisarzów stawiłby się natychmiast przed nim z nowiną, która wstrząsała całem miastem. Gorliwy urzędnik będzie mu mówił o Fauście Auzonii, będzie snuł domysły, męczył go przypuszczeniami. A może zapyta go o Teodoryka, o Allemanów, wysłanych wczoraj na noc bez jego wiedzy.
Fabricyusz nie czuł się dosyć spokojnym do utrzymania ciekawości urzędnika w granicach właściwych. Chciał ochłonąć, wrócić do równowagi.
Minąwszy szybko przedsionek, udał się bocznym kurytarzem do ogrodu, w którym niewolnicy germańscy obcinali suche gałęzie drzew i oczyszczali ścieżki.
Podszedł do muru, przechylił się i nasłuchiwał.
Z dołu wiała na niego przykra, głucha cisza cmentarzyska. W mieście zamarło wszelkie życie. Ludzie zapomnieli o pracy, o zabiegach dnia, o swoich sprawach i celach samolubnych, przywaleni ciężarem żałoby narodowej.
I coraz więcej rozumiał Fabricyusz doniosłość swego gwałtu. Chociaż wiedział, że poganie otaczali dziewice Westy czcią zabobonną, nie wystawiał sobie, by odczuli tak głęboko zniewagę, wyrządzoną tradycyom długich wieków.
Cofnąć się już nie mógł. Gwałt raz dokonany ciągnął za sobą łańcuch kłamstw i czynów nieszlachetnych, z chwilą bowiem, gdyby się poganie dowiedzieli o jego zuchwalstwie, skończyłaby się jego działalność w Rzymie. Wszakże mówił mu komes Walens, że odmowa Teodozyusza nie będzie jeszcze ostatecznym tryumfem nowego porządku, dopóki zaś Flawiana nie zastąpi inny prefekt pretoryum, dopóty nie przestaną prawa bałwochwalców obowiązywać dawnej stolicy państwa.
Kiedy się Fabricyusz namyślał nad środkami zabezpieczenia tajemnicy aż do nawrócenia Fausty, zbliżał się do niego sunącym krokiem lisa człowiek, okryty dziurawą togą. Idąc, uśmiechał się do siebie z zadowoleniem i ruszał palcami, jakby liczył pieniądze. Szedł tak cicho, iż zwrócił na siebie uwagę wojewody dopiero wtedy, kiedy się odezwał:
— Pozdrowienie Twojej Prześwietności przynosi sługa najpokorniejszy — mówił głosem słodziutkim, zgiąwszy się w pałąk.
Fabricyusz odwrócił się. Przed nim stał Simonides.
— Czego to? — zapytał szorstko.
— Z czemże innem mógłby tak nędzny robak, jak twój najwierniejszy niewolnik, przyjść do łaski możnego pana, jeśli nie z prośbą uniżoną — odpowiedział Simonides, schylając się aż do ziemi. — Szukam klucza do twojego serca litościwego.
— Chcesz powiedzieć, że szukasz klucza do mojej szkatuły. Czego chcesz, mów, lecz streszczaj się, bo czas mój mierzony.
— Dobry Pasterz obdarzył Twoją Prześwietność nietylko odwagą bohatera, lecz także rozumem mędrców, których oko czyta w duszy śmiertelników, jak w księdze otwartej — mówił Simonides, kłaniając się ciągle. — Ty wiesz, panie, że pieniążki dają ubogiemu szacunek ludzi i możność zdobycia królestwa niebieskiego, bo bez złotników nie był jeszcze nikt ani hojnym, ani dobroczynnym, ani...
— Zawiele słów wychodzi z ust twoich — przerwał mu Fabricyusz. — Chcesz pieniędzy? Ile?
Simonides milczał, spoglądając z pod czoła na wojewodę. Jego kose oczy latały, skóra na czole ruszała się, posuwając się to w górę, to na dół, ręce garnęły coś do siebie. Zastanawiał się widocznie nad cyfrą, jakiej chciał zażądać.
— Ile? — fuknął Fabricyusz, który się zaczął niecierpliwić.
Simonides pokazał swoją togę dziurawą.
— Pracowałem przez całe życie, jak niewolnik — zaczął po jakimś czasie — i dorobiłem się tego oto gałgana. Starość nagina mnie do ziemi, przytępia wzrok, kruszy nogi i ręce. Chciałbym posiąść nareszcie własny domek i własną niewolnicę, abym mógł resztę dni moich poświęcić rozmyślaniom nad boskością nauki naszego Pana Jezusa Chrystusa.
Zatrzymał się, spojrzał niepewnym wzrokiem na wojewodę i wyrzekł głosem drżącym:
— Sto tysięcy sesterców zapewniłoby duszy mojej zbawienie.
Fabricyusz uśmiechnął się drwiąco.
— Dlaczego nie milion, dwa, trzy? — mówił. — Wysoko cenisz swoją podłą duszę, skoro potrzebujesz aż tyle do wykupienia jej z pazurów złych demonów. Odejdź, głupcze, aby ci moi niewolnicy nie pokazali drogi na ulicę.
Simonides, który stał dotąd zgięty, pokorny, wyprostował się wolno. Jego chytre oczy zrobiły się złe, dolna szczęka wysunęła się, jak u kota, który chce ukąsić.
— A jednak radziłbym Twojej Znakomitości — odrzekł głosem suchym, cedząc wyraz po wyrazie — abyś się nad moją grzeszną duszą zmiłował. I najdrobniejszy robaczek może ukłóć dotkliwie najsilniejsze zwierzę.
Fabricyusz, zdziwiony nagłą zmianą postawy i głosu Greka, utkwił w nim wzrok badawczy. Ten nikczemnik groził mu, chciał go zmusić do daniny. Wiedziałżeby on więcej, niż mu było wolno?
— Grozisz mi? — rzekł, marszcząc brwi.
— Nie grożę, lecz radzę — odpowiedział Simonides. — Wszakże służyłem ci wiernie i dobrze. Bezemnie nie byłbyś się dowiedział, którego dnia Fausta Auzonia strzeże świętego ognia bałwochwalców, bezemnie nie byłby Teodoryk wynalazł owych bohaterów...
Połknął dalsze słowa, przerażony.
Pobladła, prawie sina twarz wojewody, zaciśnięte usta, ściągnięte brwi i zimne oczy mówiły do niego coś tak strasznego, że zaczął się trząść, jakby go nagły mróz pochwycił. Chciał uciekać — trwoga przykuta jego nogi do ziemi; chciał wołać o pomoc, — przestrach zamknął mu gardło.
Z rozchylonemi ustami, z szeroko otwartemi oczami zawisł całą duszą na wzroku Fabricyusza, sparaliżowany jego groźbą.
Przez kilka chwil patrzyli ci dwaj ludzie na siebie z powstrzymanym oddechem. Potem zaczął wojewoda:
— Jako człowiek chytry, powinieneś był wiedzieć, że tajemnica możnych zabija takich nędzników, jak ty. Śledziłeś kroki moje i Teodoryka, aby sobie zarobić: na własny dom i własną niewolnicę. Będziesz miał dom najbezpieczniejszy, bo cię z niego już nikt nie wypędzi...
Grek rzucił się na kolana i jęczał:
— Nie wiem nic... nie wiedziałem nigdy nic... nie będę nigdy nic wiedział... Kłamałem... zgrzeszyłem... Faustę Auzonię porwali handlarze niewolników... Widziałem ich... mówiłem z nimi wczoraj... znam ich bardzo dobrze... Miej litość nad nędzarzem... Taki robak, jak ja, nie może nic wiedzieć... nie znajdzie nigdzie wiary... zmiłuj się, prześwietny, boski, wieczny, najwieczniejszy panie...
I wił się u nóg wojewody.
Lecz ten mówił z okrutnym spokojem sędziego, który wygłasza wyrok śmierci:
— I ty, taki bystry, sądziłeś, że Winfridus Fabricyusz odda się w twoje brudne ręce, jak baran skrępowany? Ty, taki przebiegły, wierzyłeś, iż będę chciał zależeć od twojej łaski — od łaski szpiega i zdrajcy? Jakiś ty głupi, mądry Greku. Módl się, aby ci Dobry Pasterz odpuścił grzechy podłego żywota.
— Miej litość nad swoim wiernym sługą, boski, wieczny, święty panie — prosił Simonides. — Nie wiem nic, nie wiem, nie wiem...
— Będziesz wkrótce tak milczący, iż cała potęga świata nie wydrze z ciebie mojej tajemnicy. Módl sic, albowiem chwile twoje są już policzone.
Simonides obejrzał się wokoło. Przed nim był mur, za nim rozciągał się ogród, nad nim stał wojewoda z ręką na mieczu.
Zrozumiał, że pozostaje mu tylko szybka obrona.
Udając, że się modli, sięgnął ostrożnie w zanadrze. Nagle zerwał się na równe nogi i pchnął sztyletem w pierś wojewody. Żelazo zgrzytnęło, zatrzymawszy się o koszulkę ogniwkową.
Simonides zaklął i chciał powtórzyć cios, lecz zanim zdążył podnieść rękę, pochwyciły go za gardło takie straszne kleszcze, że krew trysnęła mu nosem.
Fabricyusz uniósł go w górę i dusił, nieprzytomny, szalony z gniewu. Oczy Greka wyszły na wierzch, język wysunął się z ust, chrapliwy charkot, rzęził mu w piersi.
Fabricyusz potrząsał nim w powietrzu, jak szmatą. Krew bluznęła na jego białą tunikę.
Objął jeszcze raz ręką gardło Greka i cisnął drgające ciało o mur kamienny.
— Niech cię piekło pochłonie, szpiegu! — syczał przez zaciśnięte zęby.
Simonides zaczął się rzucać, kurczyć, wyprężać. Otwierał usta, jak ryba, wydobyta z wody.
— Teraz nie wiesz nic i nie będziesz nic wiedział — drwił wojewoda z okrutnym uśmiechem.
— Chrystus... — szepnął Grek i jego głowa obwisła bezwładnie.
Słowo to wróciło wojewodzie przytomność. Osłupiałym wzrokiem patrzył na dzieło swojego gniewu. Zabił chrześcianina, zgubił duszę chrześciańską. Ten łotr mógł się poprawić, mógł przebłagać Boga.
Ale chwila nie była odpowiednią do rozmyślań. Trzeba było czuwać nad własnem bezpieczeństwem, życia bowiem Simonidesa, jako wolnego obywatela i urzędnika, strzegło prawo.
Fabricyusz zawołał na niewolników. Kiedy nadbiegli, rzekł:
— Ten pies podniósł rękę na waszego pana (wskazał na sztylet Simonidesa). — Ukarałem go. Zakopać go natychmiast w ogrodzie i niech wieść o nim przepadnie w tych murach. Na nieposłusznych mam tortury i pale.
Wszedłszy do domu bocznemi drzwiami, zdjął z siebie sam zakrwawioną tunikę, umył się, przebrał i udał się do pracowni.
Wywoływaczowi, który drzemał na progu, rozkazał:
— Nie przyjmuję dziś nikogo. Możesz odejść.
— Naczelnik pisarzów Twojej Znakomitości prosił o posłuchanie — rzekł niewolnik.
— Powiedziałem, nikogo! — fuknął wojewoda.
Usiadł, oparł głowę na dłoni i przebiegał myślą wypadki ostatniego dnia.
Wczoraj nie miał jeszcze na sumieniu ani jednej plamy. Jeśli był bezwzględnym dla pogan, spełniał tylko obowiązek namiestnika cesarskiego.
Dziś dopuścił się niegodnego gwałtu, pobratał się ze złoczyńcami, kłamał świadomie, dotknął boleśnie nieszczęśliwy naród, zamordował w końcu starca, chrześcianina.
Ze ściany spoglądał na niego wizerunek Zbawiciela, rozpiętego na krzyżu.
Fabricyusz odwracał oczy, aby się nie spotkać ze smutnym wzrokiem Chrystusa.
— Drogo płacę za twoją miłość, Fausto — mówił do siebie, zakrywając twarz rękami.