Ostatni Rzymianie/Tom II/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ostatni Rzymianie |
Podtytuł | Powieść z czasów Teodozyusza Wielkiego |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom drugi |
Indeks stron |
Winfridus Fabricyusz leżał w swojej sali przyjęć na miękkiej sofie i wpatrywał się bystro w chudą, zwiędłą przedwcześnie twarz niskiego męża, który stał przed nim, zawinięty niedbale w brudną togę.
— Mówiono mi, że jesteś gorliwym sługą prawdziwego Boga — zaczął Fabricyusz, nie podnosząc się z sofy.
— Wszystkie myśli moje i wszystkie godziny dnia poświęciłem Stwórcy nieba i ziemi i Jego ukrzyżowanemu Synowi a naszemu Panu, Jezusowi Chrystusowi — odpowiedział dyakon Prokopiusz.
Był to ten sam fanatyk, który podburzył w dniu zaślubin córki Symmacha motłoch chrześciański przeciw poganom.
— Mężowi tak biegłemu w naszym Zakonie — mówił Fabricyusz — nie potrzebuję przypominać, że Dobry Pasterz cieszy się więcej z odnalezienia jednej zbłąkanej owieczki, aniżeli z dziewięćdziesięciu dziewięciu posłusznych. Czy podjąłbyś się nawrócenia poganki, obałamucanej przesądami bałwochwalców?
Już niejedną czcicielkę zabobonów rzymskich przyodziałem w suknię katechumenki.
— Ale tej, którą chcę powierzyć twojej opiece, nie przekonasz słowem dobroci i miłości. Powinieneś znać drogi i środki, wiodące do rozumu.
— Zanim zostałem dyakonem, byłem retorem.
Fabricyusz przypatrywał się znów Prokopiuszowi, jakby szukał w jego rysach potwierdzenia obietnicy.
Na tle żółtej twarzy dyakona świeciły chłodne oczy człowieka, który nie cofa się przed żadną przeszkodą.
Jeśli dokonasz trudnego dzieła — mówił Fabricyusz, zadowolony z badania — polecę cię boskiemu Walentynianowi i postaram się dla ciebie o biskupstwo w Gallii. Ale żądam za to nietylko twojej wymowy. Dopóki nie nawrócisz owej poganki, dopóty nie będziesz pytał o nic, posłuszny moim rozkazom z uległością niewolnika.
Gdy wojewoda wspomniał o biskupstwie, zamigotał w oczach Prokopiusza szybki błysk radości.
— Będę patrzał tylko w duszę owej poganki — odpowiedział — i wsłuchiwał się tylko w jej grzeszne myśli, by znaleźć drogę do jej rozumu, głuchy i ślepy na wszystko, co się naokoło mnie będzie działo. Rozkazuj swojemu niewolnikowi.
Wojewoda skinął na Teodoryka, który strzegł drzwi, prowadzących do sieni, przed ciekawością służby i rzekł:
— Skarbnik wypłaci bogobojnemu dyakonowi tysiąc sesterców, szatny wyda mu dwie ciepłe tuniki, kołdrę futrzaną i płaszcz żołnierski.
Zaś do Prokopiusza odezwał się tonem rozkazującym:
— Opuścisz jeszcze dziś Rzym drogą aurelijską, nie mówiąc nikomu, dokąd wyjeżdżasz. W Lunie zatrzymasz się w gospodzie pocztowej i zaczekasz na tego oto sługę mojego i powiernika (wskazał ręką na Teodoryka) i udasz się tam, dokąd ci on wskaże. Wola tego starca jest moją wolą. W Lunie nie będziesz zawierał żadnych znajomości. Przybywszy na miejsce, nie szczędź wymowy i modlitwy, abym cię mógł za nawrócenie poganki wynagrodzić jak najrychlej biskupstwem w Gallii. Pokój z tobą, dyakonie.
— Będę błagał przedwiecznego Boga, aby włożył w głos mój płomienie, zaś w słowa potęgę prawdy. Pokój z tobą, wojewodo.
Kiedy się Prokopiusz oddalił, podniósł się Fabricyusz z sofy, wyjrzał sam do sieni i na boczne kurytarze, a przekonawszy się, iż nie ma nigdzie uszu niepotrzebnych, stanął tak blisko Teodoryka, że ocierał się prawie ciałem o jego ciało.
— Czy wszystko gotowe? — zapytał szeptem.
— Jak rozkazaliście, panie — odpowiedział Teodoryk takim samym głosem przyciszonym.
— Owi zbrodniarze?
— Jest ich pięciu, a żaden z nich nie cofnie się przed zabójstwem rodzonego ojca.
Czy jesteś o tem przekonany?
— Drżą z niecierpliwości, aby mi dowieść, że nie lękają się bogów.
— Nasze niewolnice?
— Służbę żeńską wysłałem już wczoraj na noc do Luny. Towarzyszy jej Hermanryk.
— A lektyki, łoża, kobierce, posadzki?
Hermanryk zabrał z sobą całe urządzenie domu.
— Więc jutro, zaraz po wschodzie słońca?
— Jutro ze świtem udaje się świątobliwa Fausta Auzonia do Tibur. Osoby jej strzeże jeden tylko liktor i dwóch niewolników. Rzymianie wierzą, iż góry, rzeki i kamienie przydrożne bronią kapłanki Westy przed napaścią.
Zapytania i odpowiedzi wypadały z ust wojewody i Teodoryka szybkie, ciche, jakby strwożone. Mówiąc, oglądali się ciągle na drzwi.
Zamilkli.
Twarz wojewody oblał ciemny rumieniec; jego serce rzucało się gwałtownie w klatce piersiowej.
Jutro starga on kajdany, które przykuwają westalkę do przeszłości rzymskiej, a reszty dokona jego miłość. Nie odda już Fausty nikomu, nikomu... Jedna śmierć wydrze ją z jego objęć...
Lecz gdyby owi zbrodniarze, którzy ją mają porwać, zdradzili jej kryjówkę?...
Wojewoda zamyślił się. Jego brwi ściągnęły się, nadając twarzy groźny wyraz. Zbliżył znów głowę do głowy Teodoryka i mówił:
— Wdzięczność zbrodniarzów bywa zmienna, jak wdzięczność drapieżnych zwierząt. Oswojony wilk kąsa dziś rękę człowieka, którą wczoraj lizał. Dopóki Fausta Auzonia nie skąpie swojego pięknego ciała w źródle wiecznego żywota, dopóty nie powinny nawet wichry wiedzieć, gdzie się ukrywa.
Utkwił wzrok przenikliwy w twarzy Teodoryka i szeptał wyraźnie, oddzielając zgłoskę od zgłoski.
— Morze jest głębokie, szerokie, a tak milczące, jak urna z popiołami zmarłego. Zmieszczą się w niem tysiące tysięcy zbrodniarzów.
Zatrzymał się... Po chwili zapytał:
— Czy mnie rozumiesz, stary?
Sługa odgadł tajne myśli pana, bo odpowiedział:
— Moje więdnące ramię nie zmoże pięciu zbójów, z których każdy włada doskonale nożem.
— Nie naraziłbym nigdy twoich siwych włosów na walkę ze zbrodniarzami. Wyślę jeszcze dziś na noc dziesięciu Allemanów z mojej straży przybocznej, którzy się z tobą połączą na dziesiątej stacyi pocztowej. Upatrzysz sobie którego dnia pod wieczór miejsce dogodne, oddalone od mieszkań ludzkich i sprawisz się szybko i cicho. Nie żałuj tych łotrów. I bez twojego pośrednictwa zginą oni wszyscy, rychlej, czy później, śmiercią przedwczesną, na taki bowiem los zarobili sobie życiem karygodnem. Moich Allemanów zabierz z sobą, aby ci służyli w razie jakiego niespodziewanego wypadku. Po wieczerzy doniesiesz mi jeszcze, czy nie zaszła jaka przeszkoda.
Teodoryk słuchał z głową spuszczoną, nie ruszając się z miejsca.
— Możesz odejść — rzekł wojewoda.
A kiedy się Teodoryk mimo wyraźnego wezwania nie oddalał, zapytał:
— Miałżeby cię w ostatniej chwili ogarnąć lęk nierozumny?
— Już wam mówiłem, panie, że mnie duchy przodków wołają do siebie — odpowiedział starzec, spoglądając z troską na pana. — Czegóż miałbym się lękać? Śmierci? Żołnierz i sługa, ginąc za wodza i pana, zamyka dobrze swój żywot.
— A jednak pokryły chmury twoje czoło.
— Nie obawa o te kilka lat, które mi jeszcze na ziemi zostają, uprzędła owe chmury.
— Lękasz się o mnie?
— Jakiś głos wewnętrzny mówi mi, że szczęście nie wykwitnie dla was z tego gwałtu.
— Twój głos kłamie! — zawołał wojewoda.
— Głos wewnętrzny kłamie zawsze, gdy jego przestrogi stają na drodze ludzkich namiętności. Lecz przyszłość świadczy, że poddały go przyjazne duchy człowieka.
Teodoryk wyciągnął ręce do wojewody i mówił ciepło:
— Nie gniewajcie się, panie, że stare moje oczy nie chciałyby patrzeć na waszą rozpacz. To służebnica bogów, to dziewica poświęcona, której pożądliwość męża nie powinna splamić. Potrzebaż koniecznie waszej młodości pieszczot kapłanki Westy? Tyle pięknych kobiet stworzył Dobry Pasterz dla rozweselenia serc wojowników.
— I głupców i tchórzów stworzył Dobry Pasterz wojsko niezliczone — wybuchnął wojewoda, obrzucając Teodoryka spojrzeniem wzgardliwem. — W samą porę opuszczasz to przebrzydłe gniazdo zabobonów pogańskich, bo gdybyś został w Rzymie dłużej, zanurzyłbyś się znów w błocie przesądów bałwochwalczych. Czyń, co rozkazuję. Nie jest rzeczą sługi prowadzić wolę pana.
— Byłem zawsze waszym powiernikiem.
— I dlatego tylko słucham cię tak cierpliwie. Niech cię godność kapłańska tej Rzymianki nie przeraża. Kapłanem nie jest, kto służy zabobonom. Wykradając Faustę Auzonię, uprosisz dla swojej grzesznej duszy miłosierdzie Dobrego Pasterza, bo pracujesz dla Jego chwały. Nawrócona dziewica Westy, krewna prefekta Flawiana, przyczyni dużo blasku naszej świętej wierze.
Teodoryk uśmiechnął się smutno.
— Uczynię, co rozkazujecie — rzekł — lecz pamiętajcie, że was ostrzegałem.
Wojewoda zwrócił się ku drzwiom, wiodącym do jego pracowni. Nagle zatrzymał się i nasłuchiwał zdziwiony.
Z ulicy wnikał przez ściany domu jakiś szum, podobny do wichru jesiennego. To opadał, to podnosił się, milkł i zrywał się, świszcząc przeciągle.
— Cóż to takiego? — odezwał się wojewoda, spoglądając na Teodoryka. — Czyby się pogoda zmieniła?
Stary Alleman wskazał na sufit, w którym znajdował się kwadratowy otwór.
Jasne słońce dnia bezchmurnego wpadało do sali ukośnym, świetlanym słupem, rozkładając się na posadzce błyszczącą smugą.
A jednak dochodził z dworu wyraźnie szum wichru, to cichy, to głośniejszy.
— Dowiesz się, co to takiego? — rzekł wojewoda.
Zanim Teodoryk zdążył wykonać rozkaz pana, rozległy się w przedsionku ciężkie kroki i do sali wpadł setnik allernański.
— Bunt, bunt!... — wołał, ujrzawszy Fabricyusza. — Całe miasto... Rzymianie...
Był czemś tak przerażony, że zapomniał o oddaniu wodzowi honorów wojskowych. Pokazywał ręką na ulicę, gestykulował.
— Rzymianie... ogromna fala... całe morze... — mówił, połykając zgłoski.
Pośpiech plątał mu myśli, rwał wyrazy, tamował oddech.
— Co się stało? — zapytał Fabricyusz spokojnie.
— Bunt, bunt!... — bełkotał setnik.
— Jaki bunt? — fuknął teraz Fabricyusz. — Czy ci wino rozum odebrało? Mów do mnie językiem trzeźwego męża!
Podniesiony głos wojewody wrócił setnikowi przytomność. Wyprostował się, dotknął prawicą rękojeści miecza i opowiadał jednostajnym tonem podkomendnego.
— Poselstwo, wysłane przez senat do Konstantynopola, wróciło dziś rano do Rzymu. Przesławni ojcowie przywieźli odpowiedź odmowną. Imperator Teodozyusz nie cofnął ostatniego edyktu. Lud, dowiedziawszy się o skutku poselstwa, wyległ na ulice i grozi świątyniom chrześciańskim...
W oczach Fabricyusza zaświeciła radość.
— Nie cofnął? — rzekł. — Motłoch pogański buntuje się, mówisz?
— Gdyby nie Flawianus i Symmachus, byłby się lud rzucił na kościół lateraneński.
— Zuchwalcy! — zawołał Fabricyusz. — Moja straż allemańska natychmiast pod broń! Załoga palatyńska na Fole Marsowe!
Wyjął z za tuniki woskowaną tabliczkę, nakreślił na niej rylcem kilka słów...
Do obozu za bramą Nomentańską! Co koń wyskoczy!
Rzucił tabliczkę setnikowi i wybiegł z sali.
W kwadrans potem siadł na swojego ogiera w pełnym rynsztunku bojowym. Już podniósł miecz, aby dać straży allemańskiej znak do pochodu, kiedy przed dom zajechał rydwan złocony.
Zmarszczył się i cofnął wspinającego się konia.
Na rydwanie stał Symmachus.
Przez jakiś czas patrzeli na siebie przeciwnicy w milczeniu, potem zaczął Symmachus głosem wzruszonym.
— Senat rzymski pozdrawia przez moje usta wojewodę Italii.
Fabricyusz mruknął coś niewyraźnego.
— Z pozdrowieniem łączy senat prośbę o pobłażliwość dla słusznego żalu wyznawców bogów narodowych — ciągnął Symmachus dalej. — Zasłużysz się dla państwa, jeżeli powstrzymasz gwałtowność żołnierza. Jedna kropla naszej krwi, przelana bez potrzeby, spowodowałaby wybuch, którego końca nikt przewidzieć nie może.
Fabricyusz uśmiechnął się pogardliwie i spojrzał z góry, wyniośle na Symmacha. Chciał odpowiedzieć, iż nie lęka się motłochu, lecz przypomniawszy sobie wskazówki Walensa, rzekł:
— Bronić będę tylko życia i kościołów chrześcian. Jeśli twoi współwyznawcy nie podniosą ręki na nasze domy Boże i nie zakłócą spokoju miasta, nie zwrócę uwagi na ich wrzawę nierozumną.
Usta Symmacha drgnęły, jego czoło sfałdowało się.
Senat podziękowałby ci pismem zgromadzonych ojców — mówił — gdybyś nie drażnił rozpaczy ludu rzymskiego widokiem wojska. Spokój przywrócimy sami. Ojcowie i dziewice Westy uśmierzają już wzburzone umysły słowem rozwagi.
— Gdy miastem wstrząsa niesforność motłochu, jest miejsce moje na ulicach — odpowiedział Fabricyusz szorstko. — Namiestnikowi imperatora nie wolno spoczywać pod dachem bezpiecznym, kiedy krajowi, powierzonemu jego opiece, grozi burza.
— W takim razie pojadę przed tobą, aby uprzątnąć z twojej drogi nienawiść moich współwyznawców.
Czyń, jak ci twój rozum nakazuje — odpowiedział Fabricyusz i zakomenderował:
— Na Pole Marsowe!
Szczęknęły miecze, zachrzęściły zbroje, konie podrzuciły łby i straż przyboczna wojewody Italii ruszyła ku głównym rynkom. Prowadził ją Symmachus, który powoził sam z rydwanu.
Nie obawa o głowę Fabricyusza uczyniła z patryoty rzymskiego tarczę chrześcianina. Gdyby tylko o wstrętnego mu Galilejczyka chodziło, oddałby go Symmachus bez namysłu na pastwę rozjuszonego ludu, zniewaga jednak, wyrządzona namiestnikowi imperatora, pociągnęłaby za sobą walkę, uliczną, której sobie żaden z naczelników stronnictwa zachowawczego jeszcze nie życzył.
Wprawdzie przywieźli senatorowie, wysłani do Konstantynopola, odmowę tak stanowczą i groźną, iż Flawianus i Symmachus stracili nadzieję cofnięcia na drodze pokojowej rozkazów Teodozyusza, lecz przed postanowieniem zbrojnego oporu, należało czekać na skutek poselstwa Kaja Juliusza. W Rzymie nie wiedziano dotąd nic o pobycie brata Porcyi w Totonis i o pośrednictwie Arbogasta.
Zastawiając sobą Fabricyusza, bronił Symmachus swoich współwyznawców przed klęską, przedwczesny bowiem wybuch mógłby zniweczyć wszystkie przygotowania patryotów rzymskich.
Ze działał z całą rozwagą męża, który zna dokładnie wrażliwość tłumów, okazało się z chwilą, gdy się straż wojewody zaczęła spuszczać z Fałaty nu.
Ulice, nabite aż pod ściany domów głowami ludzkiemi, ruszały się, jak olbrzymie, nieprzerwane mrowisko. Były tak pełne, iż zdawało się, że się w tej masie nie zmieści nawet ręka dziecka. Nad żywą falą ciał, rozgrzanych już ciepłemi promieniami słońca lutego, unosiła się lekka mgła, utkana z wyziewów i oddechów.
Nieustający szum szedł ulicami.
Szedł nisko, tuż nad tłumem, nagle zrywał się, wzbijał się w górę i pędził z wyciem wichrów północnych nad dachami domów.
Fabricyusz ogarnął szybkiem spojrzeniem wodza wrogie mrowisko i zakomenderował:
— Zewrzyj się!
Łeb konia przysunął się do łba konia, ramię żołnierza otarło się prawie o ramię żołnierza. Straż utworzyła spoisty łańcuch, połyskujący złotem i żelazem.
Równocześnie rozległo się głośne wołanie Symmacha:
— Rozstąpcie się, kwiryci!
Najbliżej stojący, ujrzawszy znanego senatora, zaczęli się tłoczyć, robiąc miejsce dla jego rydwanu.
Bliżsi podawali nazwisko Symmacha dalszym. W gęstej masie ciał żłobił się powoli wąski szpaler.
— Rozstąpcie się, kwiryci! — prosił Symmachus. — Żal wasz złóżcie u stóp Jowisza. On pomści waszą krzywdę, albowiem jego gromy i błyskawice są jeszcze wszechmocne.
Wtem zawołał ktoś:
— Wojewoda!
Naokoło Symmacha i Fabricyusza zrobiła się na kilka sekund taka cisza, jak gdyby nagła śmierć pochwyciła tłum za. gardło. Tysiące oczu zwróciło się na straż allemańską i patrzyło na nią z osłupieniem.
— Ten zuchwalec śmiał obecnością swoją urągać serdecznemu bólowi ludu rzymskiego? — mówiły zdumione spojrzenia.
I powiał znów nad olbrzymiem mrowiskiem szum. zrazu stłumiony, jak szmer dalekiego morza. Z tego Szumu wypadały szybkie, coraz szybsze, coraz liczniejsze wykrzykniki.
— Galilejczyk!
— Wróg naszych bogów!
— Barbarzyniec!
Wypadały i łączyły się, groźne, dyszące, aż zlały się w jeden świszczący, przeraźliwy syk zemsty.
— Zzzabić go!
Z żywej fali wynurzyły się obnażone ręce, a w każdej z nich błyszczał nóż wyostrzony.
Fabricyusz zrozumiał, że jego straż, licząca tylko sto mieczów, nie zmoże wściekłości uzbrojonego tłumu. Choćby jego Allemanowie usunęli tysiąc bałwochwalców, przywali ich i zmiażdży drugi tysiąc.
Mógł się cofnąć... Był jeszcze czas. Ale duma żołnierska przykuła go do miejsca.
Pochylił się na koniu, przyczaił się, jak ptak drapieżny i spoglądał na rozjuszony motłoch ze spokojem wojownika, przywykłego do zapasów ze śmiercią. Pierwsze ramię, które się na niego podniesie, obwiśnie na zawsze. Byłby się rzucił sam w ten wrzątek nienawiści, gdyby nie groźba Walensa. Będzie się tylko bronił...
Bladość nie pokryła jego oblicza, powieki nie drgnęły, oczy nie straciły blasku. Tylko usta zacięły się i prawica ściskała kurczowo rękojeść miecza.
Lecz i Symmachus zrozumiał, że od jego przytomności zależą losy Rzymu. Porażka straży przybocznej wojewody Italii sprowadziłaby na dawną stolicę niezawodnie legiony Walentyniana, a tę ostateczność odsuwali patryoci do chwili zbrojnego wybuchu.
Więc szarpnął konie, rzucił się na tył rydwanu i rozłożył ręce, zastawiając sobą Fabricyusza.
— Zamordujcie i mnie! — zawołał.
Przeraźliwy syk wchłonął jego słowa. Lud widział tylko ukochanego senatora tuż przed wojewodą i zawahał się. Noże opuszczały się jeden po drugim, wrzawa cichła...
— Zamordujcie i mnie! — powtórzył Symmachus, zrywając z siebie togę. — Zamordujcie razem ze mną Flawiana i Juliusza i wszystkich tych, którzy myślą za was, ażebyśmy nie patrzyli dłużej na waszą nierozumną gwałtowność. Tylekroć słyszeliście, iż najmocniejszą tarczą słabych jest cierpliwość. Ale wy jesteście, jak niewiasta, która naprzód czuje, a dopiero potem myśli, wy jesteście, jak nieświadome dziecko, które dostrzega tylko swoje bezpośrednie otoczenie. Wołamy na was ciągle: czekajcie! a wy targacie nierozważnym pośpiechem dzieło rąk naszych. Zamiast pomagać, przyczyniacie nam bezustannie nowych trosk. Przeto zabijcie i mnie i Flawiana i Juliusza i wszystkich ojców z krwi waszej i brońcie się sami przed potęgą imperatorów.
Otworzył tunikę na piersiach.
— Uderzcie! — wołał.
Jak oliwa wygładza bałwan wspieniony, tak uśmierzały jego słowa wściekłość motłochu.
Lud rzymski wiedział, iż słynny senator poświęcił wszystkie myśli swoje sprawie zagrożonego pogaństwa. Jeżeli on, Symmachus, zacięty wróg Galilejczyków, zasłaniał sobą Fabricyusza, czynił to bezwątpienia po naradzie z innymi ojcami i miał w tem cel, którego nie mógł publicznie wyjawić.
Tam, dokąd głos Symmacha sięgał, ucichła wrzawa zupełnie. Zastąpił ją cichy szept. Rozważniejsi tłómaczyli gorętszym znaczenie mowy senatora.
Tylko z dalszych miejsc nadpływało groźne wołanie z łoskotem grzmotu.
— Zabić go, zabić! — huczało.
W miarę jednak, jak się cichy szept rozlewał nad wrowiskiem ludzkiem, jak ogarniał coraz szersze koło, słabł stopniowo wybuch zemsty.
— Broń nas przed potęgą imperatorów, ojcze ojczyzny! — odezwał się jakiś starzec.
— Broń nas, broń! — prosili najbliżsi.
— Powiedz, co mamy czynić.
Symmachus podniósł rękę nad utulonym ludem i mówił:
— Dopóki boskie oblicza Teodozyusza i Walentyniana zdobią sztandary wojska rzymskiego i spoglądają na was ze świątyń i z gmachów rządowych, dopóty szanujcie przedstawicielów ich władzy. Niech nikt nie powie, iż lud rzymski sprowadził na siebie gwałtem i zdradą gniew imperatorów rzymskich.
Obrzucił tłum spojrzeniem, które mówiło więcej od jego ciemnych słów i zapytał:
— Czyście mnie zrozumieli, kwiryci?
I znów poszedł cichy szept wokoło. Starsi podawali go młodszym, mężowie niewiastom.
Lud domyślił się, że chwila stanowcza jeszcze nie nadeszła.
— Rozkazuj, Symmachu, obrońco naszych bogów — wołano teraz zewsząd.
— Niech wasza ręka nie wie nic o płomieniach, które pożerają wasze serca mówił Symmachus głosem podniesionym.
Obrzucił po raz wtóry tłum spojrzeniem wyinownem i ruszył z miejsca.
Wolno, krok za krokiem, pruł rydwan zbitą masę ciał, posuwając się z trudem naprzód. Tłum łupał się, pękał, posłuszny wezwaniu zasłużonego patryoty.
Tam, gdzie się Symmachus przedzierał z Fabricyuszem, wiała teraz taka cisza, że słychać było wyraźnie ciężki oddech najbliżej stojących. Rzymianie odwracali głowy lub spuszczali oczy w ziemię, aby nie patrzeć na monogramy chrześciańskie, błyszczące na szyszakach żołnierzów.
Nad tą ciszą ponurą płynął głuchy łoskot kół rydwanu, zmieszany z miarowym szczękiem mieczów i z chrzęstem zbroi Allemanów. Od czasu do czasu rozlegał się głos Symmacha:
— Rozstąpcie się, kwiryci, rozstąpcie...
Głos senatora stawał się coraz słabszy. Nie wzywał, nie prosił, jeno skarżył się.
Symmachus jechał z głową podniesioną, ale jego twarz pokrywała taka bladość, jak gdyby ciężka i długa choroba wyssała z niej wszystką krew. Siwe włosy osunęły się w nieładzie na czoło, powieki i usta drgały nerwowo. Widać było, że dumny Rzymianin dobywał z siebie wszystkich sił, aby się nie załamać pod brzemieniem służby obywatelskiej.
Bo ani on, ani żaden z naczelników stronnictwa zachowawczego nie przypuszczał, nawet w godzinie rozpaczy, iż okoliczności zmuszą, ich kiedykolwiek do bronienia burzycielów tradycyj rzymskich przed gniewem ludu rzymskiego.
Czego się nikt nie spodziewał, stało się. Jeden z najgorętszych patryotów zastawiał własną, piersią w Rzymie, w stolicy Jowisza, w sercu konającego pogaństwa, zaciekłego wroga bogów narodowych...
Lud czuł okrucieństwo tego położenia, przeto oniemiał, nakształt jeńca, powalonego o ziemię.
Z nawoływań Symmacha, z ponurej ciszy, z ciężkiego oddechu tłumu wiał smutek tak głęboki, iż rzucił cienie swoje i na duszę Fabricyusza.
Wszakże był on przedewszystkiem walecznym żołnierzem, a żołnierz waleczny nie pastwi się nigdy nad słabszym.
Fabricyusz, widząc przed sobą mrowisko ludzkie, zdeptane przez ból serdeczny, zapomniał o swoim wstręcie do pogan. Gdyby się Rzymianie byli na niego rzucili, tarzałby się w ich krwi, rwałby ich ciało zębami. Upokorzeni, sponiewierani budzili w nim litość.
Żałował, iż nie usłuchał Symmacha. Splótł ręce na karku konia i zwiesił głowę, nie śmiejąc spojrzeć naokoło siebie. Jego serce żołnierskie wstydziło się w tej chwili za nienawiść fanatyka.
Ani jedno oko życzliwe nie zwróciło się na straż wojewody Italii. Allemanowie posuwali się wśród głuchego milczenia, jak gdyby byli zbrodniarzami, których motłoch odprowadza na miejsce kaźni.
Na Polu Marsowem, wzdłuż głównej ulicy, czekała już na wojewodę załoga stolicy. Gdy ją Symmachus ujrzał, zatrzymał rydwan.
— Nie jestem ci już więcej potrzebny — rzekł do Fabricyusza.
Kiedy się Symmachus oddalił, stanął wojewoda przed frontem wojska i zawołał głosem donośnym:
— Witajcie, towarzysze!
Odpowiedział mu stłumiony szmer. Miecze nie uderzyły o tarcze. Szeregi legionistów stały nieruchome. Z pod błyszczących szyszaków szły ku wodzowi spojrzenia niechętne. Tu i owdzie tylko odezwał się głos odosobniony:
— Pozdrowienie tobie, wojewodo!
Fabricyusz przygryzł wargę. Wiedział, że nie zapanował dotąd nad sercami żołnierzów, że między niego a legiony Italii wcisnęła się nienawiść religijna, która rosła z każdym dniem.
Skinął na swoich podkomendnych i rozkazał: Pierwsza, druga i trzecia kohorta przywrócą porządek na ulicach... Miecza nie dobywać, ludu nie drażnić... W razie potrzeby użyć tarczy i pięści... Kohorta czwarta, piąta i szósta otoczą w śródmieściu świątynie chrześciańskie i nie dopuszczą do nich wichrzycielów. Konnica za mną...
Nie pożegnawszy wojska zwykłem pozdrowieniem, ruszył ku pagórkowi Celijskiemu, aby bronić bazyliki lateraneńskiej przeciw nienawiści pogan.
Symmachus wracał tymczasem tą samą drogą.
Ulice zaczęły się już opróżniać. Tu i owdzie tylko, na placach przed świątyniami stały jeszcze gromadki, gwarzące półgłosem.
Tam, gdzie Symmachus przejeżdżał, podnosiły się do niego zachmurzone twarze i smutne spojrzenia. Nikt nie witał go okrzykiem, oklaskami; ojcowie nie pokazywali go synom, matki córkom.
Głęboka boleść milczy.
Słońce zachodziło właśnie, kiedy Symmachus, skręciwszy na Kapitol, zatrzymał rydwan przed świątynią głównych bogów rzymskich. Cienie wieczorne ogarnęły już dolną część olbrzymiego, kwadratowego gmachu. Tylko złocony szczyt mienił się jeszcze w promieniach gasnącej gwiazdy dziennej.
Symmachus rzucił lejce jakiemuś żebrakowi i wszedł po szerokich stopniach marmurowych wschodów do przybytku Jowisza, Junony i Minerwy.
Wnętrze świątyni, natłoczone ogromnemi filarami, było tak wysokie i rozległe, iż wzrok ludzki gubił się w niem, jak w przestrzeni. Wielkie mnóstwo dużych lamp, przyczepionych do kolumn, robiło z progu wrażenie drobnych światełek, przysłoniętych mgłą.
Symmachus szedł środkiem świątyni ku kaplicy Jowisza, która jarzyła się wgłębi, jak gwiazda. Bił z niej blask tak jasny, iż zaćmił wszystkie płomienie lamp i świec woskowych.
Szedł wolno i ostrożnie, bo wszędzie potykała się jego stopa o ciało ludzkie. Białe suknie niewiast i białe togi mężów, obramowane szerokim, purpurowym szlakiem stanu senatorskiego, walały się w prochu. Cały patrycyat rzymski składał ból swój u stóp ojca bogów narodowych. Od czasu do czasu podnosiło się dwoje rąk i głos, przesiąkły łzami, płakał:
— O Jowiszu, Jowiszu!...
Wówczas poruszyły się białe suknie i białe togi, jak spokojne wody jeziora, muśnięte lekkim powiewem i ciche łkanie przepłynęło nad pochylonemi głowami.
Potem nastała znów cisza, przerywana jękiem, westchnieniem.
Symmachus, zbliżywszy się do kaplicy Jowisza, przytulił się do filarów, splótł ręce i spoglądał wzrokiem, pełnym żalu, na posąg opiekuna Rzymu.
Stary Zeus spoczywał na tronie z kości słoniowej. Złoty wieniec lśnił w jego złotych włosach, purpurowy, palmami dzierzgany płaszcz tryumfatora rzymskiego okrywał jego ramiona. W jednem ręku trzymał wyobrażenie zwycięstwa, w drugiem gromy i błyskawice.
Sto lamp rzucało drżące promienie na złote i srebrne wota, na puklerze, nabijane drogiemi kamieniami, na miecze i zbroje, wazy murryńskie i drogocenne naramienniki. Pobożność kilku wieków ozdobiła przybytek Jowisza, królującego na Kapitolu w towarzystwie Junony i Minerwy.
Dla Symmacha i wielu z ostatnich pogan był ten złocisty Jowisz tylko wcieleniem tradycyi rzymskich, widomym łącznikiem między teraźniejszością a przeszłością. Korząc się przed nim, zanosili błaganie do duchów opiekuńczych ojczyzny.
Nie do Jowisza modlił się Symmachus, kiedy szeptał:
— O, ty, kierowniku świata, któremu się podobało mieć tyle imion, ile języków naczynili sobie ludzie — zmiłuj się nad Rzymem! Jeśli nie odgadliśmy twojego prawdziwego imienia, nie karz za nieświadomość słabego rodu śmiertelników, albowiem nie powiedziałeś nam, jak chcesz, abyśmy cię nazywali. Czy jesteś siłą, rozproszoną we wszechświecie i łączysz się ze wszystkiemi pierwiastkami, pobudzając je do ruchu bez obcej pomocy, albo też jesteś potęgą odrębną, oderwaną od stworzenia, unoszącą się nad dziełem swojem — przebacz ojczyźnie mojej chwile zapomnienia, pychy i bluźnierstwa. Wszakże służył ci przez długie wieki naród rzymski z posłuszeństwem dziecka, które nie rozumuje i nie wątpi. Za korną wiarę przodków zmiłuj się nad nieszczęśliwymi potomkami, których gniew twój chłoszcze nad miarę. Pozwól się przebłagać, nieznany władco świata i przyjm nas napowrót do łaski swojej.
Zapatrzył się w promienne oblicze Jowisza, otoczone aureolą z drgających blasków, jakby czekał na odpowiedź.
Ze świątyni szedł ku niemu bezustannie cichy szmer westchnień, zmieszany z jękami. Symmachowi zdawało się, że biała fala tog i sukien, owiana mrokami wieczoru, oddala się, blednie, wsiąka w ziemię, ginie. Jego wzrok, olśniony jasnością kaplicy Jowisza, widział jakąś szarą mgłę, z której wychylały się od czasu do czasu niewyraźne kontury ciał ludzkich.
I tak gwałtowny ból spadł na niego, iż złamał go i rzucił na kolana. Te niewyraźne kontury ciał ludzkich zrobiły na nim wrażenie cieniów, niknących w przestrzeni.
Ujął głowę w dłonie i leżał bez ruchu na posadzce. Jego serce rzymskie przepełniał płacz, który wola męża powstrzymywała. Łkanie rozpierało mu piersi, cisnęło się do gardła. Mocował się z sobą, by nie wybuchnąć skargą niewiasty.
Duszę jego oświecił jeden z tych nagłych, szybkich błysków, które rozdzierają czasami zasłonę przyszłości i pozwalają oku śmiertelnemu spojrzeć na chwilę, na sekundę w zakryte jutro.
— Miałżebyś oblicze swoje odwrócić na zawsze od dzieci Romy, nieznany władco świata, miałżebyś nie cofnąć wyroków swoich? — mówił Symmachus. — Dlaczego?... dlaczego?...
Przycisnął ręce do piersi i oddychał z trudem.
— Jeśli cię nieświadomość nasza obraża, powiedz, jak chcesz, żebyśmy cię nazywali. Służą ci góry i morza, słońce i gwiazdy, wichry i pioruny. Przemów do nas hukiem swoich grzmotów, burz i huraganów. Zrozumiemy cię, o panie nieba i ziemi!
Przypadł twarzą do posadzki.
— Zmiłuj się nad Rzymem, nad swoim ludem wybranym — modlił się gorąco, z rozpaczą.
A ze świątyni płynął ku niemu ciągle cichy szmer westchnień i stłumionych jęków, wciskając się do jego duszy skargą beznadziejną.
Symmachus zmiatał siwemi włosami proch z posadzki. Nie hamował już swojego bólu. Urywane suche, kawałami z piersi wypadające łkanie wstrząsało jego ciałem.
Kiedy tak leżał, zdeptany, nędzniejszy od schłotanego niewolnika, zbliżyła się do niego biała postać. Nikomachus Flawianus schylił się nad przyjacielem, dotknął jego ramienia i wyrzekł głosem przyciszonym:
— Podnieś się i bądź mężem! Przyszły wiadomości od Juliusza.
Symmachus zerwał się z kolan.
— Od Juliusza? — szepnął.
Blask radości rozjaśnił jego twarz stroskaną.
— Juliusz był u Arbogasta? Widział się z nim, mówił z nim? O, gdyby Arbogast...
— Juliusz był u Arbogasta w Totonis, skąd udał się do Wienny, aby poprowadzić dalej dzieło rozpoczęte — odpowiedział Flawianus. — Z drogi wzywa nas do cierpliwości i przysyła słowa nadziei. Donosi, że duszę Arbogasta trawią już płomienie podrażnionej dumy. Z tych płomieni wykwitnie dla nas zbawienie.
— O, gdyby Arbogast... — powtórzył Symmachus, chwytając rękę Flawiana.
— Gdyby się Juliuszowi udało przeciągnąć Arbogasta na naszą stronę — mówił Flawianus — zwróciłyby się groźby Teodozyusza na niego samego. W połączeniu z Arbogastem złamiemy potęgę prefektur wschodnich bez wielkich wysiłków.
— A bez Arbogasta?
— Bez Arbogasta wezwiemy pomocy naszych bogów.
— Bogowie Rzymu opuścili nas oddawna — odpowiedział Symmachus ze smutnym uśmiechem.
— Zostaje nam już tylko zwycięstwo albo zgon zaszczytny. Innego wyjścia nie ma po ostatniej odmowie Teodozyusza.
— Twoja kolej nadeszła, Wiryuszu.
— Co było w mojej mocy, uczyniłem. Legiony Italii są po naszej stronie, prefekt Afryki obiecał nadsyłać z Egiptu tyle zboża, ile go będziemy potrzebowali; pieniędzy i broni mamy poddostatkiem, zwolennicy dawnego porządku, rozrzuceni po całem cesarstwie, czekają na hasło ze stolicy.
Flawianus podniósł połowę togi do góry i opuścił ją wolno ku ziemi.
— Zaczekamy jeszcze na dalsze wiadomości Juliusza, a gdyby były niepomyślne, złożymy losy Rzymu w ręce boga wojny. Niech Mars wybiera między nami a Teodozyuszem.
— Niech wybiera — wyrzekł Symmachus.