Ostatni Rzymianie/Tom II/I

<<< Dane tekstu >>>
Autor Teodor Jeske-Choiński
Tytuł Ostatni Rzymianie
Podtytuł Powieść z czasów Teodozyusza Wielkiego
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1897
Druk Emil Skiwski
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tom drugi
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



I.



Na prawym brzegu rzeki Moselli, niedaleko od granicy wolnej Frankonii, rozłożyło się na bezdrzewnej równinie miasto Totonis, otoczone murem obronnym[1].
W czasach spokojnych odbywały się tu targi, na których kupcy allemańscy i frankońscy wymieniali swoje towary. Ale burza wojny stargała w ostatnim roku przyjazne stosunki sąsiedzkie i wymiotła z miejscowości pogranicznych tchórzliwy naród handlarski.
Plemiona frankońskie, rozrzucone po obu stronach Renu aż do wybrzeża morza germańskiego, tak samo bitne i niespokojne, jak Markomanowie drugiego stulecia, pozazdrościły kwitnącym ziemiom cesarstwa ich dobrobytu. Parte z północy przez Sasów, rzuciły się na prowincye rzymskie, aby oderwać od ciała chorego olbrzyma części najzdrowsze. Wpadły one z taką gwałtownością na dzierżawy Allemanów, sprzymierzonych z imperatorem, iż sam Arbogast, naczelny wódz siły zbrojnej zachodnich prefektur, zastąpił im drogę ze swojemi legionami.
Już blisko rok trwały krwawe zapasy. Rozproszeni na jednem miejscu, gromadzili się Frankowie na drugiem. Sioło po siole, gród po grodzie wydzierał im Arbogast, o każdą piędź ziemi staczał z niemi bój zacięty, posuwając się z niesłychanym trudem ku północy. Wprawdzie oczyścił w przeciągu kilku miesięcy Allemanię i wyparł napastników z granic cesarstwa, lecz nie złamał dotąd ich odwagi. Frankowie, zaskoczeni w polu przez zimę, cofnęli się do lasów Ardeńskich z groźbą powrotu na wiosnę.
Z tej przerwy korzystał Arbogast z przezornością wytrawnego wodza. Dawne obozy, zaniedbane od śmierci Juliana Apostaty, obwarowywał, zdziesiątkowane legiony dopełniał ochotnikami germańskimi, sforę, swoich wywiadowców i szpiegów puścił na ziemie frankońskie z rozkazem czuwania nad ruchami nieprzyjaciół. Sam zajął posterunek najniebezpieczniejszy, narażony na pierwsze uderzenie barbarzyńców.
Frankowie szli zwykle prawym brzegiem Moselli i przekraczali granicę rzymską w pobliżu Totonis.
W ostatnich dniach stycznia zbliżał się do tego miasta od strony wschodniej liczny tabor.
Przodem jechało na małych koniach dwóch mężów, tkwiących od czuba do pięt w skórach różnych dzikich zwierząt. Na głowie mieli łby turze z rogami, piersi owinęli niedźwiedziem, ręce wilkiem, nogi rysiem.
Tuż za nimi ciągnęła rzymska kareta podróżna, zaprzężona w sześć klaczy hiszpańskich, opięta tak szczelnie kobiercami, iż nie można było wiedzieć, kto się w niej znajduje. Dalej snuł się długi szereg wozów i ludzi, pieszych i konnych. Z wozów wyglądały namioty, rydle, sprzęty kuchenne i skrzynie, zaś ludzie nieśli tarcze i włócznie. Na samym końcu postępowało stado wołów.
Dzień był mroźny. Śnieg, który pokrył całą równinę toniską, skrzypiał pod kołami wozów; z ust ludzi, z pysków zwierząt wydobywała się para, osiadająca białym szronem na brwiach, brodach i grzywach.
Kiedy tabor stanął przed bramą miasta, zadął jeden z mężów, którzy go poprzedzali, w róg myśliwski. Na znak ten ukazał się na wieży żołnierz i przechyliwszy się przez baryerę, zawołał:
— Miasto Totonis jest zamknięte dla podróżnych. Jedźcie dalej!
Ale z dołu odpowiedziano:
— Bramy otworzą się dla przyjaciół twojego pana. Przesławni Kajus Juliusz Strabo i Konstancyusz Galeryusz, senatorowie rzymscy, przybywają w gości do króla Arbogasta.
— Chorąży zaniesie królowi nazwiska twoich panów — rzekł żołnierz i cofnął się do wieży.
W kwadrans potem wjeżdżał tabor do miasta. Ulice, któremi się posuwał, wąskie, wyłożone płytami bazaltowemi, roiły się od wojskowych. Wszędzie było widać ludzi zbrojnych.
Na dużym, czworobocznym placu stal niski dom, zbudowany w stylu rzymskim. Złoto orły cesarskie błyszczały nad jego drzwiami, oddział legionistów trzymał wzdłuż portyku straż z dobytą bronią.
Kiedy się kareta zbliżyła do tego domu, rozległa się komenda. Żołnierze wyprostowali się i opuścili miecze.
Równocześnie ukazał się pod filarami portyku wysoki starzec, ubrany w szkarłatną tunikę i w długie spodnie germańskie, tkwiące w butach wojskowych. Białe włosy spadały na jego ramiona, biała broda spływała na pierś wypukłą. Z tych ram starości wyglądała twarz czerstwa, świeża, ożywiona parą szarych, przenikliwych oczu, osadzonych głęboko pod szerokim czołem, przeciętem zmarszczką pionową.
Starzec, ujrzawszy liczny tabor, uśmiechnął się nieznacznie.
Z karety wysiedli Kajus Juliusz i Konstancyusz Galeryusz, tak zaszyci w skóry niedźwiedzie, iż ruszali się z trudnością.
Juliusz zdjął z głowy kaptur i odezwał się głosem ochrypłym:
— Symmachus i Flawianus przysyłają tobie, szlachetny królu, pozdrowienie od senatu i ludu rzymskiego. Oby cię bogowie zachowali jak najdłużej dla chwały państwa.
Mówiąc to, trząsł się, jak w febrze.
Powtórny uśmiech przemknął po ustach starca.
— Pozdrowienie senatu i ludu rzymskiego jest dla mnie najzaszczytniejszą nagrodą za trud, poniesiony w służbie państwa odparł. Oby bogowie dali Symmachowi i Flawianowi starość pogodną.
Poczem zeszedł ze stopni progu i ucałował Juliusza w obydwa policzki.
— Witaj mi — rzekł — i zapomnij pod moim namiotem o przykrościach uciążliwej drogi.
A zwróciwszy się do Konstancyusza Galeryusza, dodał:
I dla ciebie, senatorze, niech mój namiot będzie ogniskiem domowem. Wysłaniec Symmacha i Flawiana jest, przyjacielem Arbogasta.
Skinął na straż. Żołnierze uderzyli tarczami o tarcze, mieczami o miecze. Trębacze zagrali fanfarę.
W przedsionku przypadli do senatorów niewolnicy i rozebrali ich z futer.
— Zgotować dla przesławnych panów ciepłą kąpiel — rozkazał Arbogast. — I niech kucharz przyspieszy posiłek wieczorny.
Wziął Juliusza pod ramię i wprowadził go do sali, w której żarzyły się w bronzowych naczyniach węgle, przysute popiołem.
Przedewszystkiem ogrzejcie skostniałe członki mówił, gdy został sam ze swoimi gośćmi. Mróz tnie tego roku i szczypie, jak już dawno nie pamiętam.
Dziwno mi, że nie zamieniłem się jeszcze w kawał lodu — odezwał się Juliusz, rozcierając zgrabiałe palce. — W górach Recyi ogarniała mnie już taka senność, iż byłem przekonany, że spocznę na zawsze pod śnieżną pościelą. Jak wy możecie oddychać tem straszliwem powietrzem? Szpilki i noże wchodzą do płuc, głos marznie w gardle, nogi i ręce sztywnieją.
Przyklęknął obok jednego z naczyń branżowych, rozdmuchał popiół i obracał się do węgli, to twarzą, to plecami. Od czasu do czasu wstrząsały nim dreszcze.
— Mróz wyłazi że mnie, jak grzech z pokutującego Galilejczyka — dowcipkował.
— Wypędzi go z ciebie ciepła kąpiel i stare wino — pocieszał go Arbogast. — Jutro będziesz wspominał z przyjemnością przebyte niewygody, bo tylko miniony trud zostawia po sobie dobrą pamięć. Jeśli nie znajdziesz u mnie miękkich łóżek i wykwintnych potraw, niech mnie wojna wytłómaczy. Bogatych taborów, jak ci zapewne wiadomo, nie zabieram z sobą nigdy w pole, wszelkie bowiem niepotrzebne rupiecie krępują ruchy żołnierza. Natomiast znajdziesz pod moim namiotem serce życzliwe. Wychylałem z tobą zawsze chętnie dzban uczciwego wina, chociaż z ciebie lichy pijak.
Juliusz, podniósłszy się z kolan, ujął prawicę Arbogasta i odpowiedział:
— Twojemu przyjaznemu dla mnie usposobieniu zawdzięczam poselstwo zaszczytne. Flawianus i Symmachus. znając głęboką cześć, jaką żywię dla ciebie, szlachetny królu, złożyli w ręce moje serdeczny ból narodu rzymskiego.
— Domyśliłem się, iż nie dla przyjemności podróży naraziliście się na chłostę mrozu i na śmierć, czychającą w górach w każdej rozpadlinie na odważnych. Spocznijcie teraz, przesławni ojcowie. Poselstwa waszego wysłucham przy wieczerzy uchem życzliweni.
Kiedy się Arbogast oddalił, zwrócił się Juliusz do Konstancyusza:
— Pozwól mnie mówić, ty zaś dotrzymuj naszemu gospodarzomi towarzystwa przy dzbanie, tę, bowiem sztukę potrafisz lepiej ode mnie. Jest w prawej duszy Arbogasta tylko jedna struna, która dźwięczy złowrogo, gdy na niej zręczna ręka zagra. Za wszystkie skarby i zaszczyty świata nie starga ten wierny sprzymierzeniec węzłów, łączących go z Teodozyuszem, ale kto podrażni jego dumę zaprowadzi go, dokąd zechce.
— Czy Arbogast lubi uciechy dzbana? — zapytał Konstancyusz Galeryusz.
— Pije chętnie i dużo, jak każdy żołnierz, nie widziałem go jednak nigdy bez przytomności. Ci barbarzyńcy mają zdrowie naszych przodków z epoki królów.
W dwie godziny potem wprowadził sam Arbogast swoich gości do małego, niskiego pokoju, którego Bałem umeblowaniem był stół, kilka krzeseł, pokrytych skórami jeleniemi i lampa z miedzi korynckiej. zwieszająca się z pułapu na złotych łańcuszkach.
Ta więcej niż skromna sala jadalna zdziwiła Konstancyusza. Wszakże posilał się w niej mąż najpotężniejszy w cesarstwie po Teodozyuszu. Wiadomem było powszechnie, iż nawą państwa zachodniego sterował nie Walentynian, lecz Arbogast.
Król, którego bystry wzrok spostrzegł zdumie nie[2], malujące się na twarzy senatora, uśmiechną! się dobrotliwie i rzekł:
— Przypominam wam jeszcze raz, iż jesteście w obozie. Są wprawdzie w tym domu sale większe, lecz zajęli je moi pisarze i kuryerowie, których muszę mieć pod ręką. I niech was skromny posiłek nie gorszy, bo wojna wypłoszyła na kilkadziesiąt mil wokoło wszystkich dostawców. Żywimy się od dwóch miesięcy tylko tem, co sami ułowimy lub upolujemy.
Stary niewolnik wszedł ze srebrną miednicą, drugi wniósł na złotej tacy kryształowy dzban i rybę.
Arbogast, myjąc ręce mówił:
— Nie potrzebujecie przy tych ludziach (wskazał oczami na niewolników) nakładać hamulca na myśli i języki. Oni nie drgnęliby nawet, gdyby piorun w dom uderzył. Ponieważ mnie sprawy państwa niepokoją dość często w godzinach spoczynku, przeto wożę z sobą wszędzie dwóch głuchych starców, by moi powiernicy mogli mówić ze mną bez obawy. Zanim jednak otworzycie serca zbolałe, posilcie się nasamprzód i rozgrzejcie się falernem, za którego wiek sędziwy ręczę słowem królewskiem.
Jeden z niewolników postawił przed Arbogastem, który zajął przy stole miejsce pomiędzy senatorami, głowę dzika, chleb, dużą, omszałą amforę i trzy puhary ze szkła aleksandryjskiego.
Kiedy gospodarz i goście zaspokoili pierwszy głód, wziął Juliusz naczynie, napełnione płynem złocistym i rzekł:
— Twojemu duchowi opiekuńczemu, wielki królu, poświęcam ten napój szlachetny.
Przechylił szybko puhar i wylał połowę wina pod stół, sądząc, że Arbogast nie spostrzegł tego ruchu.
— Mój duch opiekuńczy dziękuje ci za obfitą libacyę — odpowiedział Arbogast, podkreślając głosem wyraz „obfitą.” — Nie zadawaj gwałtu swojemu wstrętowi do wina, chociaż jeden puhar wina nie zaszkodziłby ci po dalekiej drodze.
Podniósł kielich do światła, przyłożył go do ust, roztarł wino językiem na podniebieniu i wypił je aż do ostatniej kropli.
— Wy tam w Rzymie zapomnieliście już, co dobre — mówił, podsuwając niewolnikowi naczynie. — Nawet swojego falerna, którego bogowie dali ludziom w chwili łaskawej, nie umiecie uszanować.
Ale kiedy Konstancyusz uczynił to samo, co on, spojrzał na niego z pod brwi krzaczastych i uśmiechnął się przyjaźnie.
— Cofam obelgę — rzekł. — Mówcie mi teraz o świętej stolicy waszego narodu, o jej smutkach i nadziejach, bo serce moje kocha was, chociaż straciliście dużo z dawnego hartu. Opuszczeni przez imperatorów, skazani przez nowe czasy na zagładę, przypominacie sobie od czasu do czasu, że rozkazywaliście kiedyś światu. Lubię dumę, albowiem ona prowadzi męża do chwały, zaś niewiastę strzeże od hańby. Na cześć Rzymu wychylam puhar drugi.
Wypróżnił naczynie i podstawił je niewolnikowi, który stał za jego plecami z amforą.
I znów wtórował mu Konstancyusz.
A Juliusz, umoczywszy usta w winie, zaczął:
— Byłoby zbytecznem mówić tobie, który jesteś właściwym imperatorem zachodnich prefektur o naszem położeniu. Ty wiesz równie dobrze, jak my, co nas boli i czego pragniemy. I byłoby rzeczą zbyteczną prosić ciebie o czynną pomoc przeciw potędze Teodozyusza, wiadomo bowiem w całem cesarstwie, iż król Arbogast umie być wiernym sprzymierzeńcem. Osaczeni zewsząd przez wrogów naszej przeszłości, postawieni między jawnym buntem a zdradą naszych bogów, wyciągamy do ciebie ręce z prośbą o radę życzliwą.
Arbogast, który słuchał uważnie, pijąc teraz wino małemi haustami, namyślał się jakiś czas, zanim odpowiedział.
— Nie rozumiem — mówił — co sobie Teodozyusz uwidział w tej wierze wydziedziczonych. Był to zawsze dobry żołnierz, a jakże może wojownik pogodzić swoje rzemiosło z przykazaniami Galilejczyków? Te przykazania wytrącają z dłoni miecz zemsty i nazywają męską dumę grzechem. Tylko niewolnicy, zazdroszczący zwycięzcom panowania, mogli wymyślić tak płaczliwą wiarę. Przekonania moje i upodobania są po waszej stronie, lecz pomódz wam nie mogę. Powiedziałeś sam, iż król Arbogast umie być wiernym sprzymierzeńcem. Słowa, danego Teodozyuszowi, chociaż nie pochwalam jego obłędu galilejskiego, nie złamię.
— O radę prosiłem — wtrącił Juliusz.
Arbogast wzruszył ramionami.
— Na upór Teodozyusza jest rada trudna. Wywiecie, że jego nie odwiedzie nikt od raz powziętego zamiaru. Mógłbym się co najwyżej za wami u mego wstawić, prosić go o odroczenie wyroku, bo o cofnięciu ostatnich edyktów nie może być mowy. Teodozyusz nie cofa nigdy swoich rozkazów. Rada i pomoc ludzka nie odwrócą już od was ciosu, przygotowanego w Konstantynopolu. Tylko bogowie, usuwając z waszej drogi starszego imperatora, mogliby was ocalić.
— Śmierć Teodozyusza nie zdjęłaby z nas nienawiści Galilejczyków — mówił Juliusz. — Starszego imperatora zastąpiłby młodszy.
Arbogast uśmiechnął się z lekceważeniem.
Dopóki ja żyję, nie grozi wam z tej strony żadne niebezpieczeństwo — odrzekł. — Nie bylibyście mężami, gdybyście się lękali gołowąsego chłopca.
— Temu gołowąsemu chłopcu przybywa po każdym zachodzie słońca nowy dzień, zaś lalt składają się z szeregu dni. Walentynian nie będzie zawsze posłusznem twojej woli narzędziem.
— Władzę nad zachodniemi prefekturami wziąłem z rąk Teodozyusza i tylko on jeden może odwołać moje rozporządzenia, czego nie uczyni, bo wie bardzo dobrze, iż z chwilą, gdybym ja ustąpił ze stanowiska naczelnego wodza, rozszarpaliby barbarzyńcy Gallię, Hiszpanię i Brytanię na strzępy. Cóżby Walentynian robił bezemnie? Ten dzieciak umie się tylko modlić i pokutować za winy niepopełnione. Bo Galilejczycy wyrzucają sobie jakieś grzechy, o których sami nie wiedzą.
— W żyłach tego dzieciaka płynie szalona krew jego ojca, znanego gwałtownika i zabójcy. Opowiada w Rzymie Winfridus Fabricyusz, że się Walentynianowi twój nadzór sprzykrzył.
Arbogast spojrzał zdziwiony na Juliusza.
— Kogo nazwałeś? — zapytał.
— Mówię o jednym z twoich poddowódców, o Winfrydzie Fabricyuszu.
— Fabricyuszowi powierzyłem w październiku komendę nad legionami środkowej Hiszpanii.
— A w listopadzie przysłał go Walentynian do nas jako wojewodę Italii.
— To być nie może! — zawołał Arbogast gwałtownie.
A jednak mówię prawdę — odparł Juliusz spokojnie.
Nad stołem zapanowało milczenie.
Senatorowie wpatrywali się z powstrzymanym oddechem w króla, który przyłożył puhar do ust i ssał chciwie napój ognisty. Pił długo, a kiedy podstawił niewolnikowi naczynie, był zupełnie zmieniony.
Wyraz jego twarzy, dotąd łagodny, przyjazny, stał się twardy, pionowa zmarszczka uwydatniła się na czole jeszcze więcej, brwi zsunęły się nad nosem, tworząc jedną linię, dolna warga wydęła się pogardliwie.
Rzucił Juliuszowi spojrzenie tak zimne, jak błysk sztyletu i rzekł:
— Jeśli chcesz kłamstwem pozyskać moją pomoc dla waszej sprawy, wracaj natychmiast, skąd przybyłeś, abym nie zapomniał o obowiązkach gospodarza. Dusza moja nienawidzi podstępu.
Groźba nie przeraziła Juliusza.
— Tylko głupiec zastawiałby sidła kłamstwa na potężnego króla, któremu służy legion wiernych sług — odpowiedział. — Jeżeli mnie podejrzywasz o zdradę, poślij do Rzymu swoich kuryerów, a dowiesz się, że Fabricyusz jest od listopada nietylko wojewodą Italii, lecz nawet pełnomocnikiem imperatora, przyodzianym we władzę nieograniczoną.
— Jakiego imperatora? — zawołał Arbogast.
— Naszego boskiego i wiecznego pana, Walentyniana — odrzekł Juliusz z drwiącym uśmiechem na ustach.
— Tylko moja wola rozkazuje w prefekturach zachodnich...
— Innego zdania jest Walentynian.
I znów uczyniła się cisza. Senatorowie porozumiewali się wzrokiem, król gładził drżącą ręką brodę, zapatrzony przed siebie.
Jeśli Juliusz mówił prawdę, to spotkała go śmiertelna zniewaga. Tylko on jeden, naczelny wódz, był najwyższym sędzią i panem siły zbrojnej cesarstwa zachodniego. Nikt nie miał prawa rozporządzać jego żołnierzami. Nie dopuścił się tego nigdy nawet Teodozyusz, ufając jego długoletniemu doświadczeniu i wypróbowanej wierności. Wszakże nie przegrał dotąd ani jednej bitwy i nie sięgnął ani razu po koronę imperatora, chociaż mu ją wojsko niejednokrotnie ofiarowało. Służył państwu rzymskiemu dla sławy i dla przyjaźni Teodozyusza.
A teraz, kiedy dobiegał kresu zasłużonego żywota, przyszedł młokos, wychowany przez kapłanów. gołowąsy chłopiec, który nie widział nigdy krwawego pola i rwał ręką niezręczną przędzę jego planów.
Obrażona duma władcy i wodza ogarniała duszę Arbogasta płomieniem trawiącym.
W ten ogień złowrogi wpadały słowa Juliusza, jak krople oliwy.
— O ile mogę wnioskować z tego, co słyszałem po drodze — mówił senator wolno, cedząc słowo po słowie — zamierza cię Walentynian usunąć zupełnie od rządów. Korzystając z twojej długiej nieobecności, wziął sam ster państwa w ręce nieudolne. Zakopany w śniegach Allemanii, odcięty od świata, nie wiesz, co się dzieje w Wiennie. Podobno ściąga Walentynian do swojej stolicy wszystkie legiony Gallii, aby złamać twój gniew sprawiedliwy siłą, gdybyś się nie chciał poddać jego rozkazom. Czekają cię po ukończeniu wojny niespodzianki, na które twoja cnota żołnierska nie zasłużyła. Sława wodza drażniła po wszystkie czasy zazdrość imperatorów.
Drżąca ręka Arbogasta gładziła brodę coraz szybciej.
— Legiony Gallii powinny być już blisko mojego obozu — rzekł. — Posłałem po nie Arbitria. Dziś, jutro przybędą.
— Jeśli ci legiony Gallii są potrzebne do zwycięstwa, cofnij się, dopóki jeszcze czas, ku południowym granicom Allemanii, bo zdaje mi się, że czekasz daremnie na pomoc z Wienny.
— Byłaby to zdrada państwa! — zawołał Arbogast.
Senator wzruszył ramionami.
Pycha imperatorów pomijała już nieraz dobro państwa — odpowiedział.
Arbogast wybiegł na kurytarz i klasnął w dłonie. Senatorowie słyszeli, jak rozkazywał komuś głośno:
— Patrycyusz Eugeniusz niech się stawi natychmiast przedemną!
Kiedy wrócił, napełnił sobie sam próżny puhar, wypił go i zaczął chodzić ociężałym krokiem naokoło stołu. Od czasu do czasu zatrząsł się cały i wyrzucał z siebie słowa urywane:
— Niewdzięczne psy... podłe gady... łotry...
Taki gniew buchał z jego oczu, że senatorowie nie śmieli do niego przemówić.
Do pokoju wszedł cichą stopą czterdziestoletni, szczupły, niski brunet, od którego bił blask złota i drogich kamieni. Na szyi miał łańcuch z portretem Teodozyusza, na ramionach mnóstwo pierścieni, na nogach wykwintne sandały, naszywane perłami. Jego białą, jedwabną tunikę, spiętą pod szyją dużym rubinem, obramowaną szerokim Szlakiem stanu senatorskiego, podtrzymywał na biodrach pas purpurowy.
— Ty rozkazałeś, królu — odezwał się, stanąwszy przed Arbogastem.
Arbogast zwrócił się do Juliusza i rzekł:
— Powtórz Eugeniuszowi, coś mnie oznajmił.
— Mówiłem królowi — odpowiedział Juliusz — że Walentynian mianował Fabricyusza wojewodą Italii i że bierze sam ster państwa w ręce nieudolne.
Eugeniusz spojrzał zdziwiony na senatora.
— I cóż ty na to, naczelniku moich pisarzów i wywiadowców — syczał Arbogast przez zaciśnięte zęby — cóż ty na to, moja prawa ręko, moja głowo?
— Nic nam o tem z Wienny nie doniesiono — bąknął Eugeniusz zakłopotany. — Nawet we wczorajszych sprawozdaniach prefekta pretoryum nie ma żadnej wzmianki o nowem dostojeństwie Fabricyusza.
— Bo otaczają mnie głupcy i niedołęgi! — huknął Arbogast — bo czego sam nie dostrzegę i nie zwietrzę, tego nie dostrzeże i nie zwietrzy nikt. Czy obwiesiłem cię na to złotemi łańcuchami, obsypałem drogiemi kamieniami i postawiłem na najwyższym szczeblu drabiny urzędniczej, abyś odczytywał bezmyślnemi oczami kłamliwe sprawozdania prefekta? Nie wiesz-że to oddawna, iż ten podły dworak, ten lis galilejski pisze piórem, maczanem w jadzie podstępu? Od czego żywię cały legion szpiegów?
Na śniadą twarz Eugeniusza, okoloną czarną, krótko przystrzyżoną brodą, wystąpił blady rumieniec.
— Nie moja wina, że... — bronił się.
— Milcz! — przerwał mu Arbogast, podnosząc rękę. — Nie drażnij mojego gniewu, głupcze! Zejdź mi z oczu, niedołęgo, i wyślij natychmiast najzręczniejszych wywiadowców do Wienny. Żebym w przeciągu miesiąca znał dokładnie stan rzeczy. Niech się twoje wyżły spieszą, jeżeli nie chcą użyć kąpieli pod lodami jeziora totoniskiego.
Dygnitarz cofnął się przerażony do drzwi, lecz nie opuścił pokoju.
— Jeszcześ tu? — krzyknął Arbogast, chwytając za puhar.
— Arbitrio wrócił przed chwilą, królu — mówił Eugeniusz pobladłemi ustami — i czeka na twoje rozkazy.
Arbogast postawił puhar na stole i wyrzekł spokojniej:
— Arbitrio? Niech wejdzie...
Kiedy Eugeniusz znikł za kotarą, ukazał się młody trybun wojskowy w srebrnej zbroi, ze złoconym szyszakiem na głowie. Wzrostu wysokiego, szeroki w ramionach, z twarzą, pociętą przez mróz i wichry, był wcieleniem zdrowia i siły cielesnej. Jasne włosy i rudawa broda zdradzały pochodzenie germańskie.
Wyprostował się na progu i czekał na zapytanie wodza:
Arbogast wpatrywał się w niego z takiem wytężeniem, jakby się chciał wzrokiem wedrzeć do tajników jego mózgu. Lękał się widocznie złej nowiny. Opóźniał ją... Szukał na twarzy swojego posła zaprzeczenia wiadomości, przywiezionych przez Juliusza.
Ale kiedy nieruchoma twarz Arbitria nie mówiła nic, odezwał się głosem stłumionym, w którym drżała ukryta obawa:
— Nie wątpię, że legiony Gallii ciągną twoim śladem.
— Legiony Gallii nie wyruszyły dotąd z obozów zimowych — odpowiedział trybun.
Arbogast pochylił głowę i milczał przez jakiś czas. Jego pierś oddychała szybko, palce u rąk otwierały się i zamykały, jakby coś miażdżyły.
Drgnął, wyprostował się i rzekł:
— Nie wyruszyły?! Wszakże kazałem ci powiedzieć komesowi Gallii, że bez pomocy jego legionów nie zasłonimy państwa przed nadmierną ilością Franków, że zginiemy wszyscy, co do nogi, w tych śniegach i lodach, ku radości Franków, czyhających na zgubę cesarstwa.
Głos gotował się mu w gardle, jak wrząca woda.
— Czy powiedziałeś to w Wiennie, Arbitrio?
— Uczyniłem, co rozkazałeś, królu.
— Uczyniłeś? A komes nie wysłał mimo to żądanych legionów?
— Odpowiedział, że złożył przysięgę imperatorowi.
— Imperatorowi?!
Głos Arbogasta stawał się coraz cichszy. Na jego czoło wystąpiły grube, sine żyły, w oczach żarzył się blask ponury.
— I ty, Arbitrio, najmilszy z moich trybunów, ty moje dziecko pieszczone, nie wepchnąłeś temu łotrowi miecza w serce — mówił. — Ty nie udałeś się do obozów zimowych i nie przyprowadziłeś sam mojego wojska wiernego? Zdrajco!
Porwał puhar i cisnął go w trybuna. Szkło rozprysło się na zbroi, wino oblało twarz pobladłą.
Z gardła Arbitria wypadł chrapliwy krzyk drapieżnego zwierzęcia, ranionego śmiertelnie; jego prawica pochwyciła rękojeść miecza. Ale zanim zdążył wydobyć broń, uderzył go Arbogast tak silnie pięścią w pierś, że zachwiał się i pochylił, jak podcięty kłos.
— Psie! — szalał król, wyrywając mu z za pasa miecz. — Na wodza świętokradzką rękę ściągasz?
Juliusz i Konstancyusz, którzy przypatrywali się dotąd tej scenie obojętnie, zerwali się z krzeseł.
— Krwią niewinną sumienie swoje splamisz — zawołał Juliusz.
Arbogast opuścił podniesiony już miecz i obejrzał się na senatorów nieprzytomnym wzrokiem.
— Ten waleczny trybun nie zawinił — mówił Juliusz. — Nie on zasłużył na twój gniew niesprawiedliwy.
— Nie zawinił... nie on... — szeptał Arbogast, jak człowiek, który budzi się ze snu.
Spoglądał to na senatorów, to na Arbitria, który stał pod ścianą z nieruchomością słupa. Bladość śmierci pokryła oblicze młodego żołnierza, nieprzejednana nienawiść tliła w jego oczach.
Arbogast odetchnął ciężko.
— Dziękuję ci, Juliuszu — wyrzekł głosem zmęczonym. — Powstrzymałeś w samą porę rękę starca, który byłby splamił siwe włosy krwią niewinną. Wzmocniłeś tym czynem szlachetnym węzły, jakie nas łączą.
A zwróciwszy się do Arbitria, przypiął sam miecz do jego boku i mówił:
— Odpuść staremu wodzowi chwilę zapomnienia.
Po krótkim namyśle dodał:
— Mówił mi Eugeniusz, że obawiasz się prosić o województwo południowej Gallii. Podpiszę jutro dla ciebie nominacyę na wojewodę południowej Gallii.
Arbitrio nie dziękował za dygnitarstwo; oczy jego nie rozjaśniły się. Strzepnął z płaszcza okruszyny szkła i oddalił się, obrzucając Arbogasta spojrzeniem, pełnem nienawiści. Nie odpuścił staremu wodzowi zniewagi...
Król, zostawszy sam z senatorami, rzekł do Juliusza:
— Doniosę Flawianowi i Symmachowi, iż wywiązałeś się znakomicie ze swojego zadania. Nie mogli przysłać do mnie lepszego rzecznika waszej sprawy. Będę się starał odwrócić od was gniew Teodozyusza i uczynię wszystko, co jest w mojej mocy, aby złagodzić surowość edyktów zeszłorocznych. Lecz tylko pośrednictwem mogę wam służyć. Gdyby się Teodozyusz nie chciał przychylić do mojej prośby, radźcie sobie dalej sami. Nierozum Walentyniana nie zmusi mnie do zerwania przymierza z Teodozyuszem. A teraz spocznijcie, bo zarobiliście sobie na sen pod dachem bezpiecznym.
Wydał głuchym niewolnikom jakiś rozkaz na migi i oddalił się chwiejnym krokiem.
— Dnia dzisiejszego nie straciliśmy — odezwał się Konstancyusz.
— Tego Arbitria — mówił Juliusz — przysłały nam duchy opiekuńcze Rzymu. Jego nieudane poselstwo posunęło naszą sprawę dalej, aniżeliby to najwymowniejsze sprawiły słowa. Reszty dokonają przedwczesne ambicye Walentyniana, które należy rozdmuchać w płomień niszczący. W tym celu udamy się natychmiast do Wienny, aby nas Teodozyusz lub Ambrozyusz nie uprzedzili. Arbogasta możemy zostawić jego obrażonej dumie. Będzie ona żarła jego serce dniem i nocą, będzie się ryła w jego mózgu, aż strawi i starga wszystkie zobowiązania, łączące go z rządem Galilejczyków. Znam go dobrze. Tego, co zowie swojem prawem, nie pozwoli sobie odebrać, chociażby miał runąć pod gruzami gmachu, który zbudował.
Obrażona duma zaczęła już trawić serce Arbogasta i ryć się w jego mózgu. Opuściwszy swoich gości, kazał on sobie w przedsionku podać złoty szyszak, miecz, długi płaszcz sobolowy i wyszedł z domu.
Czynił to codziennie. Posterunki, rozstawione na murach, wiedziały, że stary król nie ułoży się do snu, dopóki nie sprawdzi sam ich czujności.
Gdy się Arbogast ukazał przed domem, powitała go straż okrzykiem.
— Cześć tobie, ojcze wojska! — rozległo się w ciszy nocnej.
Ojciec wojska zatrzymywał się zwykle, uszczęśliwiał gorliwych żołnierzów słowem przyjaznem, oglądał broń, pytał o zdrowie. Dziś minął swoją straż przyboczną w milczeniu. A nie szedł, jak zawsze, szybkim, elastycznym krokiem, z głową podniesioną, lecz posuwał się wolno, zgarbiony, jak gdyby mu nagle lat przybyło.
Był on królem plemienia frankońskiego, które, osiedliwszy się na mocy przymierza, zawartego szcze[3] z Julianem Apostatą, w północnej Gallii, służyło cesarstwu rzymskiemu wiernie i pożytecznie.
Od lat trzydziestu walczył na czele swojego ludu na wszystkich polach bitew, na których rozgrywały się losy państwa. Kilka razy odwrócił klęskę od imperatorów. Najgroźniejszego z buntowników, Maksymusa, rzucił pod stopy Teodozyusza, najstraszniejszych z pomiędzy sąsiadów, niespokojnych Franków, trzymał zdala od granic imperium. Gdyby nie jego geniusz wodza i dzielność żołnierska, gdyby nie cześć, jaką barbarzyńcy mieli dla niego, stałaby się Gallia już dawno łupem Franków. Był on tarczą cesarstwa i głową zachodniej prefektury.
A za to?...
Arbogast szedł pustemi ulicami z głową pochyloną. Od czasu do czasu podnosiło jego pierś ciężkie westchnienie.
W pobliżu jednej z bram obronnego muru paliło się ognisko. Siedziały naokoło niego, na skórach niedźwiedzich, dzikie, brodate postacie, zagrzewające się piwem. Czerwony płomień przeglądał się w ich żelaznych szyszakach i napierśnikach, czarny dym unosił się nad ich głowami gęstym obłokiem.
Na kupie chrustu i gałęzi leżała stara kobieta, poobwijana gałganami. Zwrócona zwiędłą, pomarszczoną twarzą do ognia, ruszała bezzębnemi ustami, jakby coś żuła.
— Opowiedz nam, matko, opowiedz, jak to bywało dawniej — odezwał się jeden z żołnierzów. — Piwa ci skąpić nie będziemy. Serce wojownika cieszą stare powieści.
— Opowiedz, matko — prosili inni.
Kobieta wzruszyła ramionami.
— Już wam wszystko opowiedziałam — mruknęła. — W gardle mi zaschło.
Szybko podał jej najbliższy żołnierz wydrążony róg bawoli napełniony sokiem jęczmiennym.
— Odwilż, matko, gardło i uciesz nasze serca starą powieścią. Widziałaś tyle świata i słyszałaś tyle dziwnych rzeczy.
Kobieta, nie odrywając wzroku od ognia, kiwała głową.
Widziałam dużo świata i słyszałam dużo dziwnych rzeczy mówiła półgłosem, jakby do siebie — tak, tak... Pieścili mnie w Rzymie i w Konstantynopolu panowie, obsypani drogiemi kamieniami, przemawiali do mnie gładkim językiem, nazywali swoją ukochaną... Ale lata zgasiły blask moich oczu, wysuszyły ciało, przerzedziły włosy i teraz piorę wasze grube tuniki, łatam płaszcze, bo wierzyłam owym lśniącym wężom.
Przyłożyła róg do ust i piła.
Po jakimś czasie zaczęła bezdźwięcznym głosem starości:
— Chcecie starej powieści? Słuchajcie, co spotkało króla Hilderyka... Był dawno temu... o bardzo dawno... najstarsi ludzie nie pamiętają kiedy... młody, jak wiosna w lesie, piękny, jak polanka, skąpana w blaskach miesiąca, waleczny, iż mu tylko bóg wojny dorównywał... był król Hilderyk, wolnych Franków wódz ukochany. Gdy skinął mieczem i zadął w srebrny róg, poruszyły się lasy na dwieście mil wokoło. Z tysięcy siół ciągnęli zbrojni mężowie i szli za swoim królem, jak idą łanie za jeleniem — posłuszni, oddani. Szli wszędzie, na wschód i zachód, na północ i południe, a gdzie zaszumiał ich okrzyk wojenny, tam padali sędziwi książęta do stóp młodego Hilderyka. Nie było po obu stronach Renu szczęśliwszego pana nad króla Hilderyka.
Ustala, krzepiąc się piwem.
Zajęci powieścią starej baby, nie zauważyli wojownicy, że Arbogast zbliżył się do ogniska.
Stanął pod murem i słuchał.
— Wieść o zwycięstwach szczęśliwego Hilderyka — ciągnęła baba dalej — doszła do uszu rzymskiego imperatora. Przeto wysłał do naszego króla swoich panów z darami i pokłonem i w te do niego kazał przemówić słowa: „Szkoda twojej młodości i waleczności w lasach Frankonii. Z cnót twoich nie wykwitnie tam dla ciebie taka sława, jaką ci bogowie przeznaczyli. Jeśli chcesz, by blask twojego imienia olśnił cały świat, przyjdź do mnie ze swoim ludem, a ja postawię cię nad mnogimi narodami, które będziesz sądził i prowadził.”
Baba zaśmiała się szydersko.
— He, he, he... Złe duchy króla Hilderyka stały obok niego w chwili, kiedy wysłańcy imperatora przemawiali, złe duchy obałamuciły jego prawe serce, iż uwierzył Rzymianom. Imperatorowi chodziło tylko o potężnego sługę, a królowi Hilderykowi zdawało się, że zdrajca szuka jego przyjaźni[4] Jak niegdyś... dawno temu, tak dawno, iż tylko stara pieśń zachowała pamięć tej hańby... jak przed wielu, wielu wiekami... rodzili się nasi przodkowie z obrożą na szyi, z kajdanami u nóg, i rośli na to, aby zabawiać śmiercią okrutną motłoch rzymski, tak giniecie teraz wy na polach bitew dla chwały tego nikczemnego narodu, który już miecza i tarczy sam dźwignąć nie potrafi. Głupcy! Kiedyż zrozumiecie nareszcie, że nie imperator jest panem cesarstwa, lecz wy...
Żołnierze zerwali się na równe nogi... Do ogniska zbliżał się Arbogast.
Baba, ujrzawszy króla, splotła ręce nad głową, jak gdyby ją chciała zasłonić przed ciosem. Podburzała żołnierzów rzymskich przeciw imperatorowi, na którego orły przysięgli... Dopuściła się zbrodni, karanej w obozie, podczas wojny, śmiercią na palu.
Skulona, złamana przerażeniem, czekała na wyrok, jęcząc zcicha.
Lecz stała się rzecz niespodziewana... Arbogast popatrzył na babę i żołnierzów jakimś dziwnym wzrokiem i poszedł dalej, nie rzekłszy słowa.
Snuł się wzdłuż murów z oczami, spuszczonemi w ziemię, głuchy na wołanie straży, które podawały sobie na widok króla hasła nocne. Czasem zatrzymywał się, spojrzał w niebo gwiaździste, szeptał i posuwał się dalej,[5]
W jego sercu brała się obrażona duma za barki z uczciwością. Wolny Frank, potomek nieprzejednanych wrogów cesarstwa rzymskiego, mocował się w nim ze sprzymierzeńcem Teodozyusza.
Kiedy wrócił do domu, zapytał wywoływacza, który drzemał na ławie w przedsionku:
— Czy się przesławny Eugeniusz już udał na spoczynek?
— Przesławny Eugeniusz pracuje jeszcze, boski panie — odpowiedział niewolnik na klęczkach.
Arbogast wszedł do dużej sali, zastawionej trzema rzędami stołów. Przy jednym z nich siedział Eugeniusz, schylony nad stosem pargaminów, które przeglądał.
Ujrzawszy króla, podniósł się szybko z krzesła.
— Wyślesz jutro — mówił do niego Arbogast — dwa poselstwa. Prezbiter Apoloniusz pojedzie do Konstantynopola, do imperatora Teodozyusza, aby odwrócić jego zagniewaną rękę od Rzymu. Trzech twoich najwymowniejszych radców stanu senatorskiego uda się do króla Frawitty z darami odemnie i dobrem słowem. Chcę zawrzeć na pewien czas przymierze z Frankami, bo widzę, że obecność moja potrzebniejsza jest w Wiennie, aniżeli nad Mosellą. Poselstwu do Franków będzie towarzyszył Arbitrio ze swoim legionem.
— Stanie się podług twojego rozkazu, królu — odpowiedział Eugeniusz, pochylając głowę.









  1. Na północ od dzisiejszego Metzu.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – zdumienie.
  3. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – jeszcze.
  4. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; na końcu zdania powinna stać kropka.
  5. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; zamiast przecinka powinna stać tutaj kropka.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Teodor Jeske-Choiński.