Ostatni Rzymianie/Tom I/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ostatni Rzymianie |
Podtytuł | Powieść z czasów Teodozyusza Wielkiego |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1897 |
Druk | Emil Skiwski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom pierwszy |
Indeks stron |
Ciemna, pochmurna noc stała nad ogrodem westalek. Od czasu do czasu wypadał z poza Kapitolu wicher północny, wstrząsał konarami drzew, chwytał resztki zwiędłych liści i gnał je przed sobą, zmieszawszy z kurzem ulicy.
W okrągłej świątyni, w celi środkowej, na niskim, marmurowym ołtarzu, palił się w glinianych naczyniach święty ogień. Nie iskra, wywabiona z kamienia ręką ludzką go roznieciła, lecz promienie słoneczne. Z nieba pochodził.
Strzegł go z jednej strony posąg bogini, a z drugiej Fausta Auzonia, spoczywająca na złoconem krześle, podobnem do kurulnych.
Do kolan kapłanki tuliła się czternastoletnia dziewczyna. Złożywszy głowę na łonie Fausty, łkała zcicha. I ona miała na sobie suknię dziewic Westy, lecz bez welonu i opaski. Była nowicyuszką[1].
— Świadomość spełnionego obowiązku stłumi w sercu twojem wkrótce ten żal pierwszej młodości, który ci przypomina, iż przyszłaś na świat z prawami kobiety — mówiła Fausta Auzonia głosem miękkim. — Szybko przemija życie na ziemi, lecz kara bogów trwa wiecznie.
Nowicyuszka podniosła do kapłanki twarz, zroszoną łzami.
— Mojaż wina, że mnie ten żal ściga w dzień i niepokoi nocą? — skarżyła się. — Naokoło mnie, na ulicy, w teatrach, wszędzie wyciąga do mnie życie ramiona kuszące. Szczęśliwy uśmiech moich sióstr, gdy pieszczą dziatwę, dumny błysk ich oczu, gdy słyszą pochwałę swoich mężów, cichy szept narzeczonych, posągi i malowidła, elegie naszych poetów, słodkie pieśni doryckie, rozkoszny taniec aleksandryjski i wszystko przypomina mi prawa młodości i kobiety. Daremnie powtarzam sobie twoje mądre rady. piję je, ssę w siebie, by wsiąkły w krew i ostudziły jej płomień. Ta krew gorąca ciągnie mnie pomiędzy ludzi, do ich radości i smutków, do ich szaleństw i rozczarowań. Pomóż mi zwalczyć te straszne pokusy, Fausto. Ty byłaś dla mnie zawsze taka dobra i pobłażliwa. Przed tobą jedną nie lękam się otworzyć serca grzesznego.
I objęła kolana kapłanki i prosiła:
— Pomóż mi, pomóż!...
Fausta gładziła jej włosy ręką pieszczotliwą.
— Ofiara nie byłaby ofiarą — odrzekła tym samym miękkim głosem — gdyby nie zabierała człowiekowi szczęścia. Dla dobra całego narodu musimy my, stróżki jego Palladium, przejść przez życie bez zwykłych radości ludzkich.
— Potrzebaż narodowi koniecznie ofiary z łez niemocnego dziecka? Tylu mężów doświadczonych poświęca myśli swoje ojczyźnie... Cóż Rzymowi po rozpaczy drobnej, szarej ptaszyny, tłukącej główkę o ściany klatki? Ofiara przymuszona nie może być miłą bogini, a mnie nie pytał nikt o moją wolę, gdy mnie zamykano w tym grobowcu złoconym. W szóstej wiośnie życia oddał mnie okrutny rodzic w służbę Westy. Dlaczegóż wybrał arcykapłan właśnie mnie, której dusza nie znosi samotności i załamuje się pod brzemieniem ofiary?
— Zakryte są dla oczu ludzkich zamiary bogów. Godność dziewicy Westy przyniosłaś ze sobą na świat, skoro wybór arcykapłana padł na ciebie.
— Czemże mogłam zasłużyć na łaskę bogini, ja, której serce wyrywa się do rozkoszy i swobody? Jeśli Westa upodobała sobie mnie z pośród tłumu dziewcząt, to dlaczego nie zgasiła we krwi mojej ludzkich pożądań? Ten żar trawi mnie, dusi, pożera. Nie czuję w sobie ducha świątobliwości...
Nowicyuszka rozwiązała u szyi taśmy tuniki, jak gdyby ją rzeczywiście coś dusiło, i wybuchnęła głośnym płaczem.
— Nie wytrzymam w tem więzieniu, nie wytrzymam! — wołała.
Fausta objęła jej głowę ramieniem i przygarnęła ją do siebie. Przez pewien czas milczała, pozwalając płynąć łzom dziewczyny bez przeszkody. Potem schyliła się nad płaczącą i mówiła szeptem:
— Łez nie cofaj, gdy będą się tłoczyły gorzkie i gorące do oczu twoich, albowiem łzy gorzkie i gorące oczyszczają duszę. Kiedy cię młodość będzie kusiła obietnicami złudnemi, zamknij się w swojej celi i płacz dopóty, dopóki ci znużenie sił nie odbierze. Ale niech nikt nie widzi twojej rozpaczy. Ona jedna ulituje się nad tobą i wynagrodzi cię za płacz samotny spokojem. Z gorącemi i gorzkiemi łzami spłyną powoli wszelkie pożądania lat wiosennych i odstąpią cię pokusy grzeszne. Smutkom swoim nie złorzecz, tylko bowiem wielkie, głębokie cierpienie zwalcza skutecznie złych demonów, którzy mieszkają w każdym człowieku.
— Prawdaż to, Fausto? — pytała nowicyuszka, podnosząc znów bladą twarz do kapłanki. — Dożyjęż ja tej chwili, w której złe demony nie będą miały do mnie przystępu?
— Dożyjesz, dożyjesz — pocieszała ją Fausta. — Serdeczny ból wypali w tobie żal, który ci się dziś wydaje nieznośny, łzy gorzkie i gorące wystudzą z czasem płomień, który cię obecnie trawi, ciągła modlitwa i wielkie cierpienie wyniosą cię w końcu po nad zwykłe szczęście ludzkie, iż będziesz spoglądała ze szczytów beznamiętnego obowiązku na rozkosze ziemi z łagodnym uśmiechem pobłażliwości.
— O, ten obowiązek dziewicy Westy jest tak twardy i zimny, jak kamienne oblicze naszej bogini mówiła nowicyuszka, obrzucając trwożnem spojrzeniem marmurowy posąg Westy.
— Twardy i zimny jest wszelki obowiązek, domagający się ofiary ze szczęścia osobistego — odrzekła Fausta — ale tylko taki obowiązek — obowiązek kapłana i obywatela — zbliża nas do bogów nieśmiertelnych. Wszystko inne posiada człowiek wspólnie ze zwierzęciem, i miłość i głód i pragnienie. Skarby wody, ziemi i powietrza, dobroczynne ciepło słońca i kojące ciemności nocy dzielimy z ptakiem, rybą, czworonożnym mieszkańcem pól i lasów, z płazem nawet. Jedna tylko ofiara z pragnień osobistych, zdeptanych dla cudzego dobra, wznosi nas po nad całe żywe stworzenie. A my, dziewice Westy, poświęcamy się dla dobra nieprzejrzanych tłumów, bo dla szczęścia narodu rzymskiego. Nasze łzy zmywają grzechy tysięcy tysiąców, nasza modlitwa dodaje otuchy strapionym dzieciom przesławnej Romy. Dla takiego celu warto się wyrzec owych przemijających wzruszeń, które ludzie rozkoszą nazywają. Ilekroć ci tęsknota młodości uprzykrzy służbę przy żniczu narodowym, przypomnij sobie, iż jesteś Rzymianką, a żal twój roztopi się w boskiem uczuciu spełnionego obowiązku.
Nowicyuszka słuchała z wytężoną uwagą, oparłszy łokcie na kolanach Fausty. Łzy zasychały na jej policzkach. Tylko usta drgały boleśnie i broda podnosiła się, jak u nieutulonego jeszcze dziecka.
— Słowa mądre płyną z warg twoich — mówiła głosem zmęczonym — ale tak zimne i bezlitosne, jak rozum starców. Nie każdemu dano panować nad pragnieniami młodości z siłą dojrzałego męża. Mojego ciała nie wyrzeźbili bogowie z kamienia.
Na dworze zawył wiatr, sypiąc na świątynię tumany liści. Przez odemknięte drzwi wcisnął się do celi[2] prąd chłodnego powietrza, wpadł na ołtarz i rozdmuchał święty płomień. Czerwony blask oświecił marmurową twarz Westy, pogrążoną dotąd w cieniach.
Nowicyuszka zasłoniła pierś rękami, jakby się chciała bronić przed ciosem.
— Jak ona patrzy!... — szeptała ze zgrozą. — Litości nie znalazłaby u niej rozpacz ludzka... O, Fausto, Fausto, jak strasznie w tej klatce złoconej!...
— Przywykniesz zczasem do ciszy naszego schroniska — odpowiedziała Fausta łagodnie.
— Nie przywyka się do ciszy grobu, gdy się jest żywym człowiekiem — zaprzeczyła.
— Legion dziewic zgasł w tym grobie, składając szczęście swoje bez skargi u stóp żnicza narodowego.
— Ofiarę naszych poprzedniczek łagodziła wiara, która...
Nie dokończyła, bo ręka kapłanki zamknęła jej usta.
— Milcz, nieszczęsna! — przerwała jej Fausta. — Moja pobłażliwość cofa się przed bluźnierstwem.
Głęboka bruzda utworzyła się na jej czole powyżej orlego nosa. Jej dźwięczny głos stał się suchy, twardy, gdy mówiła:
— Przez trzy dni będziesz sobie odmawiała po karmów i miękkiego posłania. We łzach i modlitwie będziesz błagała bogini o przebaczenie za myśli grzeszne. Wracaj do swojej celi.
Z przerażeniem spojrzała na nią nowicyuszka.
— Ty mnie nie zdradzisz — prosiła, rzuciwszy się do stój) Fausty — ty mnie nie wydasz w ręce arcykapłana. Wiem... Zawlekliby mnie na Pole Hańby i zakopali żywcem... Niktby się nademną nie zmiłował, nikt, nikt...
I z piersi jej trysnął płacz tak obfity, iż zalał łkaniem całe sanctuarium świątyni.
— Przebacz, boska... To nie ja złorzeczyłam żniczowi naszego narodu... Coś się we mnie rwie, targa, coś huczy, szaleje... Nie moja wina, nie moja... Opętały mnie złe demony...
Surowy wyraz spływał powoli z twarzy Fausty, ustępując miejsca współczuciu. I znów miał jej głos tony miękkie, kiedy odrzekła:
— Nie śmierci twojej pragnie bogini, lecz wiernej służby. Podnieś się i odejdź bez obawy. Arcykapłan nie dowie się nigdy o twoim błędzie.
Nowicyuszka dźwignęła się z kolan i pochyliwszy głowę przed świętym ogniem, oddaliła się chwiejnym krokiem. Lecz zanim doszła do progu, odwróciła się nagle:
— Powiedz mi Fausto — zapytała — czy i ciebie męczyły kiedyś pokusy nieczyste? Powiedz, że i ty musiałaś walczyć ze złymi demonami, a zniosę odważniej moją rozpacz.
— Nawet bogowie nie są wolni od pokus — odpowiedziała Fausta wymijająco.
Kiedy została sama, rzuciła na ołtarz kilka gałązek laurowych, zawinęła się w płaszcz i utkwiła wzrok w świętym ogniu.
Już siedmnasty rok służyła symbolowi geniuszu narodu rzymskiego. Nie miała jeszcze sześciu lat, kiedy ją wuj, Nikomachus Flawianus, zamknął w Atrium Westy.
— Czy i ją męczyły kiedyś pokusy nieczyste? — pytała owa nieszczęśliwa dziewczyna.
Po ustach Fausty przewinął się uśmiech bolesny.
Wszakże i w jej żyłach płynęła gorąca krew italska, tak gorąca i gwałtowna, iż zdawało się jej nieraz, że zadusi ją żarami swojemi. I dla niej świeciło słońce, kwitła wiosna, śpiewały słowiki, marzyły noce miesięczne — i jej wyobraźnię drażniły elegie, pieśni doryckie, taniec i teatr, życie i sztuka — i ona patrzała zbliska na szczęście ludzkie. Suknia kapłanki Westy nie wydarła z jej piersi serca niewieściego.
Bywało, że znużona długiem czuwaniem w świątyni, zamykała powieki, aby dać folgę oczom. Wówczas osnuwała ją zdradziecka fantazya powiewną przędzą tęsknot dziewiczych. Przed okiem jej duszy przesuwali się urodziwi młodzieńcy z odwagą na orlem obliczu, z wawrzynem zwycięzców na czole. Szli, a który ją mijał, kładł u jej stóp swoje laury i wyciągał ręce, jakby o coś prosił.
Jeden z owych wyśnionych bohaterów, najpiękniejszy, najzasłużeńszy, zbliżał się do niej, zginał kolana i szeptał dziwnie melodyjne słowa. Śpiewały one słodziej od najsłodszej muzyki, a były przytem tak mocne, że obejmowały ją kleszczami.
Daremnie broniła się jej wstydliwość dziewicza. Słodki szept łamał powoli jej opór, naginał wolę, aż padła w objęcia zwycięzcy. Wtedy ogarniały ją płomienie, od których zapalała się krew, gasła przytomność, ale ten szał przepełniał ją taką rozkoszą, iż pragnęła, żeby trwał bez końca. I tuliła się do kochanka, wpijała się ustami w jego usta, oddana, uległa bez miary.
Ktoś wchodził do świątyni... sługa lub kapłanka. Fausta otwierała oczy i zimny dreszcz wstrząsał jej ciałem. Bo naprzeciw niej, za ołtarzem, bielił się posąg Westy, oświecony odblaskiem strasznego ognia. Wyrzec musi się wszelkich tkliwych uczuć i radości ludzkich, kogo przeznaczono na służbę tego ognia; zdeptać musi w sobie serce, spętać zmysły, komu powierzono straż nad symbolem cnoty rzymskiej.
Wszakże powtarzano to nowicyuszce codziennie przed modlitwą poranną i grożono jej w razie nieposłuszeństwa żywym grobem na Polu Hańby.
Więc zamykała się Fausta w swojej celi, rzucała się na mozaikową posadzkę i szamotała się dopóty z bólem, dopóki się sen nie zmiłował nad jej niedolą. Nazajutrz uciekała przed uroczemi marami, jak przed wrogiem śmiertelnym. Za drogo opłacała złudną rozkosz chwilowego zapomnienia.
Nie skarżyła się nigdy nikomu, we krwi jej bowiem mieszkała, oprócz pożądań ludzkich, duma rzymska, odziedziczona po szeregu wojowników. Jak jej przodkowie, przeszyci na polu bitwy włócznią lub mieczem, umierali spokojnie, by nie dać z siebie widowiska szczęśliwemu zwycięzcy, tak zamykała i ona ból swój na dnie duszy. Nikt z jej otoczenia nie domyślał się nawet, ile cichych westchnień popłynęło z jej celi do nieba, ile gorzkich łez zrosiło jej posłanie.
W miarę, jak przekraczała granicę pierwszej młodości, milkł w niej, zastygał żal do Przeznaczenia za to, że ją, pozbawił szczęścia kobiety, a wzmagała się duma, wsparła wkrótce przez inną, równie potężną silę.
Coś musiało ukochać jej serce gorące. Przeto umiłowało żnicz narodowy, jako ognisko, w którem zbiegały się wszystkie tradycye Rzymu.
Fausta, należąca do rodu, znanego z cnót obywatelskich, zrozumiawszy znaczenie kultu Westy, przywiązała się do swojej bezbarwnej doli z uległością patryotki. I w niej, jak w Julianie Apostacie, w Flawianie i Symmachu, odżyła stara virtus romana, której Rzym zawdzięczał swoją wielkość.
Z chwilą, gdy obowiązek obywatelski wypełnił duszę Fausty, nawiedzały ją pokusy zmysłów rzadziej. Od czasu jednak do czasu budziła się w niej kobieta i dopominała się od dziewiczej kapłanki praw swoich ze zdwojoną gwałtownością.
Dziś poruszyła skarga nowicyuszki w jej sercu popioły spalonych snów wiosennych.
Byłyż te sny urocze już popiołami? Stłumiłaż duma pospołu z obowiązkiem w istocie wszystko, co zostało w kapłance Westy ludzkiego? Nie wróeąż nigdy owe słodkie mary, aby przypomnieć dziewicy, iż nie piła jeszcze z szumiącego kielicha miłości?
Fausta wpatrywała się w święty ogień szeroko otwartemi oczami. Zdawało się, że nie widzi nic oprócz migotliwego płomienia, który pochłaniał z żarłocznością głodnego zwierzęcia gałązki laurowe, ruchliwy, jak żmija.
Na dworze wstrząsał wicher jesienny coraz silniej konarami drzew i pędził przed sobą coraz gęstsze tumany zeschłych liści. Ilekroć go marmurowe filary, otaczające świątynię zewsząd, powstrzymały w rozpędzie, skręcał nagle i rzucał się ze wściekłością na ogród.
Fausta otuliła się płaszczem szczelniej. Jednostajny szum, który przenikał ściany i cichy łopot płomienia działały na nią, jak narkotyk. Powoli osuwała się jej głowa na tylne wysłanie krzesła, zamykały się powieki, opadały ręce bezwładnie na łono.
Pracowna prządka, złotoskrzydlna wyobraźnia, zaczęła się do niej ostrożnie skradać. Przypomniała jej nasamprzód lata, spędzone w domu wuja, niańkę, która ją zabawiała lalkami, towarzyszki, strojące się w ślubne welony starszych sióstr, chłopczyków, przenoszących dziewczynki przez próg domu. I ją, maleńką Faustę, pochwycił kiedyś synek Flawiana w objęcia i umieścił w kurniku, gdzie sobie zbudował pałac z odłamków cegieł gabińskich. „Ty jesteś moją żoną, ja twoim mężem” — wołało swawolne dziecko.
Fausta uśmiechnęła się z rozkoszą do tych wspomnień niewinnych.
A prządka pracowała dalej.
I znów, jak kiedyś, jak w pierwszych latach jej kapłaństwa, przesuwali się przed okiem jej duszy urodziwi młodzieńcy, z odwagą na orłem obliczu, z wawrzynem zwycięzców na czole. Jeden z nich najpiękniejszy, najdzielniejszy, zbliżył się do niej, zgiął kolana i szeptał dziwnie melodyjne słowa. Bujne, jasne włosy spadały w puklach na jego ramiona, czarne, płomienne oczy świeciły na tle śniadej twarzy.
Już nachylił się, by ją w gorącym objąć uścisku.
Fausta wyprostowała się nagle w krześle, przetarła oczy i wyciągnęła przed siebie ręce, jakby kogoś odpychała. Bo tym urodziwym młodzieńcem był Fabricyusz, wróg jej wiary i narodu.
Nie po raz pierwszy mącił obraz tego nienawistnego Galilejczyka jej spokój. Szedł on za nią od pewnego czasu z uporem wyrzutu sumienia, wciskał się do jej snów nocnych i myśli dziennych.
Dlaczego postawiło Przeznaczenie właśnie jego na drodze jej grzesznych marzeń? — pytała się Fausta niejednokrotnie. Wszakże tylko nienawiść mogła patryotka rzymska czuć do wyznawcy zabobonu wschodniego. Czyby ją bogowie chcieli doświadczyć?
Fausta podniosła oczy do posągu Westy.
— Uwolń mnie od tej mary, o przeczysta! — prosiła.
Jakiś szelest odezwał się za drzwiami. Fauście zdawało się, że słyszy ostrożne kroki ludzkie. Było to niezawodnie złudzenie... Nowa kapłanka zluzuje ją dopiero po wschodzie słońca, zaś służba nie ośmieliłaby się zbliżyć do przybytku bogini bez wyraźnego rozkazu pani.
— Weź z przed oczu moich tę pokusę — modliła się Fausta — i zniszcz w sercu mojem resztki tęsknot dziewiczych. Niech mi pożądania nieczyste nie uprzykrzają służby twojej, o boska!
Za drzwiami znów coś zaszeleściło. Ktoś chodził w przedsionku.
Fausta obejrzała się zdziwiona. Czy by nowicyuszka wróciła?
Przechyliła się i słuchała... Szmer ustał...
To rzuca niezawodnie wicher liście na wschody i naśladuje chód ludzki...
Fausta oparła głowę na dłoni i pogrążyła się w zadumie.
Ta biedna dziewczyna skarżyła się słusznie, gdy nazwała obowiązek twardym i zimnym. Wszakże i ją, Rzymiankę dawnego obyczaju, wpatrzoną w świetlane wzory przeszłości, uciskał nieraz i ziębił urząd kapłanki Westy. Śmiertelnik nie jest bogiem. Trudno mu wytrzymać długo na chłodnych wyżynach poświęcenia. Gdyby ojczyzna zażądała od niej życia, oddałaby je bez namysłu, lecz ciągła walka z naturą ludzką nużyła ją niesłychanie. Łatwiej zginąć odważnie na polu bitwy, aniżeli opierać się przez szereg lat pokusom krwi.
Powtórnie zasunęły się powieki Fausty.
Grzeszne widziadła są jedyną okrasą smutnej doli kobiety, wydziedziczonej z uciech tego świata. Jeżeli trzeba za nie pokutować, to opłaca je dziewica Westy dostatecznie samotnością lat wiosennych i dojrzałych.
Tak przekonywał Faustę człowiek pospolity, usiłujący podkopać w niej kapłankę i patryotkę.
Marzenie — to jeszcze nie czyn, pragnienie miłości, to jeszcze nie miłość. A zresztą... I bogowie upajają się rozkoszą ziemi.
I znów podsuwała zdradziecka prządka Fauście pożądane przez każde serce niewieście widziadła. I znów zbliżył się do niej kochanek, łamał jej opór, naginał wolę. Jasne włosy spadały w puklach na jego ramiona, a ona pieściła te włosy.
Teraz nie omylił jej słuch... Ktoś stąpał rzeczywiście po wschodach... otworzył drzwi...
Fausta podniosła głowę i oddech zamarł jej w piersiach... Na progu świątyni stał Fabricyusz. Cieńźe to jego lub twór jej wyobraźni?
To był on, żywe wcielenie tego, którego widziała przed chwilą w śnie rozkosznym. Odrzucił z głowy kaptur płaszcza, przypadł do niej, zgiął kolana i mówił szybko, dyszącym głosem namiętności.
— Nienawiść i przesądy całych wieków oddzielają mnie od ciebie górą nieprzebytą, ale dla miłości mojej nie ma gór nieprzebytych, zemsty twoich bogów, kary twojego narodu, hańby i śmierci. Miłość moja pójdzie za tobą przez góry i morza, zdusi przesądy i groźby, jak zawistne gadziny, zdepcze wszystkie przeszkody i ogarnie cię takim płomieniem, iż się w nim twoje dumne serce roztopi i zleje z mojem. Fausto, ja ciebie kocham. Kocham cię, jak nic na ziemi, więcej od sławy żołnierza, od obowiązku sługi cesarskiego, od pamięci matki. Ty jesteś duszą mojego ciała, krwią mojego serca, pierwszą i ostatnią, jedyną myślą moją. Twój obraz idzie przedemną w dzień, kołysze mnie do snu wieczorem, mieszka we mnie w nocy. Bez ciebie zmienią się dla mnie woda i powietrze w truciznę. O, Fausto, Fausto!..
Rzucił się twarzą na posadzkę i zmiatał włosami proch z pod jej stóp.
— Kochaj mnie, bądź moją! — szeptał.
Ona zapomniała w tej chwili, że wróg Rzymu i Galilejczyk obraża w niej swoją miłością patryotkę rzymską i kapłankę Westy. Widziała przed sobą tylko wcielenie swoich marzeń, ukochany twór wyobraźni, któremu zagraża wielkie niebezpieczeństwo.
Stała się rzecz niesłychana. Mężczyzna ośmielił się wtargnąć w porze nocnej do przybytku Westy, niepomny okrucieństwa prawa.
— Wyjdź ztąd, wyjdź, nieszczęsny! — zawołała pobladłemi ustami. — Opuść natychmiast to straszne miejsce, które śmierć hańbiąca okrąża. Miej litość nad sobą!
On podniósł do niej ręce i mówił dalej:
— Niech obawa o mnie nie zatrważa twojego serca. Oko i ucho wiernego sługi bronią mnie przed nagłą napaścią. Nikt nam nie przeszkodzi. Od kilku tygodni szukałem sposobności, aby się do ciebie zbliżyć, lecz twoja suknia kapłańska stoi między mną a tobą, jak smok z paszczą ognistą. Rzuć tę suknię nienawistną, która cię pozbawiła swobody, rzuć to smutne więzienie, w którem młodość twoja zwiędnie przedwcześnie, rzuć te spróchniałe przesądy rzymskie, albowiem ostatnia ich godzina już wybiła. W objęciach moich czeka cię życie, szczęście, rozkosz i wiara prawdziwa wiara nowych ludów, przeznaczonych przez Boga do panowania nad światem. Pójdź ze mną! Nad modremi wodami morza Śródziemnego uścielę dla ciebie takie gniazdko, iż ci go najwięcej ukochane niewiasty będą zazdrościły i służyć ci będę z uległością najwierniejszego niewolnika.
Dotknął spieczonemi wargami stóp Fausty, ale ona podniosła się szybkim ruchem z krzesła i cofnęła się za ołtarz.
Już oprzytomniała.
Przez pewien czas stała blada, drżąca, zdumiona tem, co ją przed chwilą czarowało.
Prawdaż to? Barbarzyniec ośmielił się zdeptać najświętszy zakaz Rzymu, przekroczył próg przybytku bogini czystości i znieważył ją, kapłankę tej bogini, oświadczynami miłosnemi. A ona, Fausta Auzonia, najgorliwsza ze służebnic Westy, słuchała jego grzesznej mowy bez oporu?
Jakże się to stać mogło? Opętałyżby ją demony galilejskie, czyhające na cnoty Rzymianek?
Ciemny rumieniec wstydu oblał twarz Fausty. Wyprostowała się, wyciągnęła rękę w stronę drzwi i rzekła:
— Zbyt długo obrażało twoje zuchwalstwo moją cześć kapłańską. Oddal się, jeśli nie chcesz, abym zadęła w tubę trwogi. Krwi twojej nie pożądam.
Fabricyusz, który się zerwał z kolan, pożerał ją błyszczącemi oczami. Wyniosła, dumna, z rumieńcem na twarzy, z falującemi ze wzruszenia piersiami, była tak piękna, że nie mógł od niej oderwać wzroku. Patrzył na nią, jak na obraz cudowny i modlił się, jak do cudownego obrazu.
— Zmiłuj się nademną, najdroższa, najukochańsza! — prosił, pochyliwszy głowę spójrz na mnie łaskawie, aby mi trud życia był snem rozkosznym. Nie obraża, kto ubóstwia. A ja ciebie ubóstwiam, czczę bez miary.
Chciwem uchem ssała kobieta w Fauście te słowa kuszące. Nikt jeszcze nie przemawiał do niej w sposób podobny. Ale kapłanka Westy nie miała prawa do słabości.
Pochwyciła srebrną tubę, leżącą na stopniach ołtarza i odparła:
— Krew twoja spadnie na twoje sumienie!
Chciała wybiedz tajnemi drzwiami, które prowadziły na kurytarz świątyni, lecz Fabricyusz zastąpił jej drogę.
— Krew moja zmiesza się z twoją — rzekł, wydobywając z pod płaszcza miecz — zanim cię służba uwolni z moich objęć. Nie drażnij mojej gwałtowności, jeśli nie chcesz, by Rzym miał jutro niezwykłe widowisko. Dwa trupy, twój i mój, spoczną obok siebie w uścisku miłosnym w obliczu waszej bogini czystości.
Fausta spojrzała na niego przerażona. Byłżeby on zdolny do czynu tak okropnego? — pytał jej wzrok osłupiały. Gdyby zabił siebie i ją, poszłaby za nią w krainy cieniów klątwa narodu rzymskiego. Umarli nie mogą dowieść swojej niewinności. Nikłby nie uwierzył, że Fabricyusz podniósł na nią rękę bez jej przyzwolenia. Kochała go, wyznaczyła mu schadzkę i odebrali sobie razem życie — zawyrokowałaby złość ludzka.
Groźba hańby pośmiertnej była dla Fausty tak straszna, że odebrała jej członkom władzę.
Ten barbarzyniec zabije ją i siebie... Zdradzała to chmura, zbierająca się na jego czole i błyskawice, zapalające się w jego źrenicach.
Wojewoda mówił dalej:
— Gwałcąc z miłości dla ciebie wasze prawa, wiedziałem, na co się narażam i przygotowałem się nawet na szaleństwo. Postąpiłem nierozważnie, ale moja tęsknota była silniejszą od rozumu. Oko moje pragnęło twojego widoku, ucho twojego głosu, dusza twojego uśmiechu. Przeto stałem się głuchy na przestrogi rozwagi i przyszedłem do ciebie, żeby ci powiedzieć, iż jesteś mi droższą nad wszystko, co dotąd uwielbiałem. Możesz mnie od siebie odtrącić, lecz shańbić się nie pozwolę. Jeżeli mi przeznaczono zginąć śmiercią niesławną, podzielisz ty ze mną tę dolę niewolniczą.
Fausta ochłonęła z przerażenia. Ten barbarzyniec groził jej hańbą i chciał ją zmusić do powolności?...
Zakipiał w niej gniew. Nie byłożby wyjścia z tej matni?
Obejrzała się dokoła... Na ścianie wisiał święty puklerz i miecz Juliusza Cezara.
Zanim się Fabricyusz domyślił, co chce uczynić, zerwała ze ściany miecz i puklerz i stanęła uzbrojona przy ołtarzu.
Zabić możesz mnie — zawołała lecz hańba nie pójdzie za mną do grobowca Auzoniów. Będę się broniła z rozpaczą gladyatora, by lud mój wiedział, że uległam przemocy. Zbliż się, jeśli twoja wiara pozwala przelać krew kobiety.
Uderzyła celniej, aniżeli się spodziewała.
Fabricyusz zbladł, słowa bowiem Fausty przypomniały mu Boga dobroci i cierpliwości. Szatan, czyhający na jego duszę, odebrał mu rozum, aby go zgubić.
— Nie śmierci twojej pożądam — odezwał się głosem smutnym — lecz miłości. Nie opieraj się szczęściu, Fausto, albowiem kwiat szczęścia kwitnie tylko raz w życiu.
— Dla mnie nie zakwitnie ten kwiat nigdy — odparła Fausta — przeto zwróć myśli swoje w inną stronę. Tyle niewiast stworzyli bogowie.
— Fausto, Fausto! — błagał znów Fabricyusz.
— Oddal się, oddal...
— Nie opuszczę cię bez słowa nadziei...
— Nadzieja twoja znieważa kapłankę.
— Kapłaństwo twoje może się skończyć jutro, pojutrze...
— Skończy się ono tylko z mojem ostatniem tchnieniem.
Ktoś stuknął trzy razy do drzwi.
Fabricyusz zakrył głowę kapturem.
— Odchodzę — rzekł — ale spotkamy się wkrótce w innem miejscu. Zdala od tej jaskini zabobonów pogańskich przebudzi się w tobie serce kobiety i ulegnie miłości mojej.
— Prędzej pochłonie mnie ten święty ogień, aniżeli się twoje grzeszne nadzieje spełnią — odparła Fausta.
Przez odemknięte drzwi wtargnął po raz wtóry prąd zimnego powietrza, dmuchnął na ołtarz i rozwiał płomień, który otoczył Faustę płaszczem ognistym.
— Nie wywołuj gniewu zawistnych demonów — zawołał Fabricyusz.
Stukanie powtórzyło się, szybsze, mocniejsze.
Ujął miecz w prawicę i wybiegł ze świątyni.
Kiedy się szelest jego kroków oddalił, upadła Fausta na krzesło i opuściła głowę na piersi. To, co się stało, było tak niezwykłe, iż potrzebowała dłuższego czasu, zanim ochłonęła z wrażenia. Galilejczyk, oświadczający nocą w przybytku Westy miłość swoją kapłance... Takiego wypadku nie zapisała jeszcze historya w księgach Rzymu.
Obowiązkiem jej było zanieść na Fabricyusza skargę do arcykapłana i senatu. Patryotów rzymskich nie powstrzymałoby stanowisko wojewody od zastosowania do niego surowości prawa. Flawianus i Symmachus oddaliby go bez wahania na pastwę obrażonych tłumów, zadowoleni, że pozbywają się niewygodnego intruza.
Pod tym względem nie miała żadnych wątpliwości. Zanim słońce jutrzejsze zajdzie, rozniosą psy kości Fabricyusza na Polu Hańby.
Ciałem Fausty wstrząsnął dreszcz. Wyobraźnia pokazała jej głowę, rozbitą przez kata drągiem żelaznym tę samą głowę, którą ona pieściła w chwilach słabości niewieściej. Głodne kruki szarpałyby usta — te same usta, które ją czarowały słodką mową miłości.
Fausta ukryła twarz w dłoniach i szeptała:
— Nie... nie... niech żyje... Niech mnie jego cień nie przeklina w królestwie Plutona. — Jego śmierć okrutna wyrzuciłaby moje prochy z grobowca Auzoniów...
A jednak było jej obowiązkiem ukarać wroga ludu rzymskiego. Kapłanka powinna bronić przybytku Westy przed skalaniem, zaś patryotka grzeszyła ciężko, litując się nad gorliwym sługą chrześciańskich imperatorów.
Duma patrycyuszki i obowiązek kapłanki staczały w Fauście zacięty bój z sercem kobiety.
Jeżeli Fausta Auzonia, która była dotąd chlubą dziewic Westy, ulegnie podszeptom samolubstwa niewieściego wyrzucał jej głos obowiązku to któż będzie stał na straży tradycyj rzymskich, zagrożonych przez zabobon wschodu? Rzymiance nie wolno mieć serca kobiety w chwili ciężkiej dla ojczyzny.
A serce kobiety przekonywało:
— Ten odważny żołnierz naraził dla ciebie cześć swoją i życie. Nienawiści nie złożył u stóp twoich, lecz miłość, najrozkoszniejszy sen, najgorętsze pragnienie niewiasty. Któraż z cór wilczego plemienia nie chciałaby być tak namiętnie kochaną i pożądaną? Miłość nie znieważa nigdy kobiety. Nie płać mu srogością za uczucie, którego sami bogowie zazdroszczą śmiertelnikom.
Miotana burzą wewnętrzną, rzuciła się Fausta na stopnie ołtarza:
— Nie mogę... nie mogę... — mówiła. — Swoje lata młode oddam bez oporu ojczyźnie, gdy ich ona odemnie zażąda, ale on niech żyje... Jeżeli grzeszę, spuść na mnie rękę kamienną, o, przeczysta, i zgruchocz to podłe ciało, trawione jeszcze pożądaniami ludzkiemi. Nie mogę płacić okrucieństwem za miłość... kobietą jestem... Własne marzenia poświęcę, zdepczę w sobie serce, złożonej przysięgi dochowam, lecz niech się jego głowa nie wala na Polu Hańby sponiewierana przez motłoch.
Pierś Fausty podnosiło ciche łkanie.
— Przebacz mi, niepokalana! — modliła się, wyciągnąwszy ręce do posągu Westy. — Wszakże skarżę się tylko tobie.
Fabricyusz, wybiegłszy ze świątyni, skinął na Teodoryka, który stał na straży. Przypadli obaj do ziemi i zaczołgali się do najbliższego drzewa.
Gdy ich gruby pień dębu zasłonił, zapytał wojewoda szeptem:
Czy słyszałeś jaki szelest podejrzany?
— W tem strasznem miejscu jęczy coś ciągle i płacze i szumi — odszepnął Teodoryk — jak gdyby się drzewa i kamienie skarżyły demonom pogańskim na nasze zuchwalstwo. O, panie, dlaczego upodobaliście sobie tę bladą kapłankę? Ona jest własnością bogów, a z bogami nie walczyć człowiekowi. Wolałbym spać na polu bitwy, wpośród tysięcy trupów, aniżeli przepędzić jedną noc w tym ogrodzie.
— Jeśli nie przestaniesz zawodzić, jak stara niewiasta, upatrująca wszędzie strachy, odeślę cię do naszych lasów. Czas już na ciebie kołysać wnuki.
Rzekłszy to, podniósł się wojewoda i oddalił się szybko wzdłuż szpaleru mirtowego. Pod murem ogrodu zatrzymał się i rozkazał:
— Sztylet w zęby! Nieszczęśliwy, któregoby los postawił na naszej drodze, niech nas widzi po raz ostatni na tej ziemi.
Teodoryk mruknął coś pod nosem, wdrapał się na mur i nasłuchiwał.
— Ulica pusta — szepnął po jakimś czasie.
Ulica nie była pusta. Kiedy wojewoda i Teodoryk zniknęli w cieniach nocy, odczepiła się od ściany jednego z domów, stojących naprzeciwko ogrodu westalek, ciemna postać i zaśmiała się zcicha.
— Jesteś odważny, znakomity wojewodo — mówił szpieg do siebie — ale twój pokorny sługa nie byłby wychowańcem greckiej mądrości, gdyby nie wycisnął z twojej odwagi mająteczku dla siebie. Za miłość do dziewicy Westy trzeba drogo płacić.
Był to Simonides.