Ostatnia miłość/VIII
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Ostatnia miłość |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Księgarnia J. J. Okońskiego |
Data wyd. | 1868 |
Druk | Drukarnia Gazety Polskiéj |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Wieczór był dość późny. W dużym ogrodzie w D*** zaległa cisza; bawiący się świat tameczny odpoczywał snać dnia tego po licznych zabawach. Nawet od domu Hrabiny nie biegły odgłosy muzyki i gwaru; wielka pani miała migrenę, i nie przyjmowała nikogo.
W mieszkaniu pani Różyńskiej i jej brata cicho było także; z okien ich błyskało światło rzucając smugi bladych promieni na gałęzie powoju oplatającego balkon.
W małym i zamkniętym ze wszech stron pokoju siedział z książką w ręku Henryk, i chwilami odrywał się od czytania, słuchając dźwięków fortepjanu i stłumionego głosu kobiety śpiewającej w sąsiednim saloniku.
Nagle śród ciszy, turkot kół dał się słyszeć na dziedzińcu, otworzyły się drzwi i stanął w nich pan Rawicki. Żywo powstał Henryk podchodząc do przyjaciela i podając mu obie ręce rzekł.
— Wiedziałem że przyjedziesz!
Pan Stefan w milczeniu uścisnął mu dłonie, przeszedł pokój kilka razy i nakoniec stanął przy stoliku naprzeciw Henryka. Chwil kilka milcząc patrzył na twarz młodego człowieka, aż wyciągnął do niego rękę mówiąc głosem stłumionym lekkiem wzruszeniem.
— Dziękuję ci Henryku, zrozumiałeś mię!
A potem dodał patrząc na drzwi zamknięte wiodące do saloniku z którego dochodziły ich tony muzyki: Twoja siostra — tam?
— Tam — odpowiedział zcicha Henryk.
Umilkli — a z saloniku przedzierały się ku nim smętne akordy fortepianu i półgłosem kobiety nucona, jakby chwilami zamyślenia przerywana niekiedy, i w rozlicznych powtarzająca się spadach smutna nuta Ukraińskiej pieśni.
Stefan pochylił głowę i stał pogrążony w głębokiem, wewnętrznem skupieniu; wreszcie postąpił ku drzwiom saloniku i otworzył je.
Henryk nie poszedł za nim.
W saloniku do którego wszedł Stefan, paliła się lampa na stole przed kanapą, z pod kolorowej zasłony osrebrzając duży bukiet kwiatów. Obok lampy leżała książka otwarta, a w koło niej rozrzucone nici różnobarwnych jedwabiów, paciorki, igły i inne drobiazgi do robót kobiecych. Przez otwarte drzwi od balkonu, na tle wieczornego cieniu widać było biały pas szumiącej Rotniczanki i skraj nieba o złotych gwiazdach, zapadający za ciemną gęstwinę drzew. W głębi saloniku, przy fortepjanie siedziała Regina jak zwykle w czarnej sukni; postać jej cała okryta była półcieniem, a tylko światło lampy oblewało srebrem twarz jej i czarne nad czołem warkocze. Nuty rozłożone na pulpicie instrumentu, zasłaniały przed panią Różyńską drzwi od pokoju jej brata; i choć usłyszała że się otwierają, nie przestała grać i nucić, sadząc że do saloniku wchodzi Henryk.
Wtem palce jej odskoczyły od klawiszów, lekki wykrzyk wyrwał się z ust i rumieniec nagłego wzruszenia przebiegł po jej twarzy — zobaczyła obok fortepjanu stojącego przed nią inżyniera. Pomimo słabego oświetlenia pokoju, rumieniec ten nie uszedł wzroku Stefana, i w oczach jego błysnęły dwie iskry wewnętrznej radości.
— Witam pana! rzekła powstając i podając Rawickiemu drżącą nieco rękę; niewiedziałam żeś pan wrócił do D***. Czy oddawna?
— Przyjechałem w tej chwili, odpowiedział inżynier — i oboje usiedli naprzeciw siebie pod światłem lampy.
— Ważne i pilne zapewne zajęcia musiały pana ztąd wywołać, mówiła Regina, kiedyś pan niechciał pożegnać najlepszych tutaj swoich przyjaciół. Miałam żal do pana — dodała z uśmiechem, ale teraz, gdyś pan wrócił, wszystko już naprawione.
— W życiu człowieka, odpowiedział Rawicki, bywają niekiedy okoliczności wytrącające go ze zwykłej kolei. Jednej z takich ja uległem, opuszczając nagle te miejsca. Nie potrzebuje pani mówić jak mi boleśnie było, żem niemógł jej pożegnać — tembardziej iż nie spodziewałem się wrócić tak prędko. Ale wiedziałem, że pani jesteś jedną z wyższych sercem i umysłem kobiet, że zatem nie weźmiesz mi za złe tego rozminięcia się z przepisami grzeczności.
— O, nie o grzeczność mi chodziło! zawołała Regina z lekkim żalem, sądząc że nie była zrozumianą.
— Co zaś do głębszych moich i poważniejszych usposobień względem pani i jej brata, przerwał Stefan, uważam panią tak wysoko, iż jestem pewny że i bez długich frazesów z mojej strony pani już wie jakiemi one są.
Przez chwilę milczeli oboje.
— Jakże pan czas przepędzał w bardzo samotnej podobno okolicy? ozwała się znowu Regina.
— Miałem tam wiele pracy, odrzekł Stefan. Przybywając na to miejsce gdzie ma się budować stacja kolei żelaznej, znalazłem linję drogi trochę nietrafnie wytkniętą przez moich kolegów, którzy zapewne w skutek pośpiechu a ztąd zbytku pracy, błąd ten popełnili. Otóż staraliśmy się razem go poprawić, bo chodziło o skrócenie linji o całą wiorstę i uniknienie kosztownego przekopu. Roboty te zajmowały mię przez dni kilka od rana do wieczora. Pani która sama lubisz pracę, wiesz zapewne jak ona skraca i uprzyjemnia czas, tembardziej jeśli z nią wiąże się myśl ogólnego dobra. Wszakże najprzyjemniejszym mi był dzisiejszy ranek przepędzony na czytaniu.
Rawicki mówił to wszystko całkiem spokojnie i obojętnie, w końcu z uśmiechem dodał.
— Nigdybyś pani nie zgadła, jakiego rodzaju utwór zajął mi dzisiejszy ranek!
Regina patrzyła na niego nieco zdziwiona.
— Sadząc z mojego zawodu i umysłowych upodobań przypuszczasz pani zapewne, iż był to jaki uczony traktat o napływowych i wulkanicznych pokładach ziemi, albo rozprawa o kwadraturze koła; albo już przynajmniej rozmyślania jakiego ekonomisty nad sposobami rozszerzenia dobrobytu ludzkości. Otóż im dłużej żyję, tem więcej się przekonywam że człowiek nie może nigdy stanowczo powiedzieć, iż jest cokolwiek na świecie poza obrębem skłonności jego serca i myśli. Okoliczności naginają nas różnie, mimo że w końcu z pomocą energji, stajemy się ich panami. Tak i ja, z całą powagą moich usposobień, od wschodu słońca do południa, bez przerwy i z najżywszem zajęciem czytałem — cóż? historję serca kobiety.
— Nie widzę, odrzekła Regina w czemby czytanie takie mogło się sprzeciwiać powadze usposobień i zamiłowań pana. Serce kobiety jest sercem człowieka; a cóż może być ciekawszego na ziemi jak badanie owych tajnych głębi ludzkich, gdzie — jeśli mam użyć wyrażeń ulubionej nauki pana, na lekkich warstwach lśniących krzemyków młodości, wznoszą się wulkaniczne pokłady cierpień dojrzałego wieku; gdzie pod powierzchnią spokojną i twardą na pozór jak skała granitu, odbywa się ciągły ruch śmierci i odżywania, niby historja tych miljonów istot, które żyją i kamienieją w tajemniczych głębiach ziemi i morza. W jakimże rodzaju jest utwór, który tak mocno zajął pana? jestże to jeden z najnowszych romansów, których wiele mamy teraz? Wszakże dziwiłabym się gdyby tak było; bo dla wzbudzenia żywego zajęcia trzeba prawdy — a w romansach...
— Tak pani, przerwał pan Rawicki, rzecz ta właśnie dla tego mię tak żywo zajęła, że osnuta jest na prawdzie; treść ma wziętą z życia. Jestto niejako psychologiczne studjum nad kobietą. Opowiem je pani w krótkich wyrazach — bo jak pani widzi, nie jestem zdolny w tej chwili o niczem innem rozmawiać.
— Ciekawa ta historja, mówił dalej i całkiem spokojnie pan Rawicki — przenosi czytelnika na Wołyń, do ślicznego pałacyku stojącego nad jeziorem, otoczonego szerokiemi ogrodami, pełnego zwierciadeł, obrazów i miękkich kobierców. W tym na pozór raju ziemskim, ukazuje się bardzo młoda kobieta, żona właściciela tych wszystkich cudów. Ma ona lat siedmnaście, jest bardzo piękną, posiada w sobie zarody wszystkiego co dobre — ale dusza jej śpi. Wychowano ją świetnie ale nie gruntownie; nie nauczono jej poznawać siebie ani dróg życia. Mężem jej jest człowiek o zimnem sercu i ciasnej głowie, żyjący bez idei, bez celu, bez pracy — jeden z ludzi który liczy życie na obiady, trzy części swojej egzystencji przepędza śpiąc, a czwartą ziewając. Dla czego ci ludzie połączyli się z sobą? Ona rozmarzona, pragnąca miłości dziewczyna, uniosła się ślepym pociągiem, poddała się wrażeniu jakie wywarła na niej fizyczna piękność mężczyzny; on ożenił się z nią bo była piękną, podobał mu się jej wzrost i cera i zapragnął dogodzić swojej zachciance aby rozerwać się wśród monotonji głupiego życia.
O tym ścisłym i pięknym związku jaki daje dwojgu ludziom spójnia duchowa, o wspólności myśli i dążeń, żadne z nich nie myślało. Połączył ich ślepy instynkt, któremu w sercu dziewczyny towarzyszyło szlachetniejsze uczucie; bezwzględna ufność w tego kogo ukochała. Pobrali się — i tu początek dramatu. Dusza mężczyzny jak wprzódy śpi dalej w swojej kamiennej i mglistej powłoce; dusza kobiety stopniami poczyna się budzić i rozwijać. Myśl jej zaczyna pracować; szerokie widnokręgi odkrywają się przed nią, poznaje całą wielkość i godność natury ludzkiej i sama chce się wznosić do tych szczytów. Stopniami, powoli poznaje nicość człowieka, z którym złączyła życie. Wielki to ból! zaczyna więc bardzo cierpieć. Z drugiej strony jeziora nad którym stoi pałac, pod lasem bieleje mały dworek; w nim mieszka cicha i zgodna rodzina złożona z dwojga młodych ludzi i dziecka o jasnych włosach....
— Panie Rawicki! zawołała Regina, która słuchając zrazu z zajęciem, coraz więcej stawała się wzruszoną i niespokojną; panie Rawicki! jaki jest tytuł książki, o której pan mi mówisz?
— To nie książka pani, zawsze z równym spokojem odrzekł inżynier; to rękopis kobiecy, mały zeszyt białego papieru.
Regina wpatrzyła się w jego twarz z wyrazem niewymownego i pełnego niepokoju zadziwienia.
— Otóż pani, mówił znowu pan Stefan, młoda właścicielka pałacu trafem zaprzyjaźniła się z rodziną mieszkającą w dworku za jeziorem. Ujrzała w niej obraz domowego szczęścia, a co więcej ujrzała wcielenie wzniosłej idei rodzinnej i całej świętości jej wtedy, gdy ona jest wsparta na głębokiej i bezgranicznej miłości, ufności w ukochaną osobę. Obok pełnego pracy i cichego szczęścia życia tych ludzi, życie jej własne wydało się jej takiem pustem i biednem, że przyrównywała się do żebraczki choć rzucała w koło siebie złoto metalu; niemiała przy sobie serca, któremuby mogła okazać złoto swoich uczuć i myśli...
Regina była bardzo blada.
— Przez rok cały, mówił jeszcze z niewzruszonym spokojem pan Rawicki, smutna i młoda pani z pałacu codziennie odwiedzała sąsiedzki dworek, jadąc w koło jeziora na bystrym, czarnym koniu.
— Panie Rawicki! przerwała znowu Regina bardzo cichym głosem, zkąd pan miałeś ten rękopis?
— Znalazłem go pani wypadkiem między papierami rodziny Tarnowskich.
W tej chwili wzruszył się nieco niezachwiany spokój Stefana i przy wymawianiu ostatnich wyrazów głos jego lekko zadrżał.
Pani Różyńska powstała z siedzenia jakby niezależną od niej mocą podrzucona; była bardzo blada — ręką oparła się o stół. Parę razy otworzyła usta jakby chciała coś mówić — ale wzrok jej spotkał się z przenikliwem, przywiązanem do jej twarzy spojrzeniem Rawickiego. Szybkim ruchem zakryła twarz obiema dłoniami, postąpiła kilka kroków i stanęła wsparta o ścianę w otwartych drzwiach balkonu.
Stefan w milczeniu patrzył na nią przez chwilę; wreszcie powstał także i obok niej stanął.
— Pani znasz historję tej kobiety, rzekł — czy możesz mi więc powiedzieć jej koniec?
Regina stała ciągle z zakrytą rękami twarzą.
— Możeszże mi pani powiedzieć, pytał znowu Stefan — czy ta kobieta dziś jest wolną, czy jeszcze związaną? czy ma prawo rozporządzać życiem swojem, i połączyć je z życiem człowieka któregoby wybrała?
Na to pytanie Regina odkryła twarz, skrzyżowała ręce na piersi, i w milczeniu patrzyła na Stefana — aż wreszcie wyrzekła stanowczym głosem:
— Tak, jestem wolną.
Twarz Rawickiego nie zmieniła się; bardzo wprawne tylko oko mogłoby w oczach jego dojrzeć znowu dwie iskry radości.
— W rok po wyjeździe moim z Różanny, mówiła Regina cichym ale pewnym głosem — brat mój przywiózł mi z Rzymu wolność, to jest rozwód.
Umilkła znowu, i schyliła głowę jakby pod ciężarem wyrzeczonego wyrazu. Ale po chwili podniosła czoło, i pełnym godności głosem, coraz bardziej ożywiając się, mówiła:
— Tak, jestem rozwódką. Jak widzisz więc pan noszę godność, której miano źle brzmi śród społeczności. Rozwódka, ma to być zawsze kobieta nierozumiejąca idei rodzinnej i rzucająca na nią wzgardę. Ma to być kobieta, która depce i lekceważy najświętsze na ziemi związki; której głowa pełna jest grzesznych myśli, a serce lekkich lub nizkich uczuć. Świat przywiązuje się do wyrazów, i bezwględny na różne odcienia istnień i serc ludzkich, daje stanowcze jak wyrok śmierci, słowa potępienia. Jam zgrzeszyła za młodu, to prawda; zgrzeszyłam dając się uwieść ślepemu instynktowi, zgrzeszyłam dziecinnem rozmarzeniem i nierozwagą. Ale gdy spojrzę w owe młode lata moje, w obec najstraszniejszego sędziego, bo w obec własnego sumienia, grzech ten błędem tylko nazwać mogę. Mima wyklętego miana jakie noszę, czuję, że jak ta najpromienniejsza gwiazda jasno w tej chwili świeci, tak w sercu mojem niby słońce przejasne i bez skazy, jaśnieje śród czci najwyższej ta idea, której moje położenie pozornie zaprzeczenie rzuca...
Chciała mówić więcej, ale głos jej zadrżał w najwyższem wzruszeniu, i rozpłynął się szeptem, niby pochłonięty wewnętrznemi łzami.
Pan Rawicki ujął jej obie ręce, i rzekł głosem stanowczym:
— Wierzę.
W tym jednym wyrazie zamknął cały świat uczucia i myśli. Nie wypuszczał ze swoich dłoni rąk Reginy, i po chwili milczenia mówił znowu:
— Teraz gdyś mi pani powiedziała wszystko, posłuchaj mię z kolei; posłuchaj słów o których niedawno jeszcze sądziłem, że nigdy już na usta moje nie przyjdą. Cierpiałaś pani, cierpisz i pragniesz szczęścia — i jam go zapragnął w całej pełni i potędze jego. Spytasz mię pani, czym go nigdy nie zdobył dotychczas? I owszem, bywałem w życiu szczęśliwy — szczęśliwy rozkoszą pracy, zacnością czynu. Mimo wszelkie troski i trudy, mimo wszelkie cierpienia — wypływałem zawsze na szczęśliwe brzegi, choć szczęśliwe tylko względnie. Kiedy przebiegam myślą życie moje od lat młodzieńczych, w których miałem oczy na świat i ludzi zamknięte, a nikogo ktoby mi je otworzył; w których umysł mój w ciasnym tłukł się obrębie i sam szranki swoje rozszerzać musiał; w których byłem ciemny, nieznany i biedny w całem słowa tego znaczeniu — i gdy porównywam się dziś z tem czem byłem niegdyś, gdy mierzę drogę przebytą i trudności niezmierne zwalczone — widzę, żem szczęśliwy! Inni w koło mnie legli — mniejsza że ciałem — ale legli umysłem i już nie powstali, tem mniej powstaną; a ja żyłem ciągle, ciąglem szedł, walczył, zwyciężał, ani razu przeciwnościami losu istotnie pokonany nie byłem. Aż nakoniec... zapragnąłem korony mojego życia... w tobie Regino! Miłość twoja, to brylantowy na tej koronie krzyż — sięgam po nią, ufny i z wiarą. Miałożby mię szczęście całego mojego życia opuścić? Wszak je wywalczałem zawsze, a i teraz walczyłem o nie — cierpieniem, smutkiem, pragnieniem. Kocham cię bardzo, całą potęgą męzkich a niezmarnowanych sił ducha i ciała; a dopóki w miłości tej nie zleje się twoja i moja myśl, twoje i moje uczucie — nie będzie ze mną końca, życie moje nie będzie dopełnionem. Więc mówię ci: niech moja droga i twoją będzie drogą — pójdźmy razem przez świat, wesprzyj się na mojem ramieniu z wiarą bez granic, i daj mi bezgraniczną słodycz twojej miłości. — Czy chcesz być moją? odpowiedz Regino!
Regina jak posąg nieruchoma stała ze splecionemi rękami, w dłoniach Rawickiego uwięzionemi. Im dłużej mówił tem więcej bladość jej znikała pod rumieńcem, który stopniowo wstępował na jej twarz; usta jej otworzyły się pod siłą przyśpieszonego oddechu, oczy zasłoniła mgła zamarzenia.
Gdy skończył mówić jeszcze chwilę jakąś patrzyła mu w twarz z nieopisanym wyrazem, aż powoli ugięły się pod nią kolana, z szelestem jedwabiu suknia jej opadła na posadzkę — a ona schylając nieco czoło cicho wyrzekła.
— Kocham cię!
Stefan podniósł ją, objął silnem ramieniem, i schylając się nad jej twarzą gorącym rumieńcem oblaną, rzekł głęboko wzruszonym głosem.
— Ty pierwsza moja i ostatnia!
O poeci całego świata! szumnemi ody lub żałośnemi jęki opiewajcie wszystkie cuda natury! mędrcy i badacze rozcinajcie ostrzem myśli wszystkie fibry człowieczej piersi i snujcie z nich nici uczonych teorji! Lecz o poeci i mędrcy, o wieszcze i myśliciele! ni słowem, ni okiem nie dotykajcie chwili, w której dwie istoty jednako silne duchem i ciałem, łączą się w uścisku nieskończonej miłości — chwili w której między spojonemi pocałunkiem ustami nie sama fizyczna drga rozkosz, ale z nią razem i po nad nią mocniejszy tchnie duch świadomy siebie, mądry a silny — i z bratnim łączący się duchem.
Niech nikt chwili takiej nie dotyka piórem, ni słowem, ni ścisłą rachubą krytycznego rozbioru; niech zapada zasłona i tajemnicą pokrywa obraz z którego tryska zdrój niepojętego życia. A ci którzy nie doznali nigdy podobnej chwili, niech smutnie sobie powiedzą jak u wrót rajskich Anioł wygnany:
Leć z gwiazdy na gwiazdę, od słońca do słońca,
W otchłani bezedna, w przestrzeni bez końca,
Gdzie wiszą na wiecznych zawiesiech;
I zrachuj ich wszystkie rozkosze, radości
I pomnóż przez lata, przez wieki wieczności,
Czem one przy chwilce w niebiesiech?
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Nazajutrz, około godziny dziesiątej zrana na dziedzińcu domu z balkonem niezwykły ruch panował. Furman pana Tarnowskiego starannie oglądał karetę wyciągniętą z wozowni; Hryhory majstrował cóś około kufrów powozowych wyraźnie urządzając je do podróży; czarnooka i rumiana subretka pani Różyńskiej przebiegała często dziedziniec, niosąc służbie rozporządzenia i zaglądając do karety. Niekiedy hoża dziewoja uśmiechała się do kozaczka pokazując białe ząbki, albo biegnąc ku gankowi domu nuciła.
W bramie stanął dwudziestoletni chłopak w czarnym tużurku, w białej kamizelce, na której błyszczał z podejrzanego złota łańcuszek, i w czapeczce na bakier. Stanął w bramie pogwizdując; ujął się rękami pod boki i począł się rozglądać po dziedzińcu. Na czole miał napisane że był lokajem; ale gdyby żył za Molijerowskich czasów, sławny komedjo-pisarz mógłby go wziąść za typ do swego Frontina — taka przebiegła chytrość malowała się w jego twarzy.
— Dzień dobry, panie Hryhory! odezwał się postępując ku służbie pana Tarnowskiego.
— Dzień dobry, panie Michale — obojętnie odpowiedział kozaczek stukając ciągle młotkiem.
— A co tam słychać?
— Nic nowego.
— Cóż tak się zwijacie?
— Zwyczajnie do podróży.
— Do podróży? zawołał lokaj siadając na jednym z kufrów, cóżto, wyjeżdżacie?
— A jutro!
— Hi, hi, hi, zaśmiał się lokaj, znać waszej pani sprzykrzyły się już wody i kąpiele. A może do mężulka zatęskniła, co?
— A piękna bo wasza pani, mówił dalej widząc że nie odbiera odpowiedzi — niech ją... Mój pan to tak dalibóg, i głowę za nią stracił — może będzie weselisko — co? Panie Hryhory? he? jak myślisz?
— Cóż to? waszeć i o mężu i o weselisku gadasz razem, z pod wąsa odezwał się furman.
— Albo ja tam wiem czy wasza pani ma męża, kiedy sama jeździ tylko z bratem? ot żebyście byli poczciwi ludziska, tobyście powiedzieli; he?
— A nam co do tego! obojętnie odpowiedział Hryhory.
— Ba! co do tego! Słuchaj, panie Hryhory, ja zaraz waści powiem co do tego. Mój pan nie skąpy ot, takby zaraz tu co i wpadło; he?
I znacząco pokazał swoją ogorzałą i podejrzanej czystości dłoń.
Hryhory podniósł na niego oczy, popatrzył mu w twarz z drwiącym wyrazem i spokojnie odpowiedział.
— Jak zapotrzebuję pieniędzy, to pójdę do pani albo do pana — to i dadzą; a do kieszeni waszego pana i do interessów naszych państwa nam nie trzeba zaglądać.
— W tej chwili z igłą i nićmi w ręku nadbiegła zwinna pokojówka.
— Dzień dobry pannie Handzi! rzekł lokaj powstając i galancko bawiąc się tombakowym łańcuszkiem.
— Dla kogo Handzia — a dla kogo nie Handzia! sarknęła dziewczyna wyjmując poduszkę z karety i oglądając odprute nieco pokrycie osłaniające kosztowny adamaszek.
— No, to dzień dobry panience, rzekł niezderutowany elegant przedpokojowy, z przymileniem zbliżając się i chcąc ująć rękę Handzi.
Dziewczyna nadstawiła igłę.
— Może to u was moda brać za rękę — u nas nie, odpowiedziała.
— Aj, aj! syknął lokaj i zaczął oglądać dłoń ukłutą ostrzem igły.
— Ha, ha, ha, zaśmieli się duetem furman i Hryhory.
— Jaka panienka gniewliwa! rzekł elegant oglądając ciągle swoją rękę, i zabierając się do odejścia.
— Cóż panie Hryhory, dodał zwracając się do kozaczka, może wypijemy strzemiennego, co? Tęgie piwko u Szmujły naprzeciwko. Hę?
— Niemam czasu, odpowiedział kozaczek.
Nowożytny Frontyn nasunął czapkę na uszy, spójrzał raz jeszcze na otaczających i widząc że nic nie wskóra, skierował się pogwizdując, ku bramie.
— Ot tak! krzyżyk na drogę — mruknął Hryhory.
— Bądź waszeć zdrów, zawołała z chychotem pokojówka, a pisuj na Berdyczew, tylko drobnemi literami! I wyciągnęła za odchodzącym rękę złożoną w wielce kompromitujący znak.
— Ha, ha, ha, ha, roześmiała się na całe gardło służba; oto zjadł mydła! ha, ha, ha, ha.
Furman wyprowadzał ze stajni parę parskających i okrytych szarem suknem koni wołając — ho! Sułtan, ho!
W tej chwili Henryk wyszedł na ganek i zawołał. — Hej dzieci, zwijajcie się a przygotujcie wszystko, tylko żwawo a dobrze; jutro o tej porze wyjeżdżamy.
— Wszystko gotowe, panie, choćby zaraz jechać, ozwały się trzy wesołe głosy.
Tymczasem, nowożytny Frontyn ze spuszczoną głową przeszedł część ulicy i wszedł do domu w którym mieszkał pan Wiewiórski.
W pokoju z dwoma oknami otwartemi na dziedziniec słodki Cherubin siedział przy stoliku zastawionym herbatą, ubrany w szlafrok z perskiej materji w wielkie pąsowe arabeski, i w bogato wyszywanych pantoflach. Naprzeciw niego także w negliżu, ale takim w jakim się wychodzi na ulicę, niedbale rozparty w fotelu palił cygaro hrabia August.
— Michałek wraca! zawołał pan Frycio, spostrzegłszy w bramie swojego lokaja.
Hrabia August udając obojętność poniósł do ust szklankę z herbatą.
— No, cóż Michałku, rzekł pan Wiewiórski do wchodzącego chłopaka, dowiedziałeś się — co?
— Djabła tam, proszę Jaśnie pana, markotnie odrzekł Frontyn; ci ludzie zakute mają gęby — a ta panna Hańdzia to czysta szczypawka! Tak ukłóła mię igłą...
— Gap jesteś, z niezadowoleniem wyrzekł p. Frycio; i nic a nic się nie dowiedziałeś?
— Owszem jaśnie panie, z chytrą miną odpowiedział lokaj, — dowiedziałem się że ci państwo jutro wyjeżdżają.
Pan Wiewiórski podskoczył na krześle tak żywo, że mu aż jeden pantofel spadł z nogi, a hrabia August oblał herbatą białą pikę swojej porannej kamizelki.
— C’est inimaginable! czy słyszysz hrabio, jutro wyjeżdżają!
— Mało mnie to obchodzi — odpowiedział wspaniały hrabia ocierając chusteczką plamy od rozlanej herbaty.
— No, naturalnie! miarkując się rzekł Frycio, cóż to nas może obchodzić! wszakże....
Wtem otworzyły się z łoskotem drzwi i wpadł do pokoju rosły, barczysty mężczyzna — rzucił czapkę na krzesło, laseczkę na podłogę i zawołał:
— Bonjour messieurs, dajcie mi herbaty a powiem wam nowinę.
— Jak się masz, Bryniu, odpowiedział gospodarz. Michałek, herbaty dla pana Bronisława! — Cóż tam za nowina?
— Ho, ho wielka nowina, ma foi, dobry ze mnie koleżka, że wam ją przynoszę — pracowałem dla was!
— I cóż tam takiego? z wysoka zapytał hrabia.
— Otoż widzicie panowie, mówił Brynio zasiadając przy stoliku i pijąc herbatę, wczoraj graliśmy w preferansa u Odzia, gdy na dziedziniec wjechała bryczka. Spojrzałem przez okno i zobaczyłem mego jak świat starego znajomego, Miecia Zagórskiego.
— Mais connu! zawołał pan Frycio — znam go także: kupiłem u niego raz na jarmarku czwórkę koni, ale djable mię oszukał!
— Ha, ha, ha, on zuch na to, ale sam dzielne ma konie — ma foi.
— Gdzież nowina? wtrącił niby obojętny hrabia.
— Zaraz powiem. Gdyśmy zobaczyli znajomego, bo i Odzio zna także Miecia, zaczął się pytać co słychać, czy wesoło się bawią, kto jest w tym roku, ile panien na wydaniu? Słowo po słowie, przyszło do tego żeśmy mu zaczęli mówić o pani Różyńskiej, śmiejąc się z tego larmoyanta Janusza, który był tam z nami, że w niej zakochany tak aż mu od łez oczy nabrzękły. Pani Różyńska! zawołał Miecio, piękna kobieta, ma foi — czy nie idzie za mąż?
Chórem spytaliśmy się czy ją zna? Otóż opowiedział nam, że bywał u jej męża Alfreda Różyńskiego na Wołyniu, polował z nim, grywał w karty i widywał ją często; że potem, ni z tego ni z owego pani Różyńska wyjechała od męża i rozwiodła się. Od czterech lat jest już rozwódką — i oto moja nowina!
— No, niezbyt ważna, obojętnie odrzekli dwaj słuchacze. Wszakże mimo tej pozornej ich obojętności, w czasie opowiadania Brynia drugi pantofel pana Wiewiórskiego odleciał gdzieś pod stół daleko, a biała kamizelka hrabiego Augusta poczerniła się popiołem spadającym z cygara.
— Oho! jakto nie ważne! zawołał Brynio; dla mnie pewno nie ważne — bo ja niemam żadnej pretensji do pani Różyńskiej — ale — dla innych... i figlarnie mrugał oczami patrząc na dwóch konkurentów Reginy.
— Ciekawa jednak rzecz czemu się ona rozwiodła? zaczął zamyślony pan Frycio.
— Miecio mówi, że nikt tego odgadnąć nie mógł.
— Pewno się w kim rozkochała.
— Miecio mówi że nie — i że mąż jej był dzielny człowiek — piękny podobno i bogaty.
— Konsyljarzu! konsyljarzu! zawołał pan Wiewiórski, ujrzawszy przez okno doktora idącego do pacjentów mieszkających na tym samym dziedzińcu.
Doktor spojrzał na okno.
— Dzień dobry, panie Wiewiórski, zawołał, a co to pan tak długo w negliżu.
— Proszę do nas doktorze, jest wielka nowina.
— Cóż tam za nowina? spytał doktór niedbale zbliżając się i stając pod oknem.
— Dowiadujemy się w tej chwili, mówił gospodarz, że pani Regina Różyńska jest rozwódką.
— Doprawdy! odrzekł medyk, dobra wieść dla jej adoratorów!
— A któżto jej adoratorowie? z lekką niechęcią spytał pan Frycio.
— A ja niewiem, ze zwykłym sobie lekko sarkastycznym tonem odpowiedział doktór — muszą jednak być, naprzykład ci, którzy uczą papugi wymawiać jej imię.
— Eh! docteur! to był prosty żart.
— Do widzenia, panie Wiewiórski.
— A revoir, konsyljarzu.
I odszedł konsyljarz ale tak jakoś zamyślony, że minął drzwi swoich pacjentów i dopiero w bramie przypomniał sobie gdzie miał iść. Wrócił powoli, ze schyloną głową — ale nie wszedł zaraz do pacjenta, a przez chwilę jakąś stał na jego ganku, machinalnie rysując coś laseczką na piasku. Czyżby się tak zamyślił o ilości i jakości kąpieli jakie miał przepisać choremu? Czy może z poza szklanek napełnionych mineralną wodą i flaszeczek z różnemi preparatami medycznemi — przed wyobraźnią jego zarysował się wymówiony przez Frycia wyraz: „rozwódka“ i tak mu myśl pochłonął, że doktór dwa arkusze papieru podarł u swego pacjenta nim zdołał bez omyłki zapisać receptę?
Brynio poszedł na śniadanie do Odzia i hrabia August żegnał p. Wiewiórskiego.
— Cóż hrabio, pójdziesz pewno pożegnać panią Różyńską? spytał p. Frycio.
— Sam niewiem, obojętnie odrzekł hrabia, wypadałoby zapewne... zajdę może na chwilkę; a pan?
— Ja?.. wolałbym nie iść — coś mi się niechce.... wszakże, nie wypada inaczej; będę też na chwilkę z pożegnaniem — ale wprzód zajdę do hrabiny.
Zaledwie drzwi się zamknęły za hrabią Augustem, pan Frycio zerwał się z krzesła i zawołał.
— Michałek! wiedeńską bonżurkę podaj — zaraz tylko!..
A sam zbliżył się do lustra, przed którym ustawiony był cały pułk słoiczków i flaszeczek z perfumami, pomadami, olejkami i t. d.
— A jaki krawat podać jaśnie panie? spytał Michałek.
— Pokaż wszystkie — wybiorę!
Lokaj rozłożył na stole krawaty przeróżnych barw — wązkie, szersze i najszersze; a było ich wszystkich trzydzieści i sześć.
— Jak myślisz Michałku, w którym mi najwięcej do twarzy?
— Jaśnie panu we wszystkich pięknie.
— Hm, ale w którym najpiękniej? ten bronzowy zaciemny, szafirowy nie idzie do koloru bonżurki; może zielony, co? Podaj bonżurkę!
Bonżurka była ciemno wiśniowa, zielony krawat pokazał się niestósownym. Jeden po drugim wszystkie trzydzieści sześć krawatów były przyłożone do bonżurki, obejrzane zbliska i zdaleka — nareszcie amarantowy odniósł zwycięztwo.
Nastąpił potem podobnyż przegląd dwunastu par bótów, kamaszków i półbucików błyszczących jak szkło i rzędem ustawionych przy ścianie — i zaledwie za godzinę pan Wiewiórski ubrany w wiśniową bonżurkę i amarantowy krawat, woniejący najczystszem millefleur — z rękawiczkami gorąco-żółtej barwy, trzymając w ręku chapeau claque, stanął przed lustrem i zwycięzko spojrzawszy na swoję postać pomyślał.
— N‘as-je pas l‘air d‘un Cherubin? poczem spojrzał na zegarek zawieszony na grubym łańcuchu i brzęczący mnóstwem breloków i szepnął.
— Dwunasta godzina — jeszcze wcześnie! pójdę naprzód do hrabiny — a do niej o pierwszej — c‘est le plus convenable.
I zaczął chodzić po swoim pokoju — a tak był zatopiony w myślach, że nie zważając na obecność Michałka szeptał niekiedy jakby powtarzając przed sobą lekcją, którą miał wydawać za chwilę.
— Pani! u nóg twych składam...
albo:
— O, pani! miej litość...
A dołączając giest do wyrazów, zginał lekko jedno kolano jakby miał przyklęknąć; ale za każdym razem spojrzawszy na niepewnej czystości podłogę, prostował się i chodził znowu naciągając włożone już na ręce rękawiczki i szepcąc.
W tej samej prawie chwili hrabia August stał w swojem mieszkaniu, przed dużem zwierciadłem — uroczyście też ubrany, z przyjemnością patrzył na swoję słuszną i w istocie piękną postać. Ręką błyszczącą brylantem, poprawił bogaty łańcuch zegarka; dwa pierścienie czarnych i lśniących włosów z zaniedbaniem opuścił na białe czoło; a naciągając białą rękawiczkę i ostatnie spojrzenie rzucając w lustro, pomyślał.
— Jak Apollo!
Spojrzał na zegarek i szepnął.
— Dwunasta! trochę zawcześnie — wszakże pójdę! a w myśli dodał: hrabiemu wszystko uchodzi!
Poczem z najgłębszem zadowoleniem z siebie, krokiem wspaniałym jak przystoi hrabiemu, wyszedł na ulicę i skierował się ku mieszkaniu pani Różyńskiej.
O, biedni ludzie, którzy myślicie że bonżurką, krawatem albo utrefionemi pięknie włosami zdołacie zdobyć serce rozumnej kobiety! na jakiem miejscu tego padołu płaczu zgubiliście wasze głowy?
Owego ranka Regina siedziała w swoim saloniku sama jedna, z robótką w ręku. Nigdy jeszcze nie była tak piękną.
W białym rannym stroju, z pąsowym kwiatem we włosach, na twarzy miała lekki rumieniec; oczy jej błyszczały niezwykle, a usta były tak pąsowe, jak purpurowa niteczka jedwabiu błyskająca szybko w białem jej ręku. Chwilami z pogodnem zamyśleniem patrzyła na schylające się poza otwartem oknem drzewa ogrodu, albo spoglądała ku zamkniętym drzwiom jakby czekała kogoś.
Drzwi długo się nie otwierały — nareszcie poruszyła się klamka. Regina lekko drgnęła i pełnym wdzięku ruchem odrzuciwszy nieco w tył głowę uśmiechnęła się tym uśmiechem, jakim kobieta wita szczęście.
Otworzyły się całkiem drzwi i stanął w nich wspaniały hrabia.
Na twarzy Reginy lekko odmalował się zawód — grzecznie jednak powitała gościa.
— Całe nasze towarzystwo gotuje się do przywdziania żałoby, mówił hrabia siadając na fotelu naprzeciw Reginy siedzącej na kanapie. Rozeszła się zasmucająca pogłoska, że państwo jutro wyjeżdżają.
— Tak, odrzekła Regina, jutro wyjeżdżamy ztąd do Warszawy.
— Do Warszawy! Mon Dieu! czemuż pani towarzyszyć nie mogę! Miałem sam zamiar odbycia tej wycieczki — ale, figurez-vous madame, rządzcy moich dóbr piszą do mnie, abym conajprędzej przybywał, bo przedstawia się sposobność zrobienia ogromnej affery; idzie o sprzedaż części moich wielkich lasów.
Gdy hrabia to wygłaszał, sumienie jak dokuczliwy cenzor szeptało mu: kłamiesz! Rządzców niemasz a tylko jednego biedaka ekonoma; las zaś jaki miałeś kiedykolwiek, dawno już sprzedany do Królewca popłynął. Nie słuchał tego natrętnego głosu hrabia; jedną rękę wspaniale zawiesił na poręczy fotela a drugą, bawiąc się łańcuszkiem, patrzył na Reginę najpiękniejszem jakie miał spojrzeniem.
— W jakich stronach są majątki pana, spytała pani Różyńska dla podtrzymania rozmowy.
— O, pani, w różnych, w różnych!
Sumienie szeptało: kłamiesz! masz tylko dwie wioski bardzo niedalekie siebie.
— Jeden z moich majątków w powiecie B. w ślicznem leży położeniu.
Sumienie szeptało: na piasczystej wydmie!
— Góry, rzeki, jeziora, lasy, słowem cała panorama — pałac na wysokiej górze...
Sumienie szeptało: rozwalona ruina.
— W istocie? przerwała Regina, nie wiedziałam dotąd, że powiat B. jest górzysty, mówiono mi zawsze że to równina.
— Si fait! si fait! w moim majątku są góry; mam go po matce — et mon grand père maternel; książę Ł. kazał je usypać; miljony wydał na to! miljony!.. Drugie dobra posiadam w gubernji M.
Sumienie szeptało: wiosczyna odłużona!
— Tam znowu inny rodzaj natury: olbrzymie, niebotyczne lasy, coś ponurego, czarnego, romantycznego; w lasach jaskinie, ruiny starożytnych mieszkań moich przodków — a między tem wszystkiem odwieczny zamek z basztami — gdzie przodkowie moi przyjmowali królów.
Sumienie szeptało: została już tylko officyna w której mieszka ekonom.
— Ależ smutne być musi położenie tego majątku pana, ozwała się z lekkim uśmiechem Regina.
— Tak, pani, to ma barwę moyen àge; ja, z mojem wesołem usposobieniem niezbyt lubię to posępne ustronie — mais, que voulez-vous, mam za to dochody ztamtąd, pędzę tam smołę.
Sumienie szeptało: już dawno co do kropli wypędzona.
— Czy i pod względem towarzyskim majątki pana są równie korzystnie położone? sąsiedztw pan ma wiele? przerwała Regina, którą zaczęły już nudzić dobra hrabiego.
— Malheureusement madame, mnóstwo się w koło nich rozsiadło tej — tej drobnej szlachty; wszakże w powiecie B. niedaleko mego majątku mieszka siostra moja księżna Z. mój szwagier hrabia W. ciotka moja pani baronowa von N. i jeszcze dwaj młodzi książęta J. mes intimes amis. Jeden z nich wrócił przed rokiem z Hiszpanji i przywiózł mi zaproszenie, — tojest powiedziałbym nalega nie od tamecznego królewskiego dworu, — abym się prezentował kuzynce mojej Najjaśniejszej królowej Izabelli w Eskurjalu. Mówię kuzynce — bo stryj mój hrabia Roderyk W. przed kilku laty zawarł związek małżeński z siostrzenicą królowej Izabelli. Byłbym więc niezawodnie pojechał w tym roku do Madrytu gdzie wzywają mnie tak mile i powiedziałbym nawet, dla obu stron zaszczytne związki krwi — gdyby mię książęta J. nie ubłagali, abym na ten rok jeszcze nie opuszczał naszego kółka. U siostry mojej mieszkają synowice jej męża, dwie księżniczki Z. des charmantes personnes.
Sumienie przypominało: dały ci każda po harbuzie.
— O jednę z nich bodaj czy się nie stara książę J. ce serait un mariage tres assorti. Tak więc składamy nasze oddzielne kółko.
Sumienie znów mówiło: które się ciebie wyrzeka boś stracił majątek. — Dla tegoż się i oświadczam — wewnętrznie odpowiedział sumienny hrabia; inaczej czyżbym chciał patrzyć na szlachciankę!
I w istocie hrabia August oświadczał się; a jak biegły jenerał, szturm swój do serca Reginy podzielił, na trzy części. W pierwszej miał być wykaz dóbr, w drugiej koligacji, w trzeciej sentymentów. Dwie pierwsze już się skończyły; hrabia myślał że olśnił już Reginę i zaimponował jej dostatecznie; teraz należało wzruszyć — zostawała część trzecia.
— Miło to jest w istocie, mówił więc dalej, mieć bogate materyalne środki, ród biorący początek w przedhistorycznych czasach, i szerokie, prawdziwie wyższej sfery stosunki. A jednak... a jednak...
Tu romantycznie schylił głowę, zsunął swoje piękne brwi, i tak przez chwilę zostawał w znaczącem milczeniu; nareszcie jakby rozpacznym rzutem wstrząsnął włosami, tak aby mu na czoło opadły i dodał.
— Jednak z tem wszystkiem można być nieszczęśliwym.
— Doprawdy? pan się czujesz nieszczęśliwym! z lekką ironią w głosie rzekła Regina, nie podnosząc oczu od roboty.
— O! tak pani, zniżonym i nieco drżącym głosem mówił hrabia, rękę z brylantem przesuwając po czole — tak, jestem nieszczęśliwym..... od niedawna..... Wprzódy swobodny byłem i spokojny.... ach!....
I głębokie o czterech spadach westchnienie podniosło haftowany batyst jego żabotu.
— O, mój Boże! — z większą jeszcze ironją rzekła Regina patrząc ciągle na kanwę.
Hrabiemu zdało się iż było to westchnienie współczucia; uradował się wewnętrznie, i był pewny wygranej. Niecierpliwiło go tylko to, że pani Różyńska nie patrzyła na niego, nie widziała zatem efektu jaki sprawiały jego romantycznie opadające na czoło włosy.
— To mądra kobieta, pomyślał — trzeba zacząć górnie!
I mówił znowu.
— My pani na tej biednej ziemi, to jak wędrowcy, jak łodzie... kiedy słońce świeci to pogoda.. ale kiedy zajdzie to ciemno...
— Nie zawsze, tłumiąc śmiech i nie podnosząc oczu odpowiedziała Regina; jak księżyc w pełni, to i po zachodzie słońca jasno.
— Pani!... serce bywa czasem jak jaskinia; gdy słońce zajdzie, żadnej już innej gwiazdy światło nie zaświeci...
— Więc w braku gwiazdy można zapalić świecę... spokojnie zarzuciła znowu Regina.
— Gdybyś pani chciała, moje słońce nigdyby nie zaszło — mogłabyś je pani zatrzymać.
— O panie! alboż jestem Jozue! I zaśmiała się już na dobre Regina.
— Pani jesteś aniołem! coraz ożywiając się zawołał arystokratyczny młodzieniec; w pani ręku jest moje życie! Od pierwszej chwili, od pierwszego na panią spojrzenia, poczułem że bez pani egzystencja byłaby dla mnie jak pustynia bez rosy, jak niebo bez słońca, jak... jak... wiosna bez kwiatu, jak... jak... jak noc bez gwiazd, jak... ach, róża bez zapachu... Pani jesteś bóstwem! u nóg pani składam mój ród, moje dobra, moje stosunki, siebie samego i całe moje serce — i najszczęśliwszym będę jeśli kiedy... jeśli kiedy pani się nazwiesz hrabiną W.
Cały ten monolog wypowiedział drżącym i przerywanym głosem, wtórując mu przyśpieszonym, niby od wzruszenia oddechem, i coraz niżej zsuwając na czoło włosy. Kończąc, jednę dłoń oparł na poręczy fotelu, drugą rozpoczął kreślić w powietrzu uroczyste półkole — a całą postacią zsuwał się coraz niżej, mając zamiar zaraz uklęknąć.
Pani Różyńska ciągle wyszywała na kanwie i patrzyła na robotę; a gdy skończył mówić podniosła wzrok, i zupełnie spokojnym głosem odrzekła.
— Jeśli panu o to chodzi, to mu odpowiem jednem słowem: od wczoraj jestem już narzeczoną pana Stefana Rawickiego.
Hrabia August zawieszony między fotelem a posadzką, z nawpół zgiętem kolanem, z ręką zatrzymaną w połowie półkola — oniemiał i skamieniał. Usta jego roztworzyły się z wyrazem jaki mają zwykle głupio zdziwieni ludzie, oczy mu się rozszerzyły niezmiernie, a cała twarz wyciągnęła się w przerażający sposób.
Regina wyszywała znowu.
W tej chwili otworzyły się drzwi, i weszli pan Rawicki z Henrykiem.
Pani Różyńska szybko powstała, przeszła mimo hrabiego który się nagle wyprostował, i skinąwszy z uśmiechem głową Henrykowi, obie ręce podała narzeczonemu.
— Zagadaliśmy się ze Stefanem, rzekł Henryk — i późno przychodzimy do ciebie siostrzyczko; spodziewam się że nam to przebaczysz.
— W każdej chwili jestem szczęśliwą, gdy was widzę, odpowiedziała z serdecznym uśmiechem Regina; a spojrzenie jej pełne niewymownego wyrazu spoczywało na poważnej, ożywionej głęboką radością twarzy inżyniera.
— Madame, j’ai l’honneur de vous souhaiter le bon voyage — wyjąkał żegnając panią Różyńskę hrabia August.
— Bonjour, messieurs, dodał kłaniając się mężczyznom, i wybiegł z salonu.
— Zapomniałeś hrabio kapelusza, zawołał za nim Henryk, podając mu we drzwiach zapomniane rzeczywiście nakrycie arystokratycznej głowy.
— Mille grâces monsieur — ozwał się jeszcze głos hrabiego na balkonie; poczem szybkie jego kroki dały się słyszeć na żwirowanej ulicy.
— I czegóż ten wspaniały potomek wielkich przodków wybiegł ztąd jak oparzony? spytał Henryk.
Regina uśmiechnęła się.
— Siostrzyczko!.. żartobliwie zawołał patrząc na nią młody człowiek.
— Oświadczył mi się, odrzekła z uśmiechem — ale jak!.. I głośno się rozśmiała.
Rawicki ujął jej rękę i długim pocałunkiem do ust ją przycisnął.
Henryk zbliżył się do nich obojga, i rzekł.
— W Warszawie, oddam ci ją Stefanie, a sam pożegnam was i pojadę na Polesie.
Wzrok Reginy przenosił się przez chwilę z twarzy narzeczonego na twarz brata — wreszcie jedną rękę podała Rawickiemu, drugą położyła na ramieniu Henryka i rzekła.
— Przyszła już dla mnie przepowiadana przez ciebie chwila, bracie mój! jestem szczęśliwa.
— I będziesz szczęśliwa! dodał Stefan — a w głosie jego była moc męzkiego przekonania i głęboka ufność w potęgę własnego uczucia.
W koło gruppy tych trojga ludzi, wiły się płynące przez okna nici złocistych promieni; bluszczowe gałęzie zda się radośnie drżały nad ich głowami; wszystko jasne było, pogodne, promienne, jakby święto serc ludzkich było i świętem weselnem natury.
Kiedy hrabia August szybko przeszedłszy ogród, więcej wbiegł niż wszedł do salonu hrabiny, całe jak zwykle licznie zebrane tam towarzystwo zwróciło uwagę na pełną wzburzenia, zazwyczaj tak wspaniałą jego postać.
— Qu‘avez-vous? comte! z głębi fotelu zapiszczała hrabina.
— La grande, la grandissime nouvelle! zawołał hrabia, z którego czoła zniknęła cała symetrja tak sztucznie przed chwilą ułożonych włosów. Powiem państwu coś dziwnego, niesłychanego — une chose inouie!..
I upadł na krzesło zapomniawszy o zrobieniu półkola — a zamiast tego giestu, topiąc brylant swego pierścienia w gęstych włosach.
— Cóż takiego? qu’y a-t-il donc? ozwały się zewsząd głosy.
— Pani Różyńska — mówił z ironją hrabia, vous savez — ta pani Różyńska... cette grande dame qui se donnait des airs d‘une princesse... Ta pani Różyńska...
— Eh bien! cóż dalej? dręczysz nas hrabio — ozwały się chórem panie.
Eh bien, ta pani wychodzi... mais c‘est une chose inouie... wychodzi za tego... tego... tego inżyniera...
— Za Rawickiego? zawołała hrabina.
— A tak... za tego rzemieślnika.
— Ah! ah! voila! czy podobna? impossible! — chórem się odezwały wykrzykniki we wszystkich stronach salonu.
Pan Wiewiórski, który właśnie w chwili wejścia hrabiego brał kapelusz aby się udać do Reginy, skamieniał i stał obok klatki z papugą jak posąg, ustrojony w bonżurkę i amarantowy krawat.
— Le beau comte Auguste musiał dostać grochowy wianeczek, szepnęła pani Klementyna sąsiadce, inaczej nie byłby tak wzruszonym.
— Comtesse! wołała pani Konstancja, votre flacon des sels! pan Kwiliński mdleje!
I w istocie poetyczny młodzieniec był blady jak ściana; drżał cały, a pełne łez jego oczy i twarz miały taki wyraz, jaki mają płaczące w kołysce dzieci.
— C‘est une mésalliance! wycedziła hrabina. Pani Różyńska pochodzi z pięknej familji Tarnowskich; wychodząc za inżyniera, elle deroge... je ne sais vraiment ou le monde s‘en va!..
— Przyznaj się hrabio, szepnęło do ucha hrabiego Augusta jakieś wybladłe książątko — dostałeś odkosza — co?
— Moi, mon cher? odpowiedział odzyskując przytomność arystokrata — jakto! ja, miałbym się oświadczać tej szlachciance? Me crois-tu capable de faire une mésalliance?
— Co do mnie, wcale się nie dziwię tej niedorzeczności pani Różyńskiej, wygłosiła pani Klementyna; jakie życie taki koniec. Awanturnica, rozwódka.; bardzo rzecz naturalna, że skończyła mezaljansem.
— Któżby inny ją chciał po takich awanturniczych przejściach, dodała jedna z pań — n‘est ce pas Mr. Wiewiórski?
— Mais oui, odpowiedział pan Frycio, który już ochłonął z pierwszego wrażenia; vous-avez raison — ta pani nie jest wcale sympatyczna...
W całem towarzystwie dwie tylko osoby milczące były i zamyślone: pani Izabella, która siedziała u otwartego okna i machinalnie bawiąc się trzymaną w ręku różą patrzyła w ogród — i doktór, który stał oparty o żelazny kominek i wpół chmurny, wpół ironiczny, słuchał otaczających go rozmów. Przed wyobraźnią pani Izabelli stała wciąż postać Tarnowskiego tak, jak ją poraz pierwszy ujrzała wśród tego samego promieńmi ozłoconego trawnika, na który w tej chwili patrzyła; w myśli medyka, zamiast terapji i patologji, wciąż błyskały jakieś czarne oczy i jakaś biała twarz, które na zawsze zniknąć miały dla niego.
Zalotna kobieta poraz pierwszy może w życiu myślała: to zwierzę zwane miłością, nie zawsze jest żartem i zabawą — niekiedy bywa i bólem.
Po głowie rozważnego doktora, kręciły się myśli. Biedne to ludzkie życie!.. Wędrujesz przez świat, zaglądasz ludziom w oczy, szukasz prawdziwego dobra i piękna; nareszcie widzisz je, znajdujesz, a los zaśmieje ci się tylko nad uchem, i zawoła: idź z Bogiem, i sam jeden zkądeś przyszedł — nie dla ciebie najpiękniejsze!.. Biedne to ludzkie życie!..
∗
∗ ∗ |
Nazajutrz poza kłębami kurzawy — na szerokiej drodze zniknęła z oczu mieszkających w D*** gości sześciokonna karetka pani Różyńskiej, a w parę dni potem i Rawickiego nie było. Pozostałe towarzystwo długo jeszcze gwarzyło o nieobecnych, tworząc przeróżne wnioski, domysły i wróżby.
Życie człowieka to jak w obec licznych widzów odegrana teatralna sztuka. Zasłona zapadła, poza kulisami zniknęli aktorowie, a sala długo jeszcze rozlega się oklaskami uwielbienia lub gwizdaniem niechęci. Nareszcie gasną światła, w różne strony rozchodzą się widze — każdy z nich wkrótce dla dramatu własnego życia zapomina o widzianych przed chwilą scenach i... finita la comedia.