<<< Dane tekstu >>>
Autor Eliza Orzeszkowa
Tytuł Ostatnia miłość
Podtytuł Powieść
Wydawca Księgarnia J. J. Okońskiego
Data wyd. 1868
Druk Drukarnia Gazety Polskiéj
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



VII.


Nad wioską N*** wschodziło słońce. Niemen płynął smugami purpury i srebra, szczyty topoli zaczynały się ozłacać, w gęstych zaroślach ogrodu budziło się poranne świegotanie ptastwa.
Wsparty o ogrodzenie otaczające górę od strony rzeki, Rawicki przypatrywał się stopniowemu budzeniu się natury; patrzył na mieniące się barwy Niemeńskich fal i na ciemną zawsze ścianę nadbrzeżnego lasu — która gęsta, cicha i nieporuszona najlżejszym wiatrem, stała pod krańcem widnokręgu, ze szczytem ozłoconym wąziuchnym pasem słonecznych promieni.
Na twarzy inżyniera nie znać już było gwałtownego wczorajszego cierpienia. Może uległ on wpływowi, jaki wspaniałe widoki natury wywierają zwykle na silnych i myślących ludzi, ukazując im własne ich troski i bóle jako maluczkie atomki w obec nieskończonych ogromów przyrody. Może zamknął on boleść w najgłębszych tajnikach ducha i chciał ją ukryć nietylko przed ludźmi, ale przed samem słońcem.
Stał spokojny i zamyślony i patrzył — a zdaleka od łąki dochodziły go głosy bydła idącego w pole i przeciągłe hukanie wołających na siebie, obudzonych do pracy ludzi.
Nagle — usłyszał poza sobą szybkie, męzkie stąpanie; odwrócił głowę i zobaczył dziarskiego chłopaka, o czarnych, ognistych oczach, w kozackiem ubraniu, z listem w ręku idącego ku niemu.
Przez chwilę cień mu wzrok zasunął — wzruszenie było niespodziane i silne; poznał służącego pani Różyńskiej i jej brata.
— Jak się masz? Hryhory, rzekł, gdy chłopak stanął przed nim; cóż to, list mi przywozisz?
Hryhory życzliwie, ale nie pokornie się skłonił i odrzekł.
— Pan Tarnowski przysłał panu przezemnie książki i list ten.
P. Stefan niecierpliwą ręką rozerwał pieczątkę i przeczytał: „Jestem dobry chrześcijanin, kochany Stefanie, i za złe chcę ci się dobrem wypłacić. Odjechałeś nie chcąc mię nawet pożegnać, ani zawiadomić dokąd wyjeżdżasz; znam cię jednak i wiem że nigdy nic bez słusznych nie robisz powodów. Nie tylko więc nie mam do ciebie żalu, ale dowiedziawszy się o miejscu twego pobytu przysyłam ci na tę twoją Saharę, zwaną podobno N*** książki, które miałeś sprowadzać, a które znalazły się u mnie. Cywilizacja zepsuła nas tworząc potrzeby jakich nie znali nasi pradziadowie. Bez książek naprzykład, nie możemy żyć jak bez chleba — a o ile wiem, w N*** nie ma Wolffów ani Orgelbrandów. Przyjmże mnie więc szanowny przyjacielu za twego księgarskiego komissanta. Do książek tych dołączam jeszcze parę bardzo zajmujących papierów. Odziedziczyłem je po przodkach; a że się lubię niekiedy bawić w szpargały (naturalnie nie heraldyczne), wziąłem je z sobą myśląc, iż może spotkam człowieka którego one zajmą, i który mi wyjaśni to czegom w nich nie mógł zrozumieć. Są to bardzo ciekawe dokumenta, wyborne sądzę źródła do historji prowincji w której się rodziłem; spoczywały one od niezmiernie dawna w ręku Tarnowskich, i chciałbym aby się na cóś korzystnego dla ogółu przydały. Zwróć szczególniej uwagę na papiery z autentycznemi podpisami kozackich wodzów XVII-go wieku, a także i na te które zawierają wiele wyjaśnień smutnej historji Humania.“
„Będę niezmiernie uradowany jeśli to wszystko zajmie ci przyjemnie godzinę czasu. Chcę abyś wierzył, iż niezapomniałem owych ubiegłych lat w których umiałeś być dla mnie i ojcem i bratem zarazem. Jeżeli poczciwe skłonności jakie wlała we mnie natura, dobry wzięły kierunek, tobie to zawdzięczam — a o takich rzeczach, kochany Stefanie, zapominają zimne tylko i nieszlachetne serca.“
„Chciałbym cię sam odwiedzić na odludnem tem wygnaniu, na jakie wskazały cię twoje prace; ale nie mogę opuścić Reginy, która nie mając tu z nikim ścisłych stosunków, zanadto byłaby osamotnioną bezemnie. Wiesz Stefanie jaki mam wstręt do wszelkiego fanatyzmu; a jednak zdaje mi się niekiedy że do fanatyzmu posuwam dwa uczucia: przywiązanie do siostry i przyjaźń dla ciebie.“
Rawicki patrzył przez chwilę na list; wzrok jego na jednym wyrazie długo się zatrzymał — a wyrazem tym było imię kobiety.
— Musisz być zmęczony, Hryhory — rzekł wreszcie do kozaczka; jak widzę całą noc jechałaś. Idź spocząć, a ja dam rozporządzenie aby ciebie i twego konia dobrze tu przyjęto. Pudełko zanieś do mego mieszkania.
A gdy kozaczek odszedł, stał jeszcze długo wsparty o barjerę trzymając list w ręku; nareszcie poszedł zwolna ku domowi myśląc: Poczciwy ten Henryk! ale nie zmienia to wcale mojego do jego siostry stosunku!

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Pora dnia bardzo jeszcze była wczesna; w mało zamieszkanym domu cisza panowała zupełna. Rawicki otworzywszy pakę przysłaną mu przez Henryka zaczął rozkładać i oglądać książki różnych formatów i języków. Była tam świeżo wyszła i ogromny mająca rozgłos Ekonomja polityczna, Stuarta Milla; były studja nad stanem rzemieślników, Jules Simona; parę naukowych dzieł polskich i kilka najświeższych francuzkich broszur o przewidywanej już sprawie Włoskiej, i żywo zajmującej ówczesne umysły, kwestji doczesnej władzy Papieża. Rawicki czytał tytuły i przerzucał pierwsze kartki; a gdy już wszystkie książki były wyjęte, na dnie pudełka zobaczył szare i zżółkłe od starości papiery. Z kolei począł je przeglądać. Na jednych rysowały się ogromne pieczęcie ludzi, którzy w XVII i XVIII wieku mieli w ręku władzę krajową; na innych spostrzegał ciekawe i uderzające szczególnością pismo, autograficzne podpisy. Szybko przebiegał okiem kilka bardzo zajmujących ustępów i z zajęciem oddał się przeglądowi tego małego archiwum. W miarę jak przeglądał, czytał i układał, przed myślą jego stawały obrazy minionej dawno przeszłości, którą odtwarzały przed nim te stare pieczęcie, niewyraźne, ogromnemi literami nakreślone podpisy i stary, odrębny, tchnący dawnemi wiekami język, jakim zapisane były papiery. Z tych poczernionych dziwacznemi charakterami szpargałów, wionęła nań przeszłość poważna; i myślał iż weźmie je od przyjaciela swego, aby w nich historykowi jakiemu ukazać bardzo może użyteczne i zajmujące źródło dziejowe.
Nagle między szaremi i zżółkłemi zwojami spostrzegł biały i świeży zeszyt cienkiego papieru. Wziął go w rękę, przerzucił i zobaczył kształtne i drobne pismo kobiece. Byłożby i to z XVIII wieku? pomyślał z uśmiechem — coś bardzo nowożytnie wygląda! Na białej i gładkiej okładce wyczytał bardzo drobnem pismem nakreśloną jakby dewizę zeszytu: „Le bonheur dans le mariage consiste dans une parfaite entente des deux ames. (Balzac).“
— O! pomyślał znowu inżynier — dewiza z Balzaka — to i bardzo nawet nowożytne dzieło! jak się tu ono dostało między te przedwieczne szpargały? Zresztą, dewiza dobrze wróży; mądra i trafna!...
Trzymał w ręku zeszyt i przerzucał kartki, i jak się często zdarza przy przeglądaniu nieznanego pisma, wyczytywał pojedyńcze wyrazy i frazesa. Naprzód uderzył jego oczy frazes: „Dziecko! a znaszże ty człowieka którego kochasz?“ Na innej znowu kartce: „Ziewnął i poszedł spać.“ Tu Rawicki się uśmiechnął — ale znikł uśmiech gdy na innej jeszcze stronnicy wyczytał: „Raz ponad szyby jeziora przeleciały dwie jaskółki, wzniosły się razem w górę i razem zniknęły śród zieleni ogrodowych drzew; niewiedziałam dla czego, ale pozazdrościłam jaskółkom i pomyślałam: jak im dobrze być musi lecieć razem i świegotać.“ Zamyślił się i machinalnie już przerzucał białe kartki; spojrzał raz jeszcze i znowu przeczytał: „Biada tym, którzy kochają same tylko formy i ciało.“ A to doprawdy cóś zajmującego, pomyślał — jakieś snać smutne pismo kobiece. Nie jest to pewno źródło do historji, ale są to może dzieje jednego z cichych dramatów serca, których jest tyle na świecie! Wprawdzie, myślał dalej, Henryk nic mi nie pisze o tej nowożytnej części swego archiwum; wszakże jeśli mi to przysłał, znać, że uważa to za godne czytania.
Oparł się więc o okno i zaczął czytać zeszyt od początku.

Moje wspomnienia.

Cicho, bardzo cicho jest wkoło mnie; dom mój wiejski owiany wiatru szumem, stoi zadumany u stóp lasu, z którego jesień liście odarła, uściełając z nich żółty, smutny kobierzec.


Cicho — bardzo cicho koło mnie — jestem sama.


Zmrok zapada szary i nie widzę nic oprócz ciemnych, jesiennych chmur; zegar jednostajnym szmerem mierzy płynące chwile, a ja wsłuchuję się w monotonne jego uderzenia i w dźwięk szyb drżących pod dużemi kroplami deszczu.


Poza oknem, nizko, wśród mgły i wiatru drży drobna biała asterka — nie umarła jeszcze — a czekająca śmierci. O, kwiatku biedny! tyś sam jeden i ja sama jedna. Astro biała! — myśmy siostry!


Któż wypowie ile jest smutku i poezji tęsknej w samotności młodego serca, które oderwane od wszelkich uroków życia zatapia się w wewnętrznem, głębokiem rozmyślaniu!

A gdy chmury dżdżyste i mgły szare jedyny dla oka tworzą obraz, gdy szum wiatru jedyną dla ucha śpiewa muzykę — któż wypowie wszystkie zadumy i tęsknoty, co owijają wówczas serce młode, samo jedno, wpatrzone w smutek natury i we własne bóle!


Szczęśliwy ten komu w obec ciemnej i smutnej przyrody, blaskiem miłości i nadziei jaśnieją ukochane oczy; dla kogo wśród głębokiej ciszy samotności, brzmią dźwięki miłego głosu! Sto razy szczęśliwy każdy, który patrząc na jesienne niebo, z wiosną w sercu uścisnąć może ciepłą dłoń przyjaźni — kto przy odgłosach wichrów w świat lecących, z serdecznem słowem na ustach — obok kochającej i ukochanej istoty utulić się może przy domowem ognisku!


Są ludzie, których życie jak ścieżka bez słońca i kwiatów, wije się samotna między różnemi drogami tej ziemi. Róże wiosenne przynoszą im tęsknotę — jesienne mgły wieją ku nim łzami.


Jestem sama! Ludzie, czy wy rozumiecie co ten wyraz znaczy? Nie rozumiecie? więc słuchajcie, ja wam powiem. Ale nie, pocóż mam mówić? Alboż wam potrzeba rozumieć wszystkie wyrazy waszej własnej mowy? Słówko składa się z dwóch zgłosek, z czterech liter — brzmi miękko — i nikt wymawiając je ust nie wykrzywi sobie! A co leży w głębi jego! Czy wewnętrzne jego znaczenie nie wykrzywia i nie łamie istnień całych?... Co wam do tego?


A jednak możeby dobrze było, abyście lepiej i głębiej wnikali w treść wyrazów jakiemi mówicie. Pojęlibyście wiele czego nie rozumiecie, — i może nauczylibyście się więcej kochać i więcej... przebaczać!


Więc jeżeli chcecie, uczcie się znaczenia tego wyrazu, który w ustach brzmi miękko, a życie bardzo ciężko uciska; czytajcie je w bladych twarzach, w chorych sercach, w zepsutych i zmarnowanych skarbach uczucia i myśli. Ja, nic nie powiem, bom nie przywykła mówić wam o smutkach moich.


Pójdźcie ku mnie, o wspomnienia moje! Z szumem wiatru przypłyńcie do mnie oddźwięki mojej przeszłości — bardzo krótkiej, a jednak... długiej! Czy chwila może być krótką i długą zarazem? czy w latach kilku może się mieścić lat sto? — Niech powie ten kto ma gorące serce i umysł poważny, a wiele cierpiał!


Pierzchnij mgło zasłaniająca minione lata. Niech głąb mego ducha wyspowiada się z tego co było i z tego co jest!

Więc pójdźcie ku mnie wspomnienia moje — niechaj przepędzę z wami długą chwilę; a jeśli wywołacie na moje oko jaką cichą łzę, nie ujrzy jej nikt oprócz ścian milczących; jeźli z piersi mojej wyrwie się jęk jaki krótki, usłyszy go tylko samotność i.... Bóg!
Urodziłam się śród szerokich i poetycznych równin, w dużym i pięknym domu, którego ściany lśniły na ciemnem tle dębowego lasu. Poza ogrodem biegła wązka i bystra rzeczka, opasując wstęgą błękitu zieloną łąkę.
Rodziców moich nie znałam, bo jak mówi poeta: „Pierwsza lilja rozkwitła na grobie ojca była mi rówiennicą — a pierwsza róża z mogiły mojej matki, moją młodszą siostrą.“
Wychowywała mię i opiekowała się mną ciotka. Od najpierwszych dni będąc oddana wyłącznej opiece bon i nauczycielek, rzadko ją widywałam; a jeźli kiedy i wchodziła do pokoju w którym śród obcych bawiłam się i uczyłam, twarz miała zimną, rozmawiała z otaczającemi mię — nigdy ze mną, i odchodziła dawszy mi zaledwie lekkie w czoło pocałowanie. Ta jej obojętność nie pochodziła wyłącznie z jakiej ku mnie niechęci, ale z wrodzonego chłodu usposobienia.
Rodzice moi zostawili znaczny majątek — nie szczędzono więc kosztów, aby mię jak najstaranniej wychować. Ale nic zastąpić nie może gorącej i troskliwej rodzicielskiej miłości, która pierwsze chwile dziecięcego istnienia oblewa niewysłowionym urokiem, i na życiu już całem niestarte pozostawia ślady.
Miałam brata o lat kilka starszego od siebie; ale on uczył się poza domem, potem podróżował długo, a ja wzrastałam samotna śród grona poważnych mentorek.
Otaczająca mię od kolebki piękność i miękkość, a także brak towarzystwa rówieśników, i zwyczajnie przez inne dzieci otrzymywanej rodzicielskiej pieszczoty — zwolna wyrabiały we mnie dwie cechy charakteru: skłonność do marzeń, i skrytą, zamkniętą w sobie, chorobliwą prawie uczuciowość.
Pamiętam jak nieraz w piękny dzień letni, wymknąwszy się z szerokich alei ogrodu w cienisty las dębowy, siadałam pod drzewem i zakrywszy twarz rękami, słuchałam szumu liści. Szum ten kołysał mię jakoś dziwnie; nie myślałam wówczas o niczem, ale machinalnie ścigałam uchem zwroty leśnej mowy.
To znowu, gdy wieczorem zaświeciły gwiazdy, siadałam nad brzegiem rzeczki i zatapiałam wzrok w cicho płynące fale, na których dnie odbite drżały światełka niebieskie.
Ale najwyższą już dla mnie rozkoszą było, gdy w oddali — z pod krańca horyzontu ozwały się tęskne tony ludowego śpiewu. Pieśni zdala po równinie płynące, przejmowały mię uczuciem, którego nie zdołałam sobie określić. Nie było ono jednak wesołe — bo nieraz wówczas kilka cichych łez popłynęło mi z oczu, a przyczyny ich nie znałam. Czyżby połączone tony poezji i muzyki, któremi ludzie zwykle wypowiadają swe bóle, miały wzbudzać w sercu dziecka przeczucie jego przyszłych cierpień?
Postaci rodziców moich nie pamiętałam; bo nawet pogrzebne pieśni do mogiły towarzyszące ich ciałom, najlżejszem echem nie pozostały mi w pamięci; ale często myślałam o nich. I widziałam matkę moją, piękną a słodką, z białem licem i z koroną złotych warkoczy nad czołem; a ojciec stawał przedemną takim, jakim go na portrecie widziałam: słuszny i poważny, z długą, siwiejącą brodą, i z ciemnemi, łagodnemi oczami. Uśmiechy ich, pieszczoty, słowa, tworzyłam sobie już sama — i w te widma mojej wyobraźni wpatrywałam się oczami duszy przez długie chwile — gdy tymczasem z oczu któremi na świat cały patrzyłam, łzy spadały mi na usta. A ja czując je wilgotne i gorące, myślałam że to są pocałunki, przez rodziców mi z innych światów słane.
Mimo jednak tych chwil rozmarzenia i tęsknoty, dziecinne lata moje płynęły spokojne i swobodne. Zwyczajnie bywałam wesoła i łagodna — tylko otaczająca mię atmosfera chłodu, wyrabiała w mojej duszy coraz silniejsze pragnienie ukochania, i coraz bardziej zamkniętą w sobie skrytość — a brak towarzystwa rówieśników i ciągła nad naukami praca, samej wesołości i zabawom moim nadawały pewną niezwykłą u dzieci powagę.
Tak biegły szybko lata. Aż pewnego dnia włożono mi długą suknię, upleciono moje włosy w misterne warkocze i zwoje, i powiedziano mi, że jestem dorosłą panną.
Dorosła panna! uroczy wyraz dla kobiety wychodzącej z pieluch dziecięctwa! W długiej sukni, w sztucznie utrefionych włosach na głowie, a w głowie z mnóstwem rojeń różanych — dziecko tylko co przyobleczone w godność człowieczą, wzlatuje nad światem niby motyl z obsłon gąsiennicznych uwolniony. Poza niem już, nudna niewola systematycznych nauk; poza niem, pedanckie twarze nauczycielek i wszelkie gramatyki, arytmetyki i geografje! Przed niem życie ze wszystkiemi urokami swojemi, z gwarem, blaskiem, weselem i miłością! Szczególniej z miłością! I któraż dorosła panna nie marzy o niej od chwili, jak passowana zostanie na tę błogosławioną godność? Czasem nawet jeszcze i przed przywdzianiem długiej sukienki surduszko bije mocno, gdy oczy spoczywają na kartkach jakiego skrycie czytanego romansu. Ale wówczas wzruszenia te i marzenia, to kontrabanda i tajemnica; dopiero tytuł dorosłej panny daje prawo do puszczenia wodzy marzeniom, do budowania złoconych zamków na lodzie.
Tytuł dorosłej panny daje dziecku prawo do marzeń, wprowadza je w świat uczuć i czynu; ale czy zarazem daje mu dojrzałość dostateczną do powściągania marzeń tych tak, aby one nie stłumiły zdrowej myśli? czy daje dosyć tej zdrowej myśli i hartu na ster i kotwicę w ruchliwem, a nowem istnieniu?
Nie zawsze tak bywa. Często, i najczęściej nawet wychowana więcej świetnie niż gruntownie, więcej na lalkę niż na człowieka, raczej na damę niż na kobietę — dorosła panna wchodzi w świat z silnie rozkołysanem marzeniami serduszkiem, z oczami gorejącemi pragnieniem blasku, wesela, miłości — ale z główką — ach, z główką tak dziecinną, tak nieumiejącą zdać sobie dokładnie sprawę z niczego — ni ze świata, ni z ludzi, ni z jej własnej istoty — że biedne dziecię, mianowane już przecie człowiekiem, gubi się w odmęcie potrącających je a nieznanych mu z treści objawów życia, i jak zbłąkane szuka portu, w którymby mogło znaleść urzeczywistnienie swoich nie już nadziei, ale marzeń. I ta obałamucona, źle ukształcona, rozmarzona główka woła: prędzej! i serce rwące się do życia woła: prędzej! a wkoło latające ogniki błędne wabią ją sztucznemi błyskami. Dziecko passowane na człowieka, chwyta z radością złocone blaszki, ciesząc się, że tyle słońc ma w dłoni. Jak niegdyś po miękkiej murawie za motylkami, biega swobodnie po otwartej ścieżce życia. A jeśli się omyli, i na niewłaściwą dla siebie ścieżkę zabiegnie; jeśli oplącze się marzeniem jak siecią złoconą i zbłądzi — to otaczający ujrzą w tem fakt bardzo prosty. Czyjaż wina jeśli zbłądziła? Przecież była dorosłą panną!
Czy nie należałoby oddać tej kwestji pod sąd i rozwagę pedagogów?
Ja, wychowana byłam świetnie, i nawet w rzeczywistem znaczeniu tego wyrazu lepiej może od innych. Niemniej jednak gdy zostałam dorosłą panną, pojęciem świata i życia byłam jeszcze zupełnem dzieckiem.
Kiedy pierwszy raz ujrzałam się w długiej sukni i z prawem dowolnego rozporządzenia godzinami dnia, pobiegłam do najmłodszej nauczycielki mojej, która pozostała jeszcze przy mnie dla towarzystwa, i z radością pochwyciwszy jej ręce zawołałam:
— Więc jestem już dorosłą panną!
I po chwili dodałam.
— Cóż teraz będę robiła?
A panna Malwina odpowiedziała mi z najwyższym spokojem.
— Pójdziesz za mąż.
Pójdziesz za mąż! — Małe słówko! a jednak ogromną rewolucję uczyniło w mojej głowie. A tak! — myślałam, pójdę zamąż — ale za kogo? Ani jednego młodego człowieka nie znałam wówczas; alem już była przeczytała kilka romansów, i w wyobraźni posiadałam też kilka bohaterskich typów.
Dalej więc w krainy marzeń! I co się tam wówczas w mojej dziecięcej nie prześniło głowie! Nie wiedziałam sama czego pragnęłam, jakim miał być człowiek któregobym ukochała; ale snułam myślą nicie złociste, długie, a z nich błyszczącemi zgłoskami układał się wyraz: kochać. Pragnęłam kochać! Jak? kogo? nie wiedziałam — a pragnienie to nieokreślone wzmogło się tem, żem zawsze oddychała dotąd atmosferą chłodną. Jak dawniej, siadywałam nad rzeczką i wpatrywałam się w błyszczące na jej dnie odbicie gwiazd złotych; jak dawniej, słuchałam szumu wiatru i odgłosów dalekich pieśni. Ale serce moje nie było tak spokojne jak rzeczki fale, a tak było tęskne jak oddalone echa smętnych śpiewów.
Gdyby mi wówczas dano jaką użyteczną a poważną do spełnienia pracę; gdyby mi wskazano cel jakiś do którego codziennie mogłabym dążyć z zajęciem się i zamiłowaniem — w czynności, ruchu i poważnem rozmyślaniu uspokoiłoby się zapewne dziwacznem marzeniem rozkołysane serce, a siły młode i rwące się do życia, które falami napływały mi do piersi i głowy, znalazłyby możność zużytkowania się i równowagę. Ale mnie pozwolono dowolnie rozporządzać czasem moim, i nie wskazano, czembym go najkorzystniej wypełnić mogła. Wprawdzie w pokoju moim były szafy z książkami, stały krosienka z rozpoczętym kobiercem i leżały hafty przeróżne; ale choć nawet czytałam kilka godzin dziennie, choć wyszywałam kwiaty na kanwie, zostawało mi jeszcze wiele czasu na marzenie. To też coraz większe w mojej głowie robiło się chaos.
Czy nie należałoby przed oczami młodziuchnej istoty, gotującej się do wejścia w szranki życia, jasno i wyraźnie roztoczyć to życie z całą jego powagą i ze wszystkiemi jego bólami i radościami? Czy nie należałoby jej pokazać ten szeroki i poważny obraz który się zwie światem i powiedzieć jej: patrz! ty tu jedno z miejsc mieć będziesz; wybieraj je! Czyby nie lepiej było aby zamiast prostego włożenia jej książki w rękę i powiedzenia: ucz się! powiedzieć jej dla czego i czego ma się uczyć, i że wieńcem i koroną tej jej nauki winien być czyn? I czyby nie dobrze było zaraz, nim jeszcze samoistnie żyć pocznie, stopniowo uczyć ją tego czynu — wwodzić ją w świat miłosierdzia, ofiary, w świat poważnych rozmyślań nad przerożnemi cierpieniami ludzkiemi? I czyby także nie należało uczyć ją, bacznie zaglądać w samą siebie, poznawać własne potrzeby, uczucia, zamiłowania, aby według nich najstosowniejszą mogła pójść drogą?
Wszystkie te kwestje poddaję znowu pod sąd rozwagę... matek.
Nadeszła zima, i jak chce obyczaj, zaczęłam z moją ciotką wyjeżdżać w liczne sąsiedztwa. Bawiły mię nowe znajomości, uszczęśliwiona byłam wesołem towarzystwem rówieśnic — ale pomiędzy wszystkimi spotykanymi mężczyznami, wzrok mój szukał wymarzonego bohatera, któryby w sercu mojem zapełnił próżnią jaką zostawił w niem brak rodzicielskiej miłości.
Pewnego dnia do pokoju w którym siedziałam rozmawiając z Malwiną, weszła moja ciotka, a za nią służący wniósł opieczętowane pudło. Ciotka moja powitała mię zwyczajnem swojem, obojętnem: dzień dobry, i lekkiem pocałowaniem w czoło — a służący pudło otworzył i błysnęła zeń prześliczna, balowa, z białej krepy suknia.
— Zaproszone jesteśmy na bal, rzekła moja ciotka — gdy tymczasem zachwycona Malwina rozkładała zwoje krepowe i w ręku trzymała wieniec z konwalji. Zaproszone jesteśmy na bal i sprowadziłam z miasta dla ciebie ten strój, abyś w nieznającem cię dotąd towarzystwie ukazała się stosownie do twojego urodzenia i majątku. Pamiętaj moja droga, dodała ciotka, abyś znalezieniem się swojem również odpowiedziała temu, czego się po twojem starannem wychowaniu ja i świat mamy prawo spodziewać.
Po tych słowach ciotka moja wyszła, a ja zamyśliłam się głęboko. Miałam więc już wejść w ten świat zabaw i blasku i tłumów, znany mi dotąd tylko z opisujących go książek lub z opowiadań starszych odemnie a nowopoznanych towarzyszek. Ciotka moja mówiła mi że świat ten czegoś się odemnie spodziewa, że odpowiedzieć mam tym nadziejom jego, stosownem znalezieniem się w towarzystwie. Cóż to jest czego się odemnie spodziewa świat ten? Czemuż mi ciotka nie powiedziała tego? Czyż u progu nowego dla mnie a pełnego zagadek i tajemnic życia, za ozdobę i wsparcie całe, nie miała mi ona do dania i nic prócz balowej sukienki? Z daru jej i przestrogi wiał chłód taki, jakim owiane było całe dzieciństwo moje; i smutek jakiś żałosny, i obawa ciężka mię zdjęła na myśl, że niema obok mnie nikogo, ktoby mię kochającą istotnie i rozumną otulił opieką. Wzniosłam wzrok na portret mojego ojca, wpatrzyłam się w jego malowaną, poważną twarz, i myślałam: gdyby on teraz był przy mnie! I z oka mojego spadła łza na wieniec z konwalji leżący przedemną, na pierwszy mój wieniec balowy!
— Ty płaczesz Regino! zawołała dojrzawszy tę łzę Malwina.
— Tak, smutno mi trochę, odpowiedziałam biorąc rękę dobrej dziewczyny.
— Daj pokój, rzekła — po co tobie te smutki! one dane w udziale nam biednym, ale nie tobie bogatej i pięknej pannie. Zobaczysz jak się będziesz dobrze bawiła na balu — tembardziej że...
— Dokończże Malwinko prosiłam zaciekawiona — tembardziej że co? — Tembardziej, mówiła figlarnie, że... że będzie ktoś miły bardzo na tym balu.
— Któż to taki? spytałam.
Kilka chwil Malwina drażniła moją ciekawość, aż w końcu rzekła.
— Anielka W. dawno mi już o tym balu mówiła i zwierzyła mi się z tego że rodzice jej wydają go na przyjęcie bliskiego swego kuzyna Alfreda Różyńskiego, wracającego z długiej podróży.
— I cóż ci więcej mówiła Anielka? spytałam znowu.
— Mówiła mi jeszcze, że pan Alfred jest najpiękniejszym i najmilszym człowiekiem jakiego zna; a że bogaty bardzo — o tem już dawno słyszałam.
Zamyśliłam się znowu, i przed oczami rozmarzonej wyobraźni w rozmaitych postawach począł się przesuwać obraz pana Alfreda. Wyobraźnia marzyła, a serce coraz bardziej pragnęło życia ozłoconego miłością i młodzieńczem weselem — które dotąd sierota prawie i zawsze samotna, znałam tylko w snach i pragnieniu.
Malwina ciągle w podziwie nad moją piękną suknią, zapytywała mnie czemu się tak mało nią zajmuję? Ale myśl moja zbłąkana wprawdzie, rozmarzona, chaotycznie splątana, nie rwała się jednak ku błyskotkom.
Gdy sobie teraz przypomnę tę obojętność moją dla rzeczy, które tysiące moich rówieśnic uniosłyby radością, myślę że już sama natura wlała we mnie zarody serdecznego i poważnego życia, i lekceważenie wszystkiego co bywa innym fałszywą monetą szczęścia.
Nareszcie przyszedł wieczór balowy. Wsparta na ramieniu gospodarza domu prowadzącego też i moję ciotkę, weszłam do wielkiej, rzęsiście oświetlonej, napełnionej już gośćmi sali. Znajome moje, rówieśnice, otoczyły mię z powitaniem, winszowały pięknego stroju, upewniały że ślicznie wyglądam. I rzeczywiście, zobaczyłam że wiele osób patrzyło na mnie, a uszu moich doszły szepty.
— Panna Regina Tarnowska! jaka śliczna!
— Co za oczy! jaka świeżość!
— Czy bogata?
— Pół miljona posagu.
— Co za gustowna toaleta!
— Zgrabna! młodziuchna! i t. d.
Spłoniona i nieco onieśmielona gorącem tchnieniem tych skierowanych ku mnie spojrzeń i szeptów, usiadłam obok mojej ciotki. Przez chwilę jeszcze trwał szmer wchodzących osób, witających się i udzielających sobie różnych uwag; aż z poza gruppy cytrynowych i pomarańczowych drzew zasłaniających drzwi przyległego pokoju, szybkim, głośnym, porywającym walcem zabrzmiała muzyka. W wonnej i zalanej światłem atmosferze salonu, jak lekkie różnobarwne chmurki wionęły przezrocze suknie kobiet; zdwojonym blaskiem zajaśniały drżące u ich łona brylanty, wszystkie oczy silniejszemi rozgorzały ogniami — po czołach przebiegały rumieńce rozigranego życia.
Ujrzałam jak o kilkanaście kroków odemnie, gospodyni domu zcicha coś mówiła do nieznanego mi młodego człowieka, i z nim razem zwróciła się ku mnie.
— Przedstawiam ci, ma toute aimable, rzekła poufale biorąc mię za rękę — przedstawiam ci pana Alfreda Różyńskiego mojego kuzyna. Mediocre causeur, mais excellent danser — dodała z uśmiechem.
Serce mi uderzyło silnie — ale śmiało spojrzałam na przedstawianego i zobaczyłam młodego człowieka bardzo pięknej postaci i twarzy. Średniego wzrostu, o jasnych, gęstemi pierścieniami spadających włosach, wyglądał na lat dwadzieścia sześć. Twarz miał ściągłą i bladą, i duże, bardzo błękitne oczy.
Skłonił się przedemną i zaprosił mię do walca.
Szybko kilka razy obiegliśmy w tańcu salon; pan Alfred posadził mię na opuszczonem przed chwilą miejscu i sam obok mnie usiadł. Przez chwilę milczeliśmy oboje; ja trzymałam wzrok utkwiony w piórka mojego wachlarza. Nareszcie usłyszałam powoli i jednostajnym głosem wymówione wyrazy:
— Pani daleko ztąd mieszka?
— Trzy mile, odpowiedziałam.
— Trzy mile! zawołał nieco żywiej mój sąsiad. Ależto konie państwa musiały się bardzo zmęczyć! droga taka niedobra!
Nieznałam jeszcze wówczas towarzystw i ich prawideł; wykrzyknik więc politowania nad końmi nie tyle wydał mi się śmiesznym, jakby się to w każdej innej porze mego życia zdarzyło. Wszakże instynktownie poczułam jego niestosowność, i nieco zdziwiona spojrzałam na pana Alfreda.
Drugie to moje spojrzenie na niego potwierdziło mi jeszcze, że był bardzo pięknym. Gęste, spadające jego włosy rzucały cień na białe czoło — a duże, dziwnie czysto błękitne oczy jak niezabudki jaśniały śród bladej twarzy. Obok tej piękności rysów uderzył mię w twarzy pana Alfreda wyraz jakiegom dotąd nigdy u nikogo nie widziała. Oczy jego patrzyły w przestrzeń niby szklanne, a blask ich był blady, mdławy; kiedy mówił, usta poruszały się powoli jakby u automata, bez uśmiechu i bez najmniejszego drgnięcia. Postać jego zgrabna, o silnych i klassycznych kształtach, prosta była, sztywna, i nieruchoma. Zdziwiła mię nieco ta martwość powierzchowności pana Alfreda, ale nie wydała mi się wcale wstrętną. I owszem, zaciekawiona byłam tą sztywnością i tym mdławym blaskiem oczu, i temi milczącymi lub powoli ruszającemi się ustami. Piękność młodego człowieka miło mię uderzała; mimowoli czułam już dla niego sympatję; w myśli mej stanęły usłyszane czy wyczytane gdzieś słowa: woda cicha, najgłębsza!
Nieśmiałość nie należała znać do rzędu moich przymiotów czy wad — bo pierwsza przemówiłam pytając:
— Pan długo podróżował?
— Dwa lata — odpowiedział pan Alfred, silnie wpatrując się we mnie, zawsze szklannym, martwym wzrokiem.
— Jakie pan kraje zwiedził? spytałam znowu.
— Pół roku byłem we Włoszech i Francji — resztę czasu w Anglji przepędziłem — odrzekł nie spuszczając ze mnie wzroku.
— Dziwi mię to, rzekłam, iż pan tak wiele czasu poświęcił Anglji; jabym wolała Włochy lub Szwajcarję, a nawet Paryż.
Pan Alfred milczał przez chwilę — aż ze zwykłą sobie zimną krwią odpowiedział powoli.
— W Anglji są śliczne konie — bywałem na każdych wyścigach. We Włoszech i we Francji jest wiele pięknych rzeczy, to prawda, ale takich koni jak w Anglji, niema.
W tej chwili zaproszono mię do tańca i przerwano naszą rozmowę.
Przez dalszy ciąg wieczoru mało tańczyłam z panem Alfredem, bo młodych ludzi było bardzo wielu; każdego z nich mi przedstawiano, i z każdym tańczyć musiałam. Ale żaden nie zwrócił już mojej uwagi; wzrokiem ścigałam młodego człowieka o którym kilka dni przemarzyłam, a którego piękna postać i twarz, wywierały na mnie dziwny urok. Kilka towarzyszek moich szepnęło mi do ucha: pan Alfred Różyński bardzo jest piękny! jak on ślicznie tańczy! Więc nie ja jedna znajduję go pięknym! — myślałam i rzekłam zcicha do Malwinki.
— Nieprawdaż że pan Alfred jest piękny?
— Bardzo, odpowiedziała i dodała — a jak on na ciebie ciągle patrzy.
Serce mi uderzyło silnie na te słowa Malwiny i spojrzałem na pana Alfreda stojącego niedaleko mnie. Spotkałam się z jego wzrokiem zawsze jednostajnie martwym, ale rzeczywiście przywiązanym do mojej twarzy. Czułam, że się mocno zarumieniłam.
— On musi być bardzo dobry, szepnęłam znów do mojej towarzyszki.
— Niezawodnie, odrzekła — i niezawodnie też zakochany już w tobie.
Nieopisanie radosną nutą zabrzmiały w sercu mojem te słowa Malwinki. Więc był już ktoś co mię ukochał! — dotąd zdawało mi się zawsze, że nikt mię jeszcze nie kochał na świecie. I poczułam już rodzaj wdzięczności, rodzącej się we mnie dla młodego człowieka.
Bal miał się ku końcowi, tańce ustawały, a ja myśląc o panu Alfredzie i o słowach Malwiny, nawpół słuchałam rozmowy którejś z towarzyszek; gdy dał się słyszeć silny, czysty, tenorowy śpiew — a ja zobaczyłam siedzącego przy fortepianie i śpiewającego pana Alfreda.
— Kuzynek mój ślicznie śpiewa, rzekła Anielka siadając przy mnie; — uprosiłam go aby nam zaśpiewał.
I rzeczywiście ślicznie śpiewał pan Alfred. Znałam muzykę i sama śpiewałam — byłam zresztą w usposobieniu, w którem muzyka najbardziej wzrusza i upaja. Z rozkoszą więc prawdziwą, z upojeniem słuchałam głosu pełnego siły i dźwięcznej czystości. Twarz jego pozostała w śpiewie tak samo nieruchoma, blada i bez blasku; ale im dłużej śpiewał, tem więcej głos jego wzmagał się w potęgę, i taką niekiedy drgał namiętnością lub miękką słodyczą, iż zdawało się, że w piersi śpiewającego spoczywały skarby miłości i wrzały ognie wulkanów. W głowie mi się mąciło; czułam, że drżałam cała, i całą mocą wstrzymywałam łzy, które potokiem napływały mi do oczu.
Ustał śpiew. Pan Alfred wstał powoli, i zwracając się do jednego z towarzyszów rzekł:
— Brałem lekcje od Rubiniego w Paryżu, on mię nauczył śpiewać tę arję. — I dodał: A propos! czy widziałeś Michasiu moję Lady, którą sprowadziłem z Londynu? Kasztanka, z białą strzałką — czysta rasa angielska, parole d’honneur!
Słowa te wielką zapewne stanowiły sprzeczność ze śpiewem pana Alfreda; alem ja wtedy ich nie pojęła. Obiły się one o słuch mój, i umilkły zgłuszone pięknym tenorem, który ciągle w uszach mi brzmiał — i tą pieśnią wewnętrzną, co mi już zaczynała śpiewać w piersi wyraz miłości.
Ciotka moja skinęła na mnie, dając znak że mamy odjeżdżać — a w tej samej chwili obok mnie stanął pan Alfred. Spłoniona, drżąca jeszcze cała, ze łzą powstrzymywaną w oku, spojrzałam na niego; i on patrzył na mnie swoim zwykłym zimnym wzrokiem. Ale nagle zobaczyłam, jak słaba iskra poczęła się zapalać w jego oku, na bladą twarz wystąpił lekki rumieniec; podał mi rękę i rzekł:
— Wkrótce odwiedzę państwa.
W tej właśnie chwili z wieńca mojego spadła gałązka białej konwalji, i osunęła się między krepowe fałdy. Podjęłam ją szybko, i podając panu Alfredowi drobny kwiatek, rzekłam:
— Czekam pana!...
I zobaczyłam jak jeszcze żywsza iskra zapaliła się w pięknem jego błękitnem oku. Wpół tylko przytomna pożegnałam obecnych, i pobiegłam za ciotką.
Szczegóły owego wieczoru rysują się w mojej myśli wyraźnie i jasno, bo on poniekąd stanowił o całej mojej przyszłości; on mię wwiódł na tę drogę, na której znalazłam..... cierpienia; on był pierwszym moim krokiem w świat uczuć i walk.
Gdy w powrocie do domu kareta toczyła się szybko po gładkiej drodze, ja sama jeszcze czuwałam między śpiącemi ciotką moją i Malwiną; — czuwałam, a przed oczami stał mi ciągle pan Alfred, w uszach brzmiały ostatnie jego wyrazy, i pełne uczucia tony jego śpiewu.
Słońce wschodziło na pogodnym porannym błękicie nieba, a ja wychylona przez okno karety wpatrywałam się w purpurowy kraniec widnokręgu, myśląc że i dla mnie wschodzi słońce nowego życia, że rodzi się już mój poranek wesela i miłości.
I myślałam: to on! to ten o którym marzyłam! ten który mię ukocha ten mój przyszły, wybrany!
A gdy przyjechałam do domu, uklękłam przed ojca portretem, i powiedziałam mu, że już znalazłam!
Więcej nikomu nie powierzyłam moich myśli i rodzących się uczuć; bo osamotnienie w jakiem przepędziłam dzieciństwo, nauczyło mię milczenia i zamykania się w sobie samej.
Malowana twarz mojego ojca była mi ołtarzem, przed którym od najwcześniejszych dni istnienia spowiadałam się z tęsknoty każdej i radości, z uczuć wszelkich, i choćby z dziecięcych grzechów. A owego poranku już nie łzę posłałam ku ukochanemu portretowi, ale uśmiech młodej, rozkwitającej nadziei.
O! czemuż niekiedy umarli nie mogą zstąpić na ziemię do ukochanych swoich, ze słowem przestrogi i serdecznej nauki!...
W kilka dni potem, ze spłonioną twarzą i silnie bijącem sercem witałam pana Alfreda w naszym salonie. Przyjechał on z kuzynką swoją, i z jej córką, która u wstępu zaraz szepnęła mi:
— Kuzynek, mój rozkochał się w tobie à la folie.
A matka jej powitała mię ze szczególną słodyczą, z jaką witane bywają zwykłe panny na wydaniu, przez mamy, ciocie i kuzynki robiące interesa młodych ludzi.
— Zrobiłaś furorę na naszym wieczorze, rzekła do mnie pani W. słodko, tkliwie całując mię w czoło. — Ale któżby nie był zachwycony tak śliczną istotą! dodała patrząc mi w oczy z przymileniem.
Pan Alfred zbliżał się do mnie parę razy, ale jak zwykle, mało i bardzo powoli mówił; za to patrzył na mnie ciągle swemi błękitnemi oczyma, które chociaż nic nie mówiły, i ani razu nie zapaliły się nawet taką słabą iskierką, jaką w nich dojrzałam na balu, wydały mi się przecież bardzo piękne. I rzeczywiście piękne były one formą i barwą, jak i cała twarz jego ściągła o regularnych i klassycznych rysach, i oblana jednolitą matową bladością. Dziś piękność taka przedstawiłaby się mi jak bezduszna, martwa forma; wówczas zachwycona nią byłam. Braku w niej tych promieni i odblasków, jakie z wnętrza ludzkiego wychodząc oświecają oblicze myślą i uczuciem, nie dostrzegłam — olśniona już i pociągnięta zrazu nawet, gdy usiadł przy fortepianie i zaśpiewał. Sprzeczność zachodząca między martwą, zimną i posągowo piękną jego twarzą, a drżącemi namiętnością i głębokiem poczuciem tonami, wychodzącemi z jego piersi — uderzyła mię jakimś niewypowiedzianym, niby czarodziejskim urokiem. Zadrżałam cała pod gorącem wzruszeniem, i cichą, najtajniejszą myślą moją powiedziałam sobie: kocham!
Po odjeździe gości ciotka moja rzekła:
— Zdaje się, że pan Alfred będzie się o ciebie starał; winszuję ci — to bardzo dystyngowany człowiek, i bardzo dobra partja.
I rzeczywiście, po kilku wizytach pana Alfreda, w czasie których młody człowiek mało mówił, czasem śpiewał, i ciągle na mnie patrzył — ciotka moja zawołała mię pewnego ranka do swego pokoju i rzekła:
— Wczoraj pan Alfred za pośrednictwem pani W. oświadczył się o twoją rękę. Chcąc tylko twojego szczęścia, namawiać cię nie będę; rób jak chcesz, tembardziej że będąc młodą i bogatą, nie potrzebujesz śpieszyć się z wyborem. To ci tylko jako opiekunka twoja powiedzieć muszę, że o drugą podobną partję nie łatwo; jeśli więc nic bardzo przeciw panu Alfredowi nie masz, odrzucać jego propozycji nie warto.
Zaledwie ciotka moja skończyła mówić, ja we łzach cała rzuciłam się w jej objęcia. Zdziwiona temi łzami i niezwykłym w naszym stosunku ruchem, lekko mię usunęła, pytając zimno:
— Cóż ci jest, Regino? czego płaczesz?
— Ze szczęścia wyszeptałam śród łkania.
— No, nie egzaltuj się tylko, rzekła — tak dalece wielkiego szczęścia w tem wszystkiem nie ma; bo panna z twojem urodzeniem, majątkiem i wychowaniem, zawsze się mogła podobnej partji spodziewać. A jeżeli propozycja która się mi podoba, zgadza się też z twojem życzeniem, to tem lepiej, i nie ma bynajmniej powodu do płaczu.
Mnie jednak nieopisanie szczęśliwą czyniła myśl, że jest przecie na świecie ktoś co mię kocha. A i sama kochałam Alfreda tą młodzieńczą, współdziecinną, nierozważną, ale gorącą miłością; miłością, która nie wpatruje się w głąb i treść człowieka, ale do piękności kształtów, do dźwięków głosu przywiązuje się ślepo, prądem namiętności unosząc swoją ofiarę na chwilę — w niebo, na życie — w przepaść.
Przez kilka miesięcy ubiegłych między oświadczynami i ślubem, nie widziałam prawie mojego narzeczonego. Wyjeżdżał do swoich majątków aby urządzić dom na moje przyjęcie, i do wielkiego miasta dla kupna powozów i wszelkich owych błyszczących a kosztownych rzeczy, któremi bogate młode pary tak bardzo się cieszą w pierwszych chwilach małżeństwa — nie przewidując, że później na to sztuczne złoto upadnie rdza łez, i blask fałszywy zagasi.
Ja tymczasem sposobiłam się do uroczystości życia, która się miała dla mnie rozpocząć. Niedawno przedtem czytałam jakiś romans, w którym małżeństwo nazwano świętem młodości „fête de jeunesse“. I mnie też ono przedstawiało się jak promienne święto, którego słońcem miał być Alfred. Zapanował on nad wszystkiemi mojemi myślami; marzyłam o nim jako o dobrym, kochającym, słodkim a wesołym towarzyszu, — odziałam go we wszystkie barwy mojej ognistej wyobraźni. Kiedy mi smutno było, myślałam: gdy będę z nim, on mię rozweseli! gdy czego nie rozumiałam lub chciałam się nauczyć, marzyłam: on mi wszystko wytłumaczy i rozjaśni! on mię wszystkiego nauczy!
I stał się Bogiem moich myśli. I jak przed pobożnem okiem modlącego się obraz bóstwa w nieskazitelnej tkwi czystości — tak przed oczami mojemi nigdy wówczas ani na chwilę, najlżejszym cieniem nie zaćmiła się postać tego, który miał mi dać wszystko, czegom dotąd nie miała: przyjaźń, miłość, kochającą i słodką opiekę.
I jak kwiat rozwija listki kielicha swego pod ciepłem słonecznego promienia, tak ja poważniałam i dojrzewałam pod tchnieniem miłości i nadziei mojej. W czasie długich nieobecności Alfreda tęskniłam za nim, ale spojrzenie w przyszłość ozłacało mi tę tęsknotę urokiem niezrównanym. Oczekując przybycia narzeczonego, pierwszy raz zaczęłam myśleć co i jak będę robiła na tej drodze życia otwierającej się przedemną? I marzyłam jak w pięknym jego pałacu, do którego miał mię zawieść, będziemy co ranek witali się radośnem, dzień dobry. Latem, ja mu na to dzień dobry przyniosę kwiat biały zerwany o wschodzie słońca, z rosą poranną na listkach, i oddam mu go z pocałunkiem. Na myśl tę rumieniłam się i przed sobą samą spuszczałam oczy — a jednak ona mi przychodziła, i odepchnięta powracała promienna, gorąca, oblana urokiem dziwnej słodyczy, pod której poczuciem silnie choć wstydliwie biło moje dziewicze serce. Potem, myślałam, ręka w ręku pójdziemy razem do pięknych ogrodów otaczających jego pałac; i razem patrzyć będziemy jak chmurki po niebie płyną, jak róże kwitną i słońce wązkiemi smugami złoci szerokie, cieniste alee. Potem, usiądziemy w zielonej altanie, ja z igłą w ręku, on z książką — i słuchać będę jak on tym pięknym głosem co mię tak w śpiewie jego czarował, czytać będzie poważne i piękne myśli. I razem z nim! razem w świat wiedzy i światła! A on naprzód, aby mi drogi rozjaśniać i wskazywać. Tak, on zawsze naprzód — bom nie zwątpiła ani na chwilę że on wyższy i mędrszy był odemnie, młodej nieumiejętnej i marzącej tylko jeszcze dziewczyny! A potem, będziemy biednym ludziom razem pomagać, i w gronie przyjaciół razem wesoło bawić się i gwarzyć. A zawsze razem, a zawsze on naprzód!
Taką była idylla jaką sobie snułam pocichu, w najgłębszych tajniach ducha. A gdy Alfred przyjeżdżał, na krótko zawsze — nie opowiadałam mu jej, bo nigdy mię do tego nie wyzwał — ale patrząc na jego twarz i słuchając jego śpiewu, znowu ją sobie powtarzałam pocichu.
Czym spytała siebie kiedy rozważnie, zimno, o ile ten człowiek był zdolny do towarzyszenia mi na tej wymarzonej, czarownej drodze? Nigdy! Nigdy mi nie przyszła myśl wątpliwości. Milczenie jego samo miałam za głębokość myśli i uczuć; domyślałam się pod niem skarbów ukrytych — i krótkie a powszednie jego rozmowy uważałam jako zdawkową monetę, którą pokrywał owe skarby.

„Święć się, święć się wieku młody.
Śnie na kwiatach, śnie mój złoty!...

Tymczasem dzień uroczysty się zbliżał; brat mój wezwany na mój ślub, przybył. Nazajutrz po jego przyjeździe, z książką w ręku i zamyślona siedziałam w salonie; w przyległym pokoju brat mój rozmawiał z ciotką. Alfred, jak najczęściej się zdarzało, był nieobecny. Zatopiona we własnych myślach, posłyszałam jednak podniesiony nieco głos mego brata.
— Ależ ciociu kochana, mówił on, Regina jest dziecko jeszcze; po co się śpieszyć! po co oddawać ją człowiekowi, który ją uszczęśliwić nie potrafi!
— Egzaltujesz się Henryku, obojętnym swym głosem odpowiedziała ciotka; musisz przecie wierzyć że i ja pragnę szczęścia Reginy, a jednak widzę w panu Alfredzie najzupełniej odpowiednią dla niej partją. I czegóż mu brakuje? Piękne nazwisko, znaczny majątek, dobre wychowanie, przyjemna bardzo powierzchowność — wszystko to posiada. A zresztą...
— I posiada jeszcze dwie rzeczy, droga ciociu, których zapomniałaś wyliczyć: rzadkiej piękności stado koni — i równie też niepospolitą głupotę.
Usłyszawszy ostatni wyraz mojego brata, osłupiałam. — Jakto! on mógł mówić ten wyraz na Alfreda? Przez chwilę zdało mi się żem znienawidziła brata. Wstałam szybko i wybiegłam do mego pokoju aby nie słyszeć więcej słów, które w uchu mojem jak bluźnierstwo brzmiały. Po krótkiej chwili jednak wszedł tam za mną i brat mój. Henryk miał wtedy lat dwadzieścia trzy. Rosły, piękny, poważny, w rysach miał wiele podobieństwa do portretu naszego ojca; a myślące jego czoło i oko łagodne a zadumane, wzbudzało we mnie najszczerszą miłość siostry, połączoną z rodzajem szacunku.
Wszedł do mego pokoju, siadł przy mnie i ujął moją rękę! Zrazu spojrzałam nań gniewnie i niechętnie prawie; ale w oku jego przywiązanem do mojej twarzy dojrzałam cóś, jakby łzę — a na ustach zawisł mu uśmiech łagodny i braterski. Czułam że cały gniew mój upada i niknie — i szczerze uścisnęłam jego rękę.
— Regino, rzekł brat mój ciągle patrząc mi w twarz, powiedz mi szczerze, otwarcie, dla czego idziesz za pana Alfreda?
Milczałam przez chwilę, aż wreszcie cicho wyrzekłam.
— Bo kocham go.
Henryk wypuścił z dłoni moją rękę, i powstawszy przedemną, rzekł.
— Dziecko, a znaszże ty człowieka którego kochasz?
A gdy milczałam mówił dalej.
— A wieszże iż on ma serce zimne, które silniej uderza tylko na widok pięknego konia? wieszże iż on ukochał ciebie — jeśli to co on czuje może się nazwać miłością — tylko za twoją piękną twarz i zgrabną postać, a nie za myśl, nie za uczucia twoje których nigdy nie pojmie; ukochał cię nie jak człowiek, ale jak zwierzę. Regino! Regino! ty teraz nie rozumiesz jaka ta jego miłość; ty siebie samej nieznasz i jego nieznasz i niewiesz kim on jest i kim sama będziesz! Siostro moja! jeszcze czas! ty się zgubisz — ratuj się!
I ujął mię za rękę i chciał przyciągnąć do siebie. Ale z mocą wyrwałam się z jego rąk, i cała spłoniona i drżąca, zawołałam.
— Nie wierzę! nie wierzę!
Brat mój z gestem rozpaczy opuścił ręce; ale znowu zbliżył się do mnie i zaczął mówić.
— Regino! posłuchaj...
— Henryku! zawołałam gwałtownie — ja jego kocham, ja w niego wierzę; niemów nic więcej, bo zdaje mi się że cię znienawidzę.
— Więc niema ratunku! zawołał brat mój; czemuż nie przyjechałem wcześniej! czemu mię nie uwiadomiono!
I przycisnąwszy rękę do czoła wybiegł z pokoju.
Dnia tego byłam rozgniewana i smutna; nie wyszłam wcale z mego pokoju aby nie widzieć Henryka. Ale nazajutrz zaledwie otworzyłam ze snu oczy, w uszach mi zabrzmiały wyrazy brata i napróżno już starałam się je wygnać z myśli. Nie wierzyłam im, a jednak boleśnie ściskały mi one serce; miljon razy powtarzały się w nieskończonych oddźwiękach. Najmocniej utkwiły w mojej pamięci słowa: „on cię kocha za piękną twarz, nie za myśl, nie za uczucia — nie jak człowiek ale jak zwierzę!“ Więc są różne miłości, myślałam — jakąż ja kocham? I nie znajdywałam odpowiedzi na moje pytanie, nie znałam życia — nikt mi go nie tłómaczył nigdy.
„Nie jak człowiek ale jak zwierzę!“ — ciągle przynosiło mi fatalne echo. Czem jest pierwsze a czem drugie? daremnie pytałam. Umysł mój błądził w labiryncie z którego nie wyprowadzała go żadna nić Arjadny; miałam lat siedmnaście i byłam wychowana wzorowo, to jest w nieświadomości wszystkiego co może rozjaśnić przed kobietą treść i istotę najważniejszej kwestji jej życia — miłości.
Kochałam Alfreda tak jak i przed rozmową z bratem — ale zapytywałam już siebie, jak i zaco go kocham? Nie wierzyłam bratu — a jednak posmutniałam.
Gdym weszła do salonu, ciotka moja i Henryk rozmawiali o majątkowych sprawach.
— Masz pół miljona posagu Regino — rzekła jak zwykle zimno moja ciotka.
— A odemnie, dodał Henryk, przyjm siostrzyczko w przedślubnym darze Miłę; pół miljona dostajesz w kapitale, a ja chcę abyś miała część ziemi naszego ojca i oddaję ci ulubioną jego wioskę.
Rzuciłam się na szyję bratu dziękując mu, nie za dar — bo i bez tego jak mi się zdawało, niemało miałam, ale za to że mi dał część ziemi drogiego mojego ojca, że mi oddał miejsce w którem on umarł i w którem na wzgórzu śród jodeł bielał nad jego mogiłą grobowiec.
Nareszcie przyszedł dzień mego ślubu; — ściany nasze zabrzmiały głosami licznie zebranych gości. Alfred przyjechał.
Ja ciągle byłam smutna — i im więcej zbliżała się stanowcza godzina, tem smutniejsza. Przyjazd narzeczonego rozradował mię na chwilę; ale zasmuciły znowu widoczna obojętność z jaką powitał go Henryk, i wyraz niezadowolnienia na twarzy Alfreda. Ani razu przez dzień cały nie zbliżył się do mnie; niekiedy tylko, widziałam to, zdaleka na mnie patrzył. I dziwna rzecz! gdym patrzyła na niego, w myśli mi ciągle tkwiło pytanie wzbudzone słowami brata: jak on mię kocha? I pierwszy raz pomyślałam: czemu on tak mało mówi ze mną?
Zebrane towarzystwo zwróciło uwagę na wyraz niezadowolenia zalewający twarz mojego narzeczonego; więcej niż kiedy upornie milczał, rzadko przemawiając kilka zimnych wyrazów do otaczającej go młodzieży.
Zmrok zapadał, pora mi już była ubierać się do ślubu, i miałam wyjść z salonu, gdy posłyszałam jednego z młodych ludzi wesoło mówiącego do pana Alfreda.
— O najszczęśliwszy z najszczęśliwszych Alfredzie! zepsute dziecko losu! czemuż zachmurzasz twe olimpijskie czoło, gdy cię czekają stopnie ołtarza?
— Naprawdę, Alfredzie, odezwał się któś poważniej — co znaczy twoje niezadowolenie? jestże to resztka żalu po swobodnem życiu? czyteż lekka obawa którejbym wcale nie miał, będąc na twojem miejscu?
Niezauważona, stanęłam ciekawością przykuta do miejsca, wyczekując odpowiedzi narzeczonego.
— At, odpowiedział on niechętnie towarzyszom, pocóż te wszystkie wnioski? istotnie szczęśliwy jestem bardzo; ale skaleczyli mi dziś w drodze kasztankę. Trzysta funtów szterlingów zapłaciłem za nią w Londynie. Ale czyż ci ludzie umieją obchodzić się z takiem szlachetnem zwierzęciem!
Tym razem zrobiło mi się bardzo już straszno i smutno. Wprawdzie nieraz pan Alfred mówił przedemną o koniach. Ale czym już trochę dojrzała w owej uroczystej chwili, i straszną z nią sprzecznością zabrzmiały mi w uszach słowa narzeczonego — czy rozmowa z bratem pobudziła mię do głębszego rzeczy rozbioru, dość że dziwnie mi jakoś boleśnie ścisnęło się serce. Mimo woli wzrok mój upadł na twarz Henryka. Siedział on smutnie wsparty na ręku, a w oczach jego był wyraźny niepokój i żal. Jeszcze chwila, a byłabym pobiegła do niego, rzuciła się w jego braterskie objęcia, i zawołała: ratunku!
Ratunku? Od jakiego niebezpieczeństwa — nie wiedziałam dobrze; ale bezwiednie czułam jego potrzebę. W tem nagle towarzyszki moje zawołały na mnie: Regino! prędzej! prędzej! idź się ubierać! wszyscy czekają na ciebie! I pochwyciwszy mię za ręce wyprowadziły z salonu.
Prędzej! prędzej!... o straszne słowo! Jakże go niepowinny słuchać młode istoty, mające przestąpić próg dzielący je na wieki od ich dziewiczej, swobodnej przeszłości!
Smutno stanęłam nad moją białą ślubną suknią, i zamyślona rzekłam do towarzyszek:
— Strój taki, wszak dwa razy tylko przywdziać może kobieta: do ślubu i.....do grobu.
Chórem zaśmiały się wesołe towarzyszki.
— Co za tragiczne myśli! wołały. Owszem Regino! dodała jedna z nich śmiejąc się najżywiej: przypuszczalny jest i raz trzeci — jeśli owdowiejesz albo weźmiesz rozwód!...
Po tem przypuszczeniu nastąpiły nowe wybuchy żartów i śmiechu; ale ja się nie śmiałam. Dziwacznym jakimś, ostrym a bolącym dźwiękiem uderzył mię wyraz: rozwód! Dotąd choć często o nim czytałam i słyszałam go wymawiany, nie myślałam nigdy nad jego znaczeniem; wtedy dopiero zabrzmiał mi on w uchu jakby poraz pierwszy, niby krzykliwy, rażący dzwonek — i pozostał mi jakby się wpił w mój słuch — machinalnie i bezwiednym oddźwiękiem powtarzając się w nim co chwilę. Jak niekiedy nuta jaka muzyczna lub zwrotka poezji uwięźnie w pamięci i powtarza się w niej ciągle, tak i w mojej myśli wyraz wymówiony ustami swawolnej towarzyszki brzmiał nieustannie, a przykro — i wtedy gdym przywdziewała ślubną suknię, i gdy mi ciotka mirtowy na włosy kładła wianek, i wtedy nawet gdym już przed ołtarzem z przysięgą stanęła. Nie zdawałam sobie sprawy z tego co czułam, ale byłam bardzo, bardzo smutna, i jakby przelękniona. Czego? nie wiedziałam.
Budząca się dusza człowieka, jak jego ze snu otwierające się oczy, długo widzi świat przesłonięty mgłą, niewyraźny — aż całkiem opadnie zasłona i dusza przejrzy. Biada jej, jeśli po zniknięciu mgły ujrzy się okoloną cieniem i niedolą!
Wieczór był cichy, gwiaździsty, gdy wyszliśmy oboje z kościoła z pierścionkami ślubnych przysiąg na ręku. W około nas gwar był wielki; rozmawiano, śmiano się, winszowano. Spojrzałam poza siebie: w mroku gasnących lamp, białe róże smutnie wieńczyły u ołtarza oblicze świętej jego patronki. Gwiazdom i różom pozazdrościłam ciszy i spokoju; w mojej piersi dalekie, niewyraźne odzywały się już odgłosy burz.
Wsiedliśmy z Alfredem do pięknej karety. Ujął moją rękę, przyciągnął mię lekko do siebie, i..... pocałował moje usta. Ale pod tym pierwszym uściskiem miłości, o którym z rozkoszą i wstydem marzyła dziewicza wyobraźnia moja, nie zadrżałam ze szczęścia. Zdało mi się, że Alfred miał zimną rękę i zimne usta. Usunęłam się w głąb powozu i milczeliśmy oboje. Przez okna karety zaglądały gwiazdy złote; promyki ich przeglądały się w dwóch łzach co mi na rzęsach zawisły, i oświecały twarz mojego męża bardzo piękną, ale zimną i zamyśloną — o kasztance lub może... o niczem.
Taką była dla mnie pierwsza poślubna chwila. Silnem poczuciem dziecięcej prawie miłości, i głosem rozumnego brata wstrząśnięta dusza moja, zaczynała się budzić, i zaglądając w piękną formę ukochanego człowieka, zaczynała w niej szukać siostry — duszy.
Kiedy wieczorem, w obec licznego zebrania Alfred zaśpiewał moją ulubioną arję, pod wpływem męzkich i ognistych tonów jego głosu, zniknęły wątpliwości moje i obawy. Miłość dla niego wróciła z całą siłą, i z całym swym porywem.
Zbliżyłam się do Henryka, i rzekłam do niego tak aby nikt tego co mówię, nie słyszał:
— Posłuchaj jego śpiewu Henryku, i powiedz że się myliłeś w sądzie o nim. Czy człowiek, który w piersi swojej nie ma skarbów szlachetności, siły, miłości — może tak śpiewać? Henryku, powiedz że się myliłeś! dodałam błagająco prawie — bo dziwnie boleśny był dla mnie smutek ukochanego brata, który mimo uśmiechu jakim chciał go pokryć, wyraźnie twarz mu zalewał.
— Alboż papugi nie mówią czasem jak ludzie? szepnął zcicha jakby do siebie, ale tak żem usłyszała. Potem silnie uścisnął mi rękę, i rzekł:
— Regino! teraz nic ci już więcej nie powiem — nic mówić nie powinienem. Stało się! Módl się teraz siostro do ojca naszego, aby cię natchnął siłą, której teraz bardzo potrzebować będziesz. A w niedoli i boleści każdej, jaka cię na przyszłej twej drodze spotka, pamiętaj że masz brata, który dziś z ciężkim wyrzutem sumienia myśli, iż ci nie zastąpił ojca — a zawsze poda ci ramię braterskiej miłości i wsparcia.
Po tych słowach odszedł, a ja niespostrzeżona od niego, mimowolnie szłam za nim, jakbym w nim teraz odgadła najserdeczniejszego mego przewodnika. Widziałam, jak w cichym i samotnym pokoju moim stanął przed portretem naszego ojca; długo ze skrzyżowanemi na piersi rękami patrzył na poważną twarz, co z półcienia, malowanemi oczami smutnie zdawała się patrzyć. Przyklęknął, i na obu dłoniach czoło oparłszy wyszeptał: ojcze! przebacz żem jej nie uratował — i sam, jeśli to być może, czuwaj nad twem dzieckiem.
Znowu lęk mię zdjął niewysłowiony na widok tego głębokiego smutku brata, któregom kochała. Jakże wielkie być musi to grożące mi niebezpieczeństwo myślałam — jeśli on na klęczkach zmarłego ojca przeprasza że mię uratować nie zdołał! Wbiegłam do salonu aby uspokoić się spojrzeniem na Alfreda. On podszedł do mnie i prosił mię do tańca. Nie miałże mi nic więcej do powiedzenia? Ach, wtedy pragnęłam jak zbawienia, aby on mówił, wiele mówił, i aby słowa jego ukołysały, rozproszyły dziwne, nieokreślone obawy, tłoczące mi pierś bolesnem choć bezwiednem przeczuciem.
Po tańcu usiedliśmy oboje przy oknie. Niewiem czemu owego wieczora wzrok mój machinalnie ciągle się wznosił do góry, ku niebu i gwiazdom. Spojrzałam więc na gwiazdy mrugające promiennie przez szyby okna, i mimowolnie rzekłam z cicha:
— Panie Alfredzie, smutno mi — lękam się czegoś, uspokój mię!
Alfred ujął moją rękę. Zobaczyłam znowu blady blask jaki zapalał się niekiedy w jego oku, gdy na mnie patrzył — i silnie ściskając mi dłoń, wyszeptał:
— Piękna jesteś!...
Przy tym uścisku i przy tem słowie Alfreda, wstrząsnęły mną dwa dziwnie zlane z sobą poczucia: rozkoszy i bólu. Uścisk ręki był rozkoszny, słowo bolesne. Nicże on więcej nie ma mi powiedzieć, jak to żem piękna? Wyrazy brata przyszły na pamięć: „on cię kocha tylko za piękną twarz twoją!...“ Ale zarazem pomyślałam: a za cóż ja jego kocham? I rozkosz minęła, a ból pozostał.
Nazajutrz rozstałam się z ciotką i bratem, a przestępując próg rodzinnego domu, łzą pożegnałam dziewiczą, nazawsze zgasłą moją przeszłość...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Dzień kwietniowy jasny był, słoneczny i wonny, gdy powóz nasz szybko wjeżdżał na wysoką górę. Orzuciłam wzrokiem śliczną, zieloną dolinę i wśród niej ujrzałam biały, ze smukłą wieżyczką i szerokiemi wkoło ogrodami, pałacyk mojego męża.
Wjechałam w górzysty, żyzny, poetyczny kraj Wołynia, i ostatnie spojrzenie pożegnania rzuciłam ukraińskim równinom, wśród których urodziłam się i wzrosłam.
Pierwsza chwila przepędzona w Różannie była pełną zachwytu; otoczyły mię wszystkie cuda natury, wszystkie piękności sztuki. W niewielkich ale wytwornie urządzonych salonach, piękne obrazy zdobiły ściany, białe posągi klassycznemi kształty rysowały się wśród zieleni wazonów, wielkie zwierciadła odbijały moję postać wszędzie gdziem tylko stanęła. W pokoju moim małym, pełnym kobierców i kosztownych cacek, znalazłam przepyszny paryzki fortepjan i szafę pełną bogato oprawnych książek. Otworzyłam okno i ujrzałam pod niem gęste gruppy jaźminów i róż — nie kwitnących jeszcze, ale rozpuszczających już zielone listki; dalej roztoczyła się przed mem okiem szeroka i długa o starych i rozłożystych drzewach ogrodowa alea. Wybiegłam z pałacu — pełną piersią piłam wiosenne powietrze i biegłam przez cieniste, choć bezlistne jeszcze prawie ulice ogrodu. Gdym przebyła ostatnią, stanęłam w zachwycie. Przedemną czysta, błękitna, gładka lśniła szeroka szyba wód dużego jeziora. A poza niem — poza jeziorem, szarzały gdzieniegdzie wioski między zielenią — i dworek jakiś bielał w oddali — i wązki pas lasu u kraju widnokręgu łączył ziemię z niebem. Spojrzałam w górę, stado żórawi przelatywało wysoko pod niebem — a krzyki wędrownego ptastwa dochodziły mego ucha jakby odgłosy jakiejś niezrozumiałej mi rozmowy. Patrzyłam na lecące ptaki, póki mi z oczu nie zniknęły; a potem raz jeszcze wzrokiem obiegłam piękny krajobraz i pomyślałam: czemu jestem sama? gdzie Alfred?
Wróciłam do pałacu, przeszłam kilka pokojów i w jednym z nich usłyszałam nareszcie głos mojego męża — i zobaczyłam go rozmawiającego ze stojącym przed nim z uszanowaniem, w myśliwskiem ubraniu, człowiekiem.
Gdym weszła powiedział mi że ten z kim mówi jest głównym jego leśnikiem, mającym zarazem obowiązek urządzania polowań i nadzoru nad psiarnią. Poczem zaczął znowu rozpytywać się o stan swoich kniei, o ilość zwierząt na które można będzie polować, a nadewszystko o sfory wszelkiego rodzaju psów: chartów, wyżłów, gończych, taksów i t. d.
Nad wyraz nudziła mię ta rozmowa; lecz sądząc że się prędko zakończy, usiadłam i czekałam, w pół tylko słuchając, a z miłością patrząc na piękną postać mojego męża zwolna przechadzającego się po pokoju. Sprawozdanie o kniejach i psach miało się ku końcowi, gdy otworzyły się drzwi i wszedł człowiek, w równie charakterystycznem, ale już całkiem innem od pierwszego ubraniu. Alfred zwrócił się ku mnie i powiedział mi że to był jego koniuszy. Leśnik wyszedł, a z nowoprzybyłym zaczęła się rozmowa o stanie koni zaprzęgowych, wierzchowców, angielskich, półarabskich, rossyjskich, domorosłych i t. d. Koniuszy upewniał że stajnie i stada w porządku są i najlepszem zdrowiu, a Alfred szczegółowo pytał się o Mylorda, Lady, Turczyna, Strzałę i t. d. Całkiem już znudzona przestałam nawet patrzyć na mego męża i otworzyłam okno. Zachód słońca był prześliczny, na niebie gdzieniegdzie połyskiwały już drobne gwiazdki, purpurowy szlak jaskrawo znaczył brzeg horyzontu; fala ciepłego, wonnego powietrza owiała mi twarz. Patrzyłam na niebo i na szeroki, gładki, zielony, poprzerzynany symetrycznie gruppami krzewów dziedziniec — nie myślałam o niczem, tylko pełną piersią oddychałam powiewem ciepłego wieczora. I niewiem jak długo to trwało, gdy poczułam obejmujące mię ramię. Obejrzałam się; koniuszy zniknął z pokoju a ja znalazłam się w objęciu Alfreda.
— Alfredzie rzekłam po chwili, patrz co za prześliczny wieczór — pójdźmy razem do ogrodu.
Mąż mój ziewnął szeroko.
— Nie mogę odrzekł, zmęczony jestem podróżą i spać mi się chce.
A raz jeszcze pocałowawszy mię, zwrócił się do swego pokoju i dodał:
— Na herbatę, każ mię obudzić.
Poczem wyszedł a ja samotnie zeszłam znowu po marmurowych wschodach ganku do ogrodu. Powoli przeszłam aleę i stanęłam nad jeziorem. Pięknie tam było, bardzo pięknie, cicho, uroczyście i rzewnie jakoś. Poważne a smętne uczucie wionęło na mnie z tych wód spokojnych i szklistych; z tego nieba nawpół pokrytego już mrokiem wieczoru i z tych dalekich szarych grupp wioskowych, co ku obłokom słały gromady wysokich krzyżów. Stałam nad wodą i myślałam. Myśli te moje nie układały się w jeden ciąg, ale po całym krajobrazie wzlatywały szybko, a zatrzymały się na białym dworku błyszczącym zdala, wśród zmroku.
— Tam pewno mieszka szczęśliwa para jakaś, myślałam; i pewno w tej chwili ludzie którzy tam żyją, razem chodzą nad brzegiem jeziora które i ich cichych ścian blisko płynie; i pewnie pod wpływem tego cudnego wieczora rozmawiają o pięknej naturze, o sobie i o miłości swojej. I zapragnęłam podobnej rozmowy. Smutna usiadłam nad brzegiem wody i pomyślałam: czemu tu ze mną niema Henryka? on tak pięknie i rozumnie mówi — z nim tak dobrze rozmawiać! W parę dni po ślubie — tęskniłam już za bratem i jego rozmową. Cóż miało być dalej!
Na drugi dzień, budząc się usłyszałam gwar jakiś i rżenie koni na dziedzińcu. Szybko ubrałam się i wybiegłszy na ganek ujrzałam Alfreda, a przed nim kilku ludzi trzymających przepyszne osiodłane i nieosiodłane konie.
— Patrz Regino, rzekł mąż mój gdym go powitała radosnem, dzień dobry — co za prześliczne zwierzęta.
Dotąd obawiałam się zwykle koni; ale wierzchowce mojego męża były w istocie tak piękne, że z przyjemnością zaczęłam się im przypatrywać. A gdy Alfred wsiadł na jednego z nich i objechał w koło dziedziniec, nie mogłam się wstrzymać od nowego podziwiania jego pięknej postaci; prosta, silna i jakby zrosła z koniem na którym siedział, rysowała się na tle obłoków.
— Naucz mię jeździć konno, Alfredzie! zawołałam gdy zsiadłszy z konia stanął przy mnie.
Wnet przyprowadzono małą, czarną klacz półarabskiej krwi, i zaczęła się lekcja konnej jazdy. Po godzinie dość już zręcznie i bez pomocy koniuszego objechałam dziedziniec na wybornie ujeżdżonej Strzale, i zmęczona wróciłam do pałacu. Wróciłam — ale sama, bo Alfred pojechał obejrzeć swoje stada. Po południu wrócił i usnął w swoim pokoju; a gdy o zmroku zobaczyłam go znowu, rozmowa nam jakoś nie szła — i jak dnia poprzedniego poszłam sama dumać nad jeziorem. Alfred został wśród narad z leśnikiem, koniuszym i innymi tego rodzaju ludźmi.
Dalsze dnie popłynęły podobne zupełnie do pierwszego; zrana jeździłam konno z moim mężem — resztę czasu byłam sama. A gdyśmy się zeszli, mało mówiliśmy do siebie, a krótkie te posiedzenia najczęściej kończyły się tem, że Alfred ziewnął i poszedł spać do swego pokoju — a ja wybiegałam do ogrodu. Siadałam nad jeziorem; i albo bezmyślnie wpatrywałam się w spokojne fale, albo przebiegając wzrokiem dalekie wsie i biały dworek, snułam myślą ideały o życiu mieszkańców tych skromnych siedlisk.
Raz, po nad szybą jeziora przeleciały dwie jaskółki, wzniosły się razem w górę i razem zniknęły wśród zieleni drzew; niewiedziałam dlaczego — ale pozazdrościłam jaskółkom i pomyślałam: jak im dobrze być musi lecieć razem i świegotać!..
Tak minął miesiąc. Przez ten czas, mimo osamotnienia i niewyraźnego braku czegoś, którego nieokreślałam sobie dobrze, ale który coraz bardziej czuć mi się dawał, byłam szczęśliwa. Alfred mię kochał. Bywały chwile, krótkie wprawdzie, w których ożywiała się twarz jego zimna zwykle, oczy płonęły, i tulił mnie do siebie. W owych chwilach powtarzał mi ciągle: piękna jesteś! Innego słowa miłości nigdy mi niepowiedział. Chwile takie szybko mijały. Wprawdzie i po nich Alfred stawał się znów obojętny, milczący i zajęty końmi, psami, rozmową z ludźmi doglądającymi tych drogich mu rzeczy; wszakże rozpromieniały mi one dnie całe — i mimo lekkiego smutku, mimo nieokreślonej tęsknoty, czułam się szczęśliwą.
Po miesiącu jednak zdało mi się że niepodobna zawsze tak żyć jak dotąd. Przyszłam raz do Alfreda, ujęłam jego rękę i rzekłam.
— Alfredzie! róbmy cokolwiek!
— Cóż chcesz abyśmy robili? ze zdziwieniem spytał mój mąż.
Zakłopotana byłam tem pytaniem, bo i sama niewiedziałam co trzeba było robić; czułam tylko że czemkolwiek należało zapełnić czas, który mimo chwil szczęścia, wlókł się smutno jakoś i nieskończenie powoli. Wzrok mój upadł na szafę z książkami.
— Czytajmy! zawołałam — rada z natchnienia.
Alfred lekko zsunął brwi, ale odpowiedział obojętnie.
— Czytajmy!..
Po chwili siedzieliśmy oboje w pięknym moim pokoju; ja z książką w ręku wybraną z bogatej bibljoteki, on niedbale wsparty o miękką kozetkę, z cygarem w ustach.
Zaczęłam głośno czytać. Książka była piękne napisana, przez otwarte okno płynęła woń wiosenna, — owionęło mię dziwnie rozkoszne uczucie. Czytając myślałam: spełnia się jedna część mojej idylli! i uczułam się tak szczęśliwą jak nie byłam ani razu nawet w objęciu Alfreda. Czytanie coraz bardziej stawało się zajmujące, przedmiot książki porywał moją wyobraźnię, i mnóstwo nasuwał uwag.
Z jedną z nich zwróciłam się do Alfreda, ale jednocześnie usłyszałam lekkie chrapnięcie i ujrzałam piękną głowę mego męża leżącą na szafirowym aksamicie poduszki, z zamkniętemi oczyma, bezwładną, uśpioną. Książka wypadła mi z ręki; patrzyłam przez chwilę na śpiącego, z poczuciem nieokreślonego jakiegoś żalu i zawodu; uśmiechnęłam się — lecz wcale nie wesoło. Owszem, był to pierwszy uśmiech goryczy, który mi zawisł na ustach. Podjęłam upadłą książkę, wyszłam do innego pokoju i sama czytałam; chwilami zamyśliłam się, i zdawało mi się, że z miłości mojej dla Alfreda ubyła jakaś cząstka.
Odtąd nigdyśmy już nie czytywali razem; ale za to pewnego dnia prosiłam Alfreda aby mi towarzyszył na przechadzce. Wyszliśmy razem. Czerwiec jaśniał wszystkiemi pięknościami witającego świat lata, a nie zgasłej jeszcze całkiem wiosny. Szliśmy długo w milczeniu — aż drogę zaszło nam kilku włościan. Ukłonili się nizko i chcieli cóś mówić. Alfred zsunął brwi i rzekł porywczo.
— Idźcie tam do pana rządzcy, moi kochani; czego mi tu drogę zachodzicie! Wiecie przecież, że ja się waszemi tam sprawami zajmować nie lubię!
Chłopi usunęli się ze schylonemi głowami, a myśmy poszli dalej.
— Alfredzie, rzekłam — a gdybyś ich sam wysłuchał? Henryk mówił mi kiedyś, że rządzcy niekiedy krzywdzą tych biednych ludzi; może oni mają skargę jaką, albo ważną do ciebie prośbę.
— At, szkoda czasu! odrzekł Alfred.
Mimowoli pomyślałam, że przecież nic ważnego nie robiliśmy w tej chwili, i zaczęłam łagodnie nalegać. Alfred długo milczał, i sądziłam że już jest przekonany — gdy przerwał mi prędko i z niezwykłą żywością.
— Dajże mi pokój Regino! Raz na zawsze ci mówię, że się w takie rzeczy nigdy nie wdam. Rozmawiać z chłopami! a to wielka przyjemność!
Obejrzałam się i zobaczyłam chłopów smutnie i ze spuszczonemi głowami stojących na tem samem miejscu, na którem ich zostawiliśmy. Znowu ogarnęło mię przykre uczucie, i znowu mi się zdało, że z miłości mojej dla Alfreda ubywa jakaś cząstka.
Gdyśmy wracali z owej przechadzki, słońce zachodziło przepysznie. Pałacyk nasz stał śród zielonych drzew, cały różowy od jego promieni — jezioro błyszczało w oddali smugami purpury i szafiru.
— Co za przecudna natura! Alfredzie! zawołałam mimowoli — jaki krajobraz prześliczny!
— W istocie, odrzekł mąż mój, zachód słońca pogodny, piękny dzień będziemy mieć jutro!
A wydobywając zegarek dodał.
— Jakie długie dni teraz mamy!...
Umilkł i ja milczałam. Okiem i myślą daleko odbiegłam od niego, i... zapomniałam że szedł obok mnie.
Znowu upłynęło parę miesięcy. Aż pewnego dnia rzekłam do mojego męża.
— Alfredzie, nudzę się!
W istocie przyszłam do wniosku i uznania, że jestem śmiertelnie znudzona życiem jakie wiodłam.
— Rzeczywiście, odpowiedział Alfred, trzeba żebyś pozabierała znajomości; niemasz towarzystwa.
I zaczęliśmy wyjeżdżać w sąsiedztwo; odwiedziliśmy kilkanaście domów, pałacyk nasz napełniał się też niekiedy gośćmi. Ale to wszystko nie zapełniało próżni jaką poczułam w mojem życiu. Wesoła i swobodna gdy byłam między ludźmi, zostawszy sama czułam niezwyciężony smutek i nieokreśloną za czemś tęsknotę. A w miarę jak słabła pierwsza, pełna porywu miłość moja dla Alfreda, jak rzadszemi stawały się chwile jego miłośnych dla mnie uniesień, tem coraz straszniejsza pustka roztaczała się w koło mnie, i coraz straszniejsza próżnia stawała się w mojej piersi, i coraz częściej przyciskałam dłonie do oczu aby powstrzymać gwałtownie cisnące się łzy.
Gdy w jesieni żółkły listki na drzewach, i ja zbladłam nieco, oczy mi zapadły. Bezwiednie czułam powolne, ale ciężkie budzenie się ze snu dziecięcego; niewyraźnie, jak przez mgły zasłonę widziałam zbliżające się ku mnie stopniowo gorzkie cierpienia życia.
Pewnego dnia znalazłam się w licznem towarzystwie zebranem u jednej z sąsiadek moich. Gdy weszłam do salonu, otoczyło mię natychmiast liczne koło młodych kobiet i mężczyzn; smutek mój pierzchnął, rozmawiałam i śmiałam się swobodnie.
W tym samym pokoju — nieco zdala od kółka w którem siedziałam, kilku poważnych ludzi między którymi zasiadł i mój mąż, rozpoczęło żywą rozprawę. Powoli zwróciłam na nich uwagę, i poczęłam przysłuchiwać się toczącej się między nimi rozmowie. Jedni z nich mówili z zapałem i energią, inni z powagą i głębokiem przekonaniem. Alfred tylko milczał. Daremnie ciekawa i spragniona usłyszeć jego zdanie i sąd, czekałam aby przemówił; z ust jego wychodził tylko niebieskawy dymek cygara i kiedy niekiedy otwierały się one lekkiem, tłumionem przez grzeczność ziewnięciem. Mimowoli pomyślałam: czemu on milczy gdy wszyscy mówią z zapałem. Spójrzałam na twarze otaczających mego męża, a każda z nich nacechowana była jakimś wyrazem myśli; jego tylko twarz była zawsze jednostajnie martwa i milcząca — najpiękniejsza wprawdzie ze wszystkich, ale najmniej ożywiona i jasna. Porównanie to zasmuciło mię; instynktownie zrozumiałam że mu brakło czegoś co tamci mieli — czegoś bardzo pięknego. I znowu uczułam ogarniający mię żal — niemogłam już rozmawiać. Wziąwszy więc jedną z młodych kobiet pod rękę, zaczęłam z nią chodzić po salonie. Po chwili zbliżył się do mnie jeden z najlepiej mi znajomych młodych ludzi i rzekł.
— Jaka pani dziś blada — czyś pani nie chora?
— Głowa mię boli, odpowiedziałam — i gdym spojrzała na twarz młodego człowieka, dojrzałam w niej źle ukryty wyraz politowania. Niezrozumiałam jeszcze dobrze co on znaczył, zdziwiłam się i pomyślałam: czyż tak bardzo wyglądam na chorą! Ale w tej chwili przechodziłam obok opuszczonej niedawno gruppy i usłyszałam półgłosem prowadzoną rozmowę dwóch kobiet, które siedziały odwrócone odemnie.
— Szkoda tej biednej pani Różyńskiej! — mówiła jedna z nich średniego wieku i łagodnej twarzy.
— Sama winna — odrzekła druga, znacznie starsza; alboż nie miała rozumu?
— Takie dziecko! szepnęła pierwsza.
— Zkąd zresztą wiesz że jest nieszczęśliwą; może ona go kocha.
— Być może, ale to niepotrwa długo — c’est donc un imbecyle — dodała prawie szeptem.
Tym razem dobrze już zrozumiałam i spojrzenie politowania jakiem orzucił mię młody człowiek, i rozmowę dwóch kobiet. Rumieniec upokorzenia i gniewu zajął mi twarz. Więc ludzie litują się nademną! więc widać ja sama nie znam jeszcze całego ogromu mego nieszczęścia! „C’est un imbecile!“ powiedziała kobieta o której wiedziałam że jest dobrą i że mię szczerze lubi; na pamięć mi przyszły słowa Henryka, i przez chwilę zdało mi się że od wstydu i żalu głowa mi pęknie. Ale było to jedno okamgnienie. Duma obudziła się we mnie nieznana dotąd, lecz harda i silna. Muszę pokazać im wszystkim, że nie jestem nieszczęśliwą — pomyślałam — nie chcę ich litości!...
I stałam się wesołą szaloną wesołością. Rozpoczęłam pierwsza grę jakąś — biegałam, śmiałam się, swawoliłam jak dziecię, prześcignęłam wszystkich dowcipem, zagłuszyłam wybuchami śmiechu, osypałam tysiącem żartów. Co chwila powtarzałam że mi w Różannie dobrze jest jak w niebie; że mój pałacyk taki wygodny, ogrody takie szerokie, jezioro takie ciche i o zachodzie słońca promienne! I najmniej sto razy powiedziałam, że życie, to bardzo piękna rzecz, jedna chwila uroczystości radośnej, jeden ciąg szczęścia. A gdym to mówiła, w głowie wrzały mi całkiem inne słowa: życie to trudna rzecz — bo nawet sam wstęp do niego boleśny!... Śmiejąc się, biegając, szczebiocąc i swawolnie obejmując towarzyszki, na Alfreda tylko spojrzeć nie mogłam; bo gdy niekiedy oczy moje trafem na niego padły, śmiech zamierał mi w gardle, ręce opadały, a w głowie mięszało się tak, żem nie mogła odnaleść końca do zaczętego dowcipnego słowa. Było to kilka godzin ciężkiej walki, pierwszej walki życia; maska paliła mi twarz, w piersi czułam falę łez. Ale postanowiłam pokazać tym ludziom że nie potrzebuję litości. Kiedym sądziła żem już dostatecznie przekonała wszystkich o mojem szczęściu, o zadowoleniu z życia, wyjechałam. Alfred pozostał, bo przed chwilą zasiadł był do gry kartowej.
Gdy wróciłam do domu, wieczór był chłodny, jesienny ale pogodny. Wbiegłam w szeroką aleę ogrodu. Pod stopami mojemi łamały się i szeleściły zeschłe liście, nad głową szumiał wiatr — a z okoła wiała na mnie wilgotna szara mgła. Kilka razy gorączkowo przebiegłam aleę. U jednego z jej końców stanęłam, załamałam ręce i patrzyłam przed siebie, a w głowie szalenie mi wirowały słowa dwóch kobiet. „Może ona go kocha? — Zapewne, ale to musi wkrótce mieć koniec.“ I nieśmiałą, tajemną, zaledwie wyraźną myślą zpytałam sama siebie: czy ja go kocham? Biedna kobieta, w której myśli podobne zawita pytanie wtedy, gdy poza nią już się raz zamknęły wrota kościelnych przysiąg!
Stałam i patrzyłam przed siebie drżąc cała w objęciu chłodnej mgły. Również drżąca jak ja, równie blada, z pomiędzy trawy zżółkłej wychyliła się drobna, biała astra. Wiatr kołysał główkę biednego kwiatka, który sam jeden pozostał po wszystkich zmarłych braciach swoich, i z tęsknotą zdawał się też śmierci wyglądać. Podbiegłam i zerwałam bladą asterkę, a wchodząc powoli na wschody gankowe, obrywałam z kolei jej drobne i zziębłe listki, szepcąc machinalnie: kocham? nie? Rozkochane dziewice bawią się często podobną kabałką; ale one pytają o szczęście, a ja o rozpacz pytałam!... Upadł z rąk moich ostatni listek asterki, a z ust mych spłynął wyraz: nie!... Pochwyciłam się za głowę obiema rękami i całą siłą stłumiłam w myśli mej ten wyraz. Nieprawda! myślałam gwałtownie, upornie; ja jego kocham! kocham! kocham! muszę kochać! powinnam kochać! Wbiegłam do mego pokoju i dla zagłuszenia się usiadłam do fortepjanu. Machinalnie spojrzałam wprzód w okno; poza niem wiatr niósł tysiące żółtych listków, które jak motyle rojami z góry leciały. Dotknęłam klawiszów — z pod ręki wypłynęła mi smutna, nieznana dotąd nuta, i mimowoli prawie zaśpiewałam słowa które mi z bolącego serca razem z nutą muzyczną przypływały.

Lecą żółte listki z drzew,
Zgasłej wiosny płacze świat,
Umilkł mego serca śpiew,
Mojej doli uwiądł kwiat!...

Przy ostatnim wierszu łzy mi głos stłumiły; wstałam od fortepjanu, osunęłam się na kobierzec i głośno, spazmatycznie płakać zaczęłam.
Nagle uczułam podnoszącą mię rękę — powstałam z trudnością. Zmrok już był zapadł zupełny — alem ja jednak poznała stojącego przedemną Henryka. Płacząc, nie usłyszałam ani turkotu powozu, ani wejścia jego do pokoju. Ze łkaniem nie dającem się stłumić żadnym wysiłkiem, rzuciłam się mu na szyję. On mię objął, posadził, sam usiadł przy mnie i trzymając moje ręce w swych dłoniach, spytał pocichu i łagodnie.
— Regino! co ci jest?
— Niewiem co mi jest, odpowiedziałam starając się zapanować nad konwulsyjnym płaczem — ale wiem że mi jest źle bardzo!
— Biedne dziecię, rzekł zcicha dobry brat mój; nie sądziłem abyś ze snu twojego tak prędko się przebudziła. Powiedz mi wszystko, szczerze, otwarcie jakbyś mówiła przed ojcem twoim, który gdyby żył, lepiej niż ja umiałby cię od nieszczęścia uchronić.
Wniesiono światło, spojrzałam na Henryka. Tak był wówczas podobny do portretu ojca naszego, taki wyraz łagodności i smutnej powagi twarz mu zalewał, że znowu rzuciłam się w jego objęcia i zawołałam.
— Bracie mój drogi! mój ojcze!
— Mów, mów wszystko — siostro, powtórzył Henryk; wyspowiadaj przedemną biedne twoje serce.
I opowiedziałam mu wszystko; tęsknoty moje, ciągłe prawie osamotnienie w jakiem zostawałam, pragnienie innego życia, nareszcie okropną wątpliwość która zrodziła się we mnie, i boleśnie wstrząsnęła całą moją istotą.
Henryk słuchał i coraz bardziej brwi mu się zsuwały, coraz smutniejszy się stawał.
— Przewidziałem to wszystko, rzekł gdym skończyła mówić. Sam młody i ciągle dla nauk i podróży nieobecny w kraju, niewidziałem twego dzieciństwa; alem przeczuł jaką będziesz kiedyś, i jaki rozdział stanie się między tobą a człowiekiem któregoś wybrała. Dusza twoja spała wówczas, gdy zachwyciły cię jego piękne formy; dziś ona się budzi, i coraz więcej rozbudzać się będzie, i coraz jaśniej widzieć będziesz wszystko. Biedne dziecię!.. smutnemi zgłoskami zapisane były karty twojego losu. Ale rozpaczać nie trzeba; poradzę ci jak będę mógł najlepiej.
— Henryku, rzekłam — rozjaśnij mi wszystko czego jeszcze wyraźnie nie widzę. Powiedz mi jakim jest on? czego mu brakuje? dlaczego mi źle z nim? Przecież jam go kochała, to jest, — poprawiłam się prędko — kocham go, i on mnie kocha także; i nie jest zły, i otoczył mię tyloma pięknemi rzeczami! Powiedz więc dlaczego mi źle? W głowie mi się mąci i nie znajduję w myśli mojej odpowiedzi na te wszystkie pytania, co dniem i nocą oddawna niepokoją mię i dręczą.
— Siostro, odrzekł poważnie brat mój, ja ci nie będę wróżbiarzem niedoli; nie mnie wyczytywać przed tobą niezrozumiałe ci jeszcze hieroglify twego nieszczęścia. Czas, życie, dojrzałość, przyniosą ci odpowiedzi na te boleśne twoje pytania; a do mnie należy tylko wskazać ci drogę, na której będziesz mogła znaleść pociechę i wsparcie.
Wieczór zszedł nam spokojnie, wesoło prawie. — Brat mój jak zwykle dobry był; mówił wiele, i braterskiem przywiązaniem rozpędził chmury rozpaczy, które przed jego przybyciem zawisły nad mojem czołem. Nazajutrz znalazłam go układającego książki w moim pokoju. Położył przedemną na stole kilka tomów i rzekł.
— Od tego zacznij Regino, to są dzieje ludzkości. — Spójrz w daleką przeszłość i zobacz jakiemi drogami szły przez wieki ludzkie pokolenia. W obrazie tym znajdziesz wszystko: poezją, dramat, i najgłębszą z nauk, bo naukę życia ogółu i jednostek. Potem możesz się wziąść do tych książek — tu jest nauka natury. Kiedy będziesz czytała o wszystkich prawdach do jakich doszły badania i prace mozolne mistrzów, przed okiem twojem roztworzą się szerokie przestrzenie nieznanych dotąd ci światów; zobaczysz ogrom wszechstworzenia, i z pokorą pochylisz czoło przed widokiem nieskończonej wielkości i nieskończonej harmonji, w jakiej przez wieki łączą się i postępują najróżniejsze żywioły. W obec tej wielkiej natury, której tajemnice odkryje ci nauka, zobaczysz się atomem tylko i mniej samolubna będziesz w boleściach swoich. I nie z samych książek ucz się poznawać przyrodę — ale przypatruj się jej także we wszystkich jej wspaniałych a żywotnych przejawach. Drzewo i kwiat, gwiazda i błyskawica, obłoki i wody jeziora, niech przemawiają do ciebie zrozumiałym językiem. Nie szukaj w nich tła do marzeń, nielituj się dziecinnie nad kwiatkiem, który więdnieje, i westchnień nie ślij na gwiazdy; ale wszędzie dopatruj wielkiej harmonji i piękności. Dowiaduj się o początku i powodach bytu wszystkiego, o ile rozum ludzki może je znać; — a ze źródeł, które innym przynoszą tylko marzenia i bezwiedny zachwyt, ty czerp powagę, światło, i istotne, rozumne uwielbienie piękności.
Zbliżył się do fortepjanu, i dźwięcznym akordem uderzając klawisze, mówił dalej.
— Śród nauk i poważnych rozmyślań nie zapominaj siostro i o sztuce. To wdzięczna i radośna towarzyszka człowieka, zdolna opromienić mu życie w chwilach mozołu i ciężkiej troski. Umiesz pięknie grać, a śpiew twój czysty jest i uczuciowy. Gdy umysł twój zmęczy się nad kartami ksiąg, w dźwiękach tego instrumentu i własnego głosu szukaj słodyczy i miłości, których zapragnie serce. Gdy inne kobiety czynią z muzyki cacko które im błyszczeć pomaga, ty szukaj w niej istotnej, zdrowej poezji i głębokiego uczucia. Piękność i miękkość sztuki pomoże ci śród uczonych studjów do zachowania słodkiej a wdzięcznej kobiecości, i uchroni od odschłości i pedantyzmu, którym na nieszczęście zwykle ulegają kobiety posiadające wyższą wiedzę. A śród tego wszystkiego, siostro — niezapominaj o otaczających cię ludziach. Karty historji mówiące o biedach i boleściach cierpiących klass społeczeństw różnych, niech ci przypominają nędzę obecną biednych i ciemnych; rzewne tony muzyki niechaj ci mówią o łzach płynących niedaleko ciebie może; natura piękna i wielka niech cię natchnie miłością dla tych, którzy są dość nieszczęśliwi, aby nie módz i nie umieć patrzyć na jej piękności, znać je i rozumieć. A miłość twoją dla ludzi zamieniaj wnet w czyn; i o ile światło płynąć będzie do twojej myśli, o tyle słodyczy i chrześcijańskiej dobroci niech z twego serca rozlewa się wkoło ciebie. Oto są moje rady. W spełnianiu ich kieruj się dobremi natchnieniami, silną wolą i przekonaniem, że w nich leży cały twój ratunek, cała doza szczęścia, jakiej ci się od życia spodziewać już wolno.
Tych słów brata słuchałam z uwagą i jakby z nabożeństwem. Odkrywały one przedemną całe światy nowe; zdawało mi się żem już i ja o tem wszystkiem myślała nieraz, żem tego wszystkiego co mówił pragnęła; tylko żem nieumiała sformułować i określić jasno moich myśli i pragnień. On ujął w formę to o czem niejasno jeszcze śniła moja dusza; on mi wskazał drogę, której szukało moje dziecinne oko. Objęłam z miłością szyję brata i rzekłam.
— Henryku, czemu on nie jest do ciebie podobny?
I w owej chwili zdało mi się, że się rozwiązuję pytania moje, na które dotychczas odpowiedzi znaleźć nie mogłam; od owej chwili zdało mi się, iż odgadłam dla czego mi źle było z Alfredem. Oto jam czekała, aby on mi powiedział to co usłyszałam od brata — a on tego powiedzieć nie umiał.
Henryk kilka dni przepędził w moim domu. Zanadto prawy i dumny aby miał obłudą pokrywać istotne uczucia swoje, grzeczny był ale zimny, i niekiedy jakby mimowoli szyderski nieco dla Alfreda. Zemną rozmawiał ciągle — a ja pod wpływem jego braterskiego rozumnego słowa, nowem życiem żyć zaczynałam. Rumieniec wrócił mi na twarz, wesoły uśmiech na usta, a żółte spadające liście nie budziły mi w umyśle porównań do własnej doli mojej. Gdy odjeżdżał Henryk, rzekł do mnie.
— Za miesiąc, na rok a może i na dłużej opuszczę kraj; smutno mi że ciebie tu zostawię bez pomocy i przyjaciela. Mnie podróż koniecznie potrzebna do dokładnego wykształcenia się i zdobycia takiego zasobu wiedzy, jaki mi potrzebny abym mógł stanąć do użytecznej pracy; pojadę więc, a do ciebie często pisywać będę. Nie bądź słaba, siostro; pracuj wytrwale i pamiętaj, że z samej siebie i z własnych sił snuć ci trzeba spokój i szczęście i zrozumieć zadanie życia.
Pojechał — jam gorzko płakała. Pałacyk mój pustym mi się wydał, a Alfred w porównaniu z bratem moim — dziwnie zimnym i niemiłym. Nie zstępywałam już w tajniki własnego serca, i ani siebie ani listków kwiatka nie zapytywałam o to: czy go kocham; ale czułam że coraz obojętniejszy mi się stawał. Pocałunek jego, jego uścisk, był mi już tylko obowiązkiem, który przyjmować musiałam — a piękna i milcząca jego twarz przestała wszelki urok na mnie wywierać.
Głęboka jesień, a potem zima biała zstąpiła na ziemię; dnie były mgliste, szare, krótkie — wieczory długie i owiane szumem wichrów, które z jękiem i świstem obijały się o ściany pałacu. Alfred polował, jeździł konno i spał, a ja w cichym pokoju moim zamknęłam się z pracą sam na sam.
Pod jasnem, szerokiem oknem ustawiłam krośna w których wyszywać zaczęłam kobierzec. Tuż obok, stał stoliczek, na którym codzień zrana składałam książki, jakie przez dzień cały czytać miałam; a czegom z wyczytanych rzeczy pamięć odrazu zachować nie mogła, to zostawiłam na papierze, aby zapisane przezemnie karty były mi pomocą i pamiątką pracy. Na fortepjanie pojawiły się dawno zaniedbane nuty muzyczne; i kiedy wieczorem zmęczona czytaniem, myśl pochylała czoło zadumą tęskną, siadałam przy instrumencie; z klawiszów i z własnej piersi snułam pieśni, które wymykając się z cichych ścian przez zamarzłe okna i przez wichrów fale, leciały ku cichej szybie jeziora. Wyjeżdżałam rzadko — bo nudziły mię i męczyły towarzystwa jakie miałam; nie znalazłam w nich ani jednego ściślejszego stosunku i może umyślnie unikałam odeń, mając do ukrycia przed innemi cierpienia do jakich sama przed sobą przyznać się jeszcze nie śmiałam. Niekiedy zjeżdżało się do Alfreda huczne i wesołe grono jego dawnych przyjaciół i towarzyszy. Wszyscy oni byli miłośnicy polowania, koni, kart i wina — rozmowy ich nie bawiły mię wcale i najczęściej zostawiałam moich gości Alfredowi, kartom, oglądaniu koni i psów — a sama szukałam ciszy w moim pokoju, który im dłużej był przybytkiem moich myśli i prac, tem droższy i milszy mi się stawał.
Tak płynęły dnie i wieczory, wieczory i dnie — a ja wyraźnie czułam coraz jaśniejsze budzenie się mojej duszy. Jak dzień wstępujący na świat rozwidnia przestrzenie i coraz wyraźniej ukazuje przedmioty, tak praca i spokojne rozmyślania rozpraszały ciemności moich myśli, i odkrywały przedemną nowe widnokręgi.
Pewnego dnia przeczytałam w jakiejś książce: Znajdź samego siebie! i zaczęłam rozmyślać nad znaczeniem tego wyrazu — a potem zajrzałam w głąb mego ducha; i jak z różnokolorowego pasma jedwabiu wyciągałam nici różne, tak z własnej głębi snułam promienie oświecające przedemną moje własne skłonności, uczucia, zdolności i braki. I w badaniu siebie samej, w ścisłym rozbiorze własnej istoty, dowiedziałam się co to jest samowiedza. W innej książce przeczytałam: Polegaj na sobie samym!.. i znów myślałam i zrozumiałam, że człowiek obdarzony rozumem i silną wolą, sam powinien dźwigać się w boleści i troskach, sam złe pokusy odtrącać a do dobrych celów o własnych siłach dążyć, nie oglądając się na pomoc niczyją, nie żebrząc współczucia lub wsparcia. I pojęłam co to jest: samoistność. Rozkładając karty Pisma, nuciłam wzrokiem na wyrazy: drzewo bezpłodne rzucone będzie w ogień na zniszczenie — i myślałam co jest owocem człowieczego życia; przebiegłam dzieje wielkich ludzi i wzniosłe słowa Ewangelji. I dowiedziałam się że celem i koroną ludzkich prac i miłości jest czyn; i pojęłam i ukochałam ideę czynu, i zapragnęłam we własne ją wcielić życie.
Tak wzrastałam moralnie; z dziecka stawałam się człowiekiem, z marzycielki myślącą istotą. Tak stopniowo coraz jaśniej otwierała na świat oczy dusza moja; i zdawało mi się żem coraz szerzej oddychała, że mi jakieś nowe, nieznane, pełne żywotności siły napływały do piersi — a ztamtąd rozchodziły się po całej mojej istocie i ogarniały mię całą.
Do tego budzenia się, wzrostu i dojrzewania, pomagało mi też wiele cierpienie. Boleść — wielkato i mądra mistrzyni, jeżeli spokojna; nierozsadza głowy szaleństwem, ale owiewa ją cichą a uroczystą powagą. Ja smutna byłam łagodnym, powolnym ale głębokim smutkiem. Im więcej wznosiłam się i mężniałam moralnie, tem lepiej poznawałam człowieka, z którym związałam moje życie. Zaczęła się między nami odwieczna a zawsze jednako tragiczna historja dwojga osób związanych z sobą ślubem, z których jedno wstępuje na wyżyny, pnie się, wzlatuje prawie coraz wyżej; a druga zostaje w dolinie martwa jako biblijny słup soli. Siły obojga zaczynają targać się w walce krwawej. Jedno biegnie naprzód, drugie łańcuchem przykutym mu do stóp, bieg jego wstrzymuje. Postępujący, pchany niezależną odeń siłą, idzie jednak dalej; Kajdany ranią mu stopy, więc drogę swoją zaznacza łzami i krwią. Wtedy z piersi obojga wychodzą ciężkie westchnienia — jednego za spokojem martwym i snem, drugiego za światłem widzianem w oddali, za pełnem, gorącem życiem. A w tych westchnieniach pękają niekiedy nici żywotne; serca druzgocą się o ściany zmęczonych piersi i jedno lub drugie — albo i oboje razem padają na ziemię, czołgając się w mękach długoletniego moralnego konania.
Takim był i mój dramat, któremu w głębi piersi milczeć kazałam — aby najlżejszego jego oddźwięku nie usłyszało żadne ucho ludzkie. I sama nawet niechciałam wsłuchiwać się w tę bolesną, wewnętrzną moję muzykę. Myśli o Alfredzie usilnie odsuwałam od siebie, wszelkie nad jego osobą rozwagi tłumiłam, i do strasznego wyrazu: nie kocham go! co mi brzmiał już w myśli, wołałam rozkazująco: milcz! Długo bałam się całej prawdzie śmiało w oczy spojrzeć; ale ta nieunikniona władczyni prawych i gorących serc sama stanęła przedemną i przyniosła mi odpowiedzi na pytania, które przed kilku miesiącami zadawałam napróżno bratu i sobie.
I pewnego wieczora napisałam do Henryka: Bracie, czas mi już przyniósł rozwiązanie zagadek, którego tyś mi dać niechciał; dojrzewając wyczytałam hieroglify mego losu. Jestem nieszczęśliwą, chociaż zostałam żoną Alfreda kochając go, choć on mię kochał lub może i kocha jeszcze, choć on nie jest takim jakich ludzie zwyczajnie nazywają złymi. Jestem mimo to wszystko nieszczęśliwą, dla tego że ukochałam tylko jego piękną formę; i on tylko moje ciało ukochał, dla tego że dusza moja dziecięca, uśpiona, własne sny swoje za rzeczywistość wzięła, a potem budząc się, nie znalazła obok siebie duszy — siostry.
Na ten list otrzymałam w odpowiedzi te między innemi słowa brata. „Regino, czas prawdę ci powiedział. Biada tym, którzy ukochają same formy tylko i ciało, a potem zapragną ducha i w próżnej choć pięknej nie znajdą go powłoce. Bądź siostro mężną i pracuj usilnie!“ I biegł czas. Dnie jak jednostajne kropelki spływały w przeszłości szeroki ocean — a według słów poety-pisarza: „godziny jak sieroty rodziły się bez nadziei, konały bez żalu“.
Śnieg stopniał, szare mgły uciekły przed spojrzeniem złotego słońca; młodem życiem zawrzała ziemia i przyszedł dzień, w którym spojrzawszy na świat przez otwarte okno, ujrzałam znowu zieloność świeżą, niebiosy błękitne, smugi złotych promieni zalewające kwieciste murawy — ujrzałam wszystko tak jak było przed rokiem. Przed rokiem! O! krótki ten wyraz dziwnie brzmi w uchu tego, dla kogo całej wieczności ma znaczenie! Wszak każdy wyraz ludzkiej mowy rozmaite dla różnych serc miewa brzmienia! „Rok — ależ to jedna chwila!“ ktoś powie. Prawda; a jednak niekiedy chwila ta rodząc się widzi kolebkę — a konając mogiłę; rodząc się widzi uśmiech nadziei — konając widzi łzę rozpaczy; rodząc się widzi dziecię radosne — a konając człowieka o pochylonem bladą troską czole. Niech się ludzie nie sprzeczają nigdy o znaczenie wyrazów! Co dla jednego nic, to dla innego wszystko; co jednemu życie, to innemu skon; co jednemu chwila, to innemu wiek.
Kiedym rzuciła spojrzenie na ów rok dzielący mię od dziewiczej przeszłości mojej, tak zda się niedawniej a tak już niestety, dalekiej odemnie, zdziwiona spytałam samą siebie: i jażto jestem ta sama? Jestemże tem samem dzieckiem rozmarzonem, które z zachwytem patrzyło na świat jak na stubarwną bańkę mydlaną; które kochało wymarzone widmo swojej wyobraźni i rwało się do życia, jak do radosnej uczty? Jażto jestem owem dzieckiem? ja — kobieta z umarłą w piersi najpierwszą miłością, ze zwiędłą wiarą w szczęście, i ze zbladłem w samotnych dumaniach czołem?
Ja, kobieta bez nadziei, z gorzkim zawodem w sercu — szukająca jedynej pociechy w martwych i zimnych kartach ksiąg, do których udają się zwykle zmęczeni już długiem życiem boleści lub rozkoszy? jestemże tą samą młodziuchną dziewicą, piękną, bogatą, której ludzie wszyscy i na ziemi wszystko śpiewało chórem pieśń najczarowniejszą obietnic i szczęścia? A gdzież jest, myślałam jeszcze, ów człowiek któregom kochała, który miał mi być kochankiem, przyjacielem rozumnym, słodkim i miłym towarzyszem? Niema go! on umarł! albo raczej nie! on żyje taki jaki był i wówczas; moje sny tylko o nim pierzchnęły; jam sama z uśpienia powstała inna, nowa, silna — i obok siebie znalazłam go, jako pusty odlew o pięknych kształtach, jako fałszywy dźwięk ostrą nutą kłócący się z głosem mojej duszy, jako straszny, grobowy wyraz: nic!
I w obec młodej, świeżej, gorącemi barwami odkwitającej natury wiosennej, zbrakło mi sił na spokojne spojrzenie w twarz mojej doli — na odważne zmierzenie się z myślami cisnącemi moją głowę.
Cierpię! — zawołałam gwałtownie sama do siebie a z rozognionem czołem wybiegłszy z pałacu, siadłam na moję czarną, ognistą Strzałę i pogoniłam na niej po szerokiej dolinie około jeziora. Wiatr rozwiewał mi włosy nad czołem — a ja rzucałam się w jego objęcie jakbym z nim razem chciała uciec daleko — daleko, na koniec świata — precz od mojej doli, od moich myśli, od mojej rozpaczy!..
Szybka jak błyskawica niosła mię Strzała moja po zielonej łące; obiegła w koło gładką szybę jeziora i przyniosła tuż pod cichy, biały dworek, na który wiele razy z tęsknotą i marzeniem patrzyłam z cienistej głębi mojego ogrodu.
Widok tych białych i cichych ścian utulonych w gęstwinie drzew i krzewów, małemi ale jasnemi oknami patrzących na dolinę, jezioro i smukłą wieżę mego pałacu, uspokoił mię trochę. Zwolniłam bieg Strzały, podniosłam oczy ku srebrzystym obłokom i poczułam w nich łzę smutku ale i ulgi.
Jechałam zwolna, ciągle patrząc na cichy dworek; gdy zdala; na wiodącej doń kręto, śród traw biegnącej drożce, zobaczyłam dwoje ludzi. Z oddali dojrzałam tylko jasną suknię kobiety i rosłą mężczyzny postać; niemyśląc o tem co czynię, skierowałam konia na tę samę ścieżkę którą szli. Oni postępowali zwolna, ja zwolna jechałam — aż spotkaliśmy się nareszcie. Wtedy wyraźnie już zobaczyłam kobietę młodą, skromnie lecz ładnie ubraną, opartą na ramieniu także młodego, z ogorzałą twarzą mężczyzny. Orzuciłam ich wzrokiem i dziwnie sympatycznie uderzyły mię duże, szafirowe, wpatrzone we mnie oczy kobiety. Nigdy przedtem nie widziałam tych ludzi, nie znałam nawet ich nazwiska i niewiem czem — natchnieniem, sympatją, czy bezwiednym, nierozważnym jakimś ruchem wiedziona, pochyliłam głowę uprzejmym ukłonem. Dwoje ludzi oddali mi ukłon, i gdy minęłam ich, usłyszałam za sobą dźwięcznym, kobiecym głosem wymówiony wyraz: jaka piękna! Uśmiechnęłam się gorzko. Tak, pomyślałam — piękna jestem, ale cóż mi z tego? I znowu w zamyśleniu jechałam powoli, aż zobaczyłam przed sobą niską drewnianą bramę a poza nią niewielki zielony dziedziniec, śród którego z pnącym się po ścianach bluszczem stał biały domek. Spostrzegłam wtedy żem popełniła niedorzeczność podjeżdżając pod bramę nieznanego mi domu — co było sprzecznem z przyjętemi zwyczajami i mogło wydać się tem bardziej niestosowne i niegrzeczne, iż uczyniła to pani z pałacu, względem cichych i zapewne niebogatych mieszkańców skromnego dworku. Chciałam natychmiast zwrócić konia i odjechać, ale widok jaki miałam przed sobą przykuwał mię do miejsca. Tak tam było cicho jakoś, spokojnie, uroczyście! Ściany domku różowiały pod promieniem zachodzącego słońca; czeremcha biało kwitnąca, z gęstych krzewów rozlewała woń silną a miłą, — lekki wiatr przynosił od blizkiego brzozowego gaju odgłosy ryku bydła i nawoływań pastuszych. Czułam że tęskna, nieopisana rzewność ogarnia mię na widok tej cichej prostoty, jakiej nigdy nie przypatrywałam się zbliska; z szyb ozłoconych słońcem, z listków bluszczu oplatającego ściany, i z różowych kwiatków rozsianych po murawie dziedzińca — poezya, spokój, ciche życie miłości i pracy tchnęło i wionęło na mnie.
Stałam, patrzyłam i snułam idylle...
Nareszcie przypomniałam sobie że stoję u wrót nieznanych mi ludzi i zwróciłam Strzałę, ze smutkiem ostatnie spojrzenie rzucając na śliczny obrazek. Wtem zobaczyłam obok siebie parę spotkaną przed chwilą i ze zdziwieniem ujrzałam że mężczyzna z lekkim uśmiechem ujmował cugle mego konia.
— Pozwól pani, rzekł kłaniając się z grzecznością, abym dziś przypomniał poza bramą mego małego domu, starożytne prawa dawnych władzców feudalnych zamczysk. Kiedyś pan bogatego zamku miał prawo podróżującego po jego ziemi przemocą zatrzymać, i wwieść w swoje progi; chciej pani zgodzić się na to, abym był dzisiaj feudalnym panem i przemocą wwiódł jej konia poza nizkie moje wrota.
Co mówiąc w istocie wprowadził Strzałę na zielony dziedziniec i z grzecznością podawał mi ramię prosząc abym zsiadła.
Nawpół zdziwiona, nawpół rozweselona i ujęta, niewiedziałam co mam uczynić — gdy podbiegła ku mnie młoda kobieta i z uśmiechem rzekła:
— Ja jestem kasztelanką tego oto zamku i dołączam prośbę do aktu przemocy dokonanego przez mojego Barbe-Bleu, abyś pani raczyła zsiąść z konia i wejść do domu, na który z przyjemnością zdawałaś się patrzyć przed chwilą.
I wspiąwszy się na palcach wyciągnęła ku mnie drobną i białą rękę.
— Zaczarowany w istocie macie państwo zamek — rzekłam zsiadając z konia; przykuwa on do siebie oczy nieznajomych prowadząc ich do popełniania niegrzeczności, zatrzymywaniem się u waszych wrót. Ale jeśli mam być szczerą to wyznam, że rada dziś jestem z tego żem popełniła niegrzeczność, bo mi to da sposobność poznania mieszkańców ślicznego miejsca, na które nieraz z zajęciem i przyjemnością patrzyłam.
I rzeczywiście rada byłam z awantury; dziwiła mię, trochę bawiła, rozrywała monotonną jednostajność mego życia; wreszcie podobali mi się ludzie tak oryginalnie zapraszający mię do swego domu.
— I my często widujemy panią, rzekła młoda kobieta, gdy się przechadzasz lub jeździsz konno; przytem, dodała z lekkiem wahaniem się, wiele słyszeliśmy o niej i dawnośmy chcieli ją poznać. Dziś ujrzawszy panią przez chwilę stojącą przed naszą bramą, sądziliśmy że nie będzie jej przykro wejść do nas i nie oparliśmy się chęci zaproszenia jej.
Uścisnęłam raz jeszcze dłoń młodej kobiety i jej męża, i dobre już znajomi weszliśmy razem do domu.
Wnętrze domu państwa Mileckich odpowiadało zupełnie zewnętrznej jego stronie. Cicho tam było, spokojnie a czysto; okna zdobiły świeże firanki i kwitnące w wazonach róże; na stołach leżały dzienniki, roboty kobiece i parę książek; po białych nizkich ścianach pięły się szerokie gałęzie powojów i bluszczu. Nie było tam jak w moim pałacu wielkich źwierciadeł, aksamitnych sprzętów, obrazów i posągów; ale za to z każdego zakątka wyglądał wdzięk dbałej o piękno prostoty, i rozlewała się nieokreślona woń spokoju i zgody domowej. Zaledwieśmy weszli, z innych drzwi w poskokach wbiegł do saloniku sześcioletni chłopaczek o jasnych włosach i błękitnych oczach; w kilku susach był już przy pani Mileckiej i obiema drobnemi rączkami objął jej stan.
— Przedstawiam pani mojego syna, rzekła z uśmiechem pani Klara. — Chłopczyk ujrzawszy nieznajomą bynajmniej się nie zmięszał; orzucił mię roztropnem i śmiałem spojrzeniem i dziarsko się ukłonił.
Po godzinie czułam się w domu państwa Mileckich jak u siebie, a z nimi jakby z dawnymi przyjaciołmi. Pani Klara była jedną z tych istot serdecznych, otwartych, które nie mając nic do utajenia, ukazują się ludziom w całej jasności i przezroczystości swojej; wewnętrzne zadowolenie, szczęście domowe, spokój i słodycz prawdziwie kobieca całemu jej obejściu się nadawały uprzejmy, pełen prostoty i ożywienia wdzięk.
Kiedy z uprzejmością gościnnej i estetycznie ukształconej gospodyni, krzątała się około zastawionego herbatą i wiejskiemi przysmakami stołu, ja rozmawiałam z jej mężem. Był to człowiek lat trzydziestu, męzkiej i energicznej powierzchowności, z twarzą ogorzałą, z czarnemi, rozumnemi oczami. Rozmowę prowadził z łatwością oznaczającą znajomość towarzystw i gruntowne a rozległe wiadomości.
Pomiędzy ojcem i matką nieustannie biegał sześcioletni Władyś, szczebiocząc, zapytując, opowiadając, aż stanął przy ojcu i wpatrzył się we mnie swemi błękitnemi oczętami.
Z nieopisaną przyjemnością patrzyłam na rodzinny obrazek tych trojga istot, rozwijający się na tle blado-zielonych ścian. Mężczyzna przedstawiał tam siłę, energję, rozum; kobieta była niby promieniem słodyczy, wesela i łagodnej, spokojnej myśli; dziecię wiązało tych dwoje ludzi ogniwem splecionem z uśmiechów i szczebiotań.
Wszystko cokolwiek kiedy przemarzyłam patrząc na biały dworek z głębi mego ogrodu, ujrzałam w rzeczywistości; i ujrzałam też na jawie takie szczęście, jakiego obrazy nieustannie mi przynosiły, odpychane ciągle i ciągle wracające, sny moje.
Gdy słońce zaszło, pan Adam zniknął z pokoju; przez okno ujrzałam go stojącego blisko ganku śród gruppy dworskich ludzi i włościan. Nie słyszałam dobrze tego co mówił, ale po giestach jego i giestach ludzi którzy go otaczali poznałam, iż dawał gospodarskie rozporządzenia, i przyjmował sprawozdanie z upłynionego dnia.
— Mąż mój, rzekła pani Klara, widząc że z zajęciem patrzę na rozmawiającą gruppę — pilnie zajmuje się gospodarstwem. Nie jesteśmy bogaci, pracujemy więc sami wiele; ale, dzięki jego rozumowi — dodała z nieopisanym uśmiechem, praca nietylko nie sprawia nam przykrości, ale owszem przynosi zadowolenie.
— Trudno jednak domyśleć się, odpowiedziałam patrząc na wdzięczne otoczenie i staranny strój pani Klary — abyś pani pracowała sama także.
— O, na to są ranki! odrzekła. — Nie jestem wprawdzie zmuszona do oddawania się ciężkim robotom, bo mimo mierności majątku, mam wyręczycieli; wszakże zajmuję się wewnętrznym zarządem domu, czego dowodem jest ten symbol gospodyni.
I brzęknęła wiązką kluczyków wiszącą u ładnego paska.
— Na to wszystko jednak, mówiła dalej — są ranki. Wstaję wcześnie i urządzam moje gospodarstwo wtedy, gdy mąż mój zajęty jest staraniem około swojego; w dzień zajmuję się wszystkiem co należy do estetycznej strony domu, i uczę mego chłopaczka — bo, dodała wskazując z uśmiechem na małego Władzia, ten oto młody człowiek umie już czytać. A oprócz nauki czytania, ileż to trzeba z dzieckiem rozmawiać, na ile pytań mu odpowiadać, chcąc aby od najważniejszych dni przywykało do myślenia! W ostatnich godzinach dnia jesteśmy zawsze razem z Adamem; czytamy, przechadzamy się, ja grywam niekiedy, naradzamy się o naszych wspólnych sprawach — słowem, wieczory należą już całkiem do nas, są porą przeznaczoną na wszystko co ozdabia życie, na literaturę, i swobodne pogadanki.
W tej chwili wszedł pan Adam, i przerwał nam rozmowę pytaniem, czy nie chcemy użyć przechadzki, bo wieczór jest prześliczny. Przez ogródek w którym między czworobokiem wązkich a cienistych alei rosły owocowe drzewa i wiły się klomby z kwiatami, wyszliśmy nad jezioro. W dali, poza szeroką szybą wody, zobaczyłam gładkie ściany szpaleru otaczającego mój obszerny ogród, i ponad niemi błyszczącą na tle ciemnego błękitu nieba, białą wieżyczkę pałacu. Widok ten lubo piękny, posępnym mi się wydał; porównałam w myśli mój dwór wspaniały i skromny domek państwa Mileckich — i pochyliłam się, niby patrząc w fale jeziora, a w istocie dla ukrycia łez cisnących mi się do oczu.
W godzinę potem siedząc na mojej Strzale, ściskałam jeszcze rękę pani Mileckiej, i rzekłam:
— Spodziewam się wkrótce zobaczyć cię Klaro.
— Jutro będę u ciebie Regino, odrzekła.
Powoli wracałam do pałacu; Strzała z głuchym tententem szła zwolna po zwilżonej wieczorną rosą ziemi, a ja patrzyłam jak stopniowo jedna po drugiej zapalały się gwiazdy na niebie, a światła ich blado błyskały w błękitnej szybie jeziora. Cicho było — tylko w oddali przeciągłym dźwiękiem grały pastusze trąbki, i z pałacowych stajni odzywało się rżenie koni. — Oto gdzie jest szczęście, myślałam, ujrzałam je! Zgoda myśli i uczuć, miłość rodzinna, i praca cicha! Idylla moja przybrała formy. Biały dworek ukazał mi to za czem bezwiednie tęskniłam. Puściłam wodze marzeniom — i w takim samym białym domku ujrzałam siebie; obok mnie był człowiek, którego zewnętrzne kształty niewyraźnie rysowały się w mojej wyobraźni, ale którego duszę widziałam jasno, tworząc ją na wzór własnej duszy. Pozanim błysnęło jeszcze coś... Zakryłam oczy ręką, i zdało mi się że łza moja spadła na białą kolebkę... Spojrzałam znowu na gwiazdy i na wodę, i przypomniałam sobie dziecinne lata moje, rzeczkę płynącą u stóp mego rodzinnego domu, i Ukraińskiego ludu pieśni... Przypomniałam sobie dziecięce moje tęsknoty i zadumy, i spytałam mego ducha: miałyżby one być przeczuciem dzisiejszych moich smutków, wróżbą zwiastującą życie? A jednak, myślałam — życie moje mogłoby być tak samo piękne jak tej kobiety, którą widziałam przed chwilą. Czegóż mi brakło? Miałam młodość, piękność, majątek, gorące serce i jasną myśl...? Dla czego droga moja zwróciła się w przepaść, zamiast biedz po gładkiej równinie? Czemuż życie nie dotrzymało mi swoich obietnic, i zamiast kwiatów, włożyło mi na skronie krwawy wieniec bólów? Czy są na ziemi ludzie skazani na cierpienia przedwczesnym wyrokiem? Gdzie jest źródło owego fatalizmu, piętnującego czoło człowieka nieszczęściem bez ratunku? A głos wewnętrzny odpowiedział na te pytania moje: że najstraszniejszym dla ludzi wyrokiem są ich własne namiętności; jedynym fatalizmem życia słabość ich woli i myśli. Wszak dobrowolnie zostałam żoną Alfreda — nie mogłam winić nikogo, ani nawet jego. Lecz czemże było to uczucie moje, które miało zgasnąć tak prędko? tylko namiętnością ślepą, bezmyślną! Co ukochałam w nim? tylko piękne formy! A dziś kiedy ocknęła się moja dusza, kiedy wszystkie władze mojej istoty rozwinęły się w całej potędze i sile, byłam związaną na zawsze — a szczęściu takiemu jakie jedynie zadowolić mogło istotę myślącą, miałam powiedzieć: nigdy!..... Nigdy! o straszny wyraz!
Więc nigdy z nikim nie miałam podzielić tych myśli, które coraz świeższe i bogatsze napływały mi do głowy? Więc nigdy na nikogo nie miałam przelać skarbów ukochania i słodyczy, które czułam w sercu? Więc nigdy z rozumnym i ukochanym towarzyszem nie będę do jednych celów dążyła — nigdy u mego łona nie uśmiechnie się dziecię? Tak, byłam pewna, że nie będę matką; czułam przekleństwo losu ciążące nad związkiem moim z Alfredem!.. A obok mnie — tuż u stóp mojego pałacu żyje kobieta, szczęśliwa żona i matka. Z głębi wspaniałych moich ogrodów i ze szczytu pałacowej wieży, codzień patrzyć będę na biały dworek tych rozumnych i kochających się ludzi; życie moje stanie się jednem pasmem Tantalowych pragnień i męczarni — a patrząc na martwą i wpółśpiącą twarz Alfreda, po tysiąc razy codziennie powtarzać sobie będę: nigdy!..
Rozpacz mię zdjęła. Pochyliłam się na mojej Strzale, jedną ręką objęłam jej szyję, jakby wiernej przyjaciołki i puszczając cugle, oddałam się na jej wolę.
Leć — koniu!.. Posłuszna rozkazowi Strzała poniosła mię szybko przez łąkę, i po chwili stanęła przed gankiem mego domu.
Okna w mieszkaniu mego męża rzęsiście były oświetlone i głośny z nich gwar wychodził. Idąc przez przedpokój dojrzałam przez drzwi wpółotwarte tumany dymu cygar, a wśród tych niebieskich obłoków kilka rozstawionych stolików otoczonych grającymi w karty. Przy jednym z tych stolików siedział Alfred z cygarem w ustach, i ze zwyczajną swoją wiekuiście spokojną twarzą, ciągnął bank. Stojący za nim lokaj wyjmował korek z butelki szampana — a w koło niego szumiało hulaszcze grono mężczyzn, których głośne rozmowy i śmiechy, gwarnemi wybuchami wybiegały przez otwarte drzwi i okna.
Szybko przebiegłam przedpokój aby nie być spostrzeżoną; a gdy znalazłam się w moim pokoju, zasiadłam natychmiast do pisania listu do Henryka. List był długi, a kończył się temi prawie słowy: „Praca nie wystarcza mi Henryku, zamłoda na to jestem. I wreszcie cóż z tego że umysł mój coraz więcej rozwijać się będzie, że się coraz lepszą będę stawać — jeżeli nikomu niema to przynieść pożytku? Wszak wiesz, że Alfred nie potrzebuje mego moralnego wzrastania! Więc mimo pracy i odwagi na którą się zdobywam, cierpię bardzo. Jako jedyny ratunek zostaje mi rezygnacja — ale ja Henryku jej niechcę! Co to jest zrezygnować się? Wszak to zrzeczenie się swojej woli — wszak to pokorne pochylenie się pod ciężką ręką losu i oddanie mu najpyszniejszego człowieczego berła: rozporządzania sobą i wywalczenia sobie szczęścia. Ludzie za jedno biorą nieraz odwagę i rezygnację. Ja myślę że jest inaczej. Człowiek odważny dąży ciągle, a zrezygnowany kładzie się na spoczynek wśród drogi; odważny cierpi ale i walczy, zrezygnowany bezwładnym spokojem koi swoje rany. Pojmuję rezygnację po śmierci drogiej osoby, ba tu niema już pola do czynu ni walki — ze śmiercią nikt walczyć nie może; ale po stracie własnego istnienia, po przeżyciu samej siebie, nie pojmuję rezygnacji. Jakto! ja pełna sił, myśli, pragnień i porywów ku dobremu, miałabym w milczeniu i z pokorą poddać się jakby fatalistycznym wyrokom? miałabym jak wyznawca Buddy usiąść na skale mojego nieszczęścia i jak on ciągłem powtarzaniem jednego wyrazu, rezygnacją zabić moję moralną istność! Nie Henryku! wolę cierpieć najstraszniej, a nie rezygnować się — wolę walczyć, pasować się z bólem, bo to mi daje poczucie życia i sił których jestem pełna. Niewiem co będzie ze mną, czy na te walki życia ze śmiercią długo mi mocy wystarczy; niepatrzę w przyszłość, bo ona straszna i niewiem co uczynię i co się ze mną stanie. Ale wiem, że nie usnę, nie stanę się automatem; żalby mi było tych skarbów, które czuję, że spoczęły w mojej piersi Henryku. Tyś dokończył we mnie to co rozpoczęła natura; ona mi dała zarody gorących uczuć i poważnej myśli — tyś swemi radami rozjaśnił mój widnokrąg i nadał kierunek moim drogom. Kto inny spytałby może, czyś dobrze uczynił wzmagając rozdział mej duszy z duszą Alfreda. Ale ja dzięki ci ślę mój bracie. I choćbym tysiąc razy więcej cierpieć miała, jużbym się nie wyrzekła światłości jaką ujrzałam i tych przeczuć najwyższego dobra i szczęścia, które zjawiły się przedemną, aby mię dręczyć i uszczęśliwiać zarazem. Słowem, chcę żyć Henryku! pragnę żyć! choćby w cierpieniu, choćby w boleści śmiertelnej! Z tego widzisz że się zrezygnować nie mogę.“
Napisawszy list ten, zasnęłam. Śniły mi się dworek biały — bluszcz na ścianach, róże u okien. Obudziłam się na odgłos grzmotów; na świecie burza wrzała po upale dziennym, światło błyskawic przedzierając się przez grube fałdy firanek oblewało moję twarz. Wicher gwałtowny uderzał w ściany, a szyby okien drżały pod kroplami ulewnego deszczu. Wsłuchałam się w burzę natury, której wtorowała burza w mojej głowie, przytuliłam twarz do miękkiego posłania i płakałam... długo płakałam.
Nazajutrz zrana Alfred przyszedł do mnie w myśliwskiem ubraniu. Nie spostrzegł on bladości mojej twarzy ani zaczerwienionych od łez moich oczu. Miłośne uniesienia oddawna zniknęły ze stosunku naszego — przestałam już wówczas być dla Alfreda piękną kobietą, a byłam tylko pięknym sprzętem jego pałacu i miłą towarzyszką podczas jego konnej jazdy. Zimny z natury, odkąd zadowolnił swój instynktowy pociąg ku mnie, zobojętniał względem mnie tak, jak ja zobojętniałam względem niego. Rozdzieleni nastrojem umysłów, upodobań, dążeń i pragnień, skorośmy stracili jedyną nić bezwiednego pociągu która nas związała, staliśmy się dla siebie obcymi, a spojeni tylko przyzwoitością i ślubem. Alfred zresztą wcale na tem nie cierpiał; nie czuł on bynajmniej potrzeby rodzinnego przywiązania i domowego ciepła. Egzystencja jego ograniczała się na wymaganiach materjalnych. Od dzieciństwa bogaty i otoczony zbytkiem, lubił komfort i potrzebował go nawet nieodbicie. Miękkie sprzęty, smaczne obiady i ciągłe far-niente, były to rzeczy bez których się obejść nie mógł. Zdarzało się wszakże, iż wśród tego wszystkiego znudził się; wtedy jako lekarstwa na nudy, używał polowania, towarzystwa hulaszczych przyjaciół, którzy radzi pili jego wyborne wina, palili jego cygara. Polował i grał w karty bez namiętności i uniesienia, dla tego tylko, że to były rozrywki do których od najwcześniejszej nawykł młodości — a jedyną namiętnością jego były konie. Ponieważ zaś miał środki materjalne dla zaspokojenia tego zamiłowania, czuł się zupełnie zadowolonym. Piękna kobieta była dla niego częścią komfortu tak jak smaczny obiad; była sposobem odpędzenia nudy tak jak polowanie. Ale codziennie jedząc smaczne obiady, człowiek oswaja się z niemi w końcu i przestaje cenić ich doskonałość — a ciągłe używanie rozrywki, zamienia ją w końcu w jeden z żywiołów nudy.
Owego ranka, Alfred wszedłszy do mego pokoju ze zwykłą sobie gentlemańską grzecznością podał mi rękę i rzekł.
— Przyszedłem cię pożegnać Regino, wyjeżdżamy na kilkodniowe polowanie.
— Życzę panom szczęśliwej wyprawy, odpowiedziałam — i umilkliśmy. Rozmowy nasze zwyczajnie miały taki monosyllabowy ton.
Przez chwilę Alfred przechadzał się po pokoju z rękami w kieszeni — aż spojrzał na moję spicrutę, którą wczoraj byłam rzuciła na krzesło.
— A propos, rzekł, słyszałem żeś późno wróciła wczoraj z przejażdżki. Czy Strzała się nie zmęczyła bardzo?
— Umiem jej zażywać Alfredzie, odpowiedziałam; zresztą nie jeździłam daleko, wieczór cały spędziłam w Zajeziornie.
— Co to jest Zajeziorna? spytał jakby sobie przypominając Alfred.
— Dwór państwa Mileckich, odrzekłam.
— A, Mileckich! coś o nich słyszałem. Zkądże znasz tę szlachtę?
— Spotkałam ich wczoraj i zaprosili mię do siebie. Są to bardzo mili ludzie.
— Nie sądzę, aby tam było co miłego, zarzucił Alfred oglądając śpicrutę; drobna szlachta.
— Owszem, bardzo są mili i ukształceni i wiesz Alfredzie, że dobrzeby było abyśmy im razem oddali wizytę — Stosunek z nimi sprawi mi więcej przyjemności jak wszystkie sąsiedztwa, które znam dotąd.
— Jeżeli chcesz tam bywać, zależy to zupełnie od ciebie, z niewzruszonym spokojem odpowiedział Alfred; ja nie mam czasu do oddawania im wizyt — i nielubię ce genre.
— Ale nie znasz ich przecie Alfredzie.
— At, zwyczajnie szlachta, odparł. A revoir — muszę już jechać. Podał mi znowu rękę i wyszedł.
Wolałabym była aby się na mnie rozgniewał za to żem bez niego odwiedzała nieznanych ludzi; wolałabym aby mi zabronił u nich bywać — niż jego niewzruszoną na wszystko obojętność.
Na dziedzińcu ozwały się trąbki myśliwych i szczekania psów; wkrótce posłyszałam gwar odjeżdżających ludzi i turkot kół, i wszystko ucichło — a ja sama jedna jak zwykle, z robotą i książką poszłam do ogrodu. Usiadłam w altanie nad jeziorem i patrząc na dworzec Zajeziorna błyskający w oddali, i na białe obłoki płynące po błękitnem niebie, snułam moje idylle — a smutek coraz głębiej wpijał się w moje serce.
O zachodzie słońca drogą wiodącą około jeziora do ogrodu, biegła Klara Milecka, rumiana od zmęczenia, z uśmiechem na ustach, ze słomianym kapelusikiem w ręku, a z włosami rozwianemi w drobne pierścienie. Za nią czasem, czasem i przed nią, biegł Władyś z ogromnym bukietem zerwanych w koło jeziora konwalji i niezapominajek.
Wieczór cały dziwnie mile nam przeszedł. Pokazywałam Klarze mój dom, książki, obrazy, kwiaty, roboty; pierwszy raz miałam komu powierzać moje zamiary, opowiadać o moich zajęciach — pierwszy raz miałam z kim wspólnie się zachwycać sztuką i naturą, szukać u kogoś rady, gwarzyć serdecznie i otwarcie. Klara z przyjemnością zatrzymywała się przed obrazami, przeglądała książki, schylała się nad pięknemi kwiatami rosnącemi w klombach; wszakże nie spostrzegłam w niej ani podziwu, ani zazdrości, ani najmniejszego żalu, że tego wszystkiego nie posiada sama. Patrzyła na wszystko i o wszystkiem mówiła jak kobieta oświecona, która jeśli nie widziała wielu rzeczy to przecież słyszała i czytała o nich; i jak kobieta szczęśliwa, która posiadając skarby miłości i zgody rodzinnej, żadnych innych bogactw niepragnie. Po dwóch czy trzech godzinach pogadanki, kiedyśmy już obiegły razem dom i ogród, przejrzały książki roboty i obrazy — Klara wzięła moje ręce i zawołała wesoło.
— Wszystko to śliczne, piękne, bogate, Regino; ale gdzie jest twój mąż? pokaż mi twego męża?
— Wyjechał na polowanie — odrzekłam; ale mimo że siliłam się na spokój wyrazu mej twarzy, dziwnym on być musiał przy tej odpowiedzi; bo Klara badawczo i długo popatrzyła na mnie, zamyśliła się przez chwilę i na inny przedmiot zwróciła rozmowę.
Pani Milecka zapomniała się, jak mówiła, w mojem towarzystwie.
— A tam mąż czeka — a rozporządzenia moje gospodarskie!
I pożegnawszy mię serdecznym uściskiem, odeszła — a ja patrzyłam za nią. Długo po nad brzegiem jeziora błyskała w zmroku jej jasna suknia, i śród cichego powietrza rozlegało się szczebiotanie Władysia, a niekiedy połączony śmiech matki i dziecka.
Zniknęła w oddali wdzięczna postać Klary i ucichł stłumiony przestrzenią srebrny głosik jej syna — a ja długo, długo stałam nad wodą wpatrzona w stronę dworku, i myśląc o szczęściu i spokoju jakie ta kobieta po powrocie znajdzie w swoim domu.
Powiadają niekiedy ludzie różnie gwarzący sobie o tem i owem, że przyjaźń między dwiema kobietami jest niepodobna; że zawsze między nie zakraść się musi zazdrość o jakąś błahostkę, próżność która je rozdwoi. Niech jednak każdy chcący wiedzieć ile w twierdzeniu tem prawdy się zawiera, bacznie spójrzy na kobiety; a dojrzy że i między niemi także natura i ustrój społeczny, wybitne nieraz różnice utworzyły. Jak między mężczyznami są ludzie-ludzie, ludzie-robaki, ludzie-małpy, ludzie-wilki i t. d. tak i kobiety dzielą się na kobiety-ludzi, kobiety-lalki, i kobiety-gęsi.
Kobiety-lalki nikogo zapewne kochać, ani sprzyjać nikomu nie mogą; bo od kartonowych i porcelanowych sióstr swoich różnią się chyba tem, że gdy upadną, nawet sobie nosa nie rozbiją jak tamte. Kłaniają się one sobie, podają sobie ręce, całują się nawet; lecz to wszystko jest dziełem sprężyn zwanych konwenansami — ale nie serca. Bo któż kiedy widział serce u lalki?
Kobiety-gęsi różnią się od swoich pierwowzorów tem tylko, że gęganiem swojem zagłuszającem rozumną mowę ludzi, niezbawiłyby Rzymu, jak ongi ich prababki. Zresztą, za lada ziarneczko znalezione na śmiecisku zabijają się wzajem ostremi dziobami, a zabłoconemi łapkami śmieciem się orzucają.
Ale kobiety-ludzie umieją tak zdrowo czuć i tak logicznie myśleć jak i ludzie-mężczyzni. Jeżeli więc przyjaźń, to głębokie a szlachetne uczucie, możebne jest między drugimi, czemużby kobiety doświadczać go nie mogły dla kobiet?
Ja i Klara nie miałyśmy zaszczytu należeć do lalek ni do gęsi; natura, wychowanie, własna wreszcie praca nad sobą uczyniły z nas ludzi. Poprzyjaźniłyśmy się też serdecznie — i od owego pierwszego wieczora spędzonego razem w Zajeziornie, widywałyśmy się często a zawsze z równą przyjemnością.
Przyjaźń ta wlała nowy a miły żywioł w moją egzystencję — przynosiła chwile, w których zapominałam o smutkach moich i tęsknotach. Piękne wieczory letnie schodziły nam razem najczęściej w cichym dworku państwa Mileckich.
Przypatrywałam się życiu tych dwojga ludzi zacnych i rozumnych; widziałam zgodę ich serc i umysłów; przed oczami mojemi niby nić złota roztaczało się to ciche istnienie rodzinne, owiane domową zgodą, osnute na pracy, zdobne w małżeńską i rodzicielską miłość.
Niekiedy jadąc na mojej Strzale około jeziora, spotykałam pana Adama w kapeluszu o szerokich brzegach, zasłaniającym ogorzałą lecz pogodną i myślącą twarz jego, chodzącego po polu i naglądającego rolnicze prace. Wjeżdżałam na dziedziniec — i z otwartego okna, z pomiędzy zieleni roślinnej, wychylała się ku mnie zawsze wesoła twarz Klary.
— Spotkałaś mojego męża? pytała. A gdym zsiadła z konia, szłyśmy razem do ogrodu, gdzie robiono coś około warzywa lub drzew owocowych; — albo też wesoła moja gosposia brała mię za rękę, i pociągała za sobą do różnych zakątków swego gospodarstwa, pokazując mi ład i dostatek, tak jak ja w Różannie pokazywałam jej bogactwa. Albo jeszcze, razem szłyśmy na klomby kwiatowe i układałyśmy bukiety, a potem ustawiałyśmy je w małych pokojach, rozpinałyśmy bluszcze na ścianach, na stołach układałyśmy dzienniki. Gdy się już ustroiły pokoje, Klara stawała na środku swego saloniku, patrzyła wkoło, i twarz jej zdawała się mówić: Adam rad z tego wszystkiego będzie!
Minęło lato. Z nadejściem jesieni i zimy nie zerwał się mój stosunek z Zajeziornem; owszem, wizyty tam moje stały się dłuższemi. Nigdy niezapomnę owych jesiennych długich wieczorów, gdy na świecie szaro było, dżdżysto i smutno — a w saloniku Klary palił się na kominku ogień żywy. Przy świetle lampy zasiadałyśmy z robotami i pogadanką; albo prosiłyśmy pana Adama aby nam czytał. Niekiedy grywałyśmy z Klarą na cztery ręce, albo ja śpiewałam; albo wreszcie wyręczając pana Adama czytałam głośno. A Klara pieściła dłonią, uśpioną na jej kolanach jasnowłosą główkę Władysia.
Kto nigdy w życiu nie widział takiej pary ludzi, może powiedzieć: idylla! sielanka! wszak szczęście zupełne i ciągłe istnieć nie może na ziemi! Jam jednak widziała że ci ludzie szczęśliwi byli i wtedy, gdy warunki codziennego życia ciążyły na nich troską; i wtedy gdy ulubione ich zamiary upadały przed żelazną przeciwnością. Cierpieli, a jednak byli szczęśliwi, bo mieli miłość i wiarę w siebie wzajemną. A jakaż jest w świście tak ciężka niedola, której nie przemoże siła miłości wiary?
— Kocham Adama, mówiła Klara, bo jak w Boga istnienie, wierzę w jego rozum i zacność.
Pan Adam nie mówił nigdy że kocha Klarę; ale gdy wracając od pracy całował jej białe czoło, lub gdy śród przeciwności brał jej rękę w swoje dłonie a mówił: nie martw się, wszystko dobrze będzie; i gdy patrzył jak ona żywa, wesoła a myśląca, niby słoneczny promień przebiegała wszystkie zakątki jego domu, rozświecając je swoją białą twarzą i ożywiając piosenką, która często na jej ustach gościła; wówczas w męzkiej i myślącej jego twarzy był spokojny a gorący wyraz miłości i wiary. A jasnowłose ich dziecię było im trzecią dźwignią życia — nadzieją!
W poufnych pogadankach naszych mawiałam im często.
— Jesteście dziwnie szczęśliwi!
— Kochamy się i pracujemy razem, odpowiadała Klara.
— Pojmujemy się i razem myślimy, dodawał pan Adam.
W tej ścisłej, ciepłej, i mimo nawet trosk zewnętrznych pełnej wewnętrznej pogody spójni dwojga ludzi, ujrzałam wcieloną i uwydatnioną ideę związku ducha. Im więcej przypatrywałam się ich życiu, tem jaśniej i wyraźniej widziałam świętość i wielkość rodziny, gdy ona za zasadę taki ma związek. I już nie z książek ani z własnych marzeń, ale z życia i z przykładu poznałam czem jest miłość w prawdziwem i szlachetnem swojem znaczeniu, i nauczyłam się, za późno dla siebie niestety! tej świętej prawdy: że jedyną rękojmią szczęścia dwojga ludzi żyjących ze sobą, jest głęboka wzajemna wiara w ich wartość wewnętrzną i wspólność duchowa, dająca im jednakie cierpienia i jednakie radości, jedne cele i jedne nadzieje.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

A zarazem w całej świętości swojej stanęła przedemną wilka i wspaniała rola kobiety w rodzinie. Szerokie pole działania jej w ciasnym zakresie, dojrzałam ozłocone miłością i myślą; i w całej ich niezmiernej rozciągłości zrozumiałam wyrazy: żona — matka.
I w głębi mego ducha zapytałam siebie, czem byłam na świecie nie mając takiej roli? Jakie znaczenie mieć będzie całe moje przyszłe życie, jeśli nigdy nie będę mogła spełniać kapłaństwa danego przez naturę kobiecie, czuć i myśleć umiejącej?
Wprawdzie nosiłam imię żony — ale tylko imię — bo byłamże nią w rzeczywistości? Według ślubów kościelnych, tak — wedle duszy, o! po tysiąc razy nie! Alboż może się nazwać żoną kobieta nie podzielająca uczuć, pragnień, dążeń człowieka z którym żyje? Jeżeli dla zdobycia tego nazwiska dosyć jest związku dwóch ciał, to i setki niewolnic tureckich zamkniętych w haremie baszy, mogą się nazywać żonami; jednak wszak inaczej nazwał je świat cały! A ja, jakież uczucia, pragnienia i dążenia miałam dzielić z Alfredem? Gdyby ktokolwiek zadał mu to pytanie, on sam odpowiedziećby nie potrafił. Miałamże polować, grać w karty, spać i ujeżdżać konie?
Zapytywałam siebie czem byłam, jaka była rola moja na ziemi? ku czemu posłużą moja młodość, piękność, żywe uczucia, oświecona myśl? Porównywałam życie moje z życiem Klary — i w pałacu, wśród kobierców, źwierciadeł i aksamitnych sprzętów, czułam się żebraczką w obec niej, strojnej w najwyzsze zaszczyty kobiece i bogatą najgorętszemi radościami życia.
Upłynął znowu rok cały — a ile w nim było dni, tyloma stopniami coraz bardziej rozwiązywała się spójnia jaką bezwiedny pociąg połączył mię zrazu z Alfredem; coraz potęgowało się moje pragnienie innego życia — mój smutek i żal.
To com pisała do brata, było prawdą — zrezygnować się nie mogłam, nie mogłam sobie powiedzieć: tak być powinno!
Najboleśniejszą dla mnie była myśl, że wszystko, com w sercu i umyśle moim posiadała, ma nieużyte umrzeć wraz ze mną. Ubogim sypałam w koło siebie złoto, którego posiadałam wiele — ale złota mojej miłości i słodyczy, i mojej myśli żywej, oddać nie miałam komu.
Pojęłam życie w całej powadze jego prac i radości, jego miłości i jego bólów, pojęłam w całej świętości czem jest kobieta, gdy idzie wzniosłą a prostą drogą miłości i pracy — i zapłakałam gorzkim, wewnętrznym płaczem nad tem, że dla mnie takie życie i taka droga zamknięta.
I teraz gdy patrzę w owe minione chwile żalu i boleści — w obec własnego sumienia poświadczyć mogą tę prawdę: iż mniej bolałam nad tem że nie byłam szczęśliwą, jak nad tem, że według sił moich nie stanę się użyteczną; więcej pragnęłam dać komuś szczęście, niż je zdobyć dla siebie.
Wiedziałam, że gdybym najgoręcej nawet kochała Alfreda, miłość moja nie byłaby mu szczęściem ale tylko jedną więcej potrawą przy smacznej zastawie życia — jedną więcej zabawką do rozpędzenia nudy próżniactwa. Garderobiana moja, gdyby miała twarz bardzo piękną, i gdyby w towarzystwie równie jak ja znaleźć się potrafiła, mogłaby w życiu jego równą mojej odegrać rolę.
Dziś, kiedy tonę myślą w tych bolesnych wspomnieniach, trudno mi porachować ciężkie chwile jakiem wówczas przebyła, i utworzyć sobie jasny obraz, jak stopniami i coraz wyżej podnosił się duch mój a razem wzmagała się żałość.
Było to coś jakby przypływ morza: zrazu spokojny i powolny, potem coraz gwałtowniejszy i prędszy — aż wreszcie wściekłemi falami rzucający się o skały i mętną, szumiącą pianą pokrywający przestrzenie.
O, któż zrachuje te ciche a gryzące bóle co się wjadają w serce tysiącami żądeł? kto zdoła zważyć ten ciężar, który przygniata pierś, tamując jej oddech?
Są na świecie dramata, których żadne oko nie widzi, żadne ucho nie słyszy — a które przecież więcej mieszczą w sobie rozpaczy, niż te nad któremi płaczą ludzie zebrani w teatralnych salach. I nie dziw, że potem gdy rozwiązanie tych tajemniczych dramatów nie podoba się ludziom — oni, co nie znają ich wątku, wołają: przekleństwo! Mądry i zacny jest ten kto przed rzuceniem tego okrzyku zmierzy wprzódy badawczym wzrokiem drogi, jakiemi doszła do swego końca wyklęta przez ludzi historja!
Są tacy, którzy sami cierpiąc nie pojmują cierpienia innych — bo cierpią bezmyślnie. Ale kto w każdem cierpieniu swojem czy cudzem bada źródła i cały przebieg tej krwawej rzeki co bólami płynie, ten wielu rzeczom na świecie zamiast: przekleństwo! powie: przebaczenie! Bo praca myśli nauczy go tej prawdy, iż są ludzie których dusza czystszą jest od ich zewnętrznego istnienia.
Niepodobna mi opisać, jakby opowiedzieć niepodobna było wszystkich przejść i targań się, jakie przebył wówczas mój duch. Czasem powstawałam silna i mężna jak olbrzym, czasem upadałam we łzach i smutku jak dziecię. Bywały chwile, w których wpatrywałam się w fale jeziora, a one jak bajeczne rusałki ciągnęły mię ku sobie — na piasczystem dnie swojem ukazując spokój. Czasem, siadałam na moją arabkę i pędziłam przez pola, łąki i drogi — a głosy wewnętrzne wołały na mnie: dalej! dalej! uciekaj! od doli swojej uciekaj!..
A jedynym świadkiem tych moich walk i wewnętrznych cierpień, byłam ja sama. Według słów poety:

„Bóg sam wie tylko, jak mi było trudno
Do tego życia co mi dał, przywyknąć;
Iść co dnia drogą rozpaczy odludną.
Co dnia uczucia rozrzucać, czuć, niknąć...
Co dnia krainę mar rzuciwszy cudną,
Powracać między gady a nie syknąć;
Co dnia myśl jedną rozpaczy zaczynać,
Tą myślą modlić się — i nie przeklinać! “

I przyszła chwila, w której na widok Alfreda po ciele mojem przebiegł dreszcz wstrętu...; i przyszła druga, gdy on rozbudziwszy się z poobiedniego snu, wszedł do mego pokoju, i znalazłszy widać że mi bladość była do twarzy, ujął moją rękę — a ja poczułam zimno obiegające mię od stóp do głowy, jakby mojej dłoni dotknęła dłoń trupa!...
Od tej drugiej chwili poznałam, że nie mogę być dłużej żoną człowieka, którego nicość duchowa wzbudzała we mnie nawet wstręt fizyczny; pojęłam, że należąc dłużej do niego, byłabym podobną nędznej kobiecie, którą śród niewoli haremu przemoc rzuca w objęcia wstrętnego władcy.
I w dwa lata po ślubie — po dwóch latach, naprzód smutku, potem boleści, potem rozpaczy — poraz pierwszy zapytałam siebie: co robić?...

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Nie ja pierwsza zapewne na świecie w podobnych okolicznościach zadawałam sobie to pytanie; tysiące jest kobiet, w których myśli staje ono prędzej czy później.
A pytanie to, w różnych sercach różne znajduje odpowiedzi. Jeżeli choroba fizyczna potrzebuje środków zastosowanych do organizmu chorego, toć i moralna rana leczy się według natury tego, kto od niej cierpi.
Są kobiety, które w położeniu podobnem temu w jakiem ja się znajdowałam, rezygnują się, schylają czoło pod koniecznością, z pokorą składając ręce przed wyrokami losu; pieśniami o poddaniu się i pokorze, usypiają swoją duszę, tak jakby zatrzymały ruch niepotrzebnej maszyny — i stają się automatami nakręcanemi sprężyną codziennego życia. Do liczby takich jam nie mogła należeć; byłam na to zamłoda, zasamoistna, zanadto pełna myśli, sił i życia.
Inne rzucają się w gwar, tłumy, zabawy; próżnię serca chcą zapełnić fraszkami zadawalniającemi próżność; wewnętrzne głosy żalów i tęsknoty chcą zagłuszyć wrzawą oklasków i pochwał; ścieśnione smutkiem piersi okrywają błyszczącemi świecidłami strojów, głowę wrzącą buntowniczemi myślami zdobią kwiatami sztucznemi jak ich uśmiechy; i powoli, stopniowo — tą wrzawą, tym błyskotliwym fajerwerkiem, tym odurzającym, niby opium — szmerem oklasków i pochlebstw, zagłuszają swoją duszę, i stają się lalkami nakręcanemi sprężyną próżności i drobiazgowych formułek. Na ozdobienie i rozgrzanie sobie życia podobnemi środkami, byłam zanadto poważna, zagłęboko i zasurowo smutna.
Są jeszcze i takie kobiety, które chłód domowego ogniska wynagradzają sobie ogniami tajemnych miłości. Obłudą zamykając oczy światu i człowiekowi któremu przysięgały, czołgają się one w kłamstwie, trwogą i niepokojem okupują smutne radości, kryjących się w ziemię i unikających słońca jawności, uczuć. Takie kobiety, powoli, także stopniami zdejmują z siebie szatę godności i dumy kobiecej; wyrzucają z duszy prawość i wstyd, i stają się ślimakami pełzającemi w cieniach, poruszanemi sprężyną zmysłów i fałszu.
Aby zostać jedną z takich byłam zanadto prawa, zanadto dumna i czysta.
Więc żaden z najpowszechniej przyjmowanych środków nie mógł mię ratować; a jednak czułam, że nie mogłam, nie miałam sił na długie życie podobne temu, jakie pędziłam dotąd. Więc pytałam siebie: co robić?
O, jest jeszcze jedno wielkie i święte uczucie, które wynagradza nieszczęśliwym kobietom wszystkie bóle ich i zawody — uczucie macierzyństwa!
Ale ja nie byłam matką.
Więc pytałam siebie myślą uporną, trwożną: co robić?
I od chwili, w której pytanie to poraz pierwszy zapadło w głąb mojej duszy, upłynęło znowu kilka miesięcy — kilka miesięcy długich, męczących. Nieraz siedząc nad jeziorem, patrzyłam w głąb cichej wód szyby, i przez długie godziny patrząc na jej gładką i błękitną powierzchnię, tonęłam w wewnętrznych walkach i rozmyślaniach — a łzy moje perłową rosą skrapiały nadbrzeżną murawę.
To znowu zasłoniwszy ciężkie firanki okien, aby żaden promień słońca nawet nie przerwał moich smutnych myśli, w głębi cichego i ciemnego pokoju siadałam z czołem ukrytem w dłoniach, i nieruchoma siedziałam długo, nie słysząc jak obok mnie zegar oznajmiał zgon wielu godzin.
Kiedy w nocy głęboka cisza snu zapełniała dom cały — ja na miękkiej pościeli leżąc, przy bladem świetle płonącej pod zasłoną lampy, nie spałam i siliłam się rozwiązać myślą węzeł moich przeznaczeń. Aż dopiero gdy szary świt oblewał twarz moją zbladłą z bezsenności, przyciskałam do gorącego czoła długie i grube moje warkocze chłodne i wilgotne od łez — i usypiałam w tej smutnej koronie splecionej z piękności mojej i boleści.
O, jam wiedziała co to jest rodzina — jam rozumiała jaka jest świętość tych związków, które są zasadą społecznego spokoju i pojedynczego szczęścia. Nie byłam kobietą, lekką, rzucającą się w wir awantur przez podnietę próżności, kaprysu lub zmysłów. Więc ciężko mi było walczyć, straszno iść naprzód, i straszno się cofnąć. Gdziem tylko spojrzała, widziałam niepokój, trwogę i boleść.
Tak przeszło kilka miesięcy. — Pewnego ranka po jednem ze strasznych wstrząśnień jakich doznawawałam przy każdem zbliżeniu się do mnie Alfreda, po całej nocy niespanej, powstałam silna i na wszystko odważna. Trafem spojrzałam w zwierciadło; twarz moja była bardzo blada, oczy mi otaczały sine koła burzami wewnętrznemi nakreślone — ale błyszczało w nich silne, niezłomne postanowienie.
Usiadłam i ręką drżącą od fizycznego osłabienia, ale pewną mocną moją wolą, napisałam: „Henryku! dziś, zaraz, wyjeżdżam z Różanny; powracaj conajprędzej — więcej niż kiedykolwiek potrzebuję twojej braterskiej przyjaźni i twojego wsparcia. Znajdziesz mię w Miłej.“

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

W kilka dni po owym ranku byłam już w Miłej. Rozstanie się moje z Alfredem dopełniło się spokojnie, bez wybuchów ni uniesień. Kiedy powiedziałam mu o postanowieniu mojem, zrazu zdziwił się tak jak tylko mógł się zdziwić — potem zasmucił się o tyle o ile mógł się zasmucić. Ale po kwandransie rozmowy wrócił do swojego niewzruszonego spokoju i przyzwoitej, gentlemańskiej grzeczności. A kiedy rzekłam: Przepędziliśmy z sobą blisko trzy lata, mieliśmy wspólnie kilka chwil pięknych; nie miejmyż do siebie urazy i rozstańmy się przyjaciółmi! — pocałował rękę którą mu podawałam, i prosił mię, abym na pamiątkę od niego wzięła piękną Strzałę, na której jeździć lubiłam. — Przyjęłam i wzajem ofiarowałam mu bogaty kunsztownie ze srebra wyrobiony przybór, który jako arcydzieło sztuki złotniczej Henryk mi był przysłał z Paryża. Poczem, w czasie gdy służący przygotowywali wszystko do mego wyjazdu, usiedliśmy razem na kozetce, i kilka chwil rozmawialiśmy o rzeczach obojętnych. — To łatwe zgodzenie się z moją wolą Alfreda, nie było wynikiem filozofji ni wyrozumowanej szlachetności: ale chłodu i wstrętu do wszelkiej walki, do jakiegokolwiek wstrząśnienia. Wszakże wdzięczna mu byłam za nie; i gdym posiadła pewność, że nie będę jego żoną, niechęć moja ku niemu zniknęła — i lubiłam go tak jak się lubi człowieka, który nam uczynił coś dobrego; jak się lubi blade wspomnienie kilku odległych miłych chwil.
Po wyjeździe z Różany, cały dzień przepędziłam u Mileckich. Wspomnienie tych ludzi zostało mi na zawsze w sercu i pamięci. Odegrali oni ważną rolę w mojem życiu. Gdybym ich nie spotkała, gdybym w białym ich dworku nie ujrzała wcieloną świętość i piękność rodzinnej idei, nigdybym może nie pojęła dobrze całej powagi jej i wzniosłości — a wśród pustki życia i domowego chłodu, myśl moja zbłąkałaby się może jak myśl tylu innych kobiet. Ciągle mając przed oczami szczęśliwą żonę, matkę i kobietę, która ciasny zakres codziennych zatrudnień przekraczała siłą uczucia i rozświecała jasną myślą — zobaczyłam ile w takiem życiu mieści się spokoju, szczęścia i cichych lecz wielkich zasług — i takiej samej drogi zapragnęłam dla siebie.
W obec ich rodzinnych radości których byłam świadkiem, zgasł dla mnie wszelki wdzięk tłumnych, błyskotliwych zabaw; cisza ich białych ścian i odgłosy srebrnego śmiechu ich dziecka, zagłuszyły w koło mnie gwar świata, i szmer łechcących próżność uwielbień.
U nich także jasno i wyraźnie ukazała mi się idea związku dusz, która się stała ulubioną ideą mego życia. Ci ludzie zbudowali swoje szczęście domowe nie na bezwiednym pociągu, ale na wspólności pracy, myśli i dążeń. I dla tego miłość ich nie skończyła się jak u mnie i w wielu innych małżeństwach, z końcem miodowego miesiąca; ale coraz głębsza, coraz słodsza, spajała im istnienia nierozerwalnem ogniwem przywiązania i wzajemnej wiary.
Wyjeżdżając z Zajeziorna ostatnie spojrzenie rzuciłam na piękny pałacyk, rozległe ogrody i szeroką szybę jeziora, żegnając miejsce w którem obudziła się, cierpiała i dojrzała moja dusza, łzą rozrzewnienia pożegnałam skończoną pierwszą epokę mojego życia.

. . . . . . . . . . . . . . . . . .

Cztery już lata minęło od dnia w którym opuściłam Różannę; i gdy po ich upływie zapisałam tych kart kilka wspomnieniami mojemi, tobie je przesełam Henryku, dobry i drogi mój bracie. Jak mi te cztery lata przeszły, ty wiesz o tem, boś był zawsze jedynym przyjacielem i powiernikiem moim. Wiesz iż losu mojego nie przyjęłam z lekką obojętnością kobiet, które po zerwaniu rodzinnych związków, jak ptaszki wesołe i swobodne — wylatują w świat w pogoni za uciechami i radością życia. Pierwsza miłość moja umarła nazajutrz po urodzeniu swojem; lata walk i tęsknoty i to przeświadczenie: iż mimowoli stałam się jedną z kobiet rzucających zaprzeczenie wzniosłej i świętej idei rodzinnej — położyły na moją duszę niestarte piętno powagi i smutku
Przypomnij sobie dnie, w których odrywając się od użytecznych i przynoszących zaszczyt twoim młodym latom prac twoich, przyjeżdżałeś do Miłej aby odwiedzić twoją samotną siostrę; wtedy pytałeś mię: czegoś ty smutna zawsze, Regino? i dodawałeś: wszak życie całe przed tobą! — A ja ci odpowiadałam dobry mój Henryku, że przecie kwiat śród rozwicia chłodnem tchnieniem wichru zwarzony, nie zajaśnieje już nigdy pełnią barw swoich i wiośnianych kwiatów. Są różne natury ludzkie. O jedne, burze życia odbijają się nie zostawiając po sobie śladu przejścia; lub na wpółmartwej głębi toni tworząc zaledwie takie lekkie zmarszczki, jakiemi zielona gałązka poruszana dziecięcą ręką rysuje powierzchnie cichej wody. Inne, podobne są kwiatkom o przezroczystej tkance, które dotknięte szorstką ręką zginają się, zwijają listki i więdną; pod ciężką dłonią losu schylają smutne czoła, i na zawsze tracą młodzieńcze uśmiechy. A smutek taki, to nie słabość, to nie grzeszna apatja, która siłę myśli i moc czynom odbiera; to tylko głębokie, wewnętrzne skupienie ducha w rozmyślaniu nad tem, co nam życie przynosi i czego od nas żąda. Smutek taki, to we własnych bólach oglądanie tysięcy boleści podobnych nam istot. Bo przecież cierpienia nasze nie są nigdy jednostkami oderwanemi od ogólnej massy cierpień; mają one źródła i powody bytu dalej i głębiej sięgające, niż te które leżą we własnych sercach naszych — bo biorą początek w samych zasadach społecznego ustroju. Dobre i złe, bezprzestanne ma w świecie oddźwięki; powtarza się, spotyka ze sobą w różnych miejscach, czasach i sercach — tak jak powtarzają się i spotykają w przestrzeni echa jednostajnych pieśni, śpiewanych w różnych stronach widnokręgu.
Niekiedy, Henryku, przemocą prawie porywałeś mię z mojej cichej ustroni i uwoziłeś w świat, między ludzi. Ja kocham ludzi i dobrze mi z niemi; a jednak, z radością wracałam zawsze do wiejskiego zakątka mojego, i czekałam tych długich, miłych wieczorów, w których zasiadaliśmy z sobą przed łagodnym płomieniem kominka. Pamiętasz te długie godziny szarego zmroku, rozświeconego czerwonawym blaskiem ognia? Poza domem wiatr jesienny szumiał, obok nas zegar mierzył chwile metalicznym oddźwiękiem; a myśmy gwarzyli z sobą tak bratersko i serdecznie, jak ludzie którzy się doskonale pojmują i nic przed sobą nie mają do utajenia.
Ileż razy w owych godzinach pytałeś mię Henryku: kiedy rozpocznę nowe życie, kiedy mi nowa miłość w sercu, a nowe szczęście zajaśnieje na twarzy?
A ja ci odpowiadałam, żem nie spotkała dotąd człowieka którego duszę mogłabym ukochać. Poznawszy raz wagę i wartość bezwiednej, bezmyślnej miłości, jeżeli kiedykolwiek kochać będę — miłość ta będzie związkiem dwóch dusz podobnych sobie, i ostatnią moją miłością.
Mam lat dwadzieścia cztery — jestem więc młoda; przyszłość przedemną długa, i niewiem jaka będzie. Tymczasem mój Henryku — ileż razy patrząc w głąb pustych komnat mojego domu, wsłuchując się w ciszę nieprzerwaną żadnym głosem miłym, z pośród zimnego, samotnego istnienia i z głębi mego serca wołam: O życie rodzinne! o słońce!...

∗             ∗

Na tem się kończyły „wspomnienia“ pani Różyńskiej. Było już popołudniu kiedy Rawicki zamknął zeszyt, i długo siedział trzymając go w ręku nieruchomy i tak zamyślony, że nie słyszał nawet jak pan Karol wszedł do pokoju.

Na odgłos kroków młodego człowieka inżynier jakby się ze snu obudził; przesunął rękę po czole — ale nie zdołał zetrzeć zeń śladu głębokiego wzruszenia.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Eliza Orzeszkowa.