Ostatnia miłość/VI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ostatnia miłość |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Księgarnia J. J. Okońskiego |
Data wyd. | 1868 |
Druk | Drukarnia Gazety Polskiéj |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ze wszystkich rodzajów zjadliwych owadków życia kąsających serca ludzkie; ze wszystkich owych drobnych napozór bólów nie wybuchających na zewnątrz rozpaczą gwałtowną — ale powoli, co chwila kolących człowieka jakby zaostrzonemi kolcami szpilek, — nie zabijających od razu, ale co chwila tworzących drobne ranki, z których każda krwią się sączy; najdokuczliwsze, najuporniejsze i najboleśniejsze są owe roje wspomnień, cisnące się do głowy i piersi — i szepcące człowiekowi ostrą nutą: było a nie będzie!...
Jeżeli komu wydarte nieubłaganą śmiercią nazawsze zgaśnie lice ukochanej osoby, przebrzmią nawet grobowe odgłosy przybijanego nad głową zmarłego wieka trumny — to w miejscu, gdzie przed chwilą szczęście jaśniało, rozkłada się wielkie cmentarzysko — a w niem wspomnienie każde mogiłą.
Lecz w tej naszej biednej po tej ziemi wędrówce, nie sama tylko śmierć rozłącza ludzi. W pełni życia i sił rozstają się oni z sobą niekiedy i umierają wzajem dla siebie. Wtedy dla tego kto pozostaje sam jeden w miejscu, gdzie przed chwilą był szczęśliwy — na każdym kroku, rozkładają się groby. Chodzi on po wspomnieniach jak po mogiłach, a pamięć szczęścia, które minęło i już nie powróci, ściga go bladą marą ciągłego żalu. Wówczas każdy sprzęt domu, każde drzewo ogrodu, każda dnia pora, i każdy dźwięk usłyszany, wieje ku niemu tchnieniem minionej przeszłości; — gdzie była radość tam teraz tęsknota, — gdzie była pełnia, tam stała się pustka.
Wszystko tak samo jak było, a jednak wszystko inaczej; nic się nie zmieniło w około, a jednak wszystko zbladło i zaćmiło się mgłą łez.
I na tych grobach umarłych radości, śród takiej pustki, jaką żałoba serca okrywa świat cały — ileż ludzi wewnętrzną myślą powtarza słowa dawnego poety:
Pełno nas a jakby nikogo nie było; Jedną małą duszyczką tak wiele ubyło!
Pani Reginie Różyńskiej nie przychodziły może na myśl powyższe słowa Kochanowskiego — ale po wyjeździe Rawickiego z D*** posmutniała ona i pobladła; i chociaż zawsze była spokojna i łagodna, najmniej wprawne oko poznać mogło, że żal jakiś pochylał jej czoło.
Z całej jej postaci, z uśmiechu smutnego z jakim rozmawiała z bratem, i z oczu jej można było wyczytać słowa jakie później powiedzieć miał Wiktor Hugo, ów głęboki znawca wszystkich boleści ludzkich: „Jestem wśród ciemnicy, jedna istota, odchodząc zabrała mi niebo“.
Słowa te wyryte w całej postawie i twarzy Reginy, wyczytało braterskie i kochające oko Henryka. To też często zostawiwszy siostrę w głębokiem jej zamyśleniu, szerokiemi krokami przechadzał się po swoim pokoju i myślał także. Wtedy przed wyobraźnią jego stawały dawne, dawne lata dzieciństwa, w których z małą siostrzyczką swoją, na łące ozłoconej słońcem wiosennem, rwał pierwiosnki liljowe — a trawki schylały się ku ziemi nisko, im aż pod stopy. I przypominał sobie także tę siostrę swoją młodziuchną dziewczyną — świeżą, radośną — a potem przebiegał myślą złamane jej życie, które sam znał w najgłębszych jego tajnikach, ale o którem nigdy nie mówił nikomu. I przypomniał sobie chwilę, w której na grobach rodziców przyrzekł ich cieniom, że będzie opieką i wsparciem Reginy.
A o tem wszystkiem przypominając sobie i myśląc, coraz więcej zasępiał czoło, — a z ust jego wychodziły niekiedy słowa: Tak, ona jego kocha, to pewne! sądziłem że i on... ale czemuż wyjechał?
Henryk był widocznie wielce oryginalnym bratem!
Na tym Bożym świecie każdy przecie ma swoje własne kłopoty — potrzebneż jeszcze trudzenie sobie głowy troskami innych? Powiadają przecie mądrzy ludzie, że wtedy dopiero ogólne dobro zapanuje na ziemi, kiedy każdy tylko o sobie myśleć będzie. Mają oni zapewne słuszność i dowodem tego są ich własne okrągłe tusze, rumiane fizjonomje i szkatuły pełne po same brzegi.
Czy Henryk trafnie czytał w sercu siostry? Czy Regina istotnie kochała Rawickiego? A jeżeli tak było, dla czego i jak go kochała? Osądzić to mógłby chyba ten ktoby znał jej przeszłość; boć przecie istota wszystkich poczuć i myśli człowieka, wytwarza się z całego ciągu jego życia i nigdy o nikim sądzić nie można z obecnej tylko chwili — bo ona oddzielona od tych które minęły jest abstrakcją, pojęciem niezrozumiałem — jakby skutkiem bez przyczyny.
Miłość wreszcie, to bardzo szerokie słowo i różne znaczenie mające. Ludzie szafują niem niemiłosiernie i często mu bluźnią.
Jeżeli jaka zwiędła i rozczarowana piękność zbrzydziwszy sobie świat i odrzucona przezeń, klęka przed ołtarzami; kościstemi palcami, które gotowe są potem spocząć na policzku podwładnych, przesuwa paciorki różańca i zżółkłemi usty, gotowemi zawsze do wylania żółci na bliźnich, szepce nieskończone Kyrie-eleyson — ludzie te święte objawy nazywają miłością dla Boga.
Jeżeli pełen pychy człowiek, z przepełnionych złotem kieszeni w obec tłumów wyrzuca miedziaki żebrakom — ludzie to nazywają miłością ludzkości.
Jeżeli młoda dziewczyna uczuje bezwiedny pociąg ku mężczyznie, dla tego że on pięknie tańczy mazura albo zgrabnie się kłania — ludzie to nazywają miłością świeżą, dziewiczą.
Jeżeli mężczyzna zachwycony pięknemi kształtami kobiety, nie wnikając w treść jej i wartość moralną, zapragnie ją posiąść — ludzie to nazywają miłością młodzieńczą, szaloną.
Jeżeli kobieta mająca bogatego męża niechce utracić jego pięknych salonów, miękkich sprzętów i pysznych powozów i jest mu wierną, a w najgorszym razie czułemi pocałunkami zamyka mu oczy, aby nie zobaczył jej maleńkich zboczeń — ludzie to nazywają miłością małżeńską.
Kiedy stara panna całuje swego pieska — mówią że go pieści z miłością. Kiedy warjat w łeb sobie strzeli — mówią że się zabił z miłości. I kiedy pary łączą się dla tego że im się wzajem podobały ich piękne oczy — mówią że się one łączą z miłości.
I szczególną zaprawdę mięszanię pojęć zamknął w sobie ten wyraz: miłość. Głupota, obłuda, interes, zmysłowa tylko żądza, chwilowy szał — wszystko to się zwie miłością! I dziwić się potem, że oto dmuchnął jeden powiew wiatru — i już po miłości! a z tej bańki mydlanej została sama mętna piana. I dobrze jeszcze jeżeli tylko piana, bo czasem zostaje czarne błoto w którem ludzie toną.
Kiedy biały anioł szczęścia zlatując z nieba na ziemię po raz pierwszy przyniósł ludziom naukę miłości — pojęcie o niej całkiem inne być musiało u niebieskiego gońca.
Jeżeli na jednem jego skrzydle jaśniał ognistemi zgłoskami wyraz: kochaj — to na drugiem wyryte było poważne a zbawcze słowo: myśl! — A ktoby miał zawsze przed oczami owego pierwszego zwiastuna miłości, widziałby że wszelkie uczucie któremu jednego z tych wyrazów brakuje, jest jakby anioł o jednem tylko skrzydle.
Biedny, kulawy aniołek! Pochwyć muchę, urwij jej skrzydełko — a gdy się będzie czołgać i rzucać i piszczeć, i gdy ugręznie w maśle lub w płomień świecy wpadnie, to ujrzysz jego obraz.
Kochaj i myśl!
Co to znaczy: myśl? Czy to może znaczy: pytaj astronomicznej lunety, ile razy Jowisz większy od Wenery i z jakich żywiołów składa się księżyc? Nie zaprawdę! historja, astronomja, są to zapewne rzeczy konieczne i wielce piękne na swojem miejscu; ale gdy przy słowie: kochaj! stoi wyraz, myśl! znaczy to: patrz w głąb istoty własnej, rozważaj pilnie siebie, a potem poznawaj duszę człowieka, którego kochasz. I wtedy dopiero gdy ujrzysz, że obie dusze wasze, to jest wasze myśli, stworzą jeden płomień jasny i gorący, jedno istnienie zacne a spokojne, wtedy będziesz miał prawo powiedzieć sobie i innej istocie: kocham — i podać jej rękę na wspólną przez świat wędrówkę. A na takie myślenie nie trzeba być dyplomatą, historykiem lub astronomem — trzeba tylko po prostu mieć w piersi uczciwość, a w głowie rozsądek.
Ale — zawoła mnóstwo głosów — cóż to za miłość taka? zimna, rozważna, bez szałów, bez jęków, bez pistoletów, bez... grobów? To nie miłość — to suche jakieś rozumowanie, to jakaś abstrakcja śmiesznie oparta na jakimś związku dusz!
To prawda — że dzieje miłości takiej na związku dusz opartej, nie zamkną w sobie zapewne tylu morderstw krwawych, samobójstw i strasznych awantur jakich pełne są romanse szczególniej francuzkie, mające być dziejami owej przepięknej, szalonej miłości. Ale żeby taki związek miał być mniej gorący, mniej przynoszący szczęścia nad inne, trudno w to uwierzyć; chybaby wprzód dowiedzionem było, że szalony Werter więcej kochał Szarlotę której pragnął, niż Abellard Heloizę, z którą razem, myślał.
Jeżeli Regina kochała Rawickiego, musiała to być jak mówią jedni owa zimna, wyrachowana — a jak nazywają drudzy — jedynie zacna, głęboka miłość.
Brat jej nawet, jakkolwiek mu bardzo ufała, nie widział ni razu aby załamywała ręce, spazmatycznie się śmiała i płakała; nie mówiła mu też, że teraz cierpi — rzadko nawet bardzo wymawiała imię Stefana.
Ale zato kiedy w mglisty i chmurny dzień usiadła przed ogniem kominka i wpatrzyła się w płomyki, roztaczały się przed nią obrazy szerokie jak świat, szlachetne jak jej własna pierś. I widziała w nich siebie z poważnym i rozumnym człowiekiem; a przed nią i przed nim jasne, pełne ognia uczuć i świateł myśli, roztaczało się życie. Szumiał pocichu ogień, i poza oknem szumiały drzew liście, a ona w tych szmerach słyszała słowa Stefana. Mówił on do niej o świecie, o ludziach, o wszystkiem co kochał i o tem co czcił; mówił jej o miłości głębokiej, poważnej, rozumnej. Słuchała jego słów, rozważała je, i w tajniach ducha wiodła rozmowę z duchem tego o kim myślała. A kiedy płomyk wężowym kręgiem zbliżając się do brzegu kominka — gorące tchnienie rzucał na jej rękę, zdawało się jej że czuje na dłoni uścisk serdeczny i gorący zacnej ręki Stefana. Silniej zaszumiał wiatr, poza oknem pochyliły się drzewa i zasłoniły sobą resztkę zaglądającego do pokoju światła; na czoło zadumanej kobiety spłynął głęboki cień — lecz pod nim ogień kominka oświecił płynącą po twarzy, grubą, cichą łzę. Łza spłynęła i gorzką kroplą zwilżyła usta Reginy; a oczy jej lekką mgłą zaćmione utonęły w przestrzeni — smutne, ale łagodne i spokojne.
Nie każdegoby zapewne wzruszył widok takiej spokojnej miłości i takiego cichego cierpienia — a kto wie? niejeden zaśmiałby się może, dowiadując się iż ta zadumana i piękna kobieta myśli o człowieku któremu włosy siwieją — i tęskni do niego. Wszak posrebrzone i przerzedzone włosy i poważna postawa, nie są kwalifikacją do miłości — powiedzą niektórzy. Ale wszystko na świecie jest względne. Regina wolała rozum pod siwiejącemi włosami pana Stefana, niż mózgową nicość osłoniętą bogatemi kędziorami czarnych włosów hrabiego Augusta; wolała rozumne na nią spojrzenie poważnego inżyniera, niż zamglony wieczną łzą marzycielstwa i wiekuiście wlepiony w gwiazdy wzrok młodych oczów Janusza. Siła rozumu i prawości, gorące i mężne serce mężczyzny, pociągało ją więcej niż młodzieńczość lica, i młodzieńczy, zaostrzony wąsik.
Widocznie była oryginalną w tej swojej miłości, tak jak oryginalnym w braterskiej i troskliwej miłości dla niej był jej brat.
Tworzyli więc oboje parę oryginałów — a oryginalność ich czy śmiechu czy szacunku była wartą? To pytanie różne zapewnie znaleźć może po świecie odpowiedzi; bo różnie różni sądzą. Inaczej mądrzy a inaczej głupcy, inaczej ludzie — a inaczej... dwunożne zwierzęta.
Tymczasem upływały dnie i tydzień już minął od wyjazdu pana Rawickiego. Smutniała Regina; ale i brat jej coraz chmurniejsze miał czoło, bo doktór coraz gorzej wróżył o zdrowiu Wandy i stanowczo zalecił marszałkowej jak najprędszy wyjazd z D***.
— Żal mi serdecznie rozstawać się z wami, mówiła pani Z. w przeddzień swojego wyjazdu do Reginy i jej brata.
Oprócz nich w salonie nie było nikogo; tylko na ustroni przy otwartem oknie siedziała Wandzia. Przed nią leżała książka otwarta, ale oczy dziewczęcia nie patrzyły na nią, a zadumane i smutne błądziły bezwiednie po ścieżkach ogródka, wnoszące się chwilami w górę, jakby śród cichej, wewnętrznej modlitwy.
— Na toż się ludzie schodzą, mówiła dalej dobra staruszka ujmując rękę Reginy — na toż się ludzie schodzą i zbliżają ku sobie sympatją serc, aby się rozstawać na zawsze może? Państwo mieszkacie daleko, ot i nie spotkamy się pewnie na tej ziemi.
— Co do mnie, odpowiedział Henryk, pewny jestem, że wkrótce ujrzę panią; bo jeśli mię pani nie odtrąci od swoich progów, wkrótce zamierzam być jej gościem.
— I zawsze będziesz pan w domu moim miłym i pożądanym gościem, odpowiedziała pani Z. podając rękę Tarnowskiemu.
Pochylił się młody człowiek z głębokiem wzruszeniem i złożył pocałunek na ręku zacnej kobiety; a nie wypuszczając tej ręki ze swej dłoni, rzekł nieco stłumionym i poważnym, ale stanowczym głosem.
— Pozwól pani abym w przeddzień jej wyjazdu powiedział to co oddawna leży mi w sercu i w myśli. Kocham pannę Wandę szczerze, głęboko; i jeśli będę dość szczęśliwy, aby otrzymać na to zgodzenie się jej samej i jej opiekunki — od dziś z najwyższą radością nazwę się jej narzeczonym.
Na te słowa Henryka, twarz Wandzi pokraśniała purpurowym rumieńcem, a z pod spuszczonych powiek spłynęły dwie drobniuchne, niepowstrzymane łezki.
Pani marszałkowa przez chwilę nie odpowiadała. Jakby wzruszona głęboko, patrzyła to na wnuczkę, to na szlachetnem wzruszeniem zalaną twarz młodego człowieka.
— Panie Tarnowski, ozwała się wreszcie głosem poważnym, ale lekko drżącym — nie mam powodu odrzucać oświadczenie pańskie, bo szanuję pana i uważam go za zdolnego dać szczęście mojej wnuczce. Ale — dodała, a głos jej stawał się coraz więcej niepewny... ale... mam sobie za obowiązek zwrócić uwagę pańską...
I patrzyła na Wandzię jakby chciała dać pojąć młodemu człowiekowi, że przy niej nie mogła wypowiedzieć całej swojej myśli.
— Przebacz pani — przerwał Henryk, że pozwolę sobie domyśleć się coś pani wyrzec chciała, i odpowiedzieć na to jednem słowem: Ja kocham pannę Wandę.
— Wandziu? jakby pytająco wyrzekła pani Z. patrząc na wnuczkę.
Dziewczyna żywo powstała, podbiegła, i klękając u kolan babki podała rękę panu Tarnowskiemu. Młody człowiek uklęknął także — a pani Z. ze łzą na oku położyła ręce na ich pochylonych głowach i wyrzekła: Bądźcie błogosławieni i szczęśliwi!
Nazajutrz z bramy mieszkania pani Z. wyjeżdżała opakowana kareta, a przez jej szybę błękitne oczy Wandzi długo zwracały się ku twarzy młodego człowieka stojącego na ganku. Gdy poza kłębem kurzawy w oddali zniknęła kareta, — Henryk spojrzał na dom i ogródek. Z otwartych okien pustych pokoi wionął chłód; kwiaty ogródka jakby smutne poschylały barwne główki.
Wandzia zniknęła! może na zawsze?
Bywają w życiu także przelotne, nagłe zjawiska.
Owiana mgłą uroku i piękności staje niekiedy przed oczami ludzi postać jakaś; pochwyci serca, ukaże szczęście w oddali — i jak bajeczna rusałka znika zostawiając za ślad jedyny swojego przejścia.... wspomnienie.
Henryk raz jeszcze obejrzał się na dom i ogródek i podał rękę siostrze. Oboje zeszli z ganku, i zwolna idąc szeroką ulicą stanęli przed niewielkim, szarym domkiem, u okien którego kwitły jaźminy i bzy.
— Zaczekaj chwilę Regino, rzekł Henryk do siostry, tu jest mieszkanie Stefana; wejdę i wezmę ztamtąd potrzebną mi książkę.
Wszedł do domku, a pani Różyńska usiadła na ławeczce ganku. Pierwszy raz widziała ona zblizka dom w którym mieszkał Rawicki; oko jej przeciągłem spojrzeniem spoczęło na drobnych szybach okien. Do szyb tych pół okrytych zielonością krzewów, tuliły się białe gałęzie jaźminu, jakby chcąc się wcisnąć do cichego mieszkania. Na widok kwiatów tych, Reginie nasunęło się wspomnienie słów pana Stefana: „Dwie rzeczy tylko w życiu kochałem namiętnie: naukę i kwiaty!“ I może myślała, że jednak życiu jego brakowało najpiękniejszych kwiatów — i może jeszcze myślała że... że był któś... na świecie — któś z białą twarzą i gorącem sercem, coby pragnął drogę jego usłać temi kwiatami. Ten któś... to była ona! — Pomyślała o tem zapewne, bo cicho westchnęła.
Uchyliły się giętkie gałązki jaźminu i bzu, otworzyło się okno na które patrzyła Regina — wychylony przez nie Henryk zawołał do siostry.
— Jeżeli chcesz Regino, pójdź zobaczyć obrazy Stefana.
Regina stanęła na progu mieszkania inżyniera.
Jeżeli cokolwiek może wymownie świadczyć o wewnętrznym nastroju człowieka, o tem jak on żyje i działa wtedy gdy nie jak aktor występuje na scenę świata, ale poza kulisami z samym sobą tylko przestaje — najwymowniejsze w świadectwie tem jest zapewne jego mieszkanie. Nie salony wprawdzie mają władzę odźwierciadlania duszy ich właściciela, bo one są sceną na której występują aktorowie — wszystko więc w nich zastosowane bywa do widowisk jakie się odegrać mają. Ale kto chce znaleźć ślady człowieczego ducha, niech ich szuka tam gdzie człowiek z sobą sam na sam prawie, cierpi i myśli. Tam każdy sprzęt mówić mu będzie o tym do kogo należy.
Regina spójrzała na pokój do którego weszła. Na biórku stojącem u okna leżało mnóstwo papierów, kopert od licznych snać korrespondencij — otwarta książka i wszystkie przybory do pisania. Przy drugiej ścianie, naprzeciw okna, stał długi szezląg, a na nim i w koło niego na ziemi porozrzucane były dzienniki różnych formatów i języków. Dalej — na stołach, rozkładały się wielkie jeograficzne i topograficzne karty, stały globusy, leżały geometryczne narzędzia. Pod drugiem oknem, nieukończona jeszcze, snać ręką pana Stefana rysowana karta miejscowości w której przebywali obecnie i okolic, pokrywała duży stół; obok niej leżało otwarte dzieło angielskie o geologji, a przy niem wielki, w pięknej oprawie dykcjonarz. Był to pokój matematyka, inżyniera, — uczonego; tchnął on pracą, skupieniem ducha w poważnej myśli. Ale człowieka z jego słabą i uczuciową stroną, tu nie było.
— Gdzież są obrazy? spytała Regina Henryka, który stał obok biórka pilnie wczytany w jakąś kartkę. Cóż tak pilnie czytasz? dodała nie mogąc się doczekać odpowiedzi brata.
— Czytam spis książek jakie widać Stefan miał zamiar sprowadzić sobie z Warszawy — a mamy podobne zamiłowania, bom właśnie wczoraj takie same otrzymał z poczty. Sądzę że mu brak książek niezmierny w miejscu w którem zostaje.
— Alboż ty wiesz Henryku, gdzie jest pan Rawicki?
— Dziś rano spotkałem się u doktora z jednym z jego kollegów który mi powiedział że Stefan jest obecnie w N*** wiosce o cztery mile ztąd odległej. W miejscu tem ma podobno być stacja przyszłej kolei żelaznej, a teraz, dodał z uśmiechem, odbywa się tam walny sejm inżynierów.
Regina zamyśliła się, a potem zapytała znowu.
— Gdzie są obrazy, Henryku?
— Brat wskazał jej drzwi do drugiego pokoju, a sam pomiędzy dziennikami i kartami geograficznemi zaczął szukać potrzebnej mu książki.
Regina otworzyła wskazane drzwi, i nagle owiała ją woń kwiatów. Był to pokoik niewielki, ale bardzo jasny, bo o czterech oknach — taki jakiego potrzebują miłośnicy kwiatów i malarze. U okien kwitły w wazonach przepyszne róże i gwoździki, na stołach obok wielkich bukietów zwiędłych już, ale jeszcze wonnych, leżały porzucone wiązki polnych roślin, muszle zebrane na wybrzeżu Niemna, różnych kolorów i kształtów kamienie i kamyki. W całym pokoju była jedna tylko książka — rozłożona na niewielkim stoliczku przed którym stał wygodny fotel. Regina schyliła, się i wyczytała na niej imię amerykańskiego poety i filozofa Emmersona — przebiegła okiem otwartą stronnicę i zobaczyła zakreślony niebieskim ołówkiem ustęp poczynający się od wyrazów „Compte sur toi-même“. Przy jednej że ścian w najkorzystniejszem dla obrazów świetle, stały na sztalugach dwa niezupełnie jeszcze ukończone obrazy. Na pierwszem, niewielkiem płótnie, z wielką prawdą i świeżością wymalowana jaśniała wśród wysokich traw biała lilja, a na jej kielichu zawisł żółto-skrzydły motyl. Obrazek ten odznaczał się wytworną delikatnością pędzla, dokładnością rysunku i znajomością botanicznych własności kwiatu — ale był jakby chwilową zabawą, jakby chwilowym żartem poważnego człowieka. Drugie zato płótno było znacznych rozmiarów; przedstawiało ono wysoką górę, obwieszoną skalistemi odłamami, poprzecinaną głębokiemi przepaściami. U stóp góry była ciemność rozpraszająca się coraz w niezmiernie stopniowych odcieniach. Im wyżej tem jaśniej było, a sam szczyt oświecały żywe słoneczne promienie. U połowy góry, całą prawie postacią wychylony już z cienia, piął się człowiek. Z naprężonych jego rąk któremi starał się chwytać wypukłości stromej ściany, znać było wysiłki jakie czynił; ale twarz jego profilem zwrócona do widza, zdawała się patrzyć na słońce jaśniejące w górze i sama jaśnieć nadzieją i odwagą. W dole obrazu, na białych ramach sztalugi, czarną kredą wypisane były słowa: Licz na samego siebie i wspinaj się coraz wyżej!... Słowa te widocznie były wyznaniem wiary Rawickiego — początek ich wziął z książki amerykańskiego filozofa, dokończył ich w obrazie.
Regina stała w środku pokoju i patrzyła. Patrzyła na kwiaty i na otwartą książkę rozmyślań; w białą liliję jakby uśmiechającą się żartem wesołym, i na pnącego się po stromej górze człowieka, który symbolizował wszystkich, wśród szlachetnych dążeń pracujących ludzi. Było to ciche zestawienie człowieka, artysty, poety.
Oba pokoje wybornie cechowały dwie strony swego właściciela: głęboki rozum i gorące serce. Pierwszy tchnął wytrwałą a hartowną pracą, czynem oddanym w ofierze ogólnemu dobru, szeroką w różnych gałęziach wiedzą; mówił on o działającym i uczonym, publicznym człowieku. W drugim pokoju, człowiek ten widocznie żył tylko dla siebie; oddychał wonią kwiatów, ulotne lub poważne myśli swoje farbami przedstawiał na płótnie. A jeśli się i schylił nad książką to chyba w spokojnem, pełnem wewnętrznej ciszy i słodkiej poezji rozmyślaniu.
Regina stała i patrzyła w około, i pojęła znaczenie tych dwóch pokojów i zrozumiała myśl jaką w nich mimo wiedzy zamknął ich właściciel.
— Rozum i serce, myślała — wiedza i sztuka, czyn i poezja — wszystko w nim jest! A myśl ta odbiła się na jej twarzy przezroczystym rumieńcem, jakim owionęło ją ciepłe i wonne tchnienie cichego pokoju malarza.
Nagle spostrzegła, że poza dwoma obrazami, przy samej ścianie, odwrócone od pokoju, stało w ramach na niewielkiem podniesieniu jeszcze jedno płótno. Regina rozsunęła dwie lekkie sztalugi i odwróciła na pokój zwrócony ku ścianie obraz.
Ale zaledwie to co on przedstawiał ukazało się jej oczom, krzyknęła lekko, odstąpiła parę kroków i stanęła niema, wpatrzona w jeden punkt. Promień zachodzącego słońca spływając z okien, złocistą aureolą wieńczył wymalowaną białą twarz kobiety w czarnej sukni — i opromieniał białą różę, którą trzymała w ręku.
Regina zobaczyła swój portret. Pędzel Rawickiego odtworzył ją taką jaką była w owej chwili, gdy poraz pierwszy stanęła przed nim; szczegóły nawet jej ubrania pozostać musiały wyryte w wyobraźni malarza — bo na portrecie była i szeroka żałobna jej przepaska, i wspaniały kwiat rozwitej róży, jaki wówczas niosła, świeżo w ogródku zerwany.
Kobieta przez długą chwilę milcząca i zdumiona, stała przed swoim portretem; oczy jej które błysnęły zrazu, zwolna teraz zasuwały się mgłą lekką; usta ścieśnione zrazu wzruszeniem, otwierały się teraz i napływały purpurą. Aż nagłym ruchem załamała ręce, potem wyciągnęła je ku portretowi i szepnęła: on mię kocha! Potem opuściła czoło na obie dłonie, pochyliła głowę, i tak już stała jakby pogrążona w wewnętrznem zachwyceniu.
— Tak niezawodnie, on ją kocha — jak echo szepnął poza nią głos drugi. Był to Henryk, który stanąwszy przed chwilą w drzwiach pokoju i poraz pierwszy widząc portret swojej siostry wymalowany ręką inżyniera, ujrzał także i grę jej twarzy i dosłyszał jej ciche słowa.
— Tak, on ją kocha, myślał młody człowiek cicho przeszedłszy do innego pokoju, aby nie dać poznać siostrze, iż był świadkiem jej wzruszenia; — ale czemuż wyjechał? Ha! jest coś co ich dzieli!.. A ja który kocham ich oboje, nie mogęż nic uczynić dla nich?
W kilka godzin potem, Regina sama jedna siedziała na swoim balkonie. Od strony domu hrabiny X. dochodziły ją gwarne głosy zabawy. Tego wieczora liczne towarzystwo zebrało się w salonach miejscowego bóstwa, a wszyscy rozmawiali o pani Różyńskiej.
— La dame noire — zjadliwie mówiła pani Klementyna — od tygodnia stała się niewidzialną. Nie wiecie co o niej panowie? dodała zwracając się do młodych ludzi.
— Pani Różyńska chora jest podobno i nie przyjmuje nikogo — odpowiedział hrabia August.
— Si fait! bywa codzień u pani Z., objaśniła pani Konstancja.
— Czyni to zapewne dla brata, który jak słyszałem żeni się z panną Wandą S. — ozwał się pan Wiewiórski.
Pani Izabella zbladła i zacisnęła usta.
— Pan, który zawsze wiesz wszystko, panie Wiewiórski — rzekła, chciej mi powiedzieć kiedy pani Różyńska i brat jej ztąd odjadą?
— Madame, z najsłodszym uśmiechem odpowiedział pan Frycio, je n‘en sais rien, bo od kilku już dni pozbawiony jestem przyjemności widzenia tych państwa.
— Mówiło mi kilka osób, rzekła pani Konstancja, że za parę dni wody tutejsze stracą już tę interesującą i tajemniczą panię Reginę.
— Doprawdy! est ce possibile! zawołali jednogłośnie hrabia August i Frycio — a spojrzenia ich mimowoli się spotkały.
Po chwili obaj z kolei wymknęli się z salonu i różnemi rozeszli się ścieżkami. Jeden szedł około kwiatowych klombów, drugi poza cienistą lipową aleą — a obadwaj zmierzali ku jednemu punktowi, pod balkon Reginy.
Myśli obydwóch tych ichmościów z małemi odmianami były takie same.
— Ta pani Różyńska, myślał hrabia August piękna jest i majestatyczna, jakby stworzona na hrabinę, na moją żonę...
— Ta pani Różyńska bardzo jest dystyngnowana i ślicznie się ubiera — myślał pan Frycio; taką żoneczkę to chciałbym mieć!
— Bogata jest niezawodnie, myśleli obadwa — po wszystkiem to widać; osoba nienależąca do naszego towarzystwa, całkiem inaczej wygląda. I maniera jej, i kareta i koronki i służba — wszystko mówi że jest bogata. Bogata! a więc jakby stworzona aby zostać moją żoną! myślał hrabia August.
— Bogata! taką właśnie chciałbym mieć żoneczkę myślał Frycio!
— Ale kto ona jest? znowu obydwaj myśleli; niezawodnie rozwódka!.. niepodobna aby ztąd wyjechała nim się czegoś stanowczego nie dowiem. A jak się dowiedzieć? Trzeba oświadczyć się i basta!
— Il faut faire un coup d’état! myślał hrabia — chybaby nie miała oczu i gustu, gdyby mi odmówiła jeśli tylko jest wolną!
— Brrrrr! czuję zapach harbuza — myślał p. Frycio; tyle go już razy jadłem! wszakże nie szkodzi poprobować. Włożę tylko mój amarantowy krawat i wiedeńską bonżurkę — a kto wie co za górą!...
Tak myśląc obadwaj i każdy inną stroną dążąc, zeszli się pod balkonem Reginy; ale nim zdołali spojrzeć w górę, uwagę ich zwrócił szmer między krzewami. Z głębi gęstej zieleni, pod światłem gwiazd, wysuwało się zwolna na ścieżkę blade widmo. Na jasno-cieliste ubranie postaci, spadały długie jasno-blond włosy, a blada i ściągła twarz wzniesiona w górę patrzyła na gwiazdy. Był to pan Janusz, który trzecią najwęższą, najciemniejszą, najpoetyczniejszą ścieżką dążył też ku balkonowi pani Różyńskiej. O czem on idąc myślał? — chyba ten zdoła odpowiedzieć, który potrafi pochwycić mgłę i zamienić ją w ciało stałe.
Zeszli się i stanęli przeciw siebie. Hrabia August zsunął swoje olimpijskie brwi; pan Wiewiórski z niesmakiem uderzył językiem o podniebienie; pan Janusz westchnął — a każdy z osobna pomyślał: poco oni tu przyszli?
I rzeczywiście, poco oni tam wszyscy przyszli? Już to nie oświadczać się — bo i pora była spóźniona, i trzeba było na to niemałego przygotowania. Ludzie których oświadczyny nie płyną z serca, ale z próżności lub pustej kieszeni, muszą uczyć się formuły wypowiedzenia swoich uczuć, jak studenci lekcji do pana professora.
Więc poco oni przyszli? Oto każdy z nich spodziewał się ujrzeć panią Różyńską na balkonie, przemówić do niej, może posłyszeć (jeśli będzie sam jeden) uprzejme słówko, — a może nawet (zawsze jeśli będzie sam jeden) zostać zaproszonym na balkon. W licznej kompanji rzecz wydała się im niemożliwą.
Spojrzeli przecież w górę, i ujrzeli wspartą o balustradę balkonu kobietę.
— Je vous salue, madame! wyrzekł głośno hrabia August.
— Dobry wieczór pani, ciszej rzekł pan Frycio.
Pan Janusz szepnął też coś, ale słowa jego rozwiało westchnienie.
— Dobry wieczór panom! zawsze grzecznem ale obojętnem słowem odpowiedziała Regina, przy świetle gwiazd poznając przemawiających do niej.
— Tak dawno nie mieliśmy szczęścia panią widzieć, zaintonował znów hrabia.
— Kilka dni wiekiem się nam wydały, zawtórował ciszej pan Wiewiórski.
— Ach! — dokończyło blade widmo.
— Byłam nieco niezdrowa — odpowiedziała z balkonu kobieta.
— Oh mon Dieu!... Bon Dieu!... zawołały dwa głosy — a trzeci za niemi szepnął: niestety!...
I nastała chwila milczenia. Pani Różyńska widocznie nie była rozmowną tego wieczora.
— To stanowisko nasze pod pani balkonem, zabrał znów głos majestatyczny hrabia — przypomina mi południową Hiszpanję lub czarowne Włochy.
— Bo też, przerwał Frycio siląc się na geograficzną erudycję — dzisiejszy, wieczór jest istotnie hiszpański, włoski, grecki. Chciał dodać: turecki — ale zawahał się; bo mimo sąsiedztwa Turcji z Grecją, nie zupełnie był pewny jakie tam bywają wieczory.
— Melancholiczna melodja uroczystej ciszy przyrody, przerwał mu z kolei pan Janusz — drży w atmosferze dzisiejszego wieczoru.
— W istocie, wieczór jest piękny, odpowiedziała znowu Regina — ale nieco chłodny; boję się przeziębienia, więc życzę panom dobrej nocy.
I zniknęła z balkonu, a wpatrzonym w nią adoratorom zostało tylko wspomnienie czegoś, jakby ziewnięcia znikającej kobiety.
Pod balkonem błysnęły trzy rzeczy: brylantowy pierścień hrabiego Augusta na ręce którą zakreślał swoje półkole; liljowa rękawiczka Frycia, którą młodzieniec podniósł ku balkonowi na znak pożegnania i... łza na oku pana Janusza.
Powoli, w milczeniu trzej młodzieńcy odeszli razem już i jedną drogą.
— Oh! ten hrabia na Wątorach! myślał Frycio — przeszkodził mi!
— Nieznośny szlachciura! żeby nie on!... myślał hrabia patrząc z ukosa na Frycia.
— O! ci ludzie bez ducha, — czemuż, ach czemuż rozdzielają oni dwa serca!... myślał pan Janusz patrząc na gwiazdy.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Tymczasem Tarnowski wielkiemi krokami chodził po swoim pokoju, i myślał. A ktoby wówczas zajrzał w jego myśli, ujrzałby tam piękne bardzo i szlachetne rzeczy. Myśl młodego człowieka ścigała tęsknie bladą twarzyczkę dziewczyny, niknącej przed nim w oddali — a potem zatrzymała się długo nad obrazem samotnej i pochylonej smutkiem głowy Reginy. Spojrzał w przeszłość, a ona przyniosła mu postać Stefana, i postawiła go tuż obok dwóch istot, które najbardziej kochał.
Chodził i rozmyślał, i snać się zastanawiał nad czemś, i snać się nad czemś wahał; bo stawał, przykładał rękę do czoła, wymawiał z cicha jakieś wyrazy. Noc już była głęboka, gdy jakby powziąwszy jakieś postanowienie, stanął i rzekł z cicha: ha! niech tak będzie! uczynię to! W każdym razie nic nie zaszkodzi, a szczęście im przynieść może!...
Potem zaczął składać książki, przerzucać i układać jakieś papiery, wreszcie otworzył cicho drzwi i zawołał:
— Hryhory!
Po chwili wszedł do pokoju smukły i czarnooki Hryhory. Henryk wskazał mu upakowane pudło i długo mu o czemś mówił. Hryhory pojętnie słuchał, i gdy pan skończył, rzekł z dziarską miną:
— Dobrze panie, rozumiem! a kiedy mam jechać?
— Zaraz, odpowiedział Henryk.
Kozaczek wziął pudło i wyszedł, a w domku z balkonem wkrótce zaległa zupełna cisza i pogasły światła. Tylko błyskały gwiazdy złote ponad nim — i w około niego słychać było poważny szum Niemna, i gwałtowny łoskot przez kamieniste zapory biegnącej do kochanka swego Rotniczanki.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Tam gdzie biegła na równinie szeroka, biała droga, miała wkrótce lokomotywa roztaczać swoje warkocze z szarego dymu; a naprzeciw góry na której stał dwór, miano budować stacją przyszłej kolei żelaznej. Był to więc punkt wielce ważny dla tych, którzy wprowadzali w okolicę ten żelazny i parowy czynnik cywilizacji. Właściciel włości wyjeżdżając na całe lato zagranicę, dom swój oddał do rozporządzenia inżynierom, którzyby potrzebowali dla zbadania miejscowości dłuższego w tamtem miejsca pobytu.
Bardzo jasny i pogodny dzień letni ozłocił górę na której żyto wypływało już w kłosy, i jak fala schylało się ze szmerem pod tchnieniem wiatru. Dwór cały opromieniony, z oknami lśniącemi od słońca i z pozłoconemi kolumnami topoli, jasno i wesoło rysował się na ciemnem tle zaniemeńskich lasów. Niemen płynął poważnie między swemi wyniosłemi brzegami, błyskając miljonem łamiących się w jego falach promieni. Na szerokiej, białej, przerzynającej równinę drodze, ruch był wielki. Dnia tego w bliskiem sąsiedztwie odbywał się jarmark; włościanie więc okolicznych wsi, drobna szlachta i żydzi, wszystko to spieszyło ku miejscu jednego z najulubieńszych zebrań ludowych. Najrozmaitsze ekwipaże przesuwały się drogą. Były tam lekkie, parokonne bryczki szlacheckie, jakby dumnie turkocące kutemi kołami — obok skromnych wózków, które urodziły się i postarzały nie widząc kowala. Na bryczkach jechali zagrodowi panowie w siermięgach, tem tylko różniących się od włościańskich, iż były jaśniejszej nieco barwy i kształtniejszego kroju. Sami sobie za furmanów służąc, popędzali lejcami małe, ale żwawe i tłuste koniki, które na jarmarku miały być korzystnie przehandlowane, albo dostać korzystnie też nabytego towarzysza. Na podobnych zupełnie bryczkach jechali też oficjaliści z pobliskich dworów. Ci nie powozili już sami, i bywali z pańska przybrani w lśniące bielą kamizelki i w granatowe czapki z kutasami. Pan ekonom o tłustych, rumianych policzkach, z podbródkiem tonącym w ukrochmalony na uroczystość kołnierzyk, rozparł się na bryczce i z góry patrząc dumnie, mijał wlokący się wózkami boży ludek, a po głowie chodziły mu nieustannie pytania: po czemu też na jarmarku dostanie koni fornalskich i jak tam ten gap Andryjek przypędził do miasteczka cielęta, które pan wysłał na sprzedaż? Za panem ekonomem jechał pan pisarz prowentowy. O ten, to już wcale co innego niż prozaiczny ekonom! Elegant i uwodziciel płci pięknej, był to Don-Żuan subretek i ochmistrzyń całego dworu w którym służył, ba, nawet i sąsiednich! Starannie wygolony, pod czapką z kutasem włosy miał upomadowane tak mocno, że aż ciekły wilgocią od promieni słonecznych. Na jednem ręku jaśniała mu biała, bawełnicowa rękawiczka; drugą zaś nieosłoniętą, trzymał na słońcu aby nie zakrywać pierścionka z turkusem. Jechał on do miasteczka, bo przed kilkoma dniami do panny Marjanny garderobianej pani, przegrał w zielone funt fig i trzy łokcie pąsowej wstążki; musiał więc ten sprawunek załatwić na jarmarku. Wszakże myśląc o pannie Marjannie, zdrajca strzeliste rzucał spojrzenia na hoże dziewuchy w czerwonych chustkach i szarych świtkach, jadące na wózkach włościańskich. Wózki te białe, niekute, jednakowe, zwolna sunęły się drogą, a na nich jechali chłopi w ciemnych siermięgach albo w białych koszulach przewiązanych rzemiennemi pasami; głowy ich przykrywały słomiane o szerokich brzegach kapelusze, a nogi oplecione obówiem z rogoży spuszczone z wózków, wlekły się po piasku. Na paradnem miejscu, w półkoszkach plecionych z łozy, siedziały mężatki i dziewczęta — z szyją otoczoną mnóstwem różnokolorowych paciorków, z ogromnemi więziami polnych kwiatów i ziół, sterczącemi nad czerwonemi chustami, które ukazując nad czołem kilka pasem płowych najczęściej włosów, otaczały ogorzałe i zdrowe twarze. Pomiędzy te chłopskie wózki mięszały się jeszcze biedki żydowskie o dwóch kołach — a na każdej z nich trząsł się żyd pachciarz lub arendarz, poprawiając mycki na głowie, pociągając niekiedy długie pejsy i mrucząc sobie pod nosem: „drei und drei ist sechs, und vierzig, ist sechs und vierzig“! Niekiedy jakby pistoletowe wystrzały, odzywały się zdaleka klaskania z biczów — i między demokratyczne ekwipaże, zaprzężony czterema rosłemi końmi, w szory lśniące srebrnemi blachami, z głuchym turkotem wbiegał elegancki koczyk. W nim trzy albo cztery panie w kapelusikach z piórkami i w szarych, od pyłu chroniących okryciach, wracały z parafialnego kościoła albo jechały na obiad w sąsiedztwo. Chłopi na odgłos klaskania z bicza mówili do siebie: Pany jadą! i stanąwszy patrzyli na brzęczący kółkami szorów i lśniący srebrnemi guzikami furmańskiej liberji ekwipaż póty, aż póki ten jasny meteor bogactwa nie zniknął w dali wśród kłębów kurzawy.
Turkotały bryczki, skrzypiały wozy, trzaskali z biczów wąsaci i arystokratyczni furmani, kobiety z głośnym śmiechem wiodły rozmowy, arendarze traktowali po drodze znajomych chłopów tabaczką. Pan pisarz prowentowy połyskując turkusem pierścionka, czapką z kutasem kłaniał się wracającym z nabożeństwa garderobianom; cielęta powiązane na wozach beczały, białe twarze i srebrzyste parasolki pań jadących koczami lśniły, wśród kurzawy — a całą rozmaitość tego na tle zieleni i błękitu roztaczającego się obrazu, zalewały palące i jaskrawe promienie letniego słońca.
W parę godzin po południu, ruch przejeżdżających zaczął się coraz zmniejszać i gdzieniegdzie tylko jakiś spóźniony wózek toczył się jeszcze gościńcem.
Jeden z takich zapóźnionych wozów sunął się powoli; koła piszczały niemiłosiernie a koń zmęczony widać pługiem lub broną, leniwo i zwolna postępował.
— Wio! wołał powożący chłopak.
— Wio! Głośniej jeszcze krzyczał siedzący za nim, jak zdawało się z ubrania, dworski człowiek.
— Wio! wołała z dodatkiem przekleństwa ukwiecona dziewucha siedząca w półkoszku, której najbardziej chodziło o to aby się na jarmark nie spóźnić.
Koń ożywiony batem, przyśpieszył kroku i wózek podskakując w kolei wyżłobionej kołami poprzednio tam przechodzącemi, żwawo się potoczył ku wielkiemu zadowoleniu jadących — które się objawiło powszechnem drzemaniem. Nagle u stóp góry na której stał dwór N*** naprzeciw samego domu, stanął i koń i wózek; powożący chłop rozbudził się, przechylił nieco, popatrzył przed konie i zsiadając z wózka, mruknął.
— Cóż to za djabeł?
Dworak zsunął się także z wozu — wyszedł przed konia — i zawołał.
— Aaa! a to co?
Zniecierpliwiona dziewucha postawiła na wozie kosz z jajkami, który trzymała na kolanach, wygramoliła się z półkoszka a stanąwszy na ziemi i spojrzawszy na drogę klasnęła rękami i zawołała.
— Och, Andryj! cóżto za powróz?
Przedmiot nad którym troje ludzi kiwało głowami w zadziwieniu, a czwarty koń stał z głową w smutnej zadumie spuszczoną, był gruby i długi łańcuch, jakim zwykle mierzą grunta jeometrzy i inżynierowie. Złożony z dużych ogniw, w równych odstępach przedzielony większemi jeszcze kołkami, spływał on z góry, przerzynał drogę i biegł na równinę lśniąc jakby złoty pod promieniami słońca. Nie wiele wznosił się on po nad ziemią — tyle jednak że koń i wózek przez niego przejść nie mogły.
Spojrzenia wstrzymanych przeszkodą podróżnych, zwróciły się w kierunku w jakim na równinę biegł łańcuch — a po spojrzeniu tem opuścili ręce, otworzyli usta i — zapomnieli o jarmarku — tak szczególny dla ich oczu przedstawił się widok.
Od samej drogi — tuż obok łańcucha — na tle równej i zielonej łąki rysowały się w równych i niewielkich od siebie odstępach, powbijane w ziemię dość wysokie pale a na nich — wśród pogodnego błękitu nieba powiewały białe i pąsowe chorągiewki.
O sto może kroków od drogi, obok ostatniej z chorągiewek, stała gruppa mężczyzn w szarych, białych i czarnych ubiorach. Zdala rozpoznać było można popielate ubrania dworskiej służby, letnie białe ubiory i czarne surduty ludzi wyższej sfery społecznej. Zebrani rozmawiali z takiem ożywieniem, że głosy ich, ktoby uważał, mógłby słyszeć na gościńcu. Stojący na drodze patrzyli ciągle, i zobaczyli jak służba w szarych ubiorach postąpiła naprzód, pociągnęła za sobą lśniący łańcuch, a w oddali, w prostej linji za innemi, błysnęła jeszcze jedna chorągiewka, i jeszcze jedna i jeszcze jedna. Coraz dalej sunął łańcuch — oddalała się służba i coraz więcej błyskało chorągiewek. Panowie w białych i czarnych ubraniach stali na jednem miejscu ciągle, odwróceni w stronę, w którą postępował łańcuch, a odgłosy ich rozmowy i niekiedy śmiechu drgały w promienistem powietrzu.
Dla każdego z oświeconych ludzi, przy piękności okolicy i pogodzie byłby to bardzo prosty i naturalny ale i malowniczy zapewne, widok inżynierów badających wyniosłość i rozległość gruntu i chorągiewkami zaznaczających miejscowość, która się im najdogodniejszą dla ich prac przyszłych wydała. Ale dla prostych wieśniaków, błyszczący łańcuch, chorągiewki, kilku ludzi w pańskich ubraniach rozmawiających głośno na łące, wydaje się niepospolitem zjawiskiem. Stali patrząc w zdumieniu czy zachwycie; staliby tak może długo jeszcze, gdyby nie posłyszeli poza sobą turkotu. Obejrzeli się i zobaczyli dojeżdżającą do ich wozu biedkę, a na niej siedzącego arendarza Lejbę. — Arendarz Lejba z rudemi włosami i rudą gęstą brodą, był człowiekiem używającym ogromnej popularności w okolicznych wioskach.
— Ny, a cóż tak postawali jak gapy? odezwał się do patrzących na niego włościan.
— A jakże nie stać, odrzekli — kiedy jechać nie można!
Żyd cmoknął ustami, pogładził brodę, popatrzył na łańcuch i mruknął.
— To i prawda że przejechać nie można, a na jarmark już i tak późno.
— Co to będzie panie arendarzu? spytał Andryj, ukazując łańcuch i chorągiewki.
— Albożto wy niewiecie, odpowiedział z wyższością arendarz, że to niżyniery mierzą drogę, którą pójdzie maszyna?
— Jaka maszyna? panie arendarzu.
— Ny, nie słychał? Komotywa! Taki duży wóz co ludziów będzie wozić bez koniów.
— A! teraz już wiem co to za licho! zawołał dworak, przypominając sobie, że kiedyś słyszał jak kamerdyner pana opowiadał o tej maszynie co ludzi bez koni wozi.
— Teraz już wiem! powtarzał — mówią ludzie że to piszczy jak djabeł, a leci jak wiatr.
— A jakże to! i bez koni? pytał nierozumiejąc jeszcze Andryj.
Arendarz Lejba, który miał szwagra w Warszawie, i wiele się od niego nasłuchał o kolejach żelaznych, z wielkiemi wysiłkami wymowy począł tłumaczyć chłopom: jak w komotywę nakładają drzewo, jak się ono tam pali, i jak para popycha ogromne pojazdy, któremi jeżdżą ludzie i przewożą różny towar. Siadłszy na swoją biedę prawił jak professor z katedry, a troje ludzi słuchało go z otwartemi ustami. Kiedy skończył, Andryj ruszył ramionami, jakby z gniewem poprawił czapkę, i rzekł spluwając:
— Tfu! zgiń i przepadnij szatańska siło! żeby ludzie bez koni jeździli!
— Już ja dalibóg temi wozami niepojadę! zapiszczała dziewucha.
— Pojedziecie dzieci, pojedziecie! zadecydował Lejba — to tanio kosztuje! Ny, dodał — my tu gadamy a jarmark nie czeka; co tu zrobić, żeby nas te panowie przepuścili?
— Trzeba poprosić! odezwał się dworak.
— Ja tam nie pójdę prosić! stanowczo rzekł Andryj.
— Ny, ja sam pójdę! rzekł Lejba. I zsiadłszy z biedki, przelazł z trudnością rów dzielący drogę od łąki, i poszedł ku gruppie mężczyzn, która zbliżyła się nieco idąc snać ku dworowi. Chłopi podeszli nad sam rów i słuchali, jak też arendarz będzie rozmawiał z tymi niżynierami. Wszakże odległość lubo niewielka, nie dała im posłyszeć słów rozmowy; zobaczyli tylko, jak rudy Lejba czapką i jarmułką nisko się pokłonił i jak panowie stanęli i przez chwilę rozmawiali z sobą. Poczem z grona ich wyszedł jeden słuszny i w czarnem zupełnie ubraniu, a zwracając się ku ludziom ciągnącym łańcuch, i wyciągając ku nim rękę, zawołał silnym i donośnym głosem:
— Ściągnąć sznur! otworzyć drogę! — Nie chcieli zdjąć tej liny, mówił żyd gramoląc się na biedkę — i przyszłoby tu stać do wieczora; ale jeden powiedział: na co biedni ludzie mają czas tracić? tam już sznur niepotrzebny! i wszyscy posłuchali. Ny, to jakiś dobry pan, daj jemu Boże zdrowie — a tak człowiekby i końca jarmarku nie zachwycił. To ten z długą brodą, mówił dalej Lejba, wskazując tego, który wołał na ludzi z łańcuchem.
— A to już dobry kiedy ludzi żałuje — z westchnieniem rzekł Andryj.
Wskazany wyprzedzał nieco innych. Z pod kapelusza widać było opaloną trochę od słońca twarz; w ręku trzymał małą laseczkę. Był to Rawicki.
Łańcuch zniknął z drogi, wózek posunął się zwolna dalej, a obok niego powlekła się biedka Lejby; a długo jeszcze Andryj popędzając konia, spluwał i powtarzał: zgiń! przepadnij szatańska siło! bez koni jeździć! To chyba djabeł wymyślił!
— To niemiecka sztuka! wtórował dworak. — Dziewucha piastowała znowu na kolanach swój kosz z jajami i drzemała, a Lejba gładził rudą brodę i pomrukiwał: zwei rubel mit dreizen kopiejkes.
Tak jechali sobie prostaczkowie. Za nimi budowano drogę żelazną — ale przed nimi był jarmark. Cóż ich obchodziła komotywa, ta moc djabelska, ta niemiecka sztuka? Na jarmarku dla nich szczęście i wesele!...
O ubodzy w duchu! nadchodzi czas, że nietylko wasze ciała, ale i duch wasz pędem lokomotywy dążyć będzie coraz dalej; zsiądziecie z wózków ciemnoty i zapragniecie dorównać tym, których rozum dziś piekielną siłą wam się wydaje! Przyjdzie pora..... lecz tymczasem: jedźcie z Bogiem! i wesołego jarmarku! A panu pisarzowi prowentowemu, jeśli go spotkacie, przypomnijcie, aby śród jarmarcznego tłumu nie zgubił pierścionka z turkusikiem.
Pięciu inżynierów na czele których szedł Rawicki, stanęli wśród drogi; zwrócili się ku równinie i zmierzyli wzrokiem wytkniętą chorągiewkami linję.
— Oszczędziliśmy dziś kompanji pięćdziesiąt tysięcy rubli, panowie, rzekł Rawicki — skracając drogę o całą wiorstę.
— A oprócz tego, dodał inny wiekiem i powagą postawy podobny do pana Stefana, sądzę że pozbyliśmy się kosztownej roboty przekopu, który na wytkniętej wprzódy linji byłby nieunikniony.
— A to wszystko kompanja zawdzięczać powinna panu, dorzucił cudzoziemskim akcentem mówiący, bardzo młody człowiek, którego ciemna twarz, żwawe jakby sprężynami wywoływane ruchy ciała, przenikliwe ogniste oczy pokazywały widocznie, że się na obcej urodził ziemi.
— Ja myślę, odrzekł pan Rawicki, że i bezemnie spostrzeglibyście byli panowie błędne poprowadzenie poprzedniej linji — ale im prędzej tem lepiej. Zasługą jaką mi kto przyznać gotow, rad się z panami podzielę, bośmy się wspierali wzajemnie; a jak dziś, to się niejeden z panów więcej niż ja nakrzątał, na dokuczliwym upale. Należy się też nam chwilka spoczynku i jakiś posiłek. Bo oto panu Klemensowi zapadły jakoś trochę, pełne zwykle jego policzki a i ty Michale wyglądasz jakbyś twój brzuch zostawił na łące.
— Jużto co prawda, odrzekł zagadnięty, djabelnie mi się żołądek skurczył, a pewnie nie mnie samemu tylko. A tu perspektywa przed nami jakoś nie wesoła; nie chłodno wprawdzie, ale głodno i do domu daleko.
— Żałuję, że nie mogę przyjąć was odpowiednio do waszej naukowej zasługi, rzekł pan Stefan wesoło; ale czem chata bogata, tem rada. Liczyłem na was dzisiaj i kazałem przygotować obiadek. Wiecie że niemam kucharza, ale najlepszym jak mówią kucharzem, jest głód. Do domu każdy z was ma daleko i gotów żywy nie dojechać — miałbym was na sumieniu. A tu oto dwór pod bokiem. Poprowadzę was najkrótszą drogą, lubo może nie najwygodniejszą.
To mówiąc ujął pod rękę najstarszego z inżynierów i dodał raźnie.
— Szanowny kolego, my starzy naprzód; gdzie my się przewleczemy, tamci młodsi przeskoczą.
Ten do którego mówił pan Stefan, starszy był wiekiem od innych i jak widać było, najpoufalszym jego kolegą. Za nim szli dwaj inni — ów wyglądający na cudzoziemca, i drugi mężczyzna średnich lat i wesołej, pełnej twarzy, którą Rawicki widać żartem o zapadnięcie pomówił. Za temi szedł sam jeden, jakby zostając z tyłu młodzieniec także, o jasnych włosach, niebieskich oczach, trochę blady ale dobrze zbudowany. I ten także na cudzoziemca wyglądał, może najwięcej z czapeczki oryginalnej nakrywającej jego głowę.
— Piękna okolica Michale, nieprawdaż? mówił Rawicki do swego towarzysza.
— Śliczna, odpowiedział pan Michał — niedarmo to mówią ludzie o piękności stron nadniemeńskich?
— A jednak miejsce, w którem się znajdujemy, nie jest jeszcze najpiękniejsze. Jak poznasz inne jeszcze, to przyznasz że nietylko zagranicę ubrał pan Bóg w piękności. A ludzie o tem nie wiedzą, niechcą temu wierzyć i szukają stron dalekich, niepoznawszy wprzód swoich.
— W naszych stronach nie tak łatwo wydać pieniądze, niema wygód dla podróżnego — jak powiadają turyści dodając, że się tu niczego nauczyć nie można — co ma znaczyć jak mi się zdaje, ze błyszczeć nie można i hulać. Szczególniej ta niegodziwa Francja przyciąga nas do siebie... mówił dalej pan Michał oglądając się z uśmiechem na idącego za nim młodego człowieka.
— Co tam panowie mówią złego o Francji, odparł tenże wesoło — chciejcie niezapominać, że to moja półojczyzna.
— At, dałbyś pokój młodzieńcze — pół żartem, pół serjo zarzucił panu Karolowi pan Michał, który widocznie niezbyt lubił ojczyznę Franków; co tam bronisz Francję? albożeś Francuz? Toć ojciec twój rodem z Warszawy, a całe twoje francuzkie pochodzenie w tem, że się urodziłeś w okolicach zkąd do nas przychodzą sławne trufle perygordzkie, a miałeś matkę paryżankę — Sam to powiadałeś nam przecie — nazywasz się wreszcie...
— Moja matka była paryżanka ale rodzina jej pochodziła z Lotaryngji, gdzie panował przecie król Stanisław, król filozof. Kraj to bogaty i piękny! Jakie wino, jakie kobiety!
I zaczął śpiewać arję Małgorzaty z Hugonotów Meyerbeera: O beau pays de la Lorraine!..
— Co do wina, mówił pan Michał jakby do Stefana, to już wolę węgierskie niż każde inne: Nullum est vinum nisi hungaricum; a co do kobiet, to już nie ma jak nasze rodaczki. Ale ty się na tem nieznasz panie Stefanie. Żyjesz jak odludek, tylko z książkami i ołówkami. Nierozumiem jak ci to może wystarczyć. Ale powiadam, że ktoby poznał tutejsze nadniemeńskie kobiety, istoty pełne rozumu i uczucia, to pewnieby uwiązł u nóg której, choćby był taki zacięty jak niejaki pan Stefan Rawicki.
Pan Stefan chciał coś odpowiedzieć ale mu przeszkodził głos odzywający się w tej chwili.
— Meine Herren, wołał idący daleko już teraz za innemi młody człowiek, jeżeli łaska idźmy wolniej bo strasznie gorąco.
— O panie Heinrich, zawołał inżynier średniego wieku, którego zwano Klemensem, nie zgadzam się na pańską propozycję, bo jeść mi się chce i śpieszę na obiad. Spieszno pan, śpiesz — będziesz się mógł tu ochłodzić — tu pewnie będzie cień a może i woda.
W tej chwili stanęli idący nad długim i głębokim u stóp góry parowem.
— Panowie, rzekł Rawicki zwracając się do kolegów, mamy tu do wyboru dwie drogi. Jeśli zechcemy ominąć ten parów, to musimy jak wiecie obejść górę i wejść do dworu od strony rzeki, co znaczy całą prawie wiorstę drogi; jeżeli zaś przejdziemy parów — będziemy za chwilę w ogrodzie, a ztamtąd już tylko kilka kroków do domu.
Wszyscy spojrzeli w głąb parowu, którego obie ściany gliniasto-żółte a gładkie i strome, gdzieniegdzie tylko były porosłe karłowatą sośniną; na dnie jak wężyki wiły się wązkie, srebrne i szumiące nici strumienia.
— Ja idę przez parów! zawołał pan Karol i jedną nogą wkraczając już na stromą ścianę, oglądał się na towarzyszów.
— O, i ja parowem, zawtorował pan Klemens śpieszący na obiad.
— To już chyba i ja, dodał pan Michał — wszak chodziliśmy niegdyś po Alpach to i z nadniemeńskiemi parowami się poznamy.
— Ale to bardzo spadzisto, a na dnie woda — mówił pan Heinrich, który także już nadszedł; Monsieur Charles, zlecisz pan z góry i wpadniesz w wodę.
— To będę dla pana mostem — odrzekł, i zaczął się spuszczać w parów.
— Prosta droga najkrótsza, rzekł pan Michał; uczyli nas tego w szkole, dowiódł dziś pan Rawicki, a i teraz oto idzie w parów. To mówiąc pan Michał zaczął także wstępywać na pochylą ścianę parowu a za nim pan Klemens.
Pan Heinrich popatrzył za nimi, otarł pot z twarzy, zawahał się przez chwilę, i machnąwszy ręką, powolnym krokiem poszedł gładką drogą w koło góry.
Z głębi rozległ się dźwięczny głos pana Karola śpiewającego francuzką pieśń. „En avant; freres!“ i głośny, swobodny śmiech pana Klemensa.
Po chwili z drugiej strony parowu, między krzewami zarastającego spadzistość góry ogrodu, ukazał się pierwszy Rawicki; skrzyżował ręce na piersiach i z uśmiechem patrzył w parów, po stromej ścianie którego wspinali się jeszcze inni. Pan Karol byłby najpierwszy może wydobył się na wierzch, ale zagorąco postępował; co się popchnął w górę, to się znów obsunął. I byłaby się na nim sprawdziła przepowiednia pana Heinricha, gdyby nie sosninka o którą się w swem zsuwaniu się zaczepiał gorący młodzieniec. Zbliżającemu się pod górny kraniec parowu podał pan Rawicki laseczkę swoją, i wyciągnął go na pochyłość wzgórza. W tych zapasach ze spadzistością parowu, umilkła nawet i pieśń pana Karola, ucichł śmiech Klemensa. Kto wyszedł, to stanął i zaczerpywał powietrze w strudzone piersi; otyły trochę pan Michał zasapał się strasznie i ocierał pot z czoła. Jeden pan Stefan zdawał się nie zmęczony; stał spokojny i z uśmiechem spoglądał na swych kolegów.
— Coś ty za człowiek, Stefanie, sapiąc zawołał pan Michał — z kamienia czy z żelaza? Ani znać na nim tego przeklętego parowu! dodał obracając się do innych.
— Pobieraliśmy edukację w Alpach, z uśmiechem odpowiedział Rawicki.
— Ba! w Alpach! — i ja tam bywałem, alem się już od tej pory podstarzał.
— En avant, frères! — zaintonował pan Karol wytchnąwszy już dostatecznie. I wszyscy zaczęli wstępować na górę po żwirowanych ścieżkach ogrodu.
— A gdzież jest syn Germanji? zawołał pan Klemens spostrzegając nieobecność kolegi.
— Pozostał pewnie w parowie, słucha szmeru strumyka, i łzy roni nad losem Wertera — rzekł śmiejąc się pan Michał.
— Musiał iść wygodniejszą drogą. Niemcy lubią zawsze kroić na pewniaka, powoli ale tem bezpieczniej się dorabiać, rzekł pan Stefan; — a wreszcie nie był podobno w Alpach jak my panie Michale.
— Ale zato śpiewa o kraju „gdzie pomarańcze kwitną,“ rzekł Klemens.
— I gdzie kartofle się rodzą! zaśmiał się, przerywając sobie swój śpiew Karol.
Tak śmiejąc się i rozmawiając, zniknęli śród cienistych ogrodowych alei.
Dom mieszkalny w N*** był jednym z tych częstych przed niewielu jeszcze laty wiejskich litewskich domów, które nie goniły za wyniosłością i pałacowym pozorem, ale dbały o dostatek, estetyczny smak i wygodę. Ściany domu na zewnątrz szare, wewnątrz lśniły śnieżną bielą, a w paradniejszych salonach zdobne były obiciem. Sprzęty nie były zbyt kosztowne, lubo wygodne i ładne; za to mnóstwo kobierców pokrywało posadzki, a z zewnątrz, z dziedzińca i z ogrodu, przez otwarte szerokie okna, cisnęły się bogate zwoje powojów i kwitnących gałęzi jaźminu, róż i bzu. Dom o którym mowa, z całą otaczającą go naturą, był cichem, spokojnem i miękkiem ustroniem, a z urządzenia jego znać było właściciela z ciepłem sercem i wykształconym umysłem.
Pan Rawicki zajmował w domu tym dwa pokoje, oba oknami wychodzące na ogród, otoczone zielenią, owiane dochodzącym zdala szmerem Niemna.
W niespełna godzinę po przebyciu parowu, inżynierowie siedzieli u stołu. Brzękały talerze i kieliszki, i żywa toczyła się rozmowa.
— Pamiętasz, mówił wesoło pan Michał — pamiętasz Stefanie le bon vieux temps w Paryżu? Byliśmy tam razem rok cały podobno. Serdecznie żałowałem, że musiałem po tak niedługim tam pobycie wyjechać, i nigdy zrozumieć nie mogłem, szanowny kolego — czemuś tam nie pozostał, kiedy ci zaszczytne ofiarowano miejsce?
— Chciałem powrócić tutaj, krótko odpowiedział pan Stefan.
— Ja, choć przyznam się niezbyt lubię Francję, byłbym pozostał. Być professorem w jednym z instytutów naukowych publicznych we Francji, to i zaszczytne i korzystne dla dalszej karjery.
— Mam o tem moje pojęcia — znowu krótko odrzekł Rawicki.
Widocznie albo nie był z rzędu ludzi lubiących się rozwodzić o sobie, albo nie był wówczas w humorze do mówienia.
— O Paryż, Paryż, o Eldorado! westchnął młody Karol.
— Oj, jabym ciebie monsieur Charles wcale do Paryża nie puścił, rzekł pan Michał.
— A to dla czego? spytał młody człowiek.
— Ogień ci bucha z oczu, młodzieńcze — a dla takich jak ty, Paryż jest często skałą o którą się cała przyszłość rozbija. — Oj młodość! młodość! dodał.
— Daj pokój młodości Michale! ozwał się pan Stefan. — Ja lubię młodych, którym śmiech i piosenka brzmią na ustach.
— Z zapałem bronisz młodych Stefanie, odpowiedział niezwalczony Michał; widać żeś i sam jeszcze młody, czego dowód mieliśmy dziś w przejściu przez parów.
— Toć znamy wzajemnie nasze lata, koleżko, żartobliwie rzekł pan Stefan.
— A już niewiem jaki tam masz eliksir wiecznej młodości!
— Prawda że mam taki eliksir, odrzekł Rawicki; ale wiesz co? możebym się go i pozbył. Jak myślicie panowie? dodał zwracając się do wszystkich: młode serce może być niekiedy rzeczą niezbyt dogodną?
I zaśmiał się, przeciw zwyczajowi swemu głośno, jakby wesoło; ale badawcze ucho dosłyszałoby w tym śmiechu ostry, żałosny dźwięk.
Przez chwilę zamyślił się po własnych słowach, brwi mu się zsunęły, i usta zalał wyraz surowego zamyślenia. Ale byłato krótka chwila. Jakby przypomniawszy sobie obowiązki gospodarza, lekko przesunął rękę po czole niby spędzając zeń ciężkie myśli, a podnosząc kieliszek do góry, rzekł.
— Panowie, piję za pomyślność przyszłej kolei żelaznej!
— Za pomyślność dzieła rąk naszych! zawołał Karol.
— O młodzieńcze, cożeś powiedział! odrzekł pan Michał. Alboż będziemy sami robić szyny i przekopy? jakież to dzieło rąk naszych?
— Więc za pomyślność dzieła głów naszych! poprawił pan Klemens.
— Ja! ja! naszych głów i naszych pieniędzy! zawołał pan Heinrich, który miał pełne kieszenie akcij u kompanji budującej drogę żelazną nabytych.
— Niemiec jak bez powietrza nie może żyć bez spekulacji, szepnął Klemens do Karola.
— Pieniądze, to rzecz jałowa bez myśli i pracy, więc bez głów i rąk — a dodałbym, i bez serc — choć świat tego ostatniego czynnika nie lubi dopuszczać do pomocy głowie i rękom — mówił pan Stefan.
— Godzę się na zdanie szanownego naszego kolegi, zawołał powstając pan Michał — i chwytam tę sposobność aby oddać hołd zacności pojęć, prawości charakteru, niestrudzonej pracy, wyższości pomysłów, w osobie szanownego naszego kolegi i przewodnika. A podnosząc kieliszek w górę zawołał: Zdrowie pana Stefana Rawickiego, najlepszego kolegi, ozdoby i chwały naszego... jakby to jaki arystokrata powiedział: rzemiosła.
Pan Stefan powstał dziękując i oddając serdeczne uściśnienia ręki; a gdy wszyscy do miejsc swych wrócili i usiedli, w te odezwał się słowa.
— Panowie! Jeśli mam choć cząstkę przymiotów które we mnie kochany nasz kolega wmawia, to nie mogę się do nich przyznawać — tem mniej chlubić się niemi. Pan Michał mówił o koleżeństwie; alboż trudno być dobrym kolegą dla takich jak wy panowie współpracowników, dla takiego jak on współpodróżnego w jednym zawodzie, po dość długiej drodze życia? A pięknato droga którą nam zawód nasz inżynierski przedstawia. Rzemiosło — mówią arystokraci! Niech sobie będzie i rzemiosło — ale to rzemiosło szlachetniejsze niż pieczeniarza, karciarza, koniarza. Co się tycze naszego rzemiosła panowie, wiecie zapewne, że ono stare jak świat i jedno z tych, które najdzielniej ratują ludzkość w jej kłopotach i biedach, dają jej oręż do walki z potęgami natury, reprezentują głębokość rozumu, wykonywają jego pomysły. Przypomnijmy sobie panowie czem były owe sławne pomniki pracy i myśli ludzkiej, zwane cudami świata, jeśli nie dziełem inżynierów? Kto zwycięzko odpiera wody występujące z łożysk swoich i niszczące prace miljonów rąk, jeśli nie inżynier? kto przenosi góry, tworzy morza, kształci lądy, jeśli nie inżynier? Kto pobudował sławne wodociągi, które zasilały rosą pola piekącem wyprażone słońcem, a których ślady znajdują się dziś jeszcze w Syrji i Persji? kto drogi wiekami niepożyte utworzył dla Rzymian i ich następców? kto zbudował mury Babilonu, postawił piramidy, jezioro Merysa utworzył, latarnię morską w Rodhos wystawił? Kto budował statki po oceanie krążące, kto rzucił mosty przez przepaście, rzeki i morza? kto przebił góry? pod nurtami wód i gmachami kommunikacje ludziom urządził? Inżynier panowie — i nikt inny! A telegraf mający połączyć dwie części świata i całą kulę ziemską w żelazne opleść siecie; znieść przestrzeń, dopomódz myśli i ciału do bezpiecznego a lotnego krążenia po świecie — czyim jest dziełem? Kto przed kilkoma tysiącami lat, połączył kanałem oceany w tem samem miejscu, gdzie dziś szlachetny Lesseps tworzy znów rzeki wód słodkich, buduje miasta i cieniste wznosi ogrody mimo zabijającej martwotą pustyni? Bo są dowody niezbite, że dawniej była tam kommunikacja wodna między morzami! — Wszędzie i zawsze inżynier to robił. A tylko małą cząstkę wyliczyłem dzieł jego na powierzchni ziemi i wód. Ale we wnętrzach tej ziemi i tych wód, niemniejsze dzieją się cuda — a zdziałał je inżynier, panowie! On wynalazł i wydarł skarby tam zawarte, idąc po nie mężnie pod warstwy skał i wód otchłanie. Onto jeszcze i nikt inny broni ojczyznę i współobywateli stawiając twierdze — i niestety! tworząc machiny zniszczenia. W zawodzie inżyniera streszczają się najbezpieczniejsze, najpiękniejsze z nauk: matematyka i nauka o przyrodzie — istnienie i jego warunki. One dają pewność pomysłom głowy, choćby się szalonemi zdawały; ułatwiają niepodobną na pozór do uskutecznienia pracę; pomagają sercu do spełnienia marzeń najgoręcej pożądających wcielenia w czyn. Panowie! pierwsze niemal potrzeby człowieka, zrobiły go inżynierem — i potrzebom tym końca nie będzie — bo ludzkość idzie dalej a dalej. Czyto jest postęp, czy ruch tylko — inżynier światu będzie niezbędny. On przebije ziemię na wylot do antypodów; on wprowadzi ludzi z tej kuli ziemskiej na inne planety — jeśli te cuda spełnić dozwolonem będzie ludzkości. Inżynierem był ów Archimedes, który żądał tylko podstawy do swej dźwigni, aby świat z posad wyruszyć. Myśl zuchwała, ale godna potężnej pomysłami ludzkości. Bo inżynier panowie, to ludzkość cała w swych dążeniach nieprzepartych ku wszystkiemu co wielkie, co piękne i dobre. Panowie ostatni kieliszek jeszcze! za zdrowie wszystkich inżynierów na świecie — za zbawienie ludzkości przez myśl, serce i pracę!
Okrzykiem pełnym zapału, przyjęli obecni toast wzniesiony przez pana Rawickiego: na ich twarzach błyszczała szlachetna duma i zadowolnienie, że należą do szlachetnego rzemiosła inżynierskiego — i uwielbienie dla człowieka, który w starszych, gnębionych tylokrotnie nędzami potocznego życia, nowe rozbudził siły i wiarę w niedaremność ich usiłowań — który młodszych zapał do mozolnych prac przyszłych podżegnął. I gdy się rozstali, każdy myślał coby dla dobra ludzkości zrobić coprędzej należało.
— Muszę znaleść sposób kierowania balonem, myślał sobie gorący pan Karol.
— Jakby to coprędzej piaski Brandeburgij na łąki zamienić? — suszył sobie głowę pan Heinrich.
— Czyby niemożna z powietrza zbierać materjały palne pod kocioł lokomotywy? dumał pan Klemens.
— Jakiby był najłatwiejszy sposób ujęcia w kluby naszej kochanej Wisły i tylu wód pięknych; jak namówić ludzi żeby budowali drogi i uspławniali rzeki? — zastanawiał się pan Michał.
Nim się jednak inżynierowie rozstali z sobą, pan Rawicki zamówił sobie na jutro Karola.
— Dam ci zlecenie do D*** jest tam jeszcze trochę do roboty.
— Czemu tak śpiesznie wyjechałeś ztamtąd? zapytał pan Michał.
— Potrzebowałem być tutaj, spokojnie odpowiedział Rawicki — ale czoło lekko mu się na to pytanie zachmurzyło.
Po chwili nikogo już nie było w pokoju; na dziedzińcu tylko brzmiał turkot odjeżdżających bryczek.
Kiedy pan Stefan został sam jeden, dziwna w nim zaszła zmiana. Niktby nie poznał spokojnego i wesołego nawet, albo ogarniającego przed chwilą świat myślą swoją, człowieka — taka silna choć męzka boleść twarz mu zalała. Na każdym rysie jego twarzy spoczęła cecha wewnętrznego, gwałtownego cierpienia, tem gwałtowniejszego, że było długo tłumione i pokrywane spokojem; był to jakby odblask, jakby wylew ognia, który płonął w jego męzkiej piersi.
Długo chodził szerokiemi krokami po pokoju; potem wziął książkę i oparłszy czoło na obu dłoniach zaczął czytać.
Ale po kilkochwilowem czytaniu odrzucił na bok książkę, odetchnął głęboko jakby chciał zrzucić ciężar z piersi i zbliżywszy się do otwartego okna, spojrzeniem brzemiennem myślą bolesną pierś mu tłoczącą a głęboką, wpatrzył się w posępną grę nocnych cieniów.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Tej samej nocy na drodze między D*** a N*** turkotał wózek zaprzężony rosłym, powozowym snać koniem. Na wózku, niedbale jedną ręką trzymając lejce, z twarzą zwróconą do pogodnego nieba, wpółleżał młody chłopak w kozackiem ubraniu. Po obu stronach drogi szumiał las rzadki i smukły, a nad drzewami śród szafirowego sklepienia błyszczały myryady gwiazd.
Od strony jadącego wózka, po drodze i lesie rozlegało się echo hulaszczej piosenki.
Czarne oczy śpiewającego chłopaka błyszczały wśród cienia, a echo leśne daleko roznosiło turkot wózka i odgłos piosenki.
Dziwne się czasem rzeczy dzieją na świecie! Któżby się domyślił, że między tym jadącym wśród nocy chłopakiem — a poważnym i uczonym inżynierem, z czołem na dłoniach wspartem — był związek tak ścisły, jak ścisłym jest związek człowieka z niosącym mu jego przeznaczenie losem?