Ostatnia miłość/V
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Ostatnia miłość |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Księgarnia J. J. Okońskiego |
Data wyd. | 1868 |
Druk | Drukarnia Gazety Polskiéj |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Nazajutrz po wieczorze u hrabiny, w ociemnionej altanie ogrodu, z książką w ręku siedział Henryk Tarnowski. Dzień był cichy i pogodny, ciepły lecz niezbyt gorący. Po aleach przemykały się niekiedy postacie spacerujących, a młody człowiek odrywając chwilami oczy od książki, widział ich przez gęste gałęzie drzew zasłaniające go całkiem od przechodniów. Południe się zbliżało, ogrodowe ulice coraz pustszemi się stawały — zato od ganku hrabiny biegł coraz żywszy odgłos rozmów i śmiechu.
Henryk położył obok siebie książkę, wsparł się o poręcz ławeczki na której siedział — i zamyślił się głęboko. Po nad jego głową cicho, bardzo cicho szumiały liście drzew, a on bezwiednie wsłuchany w ten szmer podniebny, puścił wodze młodym dumaniom, unoszącym go na szerokie stepy Ukrainy. A od nich — kto wie? może w kraj mglistego Polesia, kędy wiedział że wśród rozległych ogrodów stał biały, rodzinny dom, ślicznego dziewczęca, bladej i jasnowłosej Wandy.
Nagle — w alei biegnącej obok altany, usłyszał kroki przechodzących i słuch jego uderzyło wśród tłumionej wymówione rozmowy imię jego siostry. Dosyć było tego niespodzianie usłyszanego dźwięku, aby wyrwać z zadumy kochającego brata; podniósł głowę i słuchał.
— Słuchajno Fryciu, mówił stłumiony głos męzki — żebyto wyprawić twojego Michałka do tego ich kozaczka? Możeby się czego i dowiedział? Co?
— Ba! odrzekł Frycio, albom to ja nie próbował? mój Michałek zuch na takie rzeczy — ale z ludźmi tych ukraińskich państwa nie łatwo. Nic nie chcą gadać!
— I cóż odpowiadali Michałkowi?
— Ot zbywali go ni tem ni owem: a co nam dotego? — nic niewiemy! — a jużci mężatka kiedy się nazywa pani — i zresztą nic i nic.
— Trzebaż było aby się zapytał: gdzie jej mąż?
— Pytał się, pytał — i odpowiedzieli mu ażeby się spytał pani, bo ona lepiej wie, a im nic do tego.
— Dziwne rzeczy! No, a panna służąca? to żwawa, czarnooka Ukrainka! możeby ją tak — jakoś, poindagować?
— Ej hrabio, hrabio! myślisz żem tak już bardzo w ciemię bity, że się tak prostej rzeczy nie domyślę? I z nią próbował rozmawiać mój Michałek — ale gdzie tam! harda dziewczyna aż strach — i gadać z ludźmi niechce; haftuje tylko ciągle podobno, a czasem i książkę czyta. Wszystko co chciała powiedzieć to to, że ją sama pani czytać nauczyła i że jest u niej od wielu już lat.
Tak rozmawiając mężczyźni, dwa razy minęli altanę przechadzając się po alei tam i napowrót szybkim krokiem, jakim zwykle chodzą ludzie naradzający się nad ważnemi rzeczami. Umilkli na chwilę — aż jeden z nich ozwał się znowu.
— Ale po co to wszystko, hrabio, kiedy ja i tak wiem kto ona jest? Jużcić gdyby była wdową mówiłaby o tem niezawodnie; a gdyby była mężatką, nosiłaby na ręku obrączkę ślubną. Ten brak obrączki odrazu mnie uderzył i jestem pewny, że ona rozwódka!
— Być może, być może, mruknął w zamyśleniu hrabia, masz słuszność bodaj! bo i dlaczegóżby nie nosiła obrączki, gdyby była mężatką? Czy tylko pewny jesteś Fryciu że ona niema na ręku obrączki?
— Ha, ha, hrabio, jak widzę nie znasz mię jeszcze! I cóż się ukryje przed mojem okiem? Raz tylko spojrzę na kobietę, a widzę każdą najdrobniejszą wstążeczkę i szpileczkę w jej ubraniu — a tak ważnej rzeczy jak obrączka, jakżebym mógł niespostrzedz? Pierścień ma jeden bardzo piękny, ale obrączki ślubnej niema!..
— Pójdźmy Fryciu na przekąskę, bo djabelnie jeść mi się chce.
— Dobrze, a potem pójdziemy do niej!
— Niewiem czy pójdę dziś, bo Bojnio zaprosił mię na preferansa.
— A ja pójdę — tylko wprzódy jeszcze pójdę do hrabiny.
— Po co?
— Ha, ha, ha, gdybyś wiedział, hrabio! genjalna papuga....
Dalszego ciągu rozmowy nie dosłyszał Henryk, bo rozmawiający zbyt się już oddalili, a głos pana Frycia skonał w oddali na wyrazie: papuga.
Po ustach młodego człowieka przebiegł ironiczny uśmiech. Słyszał on imię siostry swojej w dziwnej mięszaninie połączone z Michałkiem, przekąską, preferansem i papugą. I pomyślał: dziwni są ci ludzie! zajmują się kobietą nie rozumiejąc jej, nie mogąc ocenić jej istotnej wartości; zajmują się ot tak, przez ciekawość, dla pięknych oczu, dla spodziewanej cyfry majątku — a żaden z nich nie pomyśli o tem, czy też sam jest wart tej kobiety z którą gotów swe losy połączyć? czy zdolny dać jej szczęście? czy myśl jego odpowiada jej myśli? I żaden z nich nie zagląda w jej duszę — pocóż im dusza? Piękna jest i bogata — alboż nie dosyć tego? I dziwna! żaden z nich nie czuje jak małym jest przy niej! pycha oślepia ich wszystkich, i pną się ku słońcu! I jeszcze raz, poco się oni pną ku temu słońcu? czy dla tego że ono daje ciepło, że leżą w niem zarody wszelkiego życia, wszystkiego co dobre? Nie! poprostu dlatego tylko, że ono błyszczy — a oni jak dzieci lubią błyskotki!...
Tak myśląc, Henryk przeszedł zwolna ogród, wszedł na balkon i stanął w drzwiach swego mieszkania.
W saloniku pod promieniem słońca osłaniającym jej włosy — machinalnie trzymając w ręku robótkę, siedziała Regina, a naprzeciw niej pan Rawicki z zajęciem i głośno czytał książkę.
Na odgłos kroków nadchodzącego, inżynier zwrócił spojrzenie ku drzwiom, i powstawszy rzekł wesoło:
— Kędyżeś błądził, młody człowieku? od godziny jestem już tutaj i czekam twego przybycia.
Henryk uścisnął dłoń swego miłego gościa.
— Długo byłeś nieobecny — rzekła Regina, a myśmy przez ten czas o wielu rzeczach rozmawiali z panem Rawickim, i bardzo zajmującą zaczęliśmy czytać książkę.
— O czemże to? — zapytał Henryk siadając.
— Znalazłem tu na stole — odpowiedział pan Rawicki, piękne dzieło o sztuce w starożytnej Grecji — i to nasunęło nam powód do uwag nad tem, jak ludzkość w różnych epokach swojego istnienia różnie pojmuje piękność.
— Ja sądzę — rzekł Henryk, że istotne piękno przez wszystkie pokolenia jednako cenione być musiało.
— Tak — mówił pan Stefan, ale różne wieki urabiały ideał piękności według siebie, na obraz i podobieństwo swoje. Tak starożytna, pogańska Grecja rozkochana w kształtach cielesnych, nic po za niemi nie dojrzała. W posągach starożytnych ujrzysz niepokalanej czystości i olbrzymiej siły kształty, ale nie dojrzysz w nich światła płynącego z wewnętrznej treści człowieczej istoty — ni odrobinki nie znajdziesz w nich ducha. Potem, chrześcjanizm owionął ludzkość ascetycznem tchnieniem; formy poszły w obrzydzenie, materja została wyklętą, człowiek zapragnął otrząsnąć się całkiem z cielesnej swojej natury, i w ziemskiem jeszcze życiu stać się czystym duchem. Z tąd sztuka pierwszych wieków chrześcjaństwa całkiem zapomina o kształtach; freski jej przerażają olbrzymiemi formami; malowane i rzeźbione postacie, mają mglistość i sztywność wstrętną prawie. Ostatnie wieki dopiero pojęły, że jak formy bez duchowej piękności są próżnem bawidłem — tak duch nieujęty kształtami, rozwiewa się w niepochwytną i abstrakcyjną mgłę. Zasada ta konieczności łączenia obu czynników, z dziedziny sztuki przeszła w zakres stosunków ludzi; jedni w drugich zapragnęli dojrzeć nie samą już tylko piękność cielesną, ale i duchową — na nią się oglądają w swoich wzajemnych względem siebie uczuciach — Nie odrzucają też materji; bo nauka dała im poznanie ich własnej natury — bo wiedzą że ciało nie ożywione pięknym duchem, to zwierzę, a duch uwolniony od wszelkiej materji, to abstrakcja.
— Słyszę, iż mowa jest o duchu — zabrzmiał w drzwiach od balkonu głos wchodzącego doktora; powiedźcież mi łaskawi państwo czy rozumiecie dobrze o czem mówicie, i czy wiecie co to jest duch?
— Powiesz nam zapewne anatomie — zawołał witając go Henryk, że duch jest to prosty wynik mózgowej organizacji; że stosownie do tego jak się w ludzkiej głowie wiążą i plączą fibry i zwoje mózgowe, duch tworzy się i rozwija!
— Nie inaczej, odpowiedział doktór. Kilka lat mozolnych badań przepędziłem nad wnętrzem czaszki człowieczej, i doszedłem do przekonania, że w niem jest źródło i koniec wszystkiego co ludzie chrzczą brzmiącemi wyrazami — a co jest po prostu wypływem takiego lub innego kierunku, w jakim krzyżują się i rozwijają części jego mózgu.
— A widziałeś ten mózg działający w głowie żywego człowieka? — spytał pan Rawicki.
— Przyznam się, że do ujrzenia tego ciekawego widoku nauka nie podała dotąd sposobów.
— Wiem o tem — mówił znów p. Stefan, i dlatego właśnie, jak też i dla innych jeszcze powodów nie śmiałbym stanowczo twierdzić z tobą, że to co przez wieki pokolenia uważały za coś oddzielnego od materji, jest tylko jej wypływem.
— Nie wierzycie bezwzględnie w twierdzenie nauki? — spytał medyk.
— I owszem — odrzekł inżynier, naukę uważam za potężną dźwignię, mogącą podnieść i ulepszyć ludzkość; za jedyne światło, które zdolne jest odsłonić człowiekowi jego własną naturę i istotę otaczających go przedmiotów. Wszakże zgodzisz się na to, szanowny doktorze, iż wiele na świecie jest rzeczy, których nauka nie zdołała dotąd dostatecznie rozświecić; wiesz że pewne prawdy może na zawsze pozostaną poza granicami jej potęgi — że więc i kwestja o duchu człowieczym jeśli może być, będzie wyjaśniona przez nią kiedy. Dziś jeszcze stanowczej nie otrzymała odpowiedzi, ani od fizjologji, ani od anatomji, ani od chemji.
— I cóż ztąd wnosisz? — spytał doktór.
— Ztąd wnoszę — odrzekł Stefan, że człowiek czując w sobie coś różnego od popędów i poczuć materjalnych, winien starannie pielęgnować w sobie te niezanalizowane dotąd swoje władze — bez względu na to, czy one z niepojętych dlań na zawsze, czy z wiadomych mu płyną źródeł. Bo zawsze i w każdym razie one stanowią szlachetną stronę jego istoty i odgraniczają go od reszty stworzenia.
— Co do mnie — odezwała się Regina, zupełnie podzielam w tej mierze zdanie pana Rawickiego. Jako kobieta nie jestem uczoną, i zaledwie lekkie mam pojęcie o prawdach przez naukę odkrytych. Niepotrafiłabym więc powiedzieć gdzie źródło i początek tego co zwą duchem ludzkim. Myśl człowieka, męztwo, wolę, wszystkie szlachetne i gorące uczucia, wszystkie tęsknoty, wyższe pragnienia, i to rwanie się ku coraz lepszemu — cechujące ludzi silnych i rozumnych, nazywam duchem — i tę stronę człowieka czczę i wielbię. Bez niej, najpiękniejsze formy są dla mnie martwe i próżne; ona tylko, ta strona duchowa zdoła w oczach moich opromienić czoło człowieka, zdoła mu zalać lica pięknością istotną. Sądzę, że każdy prawie człowiek wśród pierwszej młodości swojego życia ma chwilę, w której olśniewa go i pociąga tylko zewnętrzna piękność kształtów. Znak to, że dusza w nim jeszcze śpi, że własny duch jego nie szuka jeszcze i nie pragnie bratniego ducha. Ale im bardziej rozświeca się zmrok porannego świtania, tem więcej w spotykanych ludziach zaczyna on szukać treści wewnętrznej, odpowiadającej jego własnej duchowej istocie. Aż przychodzi czas, że nicość lub ciemność tej treści, cieniami okrywa przed nim najpiękniejsze nawet zewnętrzne kształty; i uznaje on, że tam tylko może być zadowolenie istotne i szczęście prawdziwe, gdzie duch złączy się z bratnim i podobnym sobie duchem, gdzie dusza ukocha duszę.
— Możeszże więc pani, zarzucił doktor, całkiem odrzucić ze stosunków ludzkich ową bezwiedną, niezależną od ludzi siłę, która instynktowie, magnetycznie pociąga ich wzajem ku sobie?
— O nie, odrzekła Regina; wiem ja że bywają w życiu sympatje w jednej urodzone chwili, nie od nas zależne a silne, które jakby wskazując człowieka co stanął na naszej drodze, mówią nam: patrz!... Sympatje te nie z duchowej zapewne strony biorą źródło, i przyczynę ich pan zapewne lepiej odemnie pojmować musisz. Ale wraz po uczuciu takiem bezwiednem, w rozumnym i dojrzałym człowieku rodzi się pragnienie wiedzy, to jest poznania istoty do której go pociągnęła magnetyczna nić sympatji. I zaczyna się praca ducha, analiza, rozwaga; i człowiek zapytuje drugiego człowieka, czy myśl jego zgodna z jego myślą? czy wewnętrzna treść, czy moralna wartość jego godna jest szacunku i rozumnego uznania? A wtedy dopiero, gdy duch świadomy siebie i innego ducha, powie: tak! i gdy zeznanie to połączy się z siłą poprzedniej, bezwiednej sympatii — wówczas tworzy się uczucie piękne i jedynie godne człowieka.
— Bodaj rozmawialiśmy już nieraz o tem, rzekł doktór.
— To prawda, iż nie jest to zbyt nowy przedmiot, odrzekła z uśmiechem Regina; ale sam tę kwestję wywołałeś szanowny doktorze, twojem zapytaniem jak rozumiemy ducha ludzkiego.
— I nie żałuję żem ją wywołał, odpowiedział doktór, bo zdanie takie jakieś pani wypowiedziała w tej chwili, miło jest słyszeć często powtórzone.
— Przecie nie wierzysz w ducha! — zarzucił Henryk.
— Mój drogi, odpowiedział doktór, kiedym w gabinecie anatomicznym, ze skalpelem w ręku, badał ciała umarłe, zdawało mi się żem pochwycił prawdę o nieegzystencji ducha i o tem że wszystko co istnieje z materji się rodzi. Wszakże nie będę się o to spierał; myśl człowieka, jego prawość, męztwo i najszlachetniejsze jego dążenia — czy są wypływem organizmu, czy nadprzyrodzoną jakąś własnością, stanowią zawsze najpiękniejszą i najwspanialszą jego stronę. I zgadzam się na to, aby ludzkość cała na wieki rosła duchem, pod warunkiem, aby on jaknajczęściej takim jak wasz, się wytwarzał.
— Amen, uroczyście wyrzekł Henryk — pięknie dla słuchaczów powiedziano doktorze!
P. Stefan patrzył ciągle na Reginę, której wzrok utkwiony był w robótkę.
Wtem otworzyły się drzwi i ukazała się w liljowej rękawiczce trzymana ogromna klatka, z błękitnopiórą papugą hrabiny. Przez kilka chwil, klatka zatrzymana w ciasnem przejściu wisiała w powietrzu, i nie widać było nikogo i nic oprócz klatki, ptaka i liljowej rękawiczki.
— Co to jest? zawołała śmiejąc się Regina.
— Hrabina w metamorfozie! ze śmiechem rzekł doktór. Z za klatki ozwał się głos.
— Monsieur Tarnowski, chciej pan szerzej otworzyć drzwi, bo nie mogę wejść z Bibi!
Henryk ze śmiechem drzwi roztworzył, i w salonie ukazał się niosący klatkę, promienny i uśmiechający się p. Wiewiórski.
— Szczególną parę dobrałeś pan sobie dla oddawania wizyt! wołał doktor.
— Jakże hrabina ustąpiła panu tak wesołego towarzystwa? dodał ledwie tłumiąc śmiech Henryk.
Regina i Rawicki patrzyli uśmiechnięci i zdziwieni.
Frycio postawił klatkę na stole, powitał wszystkich, i zwracając się do gospodyni domu rzekł, z wdzięcznym ukłonem wskazując klatkę.
— Przyniosłem tu tego ptaka aby pokazać pani, że w D*** nietylko ludzie ale i ptacy powtarzają ciągle i wielbią jej imię.
— W jakiżto sposób? spytała coraz bardziej rozśmieszona Regina.
P. Wiewiórski schylił się nad klatką i zawołał do papugi wskazując panię Różyńską.
— Bibi! kto jest ta pani?
Nastąpiła chwila ciężkiego dla pana Frycia milczenia; przez kilka dni mozolnie on uczył ptaka wymawiać imię damy swoich myśli, i miał już zbierać słodkie owoce swej pracy, ukazując jej skutki Reginie.
Papuga wpatrzyła się w niego, podniosła dziób, i chrapliwym, jakby rozgniewanym, ale wyraźnym głosem krzyknęła.
— Tu es bête.
Były to wyrazy, których nauczył ją jakiś figlarz bywający u hrabiny, a które najczęściej lubiła papuga powtarzać.
— O, panie Wiewiórski, zawołała śmiejąc się mocno Regina — uczennica pana niezbyt pięknie wielbi moje imię!
— Genjalna papuga! wołał z głośnym śmiechem doktór.
P. Rawicki nawet śmiał się patrząc na tę komiczną scenę.
Po czole pana Wiewiórskiego spływał kroplisty pot; obtarł go batystową chusteczką, a nie tracąc cierpliwości schylił się znowu nad klatką i nieco gniewnie zawołał.
— Bibi! kto jest ta pani?
A kiedy ptak milczał, podpowiedział mu zcicha i kilka razy: Re... Re...
— Regina! krzyknęła papuga.
Pan Wiewiórski podniósł głowę, i tryumfalnie jak wódz po zwątpionej a wygranej bitwie, spojrzał w około.
— Brawo! brawo! wołali z wybuchami śmiechu mężczyźni. Pani Różyńska głośno się śmiała, a papuga krzyczała z całej siły: Regina!
Na głos papugi drżał ze szczęścia pan Frycio.
Alboż on jeden taki na świecie?
O! błogosławieni kochający papugi — albowiem ich jest królestwo głupiej szczęśliwości!...
Długo głośny śmiech brzmiał chórem w saloniku, z akompanjamentem upornego wołania ptaka; długo pan Frycio używał tak dobrze zasłużonego tryumfu, przesuwając spojrzenie po obecnych i szepcąc nad klatką: dobrze Bibi, dobrze ptasiu!
Ale wszystko ma swój koniec, i przeznaczenie chciało aby inne zjawisko świetnością swoją zaćmiło niespodziankę urządzoną Reginie przez szczęsnego tryumfatora. A dziwneto zaprawdę było zjawisko! W tych samych drzwiach przez które pan Frycio wtłoczył ogromną klatkę, ukazał się olbrzymi bukiet złożony z białych lilij, ponsowych gwoździków i szparagowych rozłożystych gałęzi — a taki był olbrzymi, że zakrył sobą twarz i połowę postaci niosącego. Przebył on już próg i znaczną część salonu, a obecni nie widzieli nic jeszcze prócz postępujących nóg, kwiatów, i obejmujących je rękawiczek koloru rose tendre. Zjawisko zwolna posuwało się ku Reginie i gdy stanęło przed nią, obecni poza gęstą zasłoną szparagowych, sterczących wysoko gałęzi — ujrzeli rzewnie uśmiechniętego, bladego i długowłosego Janusza.
— Pani! — rzekł młodzieniec cichym i drżącym głosem: białe lilje, to symbol wspaniałej piękności; miłością gorącą nazwali mieszkańcy wschodu pąsowy gwoździk! Skąpane we łzach rosy i promieniach porannego słońca, zerwałem je dla pani!... O! przyjm pani...
I głos młodzieńca rozpłynął się w nadpowietrznym cichym szepcie.
— A nie powiedziałeś pan jeszcze co znaczą szparagi — z niepohamowanym śmiechem zawołał doktór.
— Bukiet sentymentalno-gastronomiczny! do ducha domięszał nieco materji — szepnął Henryk.
— Ależ to dzień niespodzianek! — rzekła Regina niemogąc stłumić śmiechu uwagą brata rozbujanego.
— Dzień ptaków i kwiatów! — dorzucił doktór.
— Chciej pan bukiet ten położyć na stole — mówiła pani Różyńska do młodzieńca trzymającego ciągle kwiaty; piękny jest bardzo, ale ogromny, i sądzę że go nie udźwignę!...
Janusz złożył snop kwiatowy, który pokrywszy pół stołu szparagowemi wiechami, zwieszał się aż na ziemię.
Przez całą tę scenę pan Wiewiórski z rodzajem lekceważenia i ironji patrzył na p. Janusza; bo i czemże była niespodzianka bladego młodzieńca obok tej, którą on urządził? Pomyśleć o bukiecie można było w jednej chwili, a mieć go w drugiej; ale wyuczyć papugę, na to trzeba było pracy dni kilku przynajmniej. Pani Różyńska zapewne umiała tę różnicę ocenić — wiedziała kto o niej stale, ciągle myśli. W sprawiedliwem poczuciu swojej wyższości, z pychą patrząc na kwiatodawcę, zapomniał Frycio o przysłowiu: każdy jak umie Pana Boga chwali — i jeszcze o tym wyjątku z Pisma: Błogosławieni prostaczkowie, albowiem...
P. Rawicki mniej patrzył na niespodzianki, niż na Reginę. Zdawało się, że z przyjemnością widział jej swobodny śmiech, że go rozpromieniała wesołość kobiety.
— Jestem w oczekiwaniu trzeciej niespodzianki — szepnął doktór do Henryka.
— Jakiej?
— Zapominasz o hrabi Auguście; i on musi przecie z czemś wystąpić!
— Ten uważa swoję własną osobę za najmilszą niespodziankę i najżywszą dla wszystkich śmiertelnych przyjemność — odszepnął z uśmiechem brat Reginy.
Ale hrabia August nie przybył tym razem.
Po kilku chwilach pan Wiewiórski pożegnał Reginę — bo jak mówił, był zmuszony co najprędzej zwrócić hrabinie genjalną papugę. I pan Janusz pożegnawszy też obecnych, powolnym i zadumanym krokiem wysunął się z salonu, od drzwi jeszcze łzawe spojrzenia przesyłając pani Różyńskiej.
Nareszcie w saloniku Reginy ze wszystkich gości został jeden inżynier. Henryk stanął we drzwiach balkonu, i zamyślony patrzył na ogród, a pan Stefan zbliżył się do jego siostry.
— Czy uważałaś pani — rzekł do niej, że w życiu ludzkiem są dni szczególniej jakoś miłe i pełne swobodnego spokoju. W dniach takich, najdojrzalszemu i najpoważniejszemu człowiekowi uśmiech wbiega na usta; świat oddawna już znany inaczej jakoś, i piękniej niż zwykle się przedstawia — a same nawet ułomności i śmieszności ludzkie, łatwiej i więcej zyskują pobłażliwości i przebaczenia.
— Jestto — odpowiedziała Regina, odbicie się na zewnątrz własnej człowieka istoty. Wszędzie i zawsze przynosimy z sobą samych siebie, i wewnętrzna treść nasza rozpromienia lub zasmuca cieniem to co nas otacza. Kiedy nam w sercu dobrze i spokojnie, cały świat wydaje się jasny, a ludzie lepszymi. W smutku lub niepokoju zdolni jesteśmy nie dojrzeć nawet jasnego słońca, i na najczystszym błękicie nieba, chmury ciemne przewidywać.
— Jak zawsze tak i w tem masz pani słuszność — rzekł inżynier. Dziś naprzykład otacza panią sama przyjaźń i życzliwość; tylu znajomych stara się pani dowieść według sił i umiejętności, swej dla niej pamięci i części. Jam tylko jeden — dodał z lekkim uśmiechem, jam jeden nie urządził dziś pani żadnej niespodzianki. Zażądaj pani czego odemnie.
Regina spojrzała na mówiącego długiem, pełnem promieni spojrzeniem.
— Od pana — rzekła zwolna, żądam przyjaźni — nie zdawkowej, zwyczajnej, jaką ludzie zwykle hojnie szafują — ale prawdziwej, głębokiej, takiej jaką się łączy dwoje podobnych sobie poglądem na świat ludzi.
Pan Stefan ujął jej rękę i rzekł:
— Masz pani tę przyjaźń moją, serdeczną, gorącą, na zawsze sobie oddaną.
I znowu spojrzeli na siebie. W oczach ich było coś nieskończenie żywszego niż przyjaźń — a Regina poczuła, że ręka mężczyzny trzymając jej dłoń, lekko zadrżała.
Zostawszy sama z bratem, zbliżyła się do niego i położyła dłoń na jego ręku. Henryk spojrzał na siostrę, i przeniósłszy spojrzenie na jej rękę, zawołał jakby przypominając coś sobie.
— Nie powiedziałem ci Regino, jak zabawną usłyszałem dziś rozmowę!
I opowiedział siostrze rozprawę pana Frycia i hrabiego Augusta, którą słyszał zrana w altanie.
Regina śmiała się słuchając i rzekła:
— Więc oni przypuszczają że jestem wolną dla tego, że niemam na palcu obrączki ślubnej?
— Tak, niezawodnie — odrzekł Henryk.
— Dobrze żeś mi o tem powiedział Henryku, bo zaczynają już mnie nudzić ci panowie, i będę miała przynajmniej środek oddalenia ich.
To mówiąc wyszła do swego pokoju, i wróciła po chwili śmiejąc się i błyskając przed oczyma brata włożoną na palec ślubną obrączką.
— Ciekawym wrażenia jakie ten znak na nich uczyni — odrzekł Henryk.
— Przepłynie ono tak szybko jak ta oto woda na Niemnie — odrzekła Regina. Ah! co za myśli — zawołała nagle; a gdybyśmy dziś wieczór przejechali się czółnem po Niemnie? to śliczny spacer! nieprawda Henryku? Wiesz co, idź zaproś do naszego towarzystwa pana Rawickiego, a ja poproszę Marszałkowej, żeby nam dała wnuczki.
— Wyborne masz pomysły Regino! Jużto ogólnie uważam, że dziś niezwykle jakoś ożywiona i wesoła jesteś.
— Henryku — odrzekła siostra, zbliżając się do brata i patrząc na niego rozpromienionemi oczami; czy pamiętasz jak nieraz w chwilach zwątpienia i smutku mówiłam ci, że pozamną wszystko dobre i piękne, że szczęście nie dla mnie, że nadziei niemam! A tyś wtedy dobry mój bracie, mówił mi, że będzie kiedyś chwila, w której ci powiem: mam nadzieję! — i że potem będzie druga w której powiem: szczęśliwą jestem! Czy druga ta chwila przyjdzie kiedy, niewiem; ale pierwsza już przyszła. Henryku, ja mam nadzieję; w oddali, bardzo jeszcze daleko — ale widzę szczęście! Słońce mam w duszy! Czy widzisz bracie, te dwa promienie co z tarczy słonecznej tam nad niemeńską wodą spływają? Czy one się zejdą ze sobą? Henryku, powiedz, czy zejdą się ze sobą te promienie? Jeśli się zejdą, będzie wielka jasność; jeśli się rozstrzelą, jeden z nich — ot ten widzisz mniejszy, zgaśnie. Wszystko na świecie ma związek tajemniczy z sobą. Jak promienie słoneczne tak ludzie na ziemi, gonią się wzajem i łączą, albo gasną w rozdziale. Ty mnie może nie rozumiesz Henryku — ja sama nie dobrze wiem co mówię! tak mi dziś promienno w głowie, tak pełno w sercu, że myśli się plączą, trudno mówić rozważnie. Ale to zrozumiesz, że ja mam nadzieję!
Henryk chciał coś odpowiedzieć, ale Regina szybko zwróciła się ku drzwiom swojego pokoju i zniknęła.
W kilka godzin potem — na powierzchni cichych i gładkich niemeńskich fal płynęła duża łódź. Słońce zachodziło za pas fjoletowych chmur, lekko ozłocone wierzchołki drzew drżały pod powiewem zbliżającego się wieczoru. Osada cała lecznicza i jej gwar zostały w dali — a przed oczami płynących szeroka, poważna i ciemno-błękitna wiła się wstęga Niemna, u krańca widnokręgu spojona z niebem.
Na obu krańcach łodzi wysokie i silne rysowały się, z wiosłami w ręku, dwie męzkie postacie. Byli to pan Rawicki i Henryk. Obok jednego, w czarnej jak zwykle sukni, ale uśmiechnięta i promienna siedziała Regina; a niedaleko drugiego, biało ubrana, blada, jasnowłosa usiadła Wanda S. W środku łodzi, na samym jej brzegu z twarzą wspartą na dłoni, siedziało młodziuchne dziewczę, siostra Wandzi o dwa lata od niej młodsza; siedziała zadumana i nuciła cicho.
Łódź szybko sunęła po szklistej powierzchni; czerwone promyki zachodzącego słońca odbijając się w wodzie, goniły jej fale rojami iskier. Kiedy niekiedy ponad głowami płynących przelatywały nadwodne jaskółki — a zdala, zdala, z drugiego brzegu Niemna dochodziły smętne odgłosy ludowego śpiewu, połączone z echem grających w lesie fujarek pastuszych.
Dwaj mężczyzni żywo poruszali wiosłami; woda pryskała i szumiała obijając się o brzegi łodzi. Płynący milczeli wszyscy; każde z nich zdawało się wsłuchiwać w siebie samego, albo w ciche otaczającego szmery wieczoru.
Nagle u jednego ze skrętów rzeki, naprzeciw cichej i jakby zadumą owianej łodzi, wypłynęła łódź druga większa, zdala już lśniąca różnemi barwami sukien kobiecych, i gwarnemi odgłosami żwawych rozmów ożywiona.
— Jakieś ożywione towarzystwo płynie ku nam — rzekł pan Rawicki.
— To są znajomi — odrzekła Regina; zdala poznaję głośny śmiech pani Izabelli.
Na to imię lekko zachmurzyło się czoło Henryka.
— W istocie — rzekł, są to nasi znajomi; poznaję unoszącą się w powietrzu ponsową wstęgę pani Klementyny, i stojącą u brzegu majestatyczną postać hrabiego Augusta.
Tymczasem dwie łodzie coraz bliżej podpływały ku sobie, aż stanęły na falach obok prawie. Pochylony nad brzegiem swej łodzi, powiewając batystową chusteczką pan Wiewiórski zawołał.
— Que vois-je! i państwo się też wybrali na śliczną przejażdżkę!
— Ale czemuż sami? czemuż nie z nami razem? wołały pani Klementyna i pani Konstancya, ukłony ręką przesyłając Reginie.
— Niech państwo przejdą do naszej łodzi, dosyć jeszcze jest miejsca, — zapewniał hrabia August przechylając się, i tak szerokie tworząc ręką półkole, że aż wytrącił nią wiosło z ręki przewoźnika.
— Prosimy do nas! prosimy do nas! powtarzało kilka głosów.
— Niepodobna — odpowiedziała Regina; państwo zapewne długo będziecie pływali, a my zaraz po zachodzie słońca musimy wracać.
— Tak jest w istocie, rzekł Henryk, bo dłuższy pobyt na wodzie mógłby zaszkodzić zdrowiu panny S.
— Co za szkoda! co za szkoda! przepędzilibyśmy wspólnie wieczór! wołało kilka głosów. Łodzie zaczęły się oddalać od siebie, a w powietrzu powiało kilka białych chusteczek. Pan Frycio miał wpółuśmiechniętą, wpółzmartwioną minę; majestatyczna postać hrabiego Augusta prezentowała się z godnością. Pani Izabella nic nie mówiła poprzednio, i teraz nie wyrzekła ani słowa; oczy jej czarne, błyszczące, przechodziły z twarzy Henryka na twarz Wandy; stała u brzegu łodzi nieruchoma, a niebieskie jej wstęgi wznosiły się w powietrzu jak ramiona wyciągające się ku drugiej łodzi. Nagle gdy łodzie oddalały się już nieco od siebie, podniosła głowę i rzuciła na Henryka trzymaną w ręku rozkwitłą i świeżą gałązkę jaźminu.
Henryk podniósł kwiat upadły mu u stóp — trzymał go przez chwilę w ręku — i gdy łódź unosząc wesołe towarzystwo była już dość daleko, rzucił go na rzekę a sam zwrócił się ku Wandzie.
I płynęli znowu w milczeniu coraz prędzej; a słońce coraz się zniżało, zaszło zupełnie. Na czyste niebo wystąpił jasny księżyc w pełni.
— Czas już powracać, rzekła Regina; dłuższy pobyt nad wodą może szkodzić ci Wandziu.
— O, jeszcze trochę, zawołała dziewczyna; teraz najpiękniejsza jest pora!
— W istocie, ozwał się pan Rawicki, wieczór jest ciepły i cichy, i o ile wiem, jedna jeszcze godzina przejażdżki nie powinnaby być pannie Wandzie szkodliwą.
I znowu płynęli; woda lekko i szybko ich niosła; nadbrzeżne drzewa szumiały, siostra Wandy ciągle nuciła zcicha.
Natura naszych okolic najczęściej zimna i smutna, miewa niekiedy chwile dziwnej, uroczej piękności. Jestto jakby rokwitanie, jakby natchnienie wszech rzeczy: zieleni, obłoków, kwiatów. W srebrnej mgle promieni bladych a jednak jasnych, świat cały zda się płynąć i drżeć; tysiąc odgłosów niewyraźnych, niepochwytnych, biegnie od ziemi ku niebu i od nieba ku ziemi. W odgłosach tych jest szelest, śpiew, jęk i pieśń miłości. Wszystko spokojne, a jednak wszystko mówi; kwiaty kołyszą się pod ciepłym powiewem, drzewa szumią, obłoki płyną w srebrnej mgle, fale woni mięszają się z potokami światła. A wszystko to zlane razem: — półmilczenie i półgwar, półświatło i półcień, gorący powiew i słodkie wonie — obejmują człowieka nieopisanego uroku tchnieniem.
A cóż dopiero gdy śród takiej uroczystej i wspaniałej chwili, człowiek we własnej piersi usłyszy najpiękniejszą melodję rodzącej się albo już rozkwitłej miłości! Wtedy wzmaga się w nim potęga uczucia, woli i pragnienia; wtedy, powstaje on dumny i silny; szeroko oddycha, i wyciąga ramiona aby ująć w nie cały świat, cały bezmierny ogrom szczęścia.
Pan Rawicki stał u brzegu łodzi z podniesioną głową, z ręką wspartą na wiośle; twarz jego osłonięta była półcieniem, a tylko czoło zalane promieniami jaśniało jakby pod srebrną aureolą.
Obok jego postaci silnemi i pięknemi kształty rysującej się na tle pogodnej nocy, na niskiej ławeczce — cała rozjaśniona srebrnem światłem, z twarzą zwróconą ku niemu, siedziała Regina.
Pan Rawicki obiegał okiem całą przestrzeń; patrzył na błyszczącą i szeroką wstęgę rzeki, i na las którego liście obielone promieniami księżyca szumiały łagodnem drżeniem. Spójrzenie Reginy podnosiło się ku niebu — i spoczywało to na białych obłokach lekko płynących w górze, to na twarzy obok niej, a raczej nieco ponad nią stojącego mężczyzny.
— Piękna noc! szepnęła.
— Tak, piękna noc, odpowiedział głosem jakby uroczystością chwili tłumionym, pan Stefan. Piękna natura — powtórzył, patrząc ciągle w przestrzeń; — tak piękna, że w obec niej człowiek we własnych, oczach maleje. Te ogromy świata i piękności, te przestrzenie dyszące wielkością bez granic, wołają na niego: jesteś mały!
— I zarazem mówią mu: jesteś wielki! szepnęła kobieta; umiesz poznawać ich ogrom i czuć ich wspaniałą piękność!
Spójrzenie pana Stefana od przestworza cichej wody i srebrnych lasów spłynęło na przejasną w tej chwili twarz siedzącej przy nim kobiety.
— Tak, odpowiedział, człowiek mały jest i wielki zarazem. W obec ogromu wszechstworzenia, w obec niezmierzonych obrazów nieba i ziemi, widzi on że losy i bóle jego jako jednostki, to fraszka, to drobne owady walczące z muszkami — i w pokorze schyla czoło mówiąc: jestem mały! Ale gdy zajrzy w głąb swojego ducha i zobaczy tam niezmierną potęgę myśli i woli swojej, niebu i ziemi rzuca dumne zaprzeczenie i mówi: jestem wielki!...
— Jesteś wielki! powtórzył cichy i drżący szept kobiety. I jakby chciała dorównać człowiekowi ku któremu ten cichy jej wyraz płynął, powstała, wyprostowała postać — skrzyżowała ręce na piersiach i przez chwilę stała tak milcząc.
A łódź po szklistych falach płynęła, rozpryskując przed sobą roje iskier drgających w wodzie.
„Jesteś wielki!“ Wyraz ten wymówiony kobiecemi usty cicho, tak cicho, że go nie usłyszał nawet obok stojący człowiek, ku komuż wzleciał? Gdy go wymawiała Regina, jakaż wielkość stawała przed jej myślą i z serca jej wyrywała ten dźwięk uwielbienia?
Nie zawsze wielkość chodzi po świecie purpurą odziana, z wieńcem złocistych blasków na czole; niekiedy bywa ona tem wznioślejszą i istotniejszą im mniej podpada wzrokowi ludzkiemu — im więcej cicha a pychą niepokalana — im mniej wzbija się hardem czołem pod niebiosy i woła ku ludziom: patrzcie i podziwiajcie!
Dumny wzrok zatapiając w głębie dawno zbiegłych wieków, staje niekiedy w obec świata człowiek i rozwijając zwoje zżółkłych pargaminów mówi: „Otom potomek niezliczonych pokoleń — ród mój bierze źródło z czasów, w których dziejowe światło nie świtało jeszcze; pradziadowie moi byli wielcy, a zatem i ja jestem wielki!“ I są między ludźmi tacy, którzy się chylą przed pargaminem owym zakreślonym herbami, a do ich właściciela wołają: jesteś wielki!..
To znowu niekiedy — tonąc w miękkich aksamitach złoconych fotelów, niby Jowisz na wysokim Olimpie, do ust podnosząc czarę ambrozji upajającą, człowiek bogaty bogactwem metalu wskazuje światu szkatuły pełne złota i mówi: „Otom posiadacz tych niezliczonych błyszczących i brzęczących blaszek! Błysnę niemi, a olśnię was tak iż się wam wydam słońcem zmienionem w człowieka: brzęknę niemi, a na dźwięk ten zbiegniecie się do stóp moich! Za jednę z tych blaszek kupię sobie służalca, za inną pochlebcę, za inną jeszcze całą zgraję uniżonych przyjaciół. A taką potęgą władnąc, nie jestżem wielki?“ I między ludźmi są tacy, którzy przed złotym cielcem uderzając czołami wołają: jesteś wielki!..
Niekiedy kapryśna natura, zamiast zwyczajnej gliny, używa na wyrobienie człowieka twardego i zimnego marmuru; kształty mu daje takie jakiemi niegdyś lubowało się dłuto Fidjasza. Zamiast krwi, leje w żyły mętną i letnią wodę, na miejscu serca umieszcza krzemień, z którego wydobyte iskry zapalają otaczające żywioły, a który sam nie rozgorzeje nigdy. Tak utworzony człowiek z piękną postacią, z kamieniem zamiast serca, z wodą w żyłach zamiast krwi — idzie w świat z jedyną myślą — o sobie, z jedyną miłością — dla siebie. Życie dla niego, to ciągłe arytmetyczne i matematyczne ćwiczenia. Z kredką w jednej ręce, z cyrklem i szalą w drugiej, sprowadza wszelkie ideje do summy rocznego dochodu; uczucia mierzy na cale — wrażenia waży na łuty. Wszystko mu się udaje, bo wszystko naprzód obliczył — nigdy nie upadnie bo idzie równo, prosto, jednostajnie, niezmiennie patrząc na ziemię — strzegąc wzroku, aby nie zboczył z linji i nie dojrzał gdzieś tam na widnokręgu jakiej gwiazdki, mrzonki. Nic nie kocha, więc nigdy nie cierpi; nigdy nie cierpi, więc sobie nie łamie serca, nie zatruwa myśli. Wiecznie spokojny, zdrowy, rad z siebie i swoich cyfr — rad że mu oczy błyszczą, policzki się rumienią, apetyt i sen nie odbiega — dumnie patrzy na tych którzy kaleczą się w krwawych walkach, upadają wśród zapasów życia ze śmiercią, i łamią się wśród burz namiętności. Więc w dumie swojej mówi: „Patrzcie! wszystko mi się wiedzie — zdobyłem dobrobyt, chwałę, znaczenie, nigdym nie upadł — nigdym nie dał się porwać waszemi mrzonkami idei i uczuć. Zawszem był twardy jak stal, nieubłagany jak cyfra — logicznym jak linja“!.. I są ludzie, którzy uderzając czołem przed samolubstwem i ślimaczą naturą, wołają: jesteś wielki.
Są jednak tacy, których żaden z trzech rodzajów wielkości olśnić nie zdoła. Na pargamin, złotą blaszkę i ślimaczą skorupę patrząc, zamiast potęgi dostrzegają w nich nicość. A tacy gdzie na tej ziemi wielkości szukać mają? kogo o tę wielkość pytać?
Przyłóżcie ucho tam gdzie silną pulsacją uderzają tętna dzisiejszego wieku, wieku tego, w którym żyjecie; spytajcie, czem dziś jest wielkość — A owe głosy co się wydobywają z samej duchowej głębi społeczeństwa — owe potężne a tajemnicze dla wielu tchnienia, co są wyrazem pragnień i dążeń ludzkości, odpowiedzą wam wyrazami: Zacność, rozum, praca!.. Tam gdzie znajdziecie tych trzech pojęć wcielenie, znajdziecie wielkość. Gdzieindziej jej nie szukajcie, bo poza niemi są pozory tylko i błędne ogniki, niema słońca ani prawdy.
Gdy człowiek rodząc się, należy do rzędu biednych robaczków, które pełzają po gruncie nędzy i ciemnoty — i gdy potem przez krwawe prace, walki, mozoły, zdobędzie iskrę Bożego światła i przemieni ją w promień świecący ludzkości; gdy urodziwszy się niczem, przez pracę i czyn stanie się wszystkiem czem się tylko człowiek stać może — wtedy jest wielkim.
Kiedy więc patrzycie na człowieka, to nim orzeczecie jego wartość, patrzcie w niego i poza niego; a gdy w nim ujrzycie zacność i rozum — poza nim na drodze którą już przebył, pracę i czyn — mówcie mu wtedy: jesteś wielki!
Regina znała przeszłość i wewnętrzną istotę Rawickiego; wiedziała że nie urodził się on w kolebce rodowemi pargaminami wysłanej, i że nie złotem, nie samolubstwem okupił to co posiadał — ale że każdą piędź ziemi na drodze swojego życia zdobywając krwawą pracą i hartownem, niepokonanem dążeniem — z niczego stał się wszystkiem.
Uwielbiła w nim ona to uprzednie nic i to obecne wszystko; a patrząc na postać jego piękną pięknością moralnej potęgi, niesteraną latami, napiętnowaną magnetycznym urokiem silnej natury — z głębi duszy a bardzo cicho wyrzekła: jesteś wielki!..
Słowo to usłyszały zalewające jej czoło promienie księżyca; słyszały je i niemeńskie fale z cichym szmerem u jej stóp płynące; ale nie usłyszał go człowiek, ku któremu wzlatywał ten cichy głos jej serca i myśli.
— Zaśpiewaj nam Regino — rzekł Henryk — jakto dawniej bywało na naszem jeziorze.
— Niech pani uczyni zadosyć brata życzeniu, do którego i ja radbym prośbę moją dołączyć, mówił p. Stefan.
— Dobrze, rzekła Regina — niech mi szmer wody wtóruje a wiosła panów miarę odznaczają. Jeśli rozbudzę ptastwo nadbrzeżne, nie moja będzie wina.
— Ale pani zasługą to będzie, jeśli nadbrzeżni nasi bracia posłyszą słodki i czujący śpiew pani w zamian za odgłosy, które nas od nich dolatywały niedawno.
Regina podniosła czoło, pomyślała chwilkę i zawiodła jedną z piosnek w stronie jej rodzinnej śpiewywanych. Głos jej pokrył plusk fali, wiosła spoczęły nieruchome w rękach Stefana i Henryka — i wszystko jakby ucichło zda się, jakby słuchało z upragnieniem drżących w powietrzu tonów, nasyconych miłością i tęsknotą.
Pan Stefan nie patrzył już w przestrzeń, a oko jego spoczywało na wyniosłej postaci i natchnionej twarzy kobiety.
Patrzył na nią, i wszystko co kiedy było, cała przeszłość jego znikała mu z pamięci — i znikał mu z pamięci cały otaczający świat.
Patrzył na nią i zdało mu się, że znalazł to czego nigdy nie miał — co zapełnia jednę z niezapisanych dotąd a najpiękniejszych kart jego życia.
I posłyszał w sobie odgłosy które przez długie lata tłumił potężną wolą i mozolną pracą; i posłyszał w sobie głos wszechmocny, który na każdego człowieka prędzej czy później zawołać musi: kochaj!
A na drugim końcu łodzi Henryk i Wanda siedzieli obok siebie; ich schylone i jasne twarze szeptały do siebie zcicha, a głos Reginy pokrywał ich rozmowę. Bo czyto wpływ uroczego wieczoru, czy tajemnych myśli dziewczęcia, czy piosenki którą Regina śpiewała, dość że dziewczę zasłoniło twarz obiema rękami i w głębokiej utonęło zadumie. Henryk spostrzegł po chwili, że przez jej białe palce przeciekały kropliste, drobne łzy.
Ujął jej rękę, odciągnął od zalanej łzami twarzy, i cicho zapytał.
— Czego płaczesz?
— Patrz pan, szeptem mówiła dziewczyna, jak uciekają przed nami te srebrne iskierki w wodzie; — uciekają i gasną. Tak życie szybko ucieka, i za chwilę — za chwilę zgaśnie. A tam w górze białe płyną obłoki, płyną szybko i znikną; tak życie szybko płynie i — zniknie. A świat tak piękny, życie tak urocze — śmierć straszna — a bliska!.....
Załzawione jej oczy podniosły się ku niebu i załamała ręce na srebrnej od światła sukni.
Ujął młody człowiek te obie załamane dłonie i patrzał długo w twarz dziewczyny.
— Nie płacz Wandziu moja, — ledwie dosłyszanym rzekł szeptem, ja cię kocham!
Jakiż jest malarz na świecie, któryby odtworzyć zdołał promień niewymownego szczęścia zalewający lice kobiety w chwili, gdy ona poraz pierwszy w życiu słyszy to piękne słowo od człowieka, którego także kocha?
Ale ten promień na chwilę tylko rozjaśnił bladą twarz dziewczyny.
— Alboż długo można kochać tę która ma umrzeć? — odrzekła.
— W krótkiem czy długiem życiu, szepnął Henryk, jam z tobą na zawsze — jam narzeczony twój od tej chwili!
A łódź płynęła dołem po wodzie, górą w promieniach; płynęła zwolna, do marzeń kołysząc tych których po szklistem niosła przestworzu.
Stefan patrzył ciągle na Reginę; stali naprzeciw siebie spojeni jednem ogniwem promieni.
Gdy skończyła długą swą piosnkę, p. Stefan podał jej rękę, a ona złożyła na niej dłoń swoją.
Chciał cóś mówić, gdy nagle wzrok jego zatrzymał się na jednym punkcie, powściągnął się i długo, długo jak przykuty lub zaczarowany, na ten punkt się wytężył.
Punktem tym była włożona rano na palec Reginy, ślubna obrączka.
Wypuścił dłoń jej, nic nie powiedział i przez chwilę stał nieporuszony, niemy; aż ujął wiosło i silnie łódź posuwać zaczął.
Długie milczenie zapanowało na łodzi.
— Czy pani znasz, spytał nareszcie p. Stefan zwracając się zimno ku Reginie, czy pani znasz chwile w których woda potężnie pociąga człowieka do siebie, a dno jej uśmiecha się do niego spokojem?
— Tak, odrzekła Regina; gdzieś w pewnej stronie świata jest jezioro szerokie, pod ścianami pięknego pałacu lśniące, a którego fale wołały mię nieraz ku sobie.
— Mężny człowiek nie usłucha wołania tego, powoli wyrzekł p. Stefan; niemniej jednak w chwilach takich, w nim i koło niego wszystko łamie się i upada.
Gdy to mówił, dopływali do brzegu, przy którym skończyć się miała przejażdżka. Regina dojrzała na ustach Stefana bardzo gorzki uśmiech, a oczy jego dziwnie i ciągle w jeden punkt patrzyły.
Nie zrozumiała tego szczególnego wyrazu jego twarzy, bo nie spostrzegła, że tym punktem przykuwającym jego wzrok była jej ślubna obrączka.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Po spokojnej i gładkiej przestrzeni wód nie tylko łodzie płynąć mogą — płyną po niej niekiedy i uczucia, namiętności w różnej postaci, choćby jako rzucone falom kwiaty.
Gałązka jaźminu pani Izabelli, wyrzucona na wodę przez Henryka, płynęła sobie zwolna, biała, woniejąca i wodą skąpana. Gdy łódź wioząca wesołe towarzystwo zwróciła się, aby raz przebytą przestrzeń wodną po raz drugi przepłynąć, spotkała się z gałązką jaźminu i spotkały ją także oczy dawnej jej właścicielki.
Gwarno i wesoło było na łodzi wiozącej liczne towarzystwo. Pani Izabella otrząsnąwszy się nieco z przykrego wrażenia jakie wywarł na nią widok Henryka płynącego z Wandą, ożywiła się także i siedząc na brzegu łodzi śmiała się i rozmawiała wesoło. Nagle wzrok jej zatrzymał się na gałązce, która jakby nadstawiając się powiewom wietrzyka dla szybszej podróży ku nieznanemu celowi, rozpostarłszy zielone listki i białe kwiatki, płynęła spokojnie ku piękności która ją od rodzinnej oddzieliła gałązki i uczyniła ją posłem gorejącej swej głowy. Spostrzegłszy kwiat, zrozumiała odpowiedź na swe poselstwo i umilkła.
— Więc on niechce ani na chwilę mego kwiatka, więc to pogarda! — oto co zadrgało w jej głowie, a rumieniec upokorzenia zalał piękną jej twarz.
— Messieurs! ozwała się do obecnych — kto z panów będzie tak grzeczny i poda mi ten płynący kwiat?
Skierowano łódź we wskazaną stronę i rozpoczęły się gimnastyczne ćwiczenia. Mimo swej tuszy p. Frycio zgrabniej się sprawił jak inni; laseczką przyciągnął kwiat ku łodzi, pochwycił ręką i otrząsnąwszy go z wody, ze zwyczajnym sobie wdziękiem podał pani Izabelli.
Kobieta zaciśniętemi usty wymówiła suche: merci; wzięła gałązkę i siedziała w milczeniu. Daremnie towarzystwo siliło się wyprowadzić ją z zadumy, patrzyła ciągle na zroszony kwiat i milczała.
Po godzinnej jeszcze przejażdżce, pani Izabella wchodziła do swojego wytwornie przybranego mieszkania. Gorączkowo zadzwoniła — i gdy się pojawiły służące, zdjęła z siebie bogatą suknię i owinęła się chmurą lekkiego muślinu. Biała gałązka leżała ciągle przed nią, jeszcze zroszona, jakby płacząca. Kobieta siadła w miękkim fotelu, odetchnęła i jakby niechcąc widzieć gałązki, zamknęła oczy.
Wtedy obok niej, niewidzialne, stanęły dwa duchy — dobry i zły — i poczęły rozmawiać z jej myślą.
— Widzisz do czegoś doszła, szeptał anioł; człowiek którego serce zdobyć chciałaś, pogardza tobą!
— Śmiej się z tego, w drugie ucho mówił jej demon; inni cię kochać będą!
Ja niechcę miłości innych! myślała kobieta — mnie serce do tego jednego ciągnie?
— Serce? quel animal est ça! zachychotał demon; odkądże stałaś się marzycielką?
— Od chwili gdy poznała głębsze i poczciwsze uczucie, odpowiedział anioł.
I pocóż mi to uczucie, myślała kobieta, kiedy mi za nie odpłacają wzgardą?
— To pokuta za przeszłość, smutnie powiedział anioł.
I cożem zrobiła złego? — myślała kobieta nienawykła rozważać swego postępowania.
— Zamieniłaś życie w próżną igraszkę; najlepsze, najmłodsze dni spędziłaś w zalotnych uśmiechach i szczebiotaniach. Gdzie twoje prace? gdzie twoje zasługi? spójrz na przebyte lata!
I oto jak w zwierciedle kobieta ujrzała swoją przeszłość, siłą natchnienia dobrego swego anioła w ciąg obrazów streszczoną. I naprzód ujrzała siebie dziewicą czystą, niewinną, wyciągającą ręce ku światu. Stopniowo, mglista zasłona okrywała przed nią prawdę i dobro — aż z poza tej zasłony życie wydało się jej cackiem danem jej do zabawy. Potem jak w kalejdoskopie przesuwały się przed jej oczami obrazy różnych a świetnych balów; gwarne tłumy, muzyka, tańce — a ona wśród tego wszystkiego zawsze, wszędzie królową. A w domu dla niej pustka — więc rzuca się w objęcia szału i coraz dalej, coraz głębiej. U łoża jej kolebka stanęła, uśmiechnęło się dziecię — ale w jej piersi nie zjawił się zbawczy anioł macierzyńskiej miłości. Ona coraz dalej i coraz prędzej, coraz prędzej i coraz szaleniej biegła w wir próżnych a hałaśliwych zabaw i brnęła w kał tajnych a bezmyślnych miłostek. I oto dziś jest w całym blasku swojej piękności! ludzie ją wielbią, przebaczając jej wszystko — a jednak ona nieszczęśliwa! Pustka w niej samej, i pustka wkoło niej! Spotkała człowieka który pierwszy obudził w niej lepsze, głębsze niż inni uczucie — a ten nią pogardza — niechce nawet zatrzymać w swem ręku kwiatka od niej!
Otworzyła oczy, spojrzała na gałązkę leżącą przed nią jakby na świadectwo jej upokorzenia — i westchnęła ciężko.
— I czemuż on mię kochać nie może? myślała znowu. Czemże się zdobywają serca takich ludzi?
— Pięknem ciałem! szepnął demon.
— Piękną duszą! rzekł anioł.
— Alboż nie jestem piękną pomyślała kobieta.
— O, bardzoś, bardzoś piękna, wołał demon — idź zobacz się sama.
Powstała i stanęła przed zwierciadłem. Twarz jej zalana była rumieńcem, oczy płonęły, pod cienkim muślinem pierś się wznosiła gwałtownie. Wyjęła z włosów złoty grzebień, a gęste zwoje jasnych kędziorów snopami promieni oblały jej ramiona i stan. Nie wyjęta z włosów brylantowa szpilka, zawisła w splotach i po nad czołem błyszczała, drżąc niby srebrna gwiazda.
Stała tak długo patrząc na postać swoją odbitą w zwierciadlanej szybie i pomyślała znowu: wszak piękna jestem!
— Bardzo! zawołał demon.
— Czegóż mi więc brakuje?
— Pięknej duszy! odpowiedział anioł.
Usiadła, znowu westchnęła ciężko i znowu myślała.
— Źle mi jest, cierpię, co mam czynić?
— Zrozumiej piękną i poważną stronę życia! mówił anioł; poznaj że ono niepowinno być pustą igraszką, jaką ci dotąd było. Otrząśnij się z brudu materjalnych miłostek, zdejm z siebie błyskotki, miej odwagę spojrzeć w twarz cierpieniu i pracy.
— Bredzi! nie słuchaj go! zachychotał demon. Cóż to? masz zostać zakonnicą, we włosiennicę się ubrać, różańcem się opasać — a może się jeszcze i biczować? ha, ha, ha!
— Ha, ha, ha — zawtorowała śmiechem myśl kobiety.
— Nie, odrzekł anioł — zakonne suknie i różaniec nie są zbawieniem; czynu trzeba i pracy.. Patrz, oto są twoje drogi!..
I ręką anioła ukazany ujrzała przed sobą kobieta swój cichy, wiejski dom. W nim i wkoło niego dużo krzątało się ludzi, bo była bogata; a w najcichszym pokoju, poza śnieżną firanką stała kolebka jej syna, a obcy jej strzegli.
— I czemże będę wśród tego wszystkiego? myślała Izabella.
— Matką i kobietą szlachetną odrzekł anioł.
— Śmiej się z tego zawołał zniecierpliwiony demon. Jakto! ty taka piękna, taka świetna i wielbiona w wytwornych towarzystwach, miałabyś zamknąć się w domu, jak szpetna jaka i gminna kobieta? miałabyś się wyrzec hołdów, strojów i blasku, i uczyć twoje dziecko abecadła, związać się może z życiem jednego człowieka i wglądać w potrzeby ludzi niższej sfery, a może jeszcze jak szarytka poświęcić się wspomaganiu nędzy, pielęgnowaniu niedołęztwa i słabości?.. Ty taka bogata, taka piękna, taka świeża i zdrowa, taka upragniona przez coraz innych? Ha, ha, ha — śmiał się demon i głośnym śmiechem zagłuszył szept anioła.
— Ha, ha, ha — zawtorowała mu śmiechem myśl kobiety — i oczy jej zwrócone na chwilę ku duchowemu jej wnętrzu, odwróciły się od niego bez żalu. Wyzywającem i szyderczem spojrzeniem patrzyły na białą kwiatu gałązkę.
Umilkła walka wewnętrznych głosów. Pani Izabella miękko leżała w fotelu, myśląc niby jeszcze. Po chwili, z oka jej spłynęła duża, gorąca kropla. Byłażto łza pożegnalna ulatującego od niej anioła? byłażto łza gniewu, jakim ją natchnął szatański jej opiekun — zwycięzca tamtego?..
Na gorejącym policzku łza szybko oschła — kobieta usnęła, a demoniczny jej opiekun zaczął znów panować w jej piersi.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
W cichem mieszkaniu swojem pan Stefan długo w noc siedział z czołem na obu dłoniach wspartem i myślał; aż ujął pióro i zaczął pisać.
„W życiu najdorzalszego nawet i najbardziej trzeźwego umysłem człowieka, bywają niekiedy bardzo długie sny, marzenia. Ja przyjacielu śniłem przez całe dwa tygodnie“.
„Sen mój był taki jakiego dotąd nigdy nie miałem. Cóż chcesz? każdemu snać prędzej czy później konieczną kolej przebywać przyjdzie“.
„Dziś, mój Zygmuncie, obudziłem się. Płynęliśmy łodzią po Niemnie, noc była piękna; pani Różyńska śpiewała tak jak tylko ona śpiewać umie. Wziąłem jej rękę, i przy świetle księżyca zobaczyłem... ślubną obrączkę“.
„Uroczym zaprawdę blaskiem błysnęła ona przedemą? Śmieszne szyderstwo życia! To co dla jednych jest znakiem osiągnięcia upragnionego szczęścia — innych kąsa w serce jak żmija“.
„Nie jest ona wdową — wiem o tem z pewnych jej słów; nie jest rozwódką — bo nie nosiłaby ślubnego pierścienia; a więc jest mężatką. Gdzieś na świecie jest człowiek, który się nazywa jej mężem, który ma nad nią prawa, którego ona może kocha“.
„Znasz mnie i wiesz, że żadne wrażenie nie żartuje ze mną; że uderza ono we mnie jak grom. Jestem człowiekiem gwałtownym — może dla tego silnym i mężnym“.
„Gdym po raz pierwszy tę złotą żmijkę zobaczył owiniętą koło jej palca, Niemeńskie głębie uśmiechnęły się do mnie — i stwierdziło się na mnie mniemanie uczonych, dopuszczających siłę przyciągania między płynami a stałemi ciałami; sądzę, że między Niemnem a mną był w owej chwili dość silny prąd magnetyczny“.
„Była to tylko chwila — teraz jestem głęboko smutny ale zupełnie spokojny. Wyśniony obraz staje przedemną jak umierający gladjator dawnych czasów i mówi: Caesar, morituri te salutant“!
„Śpij wdzięczny obrazie na samem dnie pamięci mojej i nie przeszkadzaj mi żyć dalej mężnie, a użytecznie. Owszem, bądź słońcem rozgrzewającem resztę dni moich“!
„Jak szedłem dotąd tak pójdę i dalej, sam jeden, wytrwały i silny. A ona... niech błogosławioną będzie za piękną chwilę którą mi dała, i za to szlachetne uczucie, które zapewne mimowoli wzbudziła we mnie! Bez niej niebyłbym go nigdy poznał“...
„Niemogę jej widzieć teraz — bo nie chcę zachwiać się w postanowieniu spokojnem i mężnem. Wyjadę ztąd. Czy wrócę tu nim ona ztąd odjedzie, niewiem. Będę się liczył z memi siłami, które jakkolwiek wielkie, niestety! zawsze są ludzkie tylko“.
„Tak, dobry mój przyjacielu! życie to ciągłe walki. Gdzie koniec ich? Alboż my wiemy biedni wędrowcy ziemscy? Gładkie i łatwe ścieżki dla głupców są tylko i dla ślimaków — a im większą potęgę myśli i uczucia natura złoży w łonie człowieka, tem trudniej, tem ciężej przychodzi mu iść drogą żywota. I walczyć i krwawić się on musi póty, aż mu nad głową zaśpiewają ostatnią pieśń wędrówki — requiescat in pace“!..
Skończył pisać, wsparł znowu czoło na ręku — i godzina po godzinie noc upływała, a on ciągle myślał.
I ktoby wówczas widział go tak siedzącego z lekko tylko zachmurzonem czołem, z łagodnem spojrzeniem i z wyrazem męzkiego spokoju w całej postaci — rzekłby iż to nie człowiek cierpiący, lecz uczony nad stosami papierów, siedzi i myśli o roztrzygnięciu jakiegoś trudnego zadania.
Lecz kto zna tajemnice życia i głąb człowieczego serca, ten wie, iż nie ta boleść największa co we łzy się rozpływa i w jęki rozkrzykuje.
Cierpienie mężnego człowieka głębokie jest i ciężkie, ale spokojne i tajemne. Wewnątrz rozrywa ono pierś i ściska serce twardą obręczą bólu; ale czoło jego pogodne, oko suche i usta oblane smutnym lecz spokojnym uśmiechem.
Takiem było głębokie lecz mężne cierpienie Stefana, gdy wśród nocy rozmawiał z myślami swojemi. I nie widział jak zwolna gasło blade światło lampy; i nie słyszał jak poza oknem otwartem, nad głową jego prawie, szumiały liście wonnych krzewów, niby szepcąc ciche błogosławieństwa słane od nieba ku mężnemu człowiekowi pracy i walki.
. | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . | . |
Kiedy płomyki kołysząc się lekko, zbliżały się do siebie widziała może jak dwoje ludzi wiedzionych ręką losu postępują ku sobie zwolna zrazu, a potem coraz bliżej — coraz prędzej zchodzą się na drodze życia.
A gdy płomyki łączyły się z sobą, tworząc jedno gorące i jasne światło, widziała wówczas jak się dusze tych dwojga ludzi zlewają w jedną miłość, w jedną myśl.
Zakryła ręką oczy, słuchała cichego szmeru ognia, i w tym szmerze słyszała może głos człowieka, który jej wczoraj głęboką i gorącą przyjaźń przyrzekał. Wsłuchując się w ten głos czekała może, może pragnęła aby on wymówił wyraz, który brzmiał w głębi własnej jej myśli.
Marzyła kobieta — i uśmiechała się do swoich nadziei.
Otworzyły się drzwi i wszedł Henryk zmoczony deszczem i chmurny jakiś.
— Deszcz cię spotkał, Henryku — łagodnie rzekła Regina.
Brat nie odpowiedział, rzucił jakby z niechęcią kapelusz i szerokiemi krokami przeszedł parę razy salonik.
— Wystaw sobie, rzekł wreszcie stając przed siostrą, Stefan wyjechał.
Regina podniosła głowę, wpatrzyła się w brata i jakby nie rozumiejąc słów jego spytała.
— Co ty mówisz? Henryku.
— Byłem przed chwilą u Stefana, mówił brat z wyraźnem zmartwieniem — i zamiast niego znalazłem tylko jego list — tojest króciuchną kartkę, w której mnie prosi abym uporządkował jego papiery jakich w pośpiechu ułożyć sam nie mógł, i w której żegna mnie i ciebie na wypadek, jeśliby przed wyjazdem ztąd naszym nie mógł wrócić.
Regina patrzyła ciągle na brata, twarz jej coraz bardziej bladła, oczy stawały się szklanne.
— I nie napisał kiedy wróci? spytała po chwili głosem, który jakby z ciężkością wychodził z jej krtani.
— Nie, odrzekł Henryk — pisze tylko że ważne sprawy powołują go nagle gdzieindziej i może na długo.
— A! czy tak! szepnęła kobieta tak cicho, że słowa tego nie dosłyszał nawet jej brat — i znowu wpatrzyła się w ogień.
Ale w owej chwili inne już całkiem niż wprzódy obrazy musiały jej przedstawić się w płomykach — bo lekko zadrżała, odwróciła oczy i powstawszy zbliżyła się do brata.
— Henryku, rzekła stłumionym głosem kładąc rękę na jego ramieniu — powiedz mi co to jest nadzieja?
A gdy brat patrzył na nią zdziwiony nieco, wyjęła ze stojącego obok bukietu łodygę otoczoną puszkiem przekwitłego kwiatu, i dmuchnęła. Biały puszek jakby drobniuchnemi piórkami rozwiał się na wszystkie strony.
— Oto, Henryku, jeszcze ciszej rzekła Regina — oto jest obraz wszystkich nadziei ludzkich.
A nim Henryk zdołał odpowiedzieć, już się za nią drzwi jej pokoju zamknęły.
Długo na te drzwi patrzył brat kochający siostrę i myślał; aż przesunął rękę po czole i szepnął.
— Czyżby to już dalej zaszło z nią, niż sądziłem? Czemuż on wyjechał! Biedna Regina?
Regina stała u okna swego pokoju wpatrując się w burzę, na dobre już w tej chwili szumiącą na dworze. Gwałtowny huk wiatru łączył się z łoskotem spienionej Rotniczanki; drzewa schylały się jakby zgnębione przemocą niewidzialną; duże krople ulewy z trzaskiem uderzały o szyby okien. Może w tej burzy co szumiała przed nią, kobieta widziała obraz własnych w owej chwili poczuć; może porównywała ten chmurny, zimny i pełen posępnych odgłosów dzień z owym słonecznym, jasnym porankiem, w którym po raz pierwszy ujrzała Stefana; może myślała, że każda miłość na ziemi ma swoje majowe jasne poranki, swoje burze posępne i nareszcie swoje ciemne smutne noce. I może widziała, jak szybkim krokiem po bardzo krótkim poranku zbliżała się ku niej owa straszna noc.
— I tak stała patrząc i dumając — aż się w górze rozdarła zasłona dżdżystej chmury, i ponad szarą od deszczu przestrzenią, na tle białych chmur napędzonych wiatrem, oświecony jakimś błądzącym po niebie promykiem, błysnął krzyż kościołka.
Regina wpatrzyła się w ten jasny punkt, załamała ręce i wyrzekła.
— Wszędzie i zawsze dla mnie, jest tylko krzyż!