Pamiątki JPana Seweryna Soplicy, cześnika parnawskiego/Stanisław Rzewuski
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Stanisław Rzewuski |
Pochodzenie | Pamiątki JPana Seweryna Soplicy, cześnika parnawskiego |
Wydawca | Księgarnia Wilhelma Zukerkandla |
Data wyd. | 1926 |
Druk | Księgarnia Wilhelma Zukerkandla |
Miejsce wyd. | Złoczów |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały tekst |
Indeks stron |
Powszechnie wszyscy o nas mówią, że jesteśmy lekkomyślni, że się nam nic nie wiedzie, dlatego, iż wielomówstwem ciągle ostrzegamy naszych przyjaciół, i że żadna tajemnica między nami się nie utrzyma. W każdej bajce jest prawdy połowa, ale połowa tylko, więc wszystkiego wierzyć nie trzeba. Rzecz pewna, że towarzyskość naszych obyczajów na wielkie niebezpieczeństwo naraża języki nasze, bo po prawdzie powiedziawszy, gawędka jest nam całą rozrywką w chwilach wolnych od zatrudnień. Szlachcic zajmuje się gospodarką, bo taki Pan Bóg przykazał, aby o dzieciach pamiętać, by nie chodziły bez obuwia. Ale jak się namozoli, natupta, nadrepce — czemże się rozerwać? Czytać? Nie każdemu mieć biblioteki, a chociaż i znajdzie się jaka książka, czytać, to i rozrywka i trud razem; a człowiek czasem wprost czystej rozrywki potrzebuje. Ogród? To pańska rzecz, nie szlachcicowi w tem się kochać. Cóż tedy robić?
Byłem razu jednego na Szlązku, kiedy to mnie wzięła ochota popróbować, czy się nie uda zarobić na wołach. Jakoż po prawdzie powiedziawszy, nie straciło się, bo tak i koszt podróży się wrócił, i coś się wywiozło dla oporządzenia domku, i żonie w gościńcu się dostało kilka niemieckich fraszek, i z siakim takim procentem grosz tam wrócił; ale to nie warto podjętych za tem mozołów. A człowiek rad, że wyszedł na swojem, i trochę świata obaczył. Poprzestał na tem i drugi raz nie chwytał się tak niespokojnego chleba.
Otóż w Namysłowie na kiermaszu poznałem się z jednym tamecznych stron możnym obywatelem, który mnie widząc w kontuszu, sam szukał ze mną znajomości, a to z powodu, iż prozapię swoją z Polski prowadząc, rad był się dowiedzieć o imiennikach w niej pozostałych. Na moje i jego szczęście mogłem mu dać objaśnienie, jakiego żądał. Bo on wyprowadzał się z domu Putkamerów, a dom ten w Nowogrodzkiem osiadły był mi dobrze znajomy, kiedy to jeszcze kratek pilnowałem; a miałem z nim nawet i swojactwo przez moją żonę. To wszystko opowiedziałem. Mówił trochę po polsku, zwyczajnie jak Szlązak, ale po łacinie jak się należy. Ucieszył się, iż jego krwi dobrze na Litwie się powodziło, i zaprosił mnie do swojego zamku pod samym Namysłowem. Ja mu służyłem, raz, że sama grzeczność nie pozwalała odmówić, a powtóre, byłem rad odpocząć, tem więcej, że koniaki mi się pochorowały. Lubo jego gościnność nie była zupełnie taka, jak u nas, co to gospodarz ledwo sam siebie nie usmaży, aby gościowi dogodzić; nie mogę się jednak skarżyć, iżby wedle jego obyczajów na pół zniemczałych, bo taki podobno już był zlutrzał, nie był dla mnie wylanym.
Oprowadzał on mnie po swojem gospodarstwie i znał się na niem, bo wedle ich zwyczaju to był dobry gospodarz. Podobało mi się, że dawna polska natura ich nie opuszcza. Pilnuje roli, nie tak jak zupełni Niemcy, co ziemię swoją w dzierżawę puszczają, a sami w kamienicach siedzą, rynku pilnując, jak zwyczajnie Niemcy. I tak więcej tygodnia u niego bawiłem. Jeszcze to widząc mnie porządnie ubranego, z pasem litym, a szczycąc się, iż z polskiej krwi pochodzi, wymówił się, z wielką jednak delikatnością, że mój ubiór bardzo mu się podobał, i że bardzo byłby szczęśliwy, mieć całkowity strój polski na pamiątkę swojej procedencyi. Mnie ruszyła ambicya, żem nie tandetnik, abym odzieniem handlował; prosiłem go, aby raczył odemnie przyjąć ofiarę z mojego ubioru, gdyż do domu wracając, nowych; znajomości robić nie myślę, a tylko o takie dwory kołem zaczepić, w których mi będą radzi, choćbym i w kapocie się stawił. Jakoż nazajutrz z rana, przepraszając iż mu atencyę moją oddaję w kapocie, wręczyłem mu, co tylko dnia poprzedzającego miałem na sobie. I chociaż pas słucki do tysiąca złotych mnie kosztował, rad byłem go przekonać, że kiedy potrzeba, my się nie rachujemy, i że jego chleba nie darmo jadłem. A lubo z mojej strony to była ofiara, więc nie bez jakiejś przykrości; takem go widział uszczęśliwionym z mojego upominku, że ażem się ucieszył z myśli przysłużenia się jemu. Że był podobnej mnie tuszy, zaraz chciał się po polsku ubrać, do czego mu pomogłem i wyuczyłem jego sługę, jak pas ma jemu zawiązywać. Dość, że cały ten dzień chodził w mundurze województwa nowogrodzkiego, jakby nasz obywatel, chociaż u Niemców był baronem. Ale tego samego dnia oprowadzając mnie po swojem gospodarstwie, a zaszedłszy do obory, która jakby jaki pałac wyglądała, wybrał dwanaście najpiękniejszych krów i buhaja, prosił mnie, bym to przyjął na pamiątkę. Ja mu się wymawiał, że nie z pretensyi żadnego obdarowania odstąpiłem mu moją starzyznę; ale on mnie tłumaczył, że jako od koligata jego krwi nie wahał się przyjąć odemnie, co mu tyle jest szacownem, że więc sama słuszność każe mi uprzejmie przyjąć, co mi z dobrego serca ofiaruje. Jakoż przekonał mnie, iż nie było na swojem miejscu upokarzać go, okazując się zbyt twardym. Czule podziękowawszy, z moimi ludźmi odesłałem bydełko mojej Magdusi, która i kochała się w bydle i na niem się znała. A sam jeszcze kilka dni zostałem, póki konował przy zamku mieszkający zupełnie nie wyleczył mi konie.
Otóż więcej tygodnia bawiąc w zamku okazałym, u tak możnego obywatela, oprócz domowników żywego ducha nie widziałem, chociaż sąsiadów miał mnóstwo, bo tam magnat chyba ma tyle ziemi, ile u nas zamożny szlachcic. To mnie mocno zdziwiło. Jak można, pomyśliłem sobie, takowe życie prowadzić, wszystko mieć do przyjęcia ludzi, a nie żyć z nimi. U nas by obywatel zwędził się z nudy, a on się nie nudził. Miał on wielką bibliotekę, ledwo nie tak obszerną, jak JW. podkanclerzego Chreptowicza w Szczorsach, a prócz tego zbiory różnego gatunku. To jakieś kwiatki zasuszone w papierach, to robaczki szpileczkami przekłute, to muszle rozmaitego kształtu, to kruszce wszystkie, jakie tylko są na świecie, a których nazwiska tak recytuje, jakby litanię do Najświętszej Panny, że ani się zatnie, choć tego mnóstwo; bo on to wszystko mnie pokazywał i tłumaczył. Więc kiedy się napracuje w polu, że już mu rozrywki potrzeba, to swoje drobiazgi przeziera, przeczyszcza, przekłada, i tak mu czas schodzi. A jak mnie mówił, każdy prawie u nich możny obywatel ma podobne rupiecie i niemi się bawi, że mu gawędy nie potrzeba, aby czas schodził. My szlachta podobnych rupieci u siebie nie mamy, ni się znamy na nich, a cała nasza zabawa z ludźmi obcować. Kiedy który z nas dorobi się, że aż przyjdzie do własnej wiosczyny, jako zwykle, w niej dworu nie zastaje, zaraz go stawi nad folwarkiem, ale tak, żeby z okna na gościniec mógł patrzeć, by wyglądać, czy kto nie łaskaw nawiedzić; to kiedy spostrzega, że z daleka kurz się podnosi, ledwo serce nie wyskoczy z radości, że może ktoś o nim nie zapomniał. A kiedy nadzieja nie zawiedzie, to dopiero szczęście! Przyjmuje się łaskawcę, oprowadza się go wszędzie, pokazuje się mu stajnie, popisuje się przed nim swoją pracą, wypije się z nim, a nagawędzi się, że ledwo się nie rozbeczy przy pożegnaniu. Kiedy dusza się wylewa, trudno żeby czasem co i nie wymówiło się, bo serce do ust gwałtem się przedziera. Ale było na to lekarstwo, aby jaka ważna rzecz się nie wypsnęła. Za dawnych czasów, kiedy się któremu z nas co powierzało ex publicis, wymagano zaraz przysięgi na dochowanie tajemnicy. A jak kto się związał przysięgą, to choć mu język zaświerzbi, zaraz mu staje przed oczyma straszny sąd boży; a gdy człowiek zastanowi się, jak tam i piecze i kole, tak mu zaraz język świerzbić przestaje. Kiedy się w Częstechowie ukartowało, aby króla Poniatowskiego porwać z Warszawy, co potem pan pułkownik Łukawski gardłem przypłacił, więcej trzechset nas było w zmowie; ale żeśmy przysięgli sobie wzajemne milczenie, tak się ono dochowało, że aż dotąd nawet całkowity ten wypadek tajemnicą jest pokryty. Panom Łukawskiemu i Strawińskiemu życie obiecano, jeżeliby wydali, kto ich namawiał i do tego namawiał; woleli być straconymi, niż kogokolwiek pociągnąć, bo przysięga nie fraszka. Wszystko to dawno minęło; już i to wszystko, dlaczego się robiło, przeżyliśmy, a przecie pomimo tylu, którzy w to chodzili, nic się dotąd nie objaśniło, bo co piszą o tem ludzie, to tylko same są domysły. Teraz ostatnim będąc z żyjących, co do tego należałem, napiszę skąd wyszła pierwsza myśl tego; a może kiedyś i cały wypadek opiszę, raz, że nie mam się czego wstydzić, bo przez to nie ominąłem się z obowiązkami obywatela; powtóre, radbym oczyścić pana Kazimierza Puławskiego, starostę wareckiego, z najmniejszego podejrzenia, krzywdę tak znakomitemu mężowi przynoszącego.
Po naszej porażce pod Oborną, gdzie pan Szyc odbił pana Puławskiego, już w rękach dońców będącego, tułaliśmy się w niepołomickiej puszczy jakby jacy rozbójnicy. Było nas trochę więcej od tysiąca niedobitków, ale sama rdzeń Konfederacyi barskiej. Zaszliśmy aż w głąb puszczy i tam oszańcowawszy się zasiekami, założyliśmy nasz obóz. Porozpalaliśmy ogniska, tak, że szpilki można było zbierać po ziemi, chociaż noc była ciemna, Ale że już to było w późnej jesieni, deszcz, wilgoć; ogień więc ten ledwo nas dosuszył, a tak byliśmy znużeni, że duch tylko nas pokrzepiał, a członki ledwo się ruszały. Nam nie żal było cierpieć, ale mój Boże! serce się krajało, widząc naszych panów do zbytków i miękkości nawykłych, leżących na błocie.
Ksiądz Marek siedział na kłodzie i modlił się z brewiarza przy świetle ogniska; a na drugiej kłodzie siedział pan Kazimierz Puławski zamyślony i drążkiem dłubał w ognisku, jakby się tem bawił, a jego myśli o sto mil były od niego. Obok księdza Marka na tej samej kłodzie leżał na wpół, na łokciu oparty, JW. Rzewuski, chorąży wielki litewski, jeden z regimentarzów jeneralnych naszej barskiej Konfederacyi, i stękał, bo rana, co ją był dostał w nogę przy zdobyciu Krakowa, dokąd nas prowadził, a która nigdy zupełnie się nie zagoiła, odnowiła mu się była i wielkie mu czuć dawała boleści, rozdrażniona takiemi niewygodami. Każdy z nas rad był mu swojego zdrowia ustąpić, bo to był wódz dobry, żołnierz śmiały, a do tego pan z rzadkiem sercem, z wielkim dowcipem i skromnością. A przy nich i inni siedzieli i zabierali się do spoczynku. Ksiądz Marek, widząc JW. chorążego cierpiącego, obwinął mu nogę w swoją opończę, a sam w habicie tylko siedział. Ale to jemu bolu nie zmniejszyło, stękał coraz mocniej, a nakoniec się odezwał:
— Oj boli! Kto w Boga wierzy, dobij! bo więcej nie wytrzymam. Księże Marku! jam patrzał na twoje cuda: zrób żeby mnie noga nie bolała; większą u Boga mieć będziesz zasługę, niż za swój brewiarz.
— Poradzić ci nie mogę, panie regimentarzu; wola Pana Boga, byś cierpiał.
— Otoś mnie pocieszył, księże Marku. A co ja Panu Bogu winien, by się nademną nędznym pastwił?
— Nie bluźń, mości chorąży, ani wchodź w boskie rozporządzenia, ale ufaj, że one zawsze są sprawiedliwemi. Oj! gdybyście mogli pojąć, jaka jest potęga w cierpieniach, nie tak bylibyście niecierpliwi. Kiedy bydlę się męczy, mnie żal, bo nienagrodzonej doświadcza krzywdy; ale człowiekowi kiedy Pan Bóg cierpienie posyła, daje mu wielki skarb, byle z niego korzystał. Uderz się w piersi, panie regimentarzu, a wyznaj, że chociażeś godny ze wszech miar, nie bez tego, byś nie miał coś do przemazania w rachunku twoim z Panem Bogiem. Teraz cierpisz na ciele, a może kiedyś za nadto mu dogadzałeś; twój spowiednik lepiej wie, a coś tylko nabroił, dyabeł natychmiast na swojej karcie zapisał; a jak cierpisz, to mu mażesz robotę, że przy śmierci karta będzie biała i już nigdy cierpieć nie będziesz. Chorąży dobrodzieju! gdybyśmy tu tylko mieli żyć z sobą, na pazury brałbym, by szanownemu regimentarzowi ulżyć bole; ale że tuszę, iż zawsze będziem z sobą mieszkać tam, gdzie szczęście niczem się nie przerywa, mniej się o jego zdrowie frasuję, bo nie długo będziesz mnie przypominać, jak dobrze wyszedłeś na tem, że póki byłeś na ziemi, pocierpiałeś trochę.
— Oj trochę! Nie daj ci Boże takiego trochę, co go doświadczam, a czego, chwała niech będzie Najwyższemu! nigdy doświadczać nie będziesz, bo ciebie księże ni kula, ani spisa nie chwyta. Sam nieraz widziałem, jakeś lazł, gdzie każdemu innemu aż nadto było łatwo po kościach dostać; a tam byłeś bezpieczny jak na ambonie. Ja wiem że za grzechy pokutować trzeba, ale czyż koniecznie tak, żeby szynami żelaza rozpalonego od golenia do pięty przypieczono? Bo takiego rodzaju mój ból. Niechno mnie się noga wygoi, a ja dobrowolną przyjmę pokutę, jakby jaki zakonnik. Modlitwy, posty, dyscypliny nawet, wszystkiemu się chętnie poddam.
— Tak, tak, każda pokuta się przyjmie, oprócz tej, którą Pan Bóg sam posyła. Wiesz, panie chorąży dobrodzieju, że nie pomyśliwszy, odezwałeś się, bo jak sam wybierzesz pokutę, chociaż najtwardszą, to jeszcze zadanie: przyjmie ją li Bóg lub nie przyjmie? A ta, którą on sam posyła, bez najmniejszej wątpliwości jest dlań miłą. Ale dotąd mówiłem z tobą, Jw. chorąży, jako chrześcijaninem i człowiekiem; teraz dozwól, niech się odezwę do regimentarza jeneralnego naszej Konfederacyi. Kochasz ziomków, służysz im z takiem poświęceniem, a cierpieć dla nich nie chcesz?
— A już to za nadto, księże Marku! Od ciebie pierwszego taki zarzut słyszę, a nikomu innemu tegobym nie dał sobie powiedzieć. Ja za swoich cierpieć nie chcę? — Ja! A któż dla nich odemnie jest większym męczennikiem? A gdybym ich chciał odstąpić, czyżbym nie żył w dostatkach spokojny? Ojciec i brat jęczą w niewoli, od pięciu lat żony nie widzę, dzieci rozprószone po całym świecie, majątek złupiony. A całe moje życie jakież było, odkąd ze szkół wyszedłem? Nastąpiła Konfederacya nieświezka, ja się biję; ona rozwiązana, a ja na banicyę wskazany, tułam się po dżumach, po Turecczyźnie; wracam do ojczyzny i obce więzienie w niej znachodzę. Konfederacya radomska mnie uwalnia, a tu mi ojca w kajdanach wleką. Konfederacya barska się zawiązuje, a ja byłem z pierwszych, co się na nią podpisali, i jak widzisz, szósty rok się biję i rany dostaję. Ty księże, co wszystko wiesz, wiesz i to, ile krwi i łez dla ojczyzny lałem: czterdziestu lat nie mam, a biedą i zgryzotami tak zgrzybiałem, że na starca wyglądam. A Bóg świadek, że moje wytrwanie nie z żadnych płonnych nadziei pochodzi, bo znam dobrze, że z tego nic nie będzie; ale co się robi, robi się, aby ojczyźnie z długu się wywiązać. Nie żal by cierpieć i nadal, choćby za grzechy, których tak wiele jest; ale pozwól na ból popłakać, bo jużcim nie z żelaza; a drugi raz mi nie mów, że w świętej sprawie cierpieć nie chcę, boć to zarzut boleśniejszy, niż wszystkie moje cierpienia.
— Odpuść dla miłości Chrystusa Pana, panie regimentarzu dobrodzieju, żem cię obraził mimowolnie; ale ile mnie to pociechy przynosi, żeś się tak obruszył na samo wspomnienie, że nie chcesz dla ojczyzny cierpieć. Tak dzielni mężowie dla potomków swoich wyrobią pomyślne czasy, chociaż ani sami, ani ich dzieci, ani ich wnuki nawet z nich cieszyć się nie będą. Ale co za dziwne to pokolenie, dla którego pracujem! To będą olbrzymy. Gdybym nie wiedzieć jak wam tłumaczył, nie zrozumiecie, do jakich dzieł Pan Bóg ich przeznacza, i dlaczego wszystko jest tak związane, że ojczyzna musi skonać i po drugi raz się odrodzić, ażeby oni swojego powołania dopełnić mogli. Oni będą więksi od was, a przecie wy będziecie wzorem dla nich, a wasza pamięć będzie uwieńczona, bo Pan Bóg wzbudzi wieszczów, którzy wygrzebają was z zapomnienia i wystawią was jakimiście byli w istocie. Na tych wieszczach nie poznają się zrazu, a oni będą zwiastunami rozwiązania długo brzemiennego czasu. Ale wielcy wasi potomkowie będą ich czytać z uniesieniem. Panie regimentarzu! nie wątp o mojem przywiązaniu; źrenicy oka mojego tyle nie miłuję, ile ciebie. W mojej rubryceli wyczytasz imię Stanisława Ferdynanda, bo zawsze za ciebie się modlę, jako za wielu współczesnych, za których powodzenie częste Bogu czynię ofiary. A obok tych imion znajdziesz niemniej innych, co już swoje odbyli, a dla których wiecznego odpoczynku błagam. Są tam przytem imiona tych, którzy się jeszcze nie urodzili, a dopiero za lat kilkadziesiąt się pokażą, ale których mnie Pan Bóg objawił, żem ich widział jak na mojej dłoni. Co to będą za nadzwyczajni ludzie! A ja zawczasu za nich się modlę, bo im człowiek większy, tem więcej modlitw potrzebuje. Przyznaj, panie chorąży, że jakem myśl twoją podniósł do przyszłych czasów, których pomyślność w ciemnym tylko sposobie odkryłem, już ci ból stał się znośniejszym, a przecie — —
Tu wpadł ksiądz Marek w zachwycenie i dwa strumienie łez zaczęły się mu sączyć po jagodach. A my milcząc patrzali tylko na niego, bo coś było w nim takiego, że nie można wątpić, iż on święty człowiek z Panem Bogiem rozmawiał. Kiedy mówił, my zapominali o dolegliwościach naszych, a nie tylko my, cokolwiek okrzesani, ale i prostaczkowie nawet, co podzielali nasze trudy, leżąc na przemoczonej ziemi, głowy podnosili, by go słuchać, i mówiłby do białego dnia, a żaden nie zasnąłby. Skrzepłe dopiero członki rzeźwiły się jakąś siłą niewiadomą; radziśmy byli odnawiać boje, by odwetować przegrane, albo twardsze jeszcze pociski znosić dla szczęścia tych prawnuków, o których ksiądz Marek wspominał, a których nie znając miłowaliśmy; bo to będą nasi mściciele, krew z krwi i kość z kości naszych. Ten sam duch, to samo uczucie i ich będzie ożywiało. Jako obywatel nie samoistnem życiem, ale wspólnem wszystkim obywatelom, tym nawet, co się jeszcze nie urodzili, oddycham. Tego wspólnego życia umierając, żaden z nas nie traci, rozszerzywszy je w sobie ofiarami, pracą, krwi przelewem, cierpieniami, choćby tylko ciągłem o ojczyźnie myśleniem, złoży go do coraz zwiększającej się skarbnicy. A niektórzy z nas haniebnie odstępują; im ściślej się kojarzą z zabójcami, im zupełniej zaprzedają się, tem więcej wyrabiajmy w sobie to czucie, które nam Pan Bóg powierzył, byśmy je wypiastowali, a z którego trzeba mu będzie złożyć rachunek.
śpiewali pancerni,
odpowiadali husarze. A wodzowie siedzący na kłodach na nowo rozmawiali z sobą przy ognisku. Blizko regimentarzów wielu siedziało lub leżało na ziemi, radzi się im przysłuchiwać. Byli tam nasi Litwini: pan Józef Kiersnowski, pan Julian Staniewicz i pan Korsak, porucznik Potyhorców, starzec w boju nieustraszony, a który mnie kochał jakby rodzonego syna; był pan Szyc, jeden z najlepszych kawalerzystów nawet między nami, i pan Dzierżanowski, smutny, obwinięty w burkę, siedział nieruchawy, bo pod Oborną prawie cały jego pułk został zniszczony; i pan Cyryak Potocki, co go tytułowano starostą, żydaczewskim, lubo w rok nie spełna po wstąpieniu króla Poniatowskiego odsądzili go od niego z powodu, iż on miał sobie to starostwo odstąpione darem od Brühla, cześnika koronnego, a że sejm koronacyjny nie przyznał panu Brühlowi szlachectwa, więc i posiadanie starostwa i jego ustępstwo za nieprawe uważano. To do ostatniego stopnia rozdrażniło naprzeciw króla pana Cyryaka, który oprócz tego dawne z nim miał zatargi. Jeszcze to się zaczęło, kiedy za króla Sasa pan Stolnik Poniatowski, będąc posłem mazowieckim, zerwał sejm dla uciśnienia pana Brühla, na którego dworze był pan Cyryak, a że do wielkiego przywiązania do swego pana łączył dziką odwagę, wyzwał był na pojedynek pana stolnika, a jego nie doczekawszy, plac ostrzelał. Otóż ten pan Cyryak, który był konsyliarzem Konfederacyi, lubo więcej w boju, niż w radzie popisywał się, broń swoją czyścił, siedząc na ziemi przy kłodzie, na której siedział pan chorąży Rzewuski. I innych kilku było w tem gronie, między których wcisnąłem się, by się przysłuchać, co starsi mówią. Jakoż ani słówka nie straciłem i tak to zachowałem w pamięci, że teraz z niej na starość wszystko jak z kłębka wysnuwam.
— Patrz, panie Kazimierzu — odezwał się do pana Puławskiogo pan Rzewuski, chorąży wielki litewski, nieco uspokojony, ale jednak cierpiący — co to my znosić musimy z łaski tego czartowskiego pomazańca, który swojego dziada pokazać już nie potrafi, a któremu się uroiło, nad nami starożytną szlachtą panować. My tu leżym, tu, gdzieby myśliwy poczciwego psa nie położył; a ten pieczeniarski syn wylęga się gdzieś na puchach podobnych jemu panów jego rady, co mu za chleb rzeczypospolitej swoje własne żony zadzierżawiają. A nic łatwiejszego jak tego babiarza na nasze gody zaprosić.
— Dyabła tam, panie Stanisławie! On słyszę w Warszawie tak osaczony, jak obraz cudowny w czasie odpustu.
Nie wierz waćpan temu, panie Kazimierzu! Ja wszystko własnemi oczyma namacał; nie jest to lis tak ostrożny, aby go od jadźwiny nie oderżnąć. Wszak nie najdawniej byłem w Warszawie.
— Ale, ale! Dobrze że o tem wspominasz mi, panie regimentarzu, bo bijąc się ciągle, nie miałeś czasu o tej twojej podróży mówić. Teraz ku temu pora: opowiedz, panie regimentarzu, jakeś ją odbył i jak tam było?
— Wszak wiesz, panie Kazimierzu, że najstarszy mój syn w konwikcie u Jezuitów. Otóż stojąc pod Kozienicami, nimeś przybył nad nami objąć dowództwo, byliśmy w zupełnej nieczynności. Ja się bić chciałem i oto się spierałem z panem Zarembą; ale ten mnie pokazał wyraźny rozkaz od jeneralności, pokąd jenerał Demulier nie przybędzie. Jego nie doczekaliśmy się, a tylko czasu nakwasili. Razu więc jednego przyśniło się mi, że mój chłopiec obłożnie zachorował: takem się nafrasował, że bądź co bądź, postanowiłem sobie go nawiedzić. Przebrałem się w starą opończę jako szlachcic z zagrody, o służbę starający się, i puściłem się samopas piechotą do Grojca. Tam zaszedłem na przedmieście do czynszowego szlachcica, prosząc go, by dla miłości Pana Boga na noc mnie przyjął. Gospodarz gościnny, chociaż ubogi, był mnie rad, i lubo nieznajomego, gorzałeczką poczęstował, prażuchami z słoniną nakarmił i pozwolił mi przespać się w swojej izbie na słomie. A jakkolwiek bądź, sześć mil gościńca piętami nabiwszy w jednym dniu, uczułem że jego przyjęcie było mi lepsze nad wszystkie biesiady nieświezkie. Ale nim spać się pokładliśmy, bawiliśmy się jeszcze gorzałeczką i gawędką, bo szlachcic, co i po klasztorach kiedyś sługiwał i lat kilka furmanką się bawił, miał o czem mówić. Wymówił się jakoś, że skoro świtać zacznie, on z żoną i podkarmionemi gęsiami na fornalce parokonnej puści się do Warszawy. A ja mu przerywając:
— Ach, tatku! ach dobrodzieju! zabierz mnie z sobą, azaliż przy wpana szczęściu służby tam nie znajdę dla siebie.
— Panie — bracie — odpowiedział szlachcic — to nie lada sprawa: moje haety mizerne, a jak na furę trzy kojce pełne nałożę, a do tego moją babę, co ją, jak widzisz mospanie, porządnymi połciami Bóg opatrzył; to ja całą drogę piechotą iść muszę, bo i bezemnie tego nadto, że aż konie noga za nogą wleką towar. A gdzie waści umieszczę? Jabym rad dogodzić, ale jest nad czem głowę sobie podrapać, jakby to zrobić, żeby i wilk syty i koza była cała.
Poczciwą miał twarz stary, że można było mu się powierzyć i miałem pokusę dobyć z zanadrza parę złotych brzęczączek, aby żydka z końmi najął dla mnie aż popod Warszawę. Ale wstrzymałem się, bo taki dyabeł nie śpi, a coś imość przebąkiwała, że król przez Grojec przejeżdżał, że jej chłopca głaskał, że bardzo król piękny i że nie pojmuje, czego od niego chcą konfederaci. Wszak wiesz, panie Kazimierzu, że wszystkie baby za niego duszęby oddały. Żeby cię pomsta wzięła, przebrzydła czarownico! pomyśliłem sobie, tu trzeba być ostrożnym, bo chociaż gospodarz lepiej o nas trzymał, jakoż był nawet ofuknął żonę, mówiąc:
— Co waspani znasz, to nie gęsi karmić; żeby to było nic potem, toby do tego nie należał pan Załuski, starosta grójecki, z którego łaski grzędy kopiem.
Ale pomimo tego widać było, że go imość osiadła, więc nie chciałem wpaść w podejrzenie, po pańsku występując; bezpieczniej było chudopacholstwa się trzymać.
— Panie ojcze! — odezwałem się — jeżeli waćpana łaska, łatwa rada: imość z kojcami na fornalce, a ja z waćpanem piechotą przy koniach.
— Toćby to było nie źle, ale moją imość znają u rogatek, bo co dwie niedziele popod niemi przewozi drób, albo ze mną albo z sąsiadem. Ale jak dwóch obaczą przy koniach, co nigdy nie bywało, żeby nie wpaść w podejrzenie, bo teraz czas niespokojny: a jak zatrzymają, żeby opytać skąd, dokąd i po co? Bo to wszystko teraz bywa. Żeby to waszeć miał i o czem czas tracić, toby parę dni tłumaczyć się o swoim chlebie, nie byłoby wielkie święto, bo na waszeci czapka nie gore. Ale jak uważam, panie bracie, nie wiele musisz mieć grosiwa przy duszy, niech cię to nie obraża, bo z tem się nie taisz, że szukasz kawałka chleba przy opończy nie najnowszej. A i my nie wiele od waszeci bogatsi, nie swojem, ale kupnem ziarnem drób karmimy, bo całe nasze gospodarstwo ogród, a cały majątek dwa podjezdki. Zestarzeliśmy się z żoną, krwawo pracując, a nie możemy przyjść do cynowego naczynia, jak to po szlachcie bywa, ale na glinie z drewnianych łyżek jemy jak chłopi. Co mamy się taić! wszak to widzisz, czy się co zarobi, czy straci, nie pytają, a co roku i czynsz trzeba zapłacić i dyrektorowi, co chłopców uczy, żeby kiedyś na ludzi wyszli, a Bóg świadek że szczerze chcę waszeci się przysłużyć.
Potem naradził się ze swoją żoną w alkierzyku, a jak się pokazało, że kobieta choć za Poniatowskim obstawała, niezgorsze miała serce, bo prędko konferencyę skończywszy, wrócił gospodarz do izby i powiedział mi:
— Ciesz się, panie bracie, będziesz w Warszawie jutro; ja choćbym tam rad być, trzeba mi w chałupie zostać. Więc skoro świt, moja żona z kojcami na fornalce, a waść z batogiem przy koniach piechotą; tylko ich nie zacinaj, bo żona takiego wrzasku narobi, że podróży się odrzekniesz, a na wozie nie siadaj jakby jaki piecuch. A jeśli ci Pan Bóg dopisze, że się w jakim dworze umieścisz, a dobrze, nie zapominaj o Małużyńskim, herbu Lis, co ci do tego dopomógł. Ręka rękę myje, jak ludzie powiadają. Bo to u nas tak z dawien dawna. Waćpan dziś się mnie kłaniasz, choć niema komu, a ja za rok waćpanu. A jak się kiedyś wzmożesz, bo wszystko u nas bywa, a mnie już nie stanie, pomagaj moim synom. A teraz żonkę ci powierzam, byś mi ją szczęśliwie do Warszawy przywiózł.
I tak, mój panie Kazimierzu, pan chorąży wielki litewski, regimentarz Konfederacyi barskiej, orła białego kawaler, — pani Małużyńskiej służył za furmana. Ale równy równemu bez hańby służyć może, a choć uboga ona była, jednak tak zacnie urodzona, jak my obydwaj. Przy pomocy Pana Boga trafiliśmy gdzie nam trzeba było. Przy rogatkach ani nas pytano, co za jeden, bo celnicy dobrze się znali z imością. A ja ją odwiózłszy do Żelaznej bramy wedle jej woli, tam ją zostawiłem, obiecując jej starać się o kupca. A sam poszedłem do Kapucynów, moich znajomych i dla mnie wylanych; raz, że ich klasztor w Olesku, naszej fundacyi, powtóre, że jak wiadomo, wszystkie u nas klasztory za dobrą sprawą. Ale przez drogę myślałem sobie:
— Oj gdyby mnie poznał jaki bryś z Poniatowskiego psiarni, nie wiem czyja dola byłaby lepsza; czy moja, czy tych gęsi, com ich przywiózł do miasta.
Tak więc obwitawszy się z naszymi poczciwymi brodaczami, poszedłem do Żelaznej bramy z kanafarzem, który mnie odrazu poznał, bo bywał w Podhorcach u mojego ojca na kweście, i pani Małużyńskiej przyprowadziłem kupca wedle mojej obietnicy. Brat kanafarz zaprowadził ją z gęsiami do blichu, gdzie blicharz na ustroniu mieszkający ułatwiał wszystkie wydatki klasztorne. A on, co tylko zaceniła, bez targu zapłacił, bo ja to już był ukartował. Potem ją pożegnałem, prosząc by się mężowi kłaniała, a dziękując jej za łaskawe przywiezienie. Przez dzień u gwardyana siedziałem, a wieczorem poszedłem do Jezuitów, których nie miałem powodu się obawiać, bo oni nie ustępują Kapucynom w miłości ojczyzny. Jakoż lubo większa ich część wiedziała, kim jestem, i nawet wielu z uczniów, byłem bezpieczny jak w obozie, bo u nas najzacniejsze uczucia w zakonach i w młodzieży. Ucałowałem mojego Adasia; przebyłci on wprawdzie febrę, ale już był zdrów, znacznie podrósł. Co to za piękny chłopczyk, panie Kazimierzu, a jak się uczy! Będzie kiedyś z niego pociecha dla rzeczypospolitej. To ja pięć dni przebyłem między Kapucynami i Jezuitami i po mieście się szastałem, a jakoś Pan Bóg dał, że kto mi był niepotrzebny, ten mnie nie poznał. Otóż późno nocą wracając do Kapucynów, gdzie był mój nocleg, codzień spotykałem Poniatowskigo w karecie, ale bez straży, że gdybym miał czem, byłbym mu w łeb wypalił, a niktby się i nie dowiedział, kto mu się przysłużył. I przyznam ci się, panie Kazimierzu i wam kolegom, że tak tego człowieka nienawidzę, że ile razy go spotkałem, jakby jaka pokusa do mnie przystępowała, i żałowałem iżem się nie opatrzył pistoletem pod opończą. Może gdyby jego nie stało, pokój byłby w rzeczypospolitej.
— Czemuś się o to nie postarał? — zawołał pan Cyrjak Potocki, starosta żydaczewski, który to z królem miał osobiste zajścia.
— Deus avertat! — wykrzyknął pan Puławski — a tobyśmy dopiero wskórali. To się też z uniesieniem tylko mówi: My przecie szlachta, a nie zbójcy, a co się nie godzi, to się nie godzi.
Tu zacięta wszczęła się sprzeczka: jedni byli za Cyrjakiem, inni przeciwko niemu. Cyrjak chciał przedrzeć się do Warszawy i tam dokonać tego, czego pan chorąży wielki litewski dokonać nie chciał. Zapędy te uśmierzał wymową swoją i perswazyą ksiądz Marek, aż nareszcie do nieukróconego niczem Cyrjaka ozwał się pan Puławski temi słowy:
— Panie Cyrjaku! My starzy z sobą przyjaciele, kłócić się nie będziemy, a tylko o ufność proszę. Co trzeba, swego czasu się zrobi; zamiast zbrodniczego odjęcia życia królowi, lepiej go żywcem w nasze ręce dostać i potem nim kierować według naszej woli. A ja wam daję słowo, że jak tylko dojdziemy do Częstochowy, do tego się weźniemy.
Uspokoiły się na te słowa rozburzone umysły, a wtem świtać zaczęło.
— Dosyć tych sporów i gawędki — ozwał się pan chorąży wielki litewski — potem o tem, a teraz panowie bracia, gotujmy się do pochodu, bo już dzień, a Najświętsza Panna Częstochowska na nas czeka. —
I kazał trębaczom zatrąbić pieśń Bogarodzica, która zwykle towarzyszyła naszym poruszeniom. A na koń i po różnych przygodach dostaliśmy się do Częstochowy. Ale pan chorąży wielki litewski z ks. Markiem zaraz się odłączyli od nas po wyjściu naszem z niepołomickiej puszczy. Pan chorąży dostał się do Preszowa, gdzie była jeneralność, i widziałem go w Nieświeżu, kiedy już było po wszystkiem; ale księdza Marka już odtąd nie widziałem.
Owoż takim sposobem rzucona była pierwsza myśl porwania króla, która wyszła z ust JW. chorążego litewskiego, a która jeżeli skutku nie otrzymała, to dlatego, że pan Łukowski — daj mu Boże wieczne odpocznienie! — podrwił głową, jako się kiedy może o tem wspomni.