<<< Dane tekstu >>>
Autor Anatole France
Tytuł Pisma krytyczne
Podtytuł Kleopatra
Wydawca Polskie Towarzystwo Nakładowe
Data wyd. 1904
Miejsce wyd. Lwów
Tłumacz Ludwik Bruner
Źródło Skany na commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
KLEOPATRA.


Paweł Stapfer w dziele: »Szekspir a starożytność« oblicza, że Kleopatra była bohaterką dwóch tragedyj łacińskich, szesnastu francuskich, sześciu angielskich i przynajmniej czterech włoskich. Nie umiałbym wymienić nawet tych francuskich szesnastu, wystarczy gdy wspomnę: Kleopatrę w niewoli Jodelle’a (1552), Miłostki Marka Antoniusa i Kleopatry przez Belliard’a (1578), Kleopatrę Mikołaja Montrena (1594), Kleopatrę Benserade’a (1636), Marka Antoniusa przez La Thoriller’a (1677), Śmierć Kleopatry Chapelle’a (1680), Kleopatrę Marmontel’a (1750), Kleopatrę Aleksandra Soumet’a (1824) i Kleopatrę pani de Girardin (1847), nie mówiąc o mającej się ukazać »Kleopatrze« Wiktoryna Sardou i nie licząc Śmierci Pompejusa wielkiego Corneille’a, gdzie Corneille przedstawia nam Kleopatrę cnotliwą, pożądającą ręki Cezara, a przez wspaniałomyślność tylko biorącą w obronę wodza zwyciężonego pod Farsalą. Powiernica jej Chermiona wobec tak wzniosłego uczucia mówi: »Miłość widocznie nie ma nad Tobą potężnej władzy«. A Kleopatra odpowiada: »To przywilej mego szlachetnego królewskiego pochodzenia«. Trudno pojąć, jak Corneille mógł napisać coś równie śmiesznego; ale zastanowiwszy się widzimy, że to wynika z wzniosłości jego geniuszu. Nie będąc nawet głębokim, jak Szekspir, znawcą duszy ludzkiej, nasz stary poeta rozumiał jednak, że nigdy Kleopatra nic podobnego pomyśleć ani powiedzieć nie mogła, ale pragnął ją upiększyć, uczynić godną tragicznej sceny, przystosować do typu przekazanego przez Arystotelesa, a zwłaszcza chciał ją przedstawić według własnego gustu, a był to gust szlachetny. Szafował pięknemi zdaniami i uczuciami wzniosłemi, ale aż nadto widoczna, że poczciwiec czerpał je w swym kałamarzu. Dziś już trudno wystawić sobie stan umysłu, w jakim pisał swe tragedye, w przerwie między dwoma procesami, bo jako adwokat i Normandczyk pieniaczem był niemałym. Dla wielkich tego świata miał głębokie uszanowanie, a jego pojęcia o księżniczkach nie były zgodne z fizyologią. Odmienny był geniusz Szekspira: to też jego Kleopatra jest postacią żywą. Wiktoryn Sardou niezmiennie zachwyca się Corneille’m i bardzo słusznie, boć ostatecznie jest to wielki Corneille. Zachwyt ten raz jeszcze zaznacza on w liście otwartym, w którym broni się od zarzutu, jakoby nie uznawać miał wielkiego Willa, sądzi jednak, że miejsce, zajęte przez piewcę Hamleta na jednej z naszych ulic, należałoby się raczej autorowi »Polyeucte’a«. Oczywiście biust Corneille’a byłby w Paryżu na należnem miejscu, i kto czci sławy narodowe, z szacunkiem spoglądałby na to surowe i chmurne oblicze. Co do Szekspira, jest to poeta całej ludzkości, i miejsce jego jest wszędzie, gdzie są ludzie zdolni odczuć prawdę i piękno; jest on, jak Homer, ponad narodowością.
Sardou nie powinien narzekać, że spotyka się z nim na bulwarze Haussmann’a; może tylko żałować, że rzeźbiarz zrobił mu tak szpetne nogi.
Znam Wiktoryna Sardou i wiem, że ma on smak wytworny, a kształty wadliwe muszą obrażać jego poczucie piękna i przykro mu jest patrzeć na postać tak niezgrabną. Ja sam, ilekroć przechodzę przez ten wspaniały a monotonny bulwar, również cierpię nad tem i nieraz litowałem się nad krawcem, anglikiem, którego sklep jest tuż za posągiem; fachowa znajomość rzeczy dokładniej jeszcze ukazywać mu musi potworność, którą niezręczny rzeźbiarz obdarzył jego wielkiego ziomka.
Zaiste jest to Szekspir źle ubrany!
Listem swym Sardou chce jednak dowieść, że nigdy nie myślał lekceważyć Szekspira. Utrzymywano, jakoby Szekspirowi odmówić miał talentu; jest to fałsz stanowczy. Sardou nie mógł powiedzieć tego, byłby to nonsens, a kto kiedykolwiek rozmawiał z Sardou, wie dobrze, że on nigdy głupstw nie mówi. Jest to umysł bogaty i subtelny; mózg jego to prawdziwa biblioteka, muzeum sztuki; interesuje się on wszelkimi objawami życia, obyczajami, właściwościami czasu i miejsca. Nie znam jego »Kleopatry«, lecz jestem pewien, że jest to rzecz źródłowa, że w najdrobniejszych szczegółach wskrześnie przed nami przeszłość tajemnicza.
Dzieje Antoniusa i Kleopatry są same przez się niezrównane i tak wzruszają przepychem rozkoszy i tragizmem, że nawet artyzm Szekspira nic do nich dodać nie może. Trzeba o tem czytać w Plutarchu. Stary Plutarch opowiada znakomicie.
Kleopatra nie była zbyt piękna, nie była ani młodsza, ani piękniejsza od tej czystej Oktawii, której na śmierć i życie zabrała Antoniusa.

»Sama jej piękność — pisze Plutarch — nie była tak niezrównana, by nie można było znaleść piękniejszej od niej, ani tak uderzająca, by odrazu wzrok zachwyciła; ale rozmowa, obcowanie z nią było tak miłe, że nie podobna było nie uledz jej czarowi; piękność jej, połączona z dowcipem, z łagodnem i uprzejmem usposobieniem, dodawała uroku wszystkiemu, co mówiła, tak że niepodobna mu było się oprzeć. Rozkoszą już był sam dźwięk jej głosu, który był jak instrument muzyczny o kilku rejestrach; tak właśnie mówić umiała kilkoma językami: z Egipcyanami, Arabami, Hebrajczykami, Syryjczykami, Medami i Partami rozmawiała w ich języku bez tłómacza«.

Zwyczajem aleksandryjskim, była wytwornie wykształcona. Miłym dla niej darem Antoniusa była biblioteka Pergamska, złożona z 200.000 tomów; potworem była tylko w oczach napuszonych poetów, przyjaciół Augusta. Oni to utrzymywali, że oddawała się niewolnikom, choć nic podobnego nie było wiadomo; przypisywali jej licznych kochanków: Gnejusa Pompejusa, Cezara, Delliusa, Antoniusa i Heroda, pięknego króla Judei. Pewnym historycznie jest tylko jej stosunek z Cezarem i Antoniusem; o innych nic nie wiadomo, zwłaszcza romans z Herodem zdaje się być baśnią, puszczoną przez Józefa Flaviusa. Kleopatra była kobietą niebezpieczną i pod tym względem można podzielać o niej sąd starego profesora, o którym wspomina Heine. »Mój stary profesor« — pisze Heine — »nienawidził Kleopatry i gorliwie zwracał nam uwagę, że zgubiła ona Antoniusa, który oddawszy się jej, zburzył całą swą działalność polityczną, ściągnął na siebie troski domowe i popadł w nieszczęście«.
Jest to szczera prawda. Kleopatra zgubiła Antoniusa, przyczyniła się może i do zguby Cezara: złote są słowa starego profesora. Nie wystarcza to jednak, aby nazwać ją za Propertiusem królową-gamratką: »regina meretrix«. Rzymianie nienawidzili Egipcyanki, napędziła im bowiem strachu. Horacy i Propertius przyznają, że Rzym drżał w przeddzień bitwy pod Actium; to też śmierć Kleopatry była dla Wiecznego Miasta hasłem wesołych uroczystości. »Teraz pora radować się, zbyt długo nie można było myśleć o tem, gdy królowa gotowała zniszczenie i zgliszcza dla Kapitolu i Państwa. Naszemu Jowiszowi śmiała przeciwstawiać psią mordę swego Anubisa i zagłuszać chciała dźwięk trąb rzymskich zgrzytliwymi tonami egipskiej piszczałki. Na Kapitolu pomiędzy wizerunkami i trofeami Mariusa chciała rozbić swe namioty!« Zginął nareszcie nienawistny potwór, należało ucztować, tańczyć, nieść bogom ofiary!
I to przed kobietą, przed drobną kobietą drżał Senat i lud rzymski. Mówimy, że była drobna; — nie wiemy tego istotnie; kierujemy się tylko paru niepewnemi wskazówkami. By uniknąć zasadzek eunucha Pothinosa, kazała zanieść się do Cezara w worku z grubej tkaniny, malowanym w pstre pasy; takich worków używano w podróży do przechowywania materaców i kołder. Wyskoczywszy z worka, Kleopatra stanęła przed zachwyconym wzrokiem Rzymianina; w takiej okoliczności więcej wdzięku i czaru przypisać możemy kształtom drobnym i gibkim; posągowa postawa niezbyt się nadaje do takiej sytuacyi. W jednym ze swych anegdotycznych obrazów Gerôme odmalował tę scenę i kierując się tylko swem natchnieniem, przedstawił, o ile pamiętam, Kleopatrę drobną i zgrabną. Za taką właśnie jej postacią nie przemawiają jednak żadne dokumenty historyczne. Niema też autentycznego portretu Kleopatry; oblicze królowej zniknęło bez śladu z tej ziemi, na którą sprowadziło tyle nieszczęść i żałoby. Kleopatra jest wprawdzie kilkakrotnie z synem swym, Ptolomeusem Cezarionem, wyobrażona na płaskorzeźbach świątyni w Denderah; ale są to hieratyczne postacie sztuki tradycyjnej, których typ jest z góry określony i zgoła nie trzyma się natury. W bogini Hathor, w bogini Izys, sztywno stojącej z zaplecionymi włosami, z tuniką jakby przylepioną do ciała, jakże rozpoznać tę szaloną kochankę, z Antoniusem nocami biegającą po wertepach Rhakotidy przyglądać się bójkom majtków pijanych! Co zaś do pięknej rzeźby, spotykanej często po pracowniach, H. Houssaye ostrzega nas, by w niej nie szukać rysów pięknej córy Lagidów. »Ta płaskorzeźba — pisze Houssay — znaleziona, zdaje się w 1862 roku, nie miała żadnego napisu; jakiś egiptolog, może żartem, zaopatrzył ją inicyałami Kleopatry, i odtąd znajduje się w handlu jako autentyczny portret ostatniej królowej Egiptu.«
Ten żart przypomina mi też cokolwiek późniejszą pomyłkę; w 1866 pewien Włoch wystawił w pustem mieszkaniu przy ulicy Jacob zbiór starożytności rzymskich i egipskich; był też między niemi obrazek, dosyć miernie i bez stylu wykonany, wyobrażający kobietę z wężem u nagiego łona. Włoch zaklinał się na wszystkie świętości, że jest to autentyczny portret Kleopatry, ten sam, który niesiono przed tryumfalnym rydwanem Oktawiana; w zachwycie swym wyprawiał dzikie skoki przed obrazem, przyglądał mu się ponurym wzrokiem, przesyłał pocałunki, wykrzykiwał nieustannie: »ach, jakaż piękna, jakaż piękna!« Przyjechał z zamiarem sprzedaży tego malowidła w Paryżu, i rwał włosy z rozpaczy i oburzenia, gdy mu mówiono, że jest to nieudolna praca jakiegoś artysty amatora, akademika w Rzymie lub Wenecyi, obraz z początku bieżącego wieku. A jednak tak było napewno.
Istnieją także medale Kleopatry; numizmatycy znają około piętnastu typów różnorodnych: wszystkie są po większej części źle odbite i na wszystkich Kleopatra ma rysy ostre i pospolite, nos niepomiernie długi. Znanem jest głębokie zdanie Pascala: »Gdyby nos Kleopatry był krótszy, inną byłaby postać świata«. — My nie będziemy wierzyć medalom muzeum wiedeńskiego i brytyjskiego. Powiemy, że stało się tu coś takiego, jak na przestawieniu sztuk czarodziejskich, gdzie odrazu wszystkie nosy wydłużają się na wszystkich obrazkach; możemy śmiało kpić z numizmatyki, która tu kpi sobie z nas. Twarz, dla której Cezar zapomniał o władztwie nad światem, nie mogła być śmiesznym nosem oszpecona.
Fakt jest niezbity, że Cezar kochał Kleopatrę; boski Juliusz przekroczył już był pięćdziesiątkę, syt był sławy i rozkoszy, wyczerpał wszystkie silne wzruszenia i radości, które życie dać może, wytworna twarz jego przybrała już spokojną bladość marmuru. Zdawać by się mogło, że dla takiego człowieka pozostało już życie umysłowe; jednak wbrew temu, co o tem mówi Mommsen, Cezar kochał Egipcyankę do szaleństwa. Bo szaleństwem było sprowadzać ją do Rzymu, a większem jeszcze wznosić jej posąg, jako bóstwu, w świątyni Wenery. Wśród ogrodów Cezara, położonych na prawem wybrzeżu Tybru, Kleopatra zajmowała willę z synem swym i dworem; dyktator zamieszkiwał w jednym z gmachów publicznych na Drodze Świętej, ale często odwiedzał willę, do której schodzili się też i jego przyjaciele. Tam Marek Antonius po raz pierwszy ujrzał Kleopatrę. Przyjmowała także Attyteusa i Cycerona, pogodzonego z Cezarem. Cycero był wielkim amatorem ksiąg i zabytków; skarby te były rzadkością w Rzymie, lecz było ich dostatkiem w Aleksandryi, prosił więc Kleopatry o dostarczenie mu kilku rękopisów i waz kanopskich. Kleopatra przyrzekła, i poleciła tę sprawę zaufanemu dworzaninowi swemu Ammoniusowi. Mimo to księgi nigdy nie nadeszły, i Cycero zachował stąd urazę do królowej. Kleopatra w czasie pobytu swego w Rzymie przedstawia się w zupełnie innem świetle, niż ją zwykle widzimy. Skromna, spokojna, pozbywa się przepychu azyatyckiego i tylko pracom umysłowym się oddaje, długie godziny spędzając na rozmowie z Cyceronem. Te czarowne chwile w willi nad Tybrem przerwał sztylet Brutusa; po zgonie Cezara, Kleopatra pośpiesznie opuszcza Rzym, gdzie rozszalały krwawe walki bratobójcze, i wraca do Egiptu.
Tam to pocznie się najszaleńsza i najstraszniejsza z przygód miłosnych, romans Marka Antoniusa i Kleopatry. Sara Bernhardt przedstawiła nam Kleopatrę (a z jakim wdziękiem i z jakim czarem!) jako Egipcyankę, ale Kleopatra była Greczynką, Greczynką z urodzenia i z ducha. Wychowana w obyczajach i w sztuce greckiej, miała wdzięk, wymowę, wykwintne obejście i przemyślną śmiałość swej rasy; nigdy bogowie Egiptu nie zawładnęli jej duszą uśmiechniętą, nigdy nie żyła w półsennym majestacie wschodniej królowej. Greczynką też była przez swój gust wykwintny i przez dziwną giętkość charakteru.
W Rzymie zachowywała wszelką przystojność, i po jej śmierci nawet najzaciętsi wrogowie, przyjaciele Augusta, brutalnie po rzymsku szkalując jej pamięć, przyznać musieli, że w willi Cezara, w cieniu pinij i cyprysów, w ogrodzie nad Tybrem, postępowała bez zarzutu.
Była Greczynką, ale była zarazem i królową, to jest istotą wyjętą z praw miary i harmonii, z owego losu przeciętnego, upragnionego przez Greków, których poeci łacińscy i w tem mieli naśladować dosłownie i niewolniczo. Była nadto królową wschodnią, a więc istotą potworną. Okrutnie ukarała ją za to Nemezis bogów, ta Nemezis, którą Grecy stawiają wyżej od samego Zeusa, bo jest ona poczuciem rzeczywistości i możliwości, uznaniem tego, co jest koniecznością istnienia. Stworzona do tajnych sztuk żądzy i miłości, kochanka i królowa, naturalna a zarazem potworna, Kleopatra — to Chloe grecka, której los nie uczynił pasterką. By od ruchów pięknego ciała, od tchnienia ust ślicznych zależeć miały losy świata, to nie jest w stylu greckim, i na to Nemezis bogów nigdy się nie godzi. Śmierć ostatniej córy Lagidów odkupiła zbrodnię Aleksandra Macedońskiego, tego Greka półbarbarzyńskiego, który w pijanych zwycięstwach wwiódł ducha helleńskiego do zmysłowego i okrutnego Wschodu. Kleopatra miała pewne poczucie miary i harmonii; zachowała nawet jakby instynkt piękna, prawdy i rzeczywistości, o ile na to pozwalały jej wszechpotęga, zbrodnia dziedziczna jej rodu, i szał otaczającego ją świata, pogrążonego w orgii zmysłowej, gdzie hellenizm co krok potrącał o barbarzyństwo. Nieszczęściem jej i sławą straszną było, że królową będąc, była czarującą, że była stworzoną na kochankę, na Lesbię, Delię lub Leukonoe, a nie mogła bez wywołania wojny otworzyć cudnych swych ramion.
Nie była zapewne wzorem cnoty; nie będę w tym względzie szperał mozolnie jak archeologowie po tekstach greckich i łacińskich, nie będę dochodził, co Kleopatra uważała za dozwolone lub wzbronione; sądzę, że pozwalała sobie bardzo dużo, ale zgodzę się też z Henrykiem Houssaye, który oględnie utrzymuje, że niepodobna podać spisu kochanków królowej. Aby takie listy układać, trzeba być zaciekłym bibliomanem, jak starożytny Aelianus lub poczciwy Peignot, którzy jednak więcej, niż rozsądek każe, wierzyli starym dokumentom. Pewnem jest, że burzliwej, namiętnej miłości Antoniusa odpowiedziała nieprzyćmionym jeszcze blaskiem źrenic i żarem zmysłów, nie wyczerpanych jeszcze rozpustą. Wiemy, że kochała zwycięzcę z pod Filippów i Farsali, że kochała go do zgonu. Inne jej miłostki zatarły się bez śladu, jak troski nieznane tylu miliardów istot, które przez wieki kochały, cierpiały i umierały na naszym globie, jak miłosne dreszcze tylu kochanek, które w ciągu wieków kochały lub zdradzały na tej ziemi, a nie zostawiły nawet, tak jak pompejańska dziewczyna, odcisku swych piersi w popiele. Przed poznaniem Antoniusa ta kobieta inteligentna, dumna, ambitna i mściwa była więcej królową, niż kochanką. Idąc śladem Faraonów i Ptolomeuszów, zabudowała Aleksandryę przepysznemi gmachami; umiała też stawić czoło intrygom eunuchów, buntom domowym i ludowym; śmiałym podstępem umiała wrócić znowu do miasta i zamku, z którego raz ją wygnano. Potrafiła utrzymać w karbach pretensye, które sobie Rzym rościł do jej państwa. Jeśli nawet użyła do tego celu swej piękności i wdzięku, to zważmy, że uroda, która tak usidliła Cezara, nie była niezrównana, przyznajmy, że bez wielkiej inteligencyi i bystrej polityki nie byłaby mogła tego dokonać. Po Cezarze, wdzięk ten zręcznie kierowany zjednał jej Antoniusa. Ale tym razem związała się z wodzem, którego losem być miało posiąść świat cały, lub ocknąć się bez schronienia nad głową. Gra była trudna i wątpliwa; aby ją wygrać, trzeba było zimnej krwi. Antonius nigdy nie miał jej wiele, Kleopatra zabrała mu resztę, uczyniła go zupełnie szalonym, stała się równie, jak on, szalona, — i oboje walczyli o życie i państwo w chwilach przytomnych owego szaleństwa, które znali dobrze Grecy i uważali za chorobę duszy i zmysłów, chorobę podobną do opętania z napadów gwałtowności i smutku naprzemian. Pierwszym błędem Antoniusa i Kleopatry było, że niedoceniali wroga, tego mizernego jąkały i tchórza, okrutnika już w wieku, kiedy się pierwszy wąs sypie, zimniejszego i obojętniejszego, niż posiwiali w poważnych pracach politycy. Trzeba było walczyć: była to walka lwa z lisem. Lew miał też dział lwi: wszystkie prowincye Wschodu aż do Illiryi; mały lis, przebiegłe dziecko, Oktawian, dostał tylko zrujnowaną Italię, Hiszpanię, Gallię, Sycylię i Afrykę wówczas zbuntowaną. Tyle grotów godzących w jednego tchórza. Ale był to tchórz cierpliwy i ambitny, miał więc za sobą najsilniejsze dźwignie świata.
Marek Antonius zaś w sile wieku, po zgonie Cezara był pierwszym wodzem w państwie. Pierwszą jego wyprawą wojenną było poskromienie zbuntowanych żydów. Uczestniczył potem przy boku wielkiego Juliusza w walkach w Gallii, w północnej Italii, Illiryi; dowodził prawem skrzydłem wojska cezarowego pod Farsalą. Pobity pod Modeną, on to rozstrzygnął bitwę pod Farsalą. Cezar cenił go, jako swego najwybitniejszego wodza. Nie miał on rozwagi, bystrej spostrzegawczości i metodyczności Cezara, miał jednak wiele innych pięknych zalet wojownika, miał w sobie serce prawdziwego wodza, znał dobrze duszę żołnierza. Legioniści kochali go i ślepo szli za nim; był porywająco śmiały; ufając sobie, wzbudzał ufność w wojsku. Bardzo wesoły z usposobienia, wesołość tę udzielał żołnierzom, co zdwajało ich siły, kazało im zapomnieć o cierpieniach i niebezpieczeństwach. Jadł, pił, żartował z nimi; wojsko go uwielbiało. Nie należy Antoniusa sądzić według tego, co o nim mówi Cycero w swych »filipikach«. Cycero był adwokatem, a w sprawach politycznych należał do najzacieklejszych umiarkowańców. Poza tem porządny człowiek i dzielny literat. Antonius nie był ordynarnym żołdakiem, nadętym gburem, pijanym zawadyaką, jak go mówca ten przedstawia. Był to człowiek inteligentny — w dzisiejszym znaczeniu tego słowa; był inteligentny w mowie, boć nie grzeszył rozumnymi czynami, ani sam, ani z Kleopatrą razem. Nie był też bez wykształcenia, wymowy uczył się w Grecyi. Jako mowca nie miał wytwornego spokoju i powagi Cezara; mówił obrazowo i nierównomiernie; ten rodzaj wymowy nazwalibyśmy dziś wymową romantyczną. Antonius lubił — tak podaje Plutarch — styl azyatycki, wówczas bardzo modny, a tak zgodny z jego życiem wystawnem, pełnem przepychu i zmian niesłychanie gwałtownych. Plutarch ma słuszność; we wszystkiem Antonius przepadał za stylem azyatyckim, za wschodnią barwnością. Nizkie czoło, gęsta broda, męzka i silna budowa — czyniły go podobnym do wizerunków Herkulesa, to też chętnie podawał go za swego przodka. Wolał jednak wśród wspaniałego korowodu, w rydwanie ciągnionym przez lwy uosabiać indyjskiego Bakchusa. Tak też wkroczył do Efezu; przed nim szły kobiety w strojach bachantek i młodzieńcy przedstawiający Panów i Satyrów. W całem mieście widać było tylko tyrsy uwieńczone bluszczem, słychać było dźwięki fletni, syrinxów, i okrzyki na cześć nowego, dobrego boga. Zapewne, wspaniała humanitarność Cezara obcą była towarzyszowi Oktawiana i Lepidusa. Był i on niepowściągliwie okrutny, jak większość Rzymian w owych czasach zbrodniczych, ale nigdy nie był, jak Oktawian, okrutny na zimno. Umiał być wspaniałomyślnym, szczodrym; uczucia szlachetne i subtelne nie były mu obce. Nawet wrogowie jego przyznawali, że w Grecyi wymierzał sprawiedliwość z wielką łagodnością; chciał, by go nazywali przyjacielem Greków, a więcej jeszcze przyjacielem Ateńczyków. Po zwycięstwie pod Filippami własną zbroją nakrył zwłoki Brutusa, by pogrzebem wojskowym uczcić ciało zwyciężonego wroga. Gdy w dniach grozy stary towarzysz jego, Ahenobarbus, w przeddzień bitwy opuścił go i przeszedł na stronę Oktawiana, Antonius byłemu przyjacielowi odesłał wszystkie skarby jego, a Ahenobarbus tą szlachetnością wstrząśnięty zmarł z żalu i wstydu podobno.
Człowiek ten był niewolnikiem kobiet. Jego ostentacyjnie rozrzutna miłość dla kurtyzanki Cytheris gorszyła Rzymian; ten Herkules i Bakchus indyjski drżał przed gwałtowną, surową Fulwią; później znów nie pozostał obojętnym na niewinną piękność Oktawii. Kochał kobiety namiętnie, ale miłość nie czyniła go głupcem, co jest wcale rzadkie. »Dużo — mówi Plutarch — wdzięku i wesołości było w jego miłostkach.« I oto ten człowiek — miłośnik Azyi i Wschodu — przyzwał Kleopatrę na sąd swój do Tarsu. Ten Azyata, niezdolny do przeprowadzenia długo knowanych zamysłów, marzył dla siebie o państwie wschodniem, ze stolicą w jakiemś wielkiem mieście barbarzyńskiem. Wszystko, co wschodnie, było mu miłe: wschodnie skarby, bóstwa potworne, rozpusta, przepych, wonie, poezya. Kleopatra ukazała mu się; ujrzał ją, a raczej poznał, gdyż musiał widywać ją w Rzymie wówczas, gdy była dyskretna, skromna, surowa, jak matrona rzymska. Teraz zaś stanęła przed nim królowa Egiptu w hieratycznym przepychu żywej Izydy. I oto na śmierć i życie uwielbił tę Greczynkę w stroju bogini.
Galera Kleopatry na Kydnosie jest dla świata dotąd najwyższym obrazem rozkoszy i przepychu. Wczoraj złudzenie sceniczne dało nam ją ujrzeć, spoczywającą pod purpurowymi żaglami, w postaci cudnej artystki, w którą się wcieliła czarodziejka Nilu. Ale nie odtąd datuje się dla mnie czarowna wizya Kleopatry, — i nie od dnia, gdym słyszał, jak José Maria de Heredia czytał swój wspaniały sonet:

W słońcu, które rozżarza przepych nieb bezbrzeżny,
trójwiosłowiec srebrzysty bieli czarne tonie;
z smugą pian płyną za nim kadzidlane wonie,
fletów dźwięk i szelest jedwabiu lubieżny.

Na lśniącym przodzie, gdzie się stroszy łeb jastrzębia,
Kleopatra, królewskie rzuciwszy namioty,
w świetnej zorzy zachodu stoi, niby złoty
wielki ptak, co za łupem w przestrzeń wzrok zagłębia.

Oto Tars, gdzie jej czeka wojownik niezbrojny:
śniada Lagida w eter wyciąga upojny
wonne ręce, po których szkarłat różem świeci.

Lecz jej oko nie widzi, że — na znak jej doli —
poza nią, w toń posępną listki róż, powoli
strząsają Śmierć i Żądza, dwoje boskich dzieci.[1]

Wzruszenie moje jest dawniejsze, sięga czasów mej pierwszej młodości, którą, sam to czuję, zbyt często wspominam. Było to w ostatnim roku mego pobytu w gimnazyum, zimą, w piątek, w czasie śniadania. Nigdy boleśniej nie odczuwałem pospolitości i brzydoty życia; po refektarzu rozchodził się brzydki zapach smażenia, chłodny powiew przenikał nogi marznące w wilgotnem obuwiu, ściany ociekały wilgocią, a przez zakratowane okna widać było szare niebo i cienkie smugi deszczu. Uczniowie, siedząc przed czarnym marmurowym zatłuszczonym stołem, brzękali widelcami, a jeden z towarzyszów, jak to było zwyczajem, z katedry czytał na głos ustępy z historyi starożytnej Rollina. Patrzyłem, nie jedząc, na źle wytarty talerz, na szklankę, w którym był jakiś osad jakby zgniłego drzewa; wodziłem wzrokiem za służbą, obnoszącą wielkie półmiski kompotu ze śliwek suszonych, których sos ściekał im na palce. Wszystko napełniało mnie obrzydzeniem. Wśród szczęku talerzy od czasu do czasu dochodził mię głos czytającego; usłyszałem imię Kleopatry i tylko strzępy cudnych zdań: »Miała stanąć przed Antoniusem w wieku, w którym kobieta łączy wdzięk umysłu z rozkwitem swej urody... Osoba jej ponętniejsza nad wszelki przepych szat i strojów... Wpłynęła na fale Kydnosu... Okręt jej lśnił od złota, żagle były purpurowe, wiosła srebrne... A potem słyszałem pieściwe słowa: ...fletnie, wonie, Nereidy, Amory... Cudna wizya stanęła mi wtedy przed oczami, krew uderzyła mi do głowy, w skroniach mi szumiało, czułem obecność chwały i piękności, byłem w ekstazie. Wyrwał mnie z niej prefekt, człek brzydki i grubiański, zadając mi pensum za to, żem nie wstał na znak dany. Było mi to obojętne, — widziałem był Kleopatrę.
Plutarch ma racyę, utrzymując, że Marek Antonius w miłostki swe kładł dużo miłej wesołości; jego to pomysłu były te wszystkie nieporównane szaleństwa, wycieczki nocne w przebraniach, wyprawy rybackie po Nilu i uczty wspaniałe. On to był Egipcyaninem, Azyatą; ona, kochanka niezrównana, chciała zawsze tylko tego, co chciał on, przejęła gusta i zwyczaje żołnierskie, aby go nie stracić i z nim być razem zawsze. Z nim piła, polowała, ucztowała, towarzyszyła mu na manewrach. Plutarch powiada: »założyli towarzystwo pod nazwą Nieporównanych (Amimetobioi) i codzień, raz jedno, raz drugie wyprawiało uczty«. Osiem dzików było zawsze w kuchni na rożnie: o każdej porze jeden przynajmniej był gotów do podania na stół. Ten nieporównany tryb życia przerwała wojna Perska i małżeństwo Antoniusa z Oktawią. Po trzech latach rozłąki wznowiono go znowu z większym jeszcze żarem i namiętnością.
Potem przyszła wojna, Actium i nagła ucieczka Kleopatry wśród bitwy, ta ucieczka niewytłómaczona, w której admirał Jurien de la Gravière widzi zręczny manewr wojenny, a którą Wiktoryn Sardou czyni tak dramatyczną, pokazując, że zakochana królowa umyślnie tą ucieczką w haniebnej porażce gubi kochanka, by go wyłącznie dla siebie zachować. Admirał chce mieć z Kleopatry dobrego żeglarza, dramaturg — patetyczną kochankę; obaj ją kochają, a zwłaszcza nasz admirał. I ja kocham ją od czasów gimnazyalnych; zdaje mi się jednak, że uciekła była, zdjęta nagłym, szalonym strachem. Antonius widzi, jak ucieka Antoniada, Kleopatry galera o purpurowych żaglach, ściga ją, nikczemnie porzuca bitwę — co u takiego, jak on żołnierza, jest bohaterstwem — dopędza Antoniadę, wbiega na pomost i siada na przodzie okrętu, kryjąc twarz w dłoniach. W Aleksandryi, Antonius po stracie władzy i sławy zachowuje jeszcze niezwykłą fantazyę. Nad morzem wznosi sobie chatkę, swoje Timonium i tam, jak Tymon Ateński, chce żyć samotnie. Udaje mizantropa, ale jest mizantropem niezwykle romantycznym i namiętnym. Wkrótce, uprzykrzywszy sobie chatkę i samotność, znów zbliża się do królowej i tworzy z nią bardziej melancholijne, lecz niemniej przepychem rozrzutne stowarzyszenie tych, »co chcą umrzeć razem« (Synapothanumenoi). Z Antoniusa artysta niepospolity. Nie ulega wątpliwości, że królowa kochała Antoniusa do śmierci i po śmierci jego, ale pewnem jest również, że chciała opętać Oktawiana; że nie była kobietą pewną, nietrudno chyba tego się domyśleć. Choć miłości zimnego Oktawiana zdobyć już nie zdołała, potrafiła jednak oszukać podejrzliwego człowieka. Potrafiła weń wmówić, że pragnie żyć jeszcze, choć już postanowiła odebrać sobie życie. Umarła po królewsku. Kiedy żołdacy Oktawiana weszli do jej komnaty, znaleźli ją na złotem łożu, przybraną w szaty królowej i bogini. Iras, jej służebna, leżała martwa u jej nóg, druga Charmiona, słaniając się, drżącą ręką poprawiała dyadem na czole królowej.
— A to pięknie, Charmiono! — wściekle krzyknął żołdak.
— Bardzo piękne, istotnie — odrzekła — i godne córy tylu królów — i padła martwa u stóp łoża.
Scena ta jest tak szlachetnie tragiczna, że niepodobna myśleć o niej bez drżenia zachwytu. Należy się wdzięczność tej, co taki stworzyła obraz i przekazała go pamięci poetów i artystów. Kleopatrę kochano w Aleksandryi; po jej zgonie nie strącono jej posągów, nie była więc tak zła, jak utrzymywali jej wrogowie. A i o tem pamiętać trzeba, że piękność jest także jedną z cnót na świecie.





  1. Przełożył Jerzy Żuławski.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Jacques Anatole Thibault i tłumacza: Ludwik Bruner.