Po szczeblach/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Po szczeblach |
Data wyd. | 1903 |
Druk | A.T. Jezierski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | L’Étape |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W rodzinach takich jak, Monneronowie, wyrosłych w sposób opaczny, wbrew zasadniczym podstawom społeczeństw zdrowych, spostrzega się zjawisko jeszcze tragiczniejsze od katastrof takich, jak oszustwo Antoniego i upadek Julii. Tym objawem jest zupełne osamotnienie w chwilach przesilenia członków tych rodzin słabo spojonych — choćby nieszczęścia ich były sobie pokrewne, a nawet takież same. Ojciec i syn — matka i córka — bracia i siostry cierpią, te same bóle, w tych samych warunkach, i nie domyślają się nawet podobieństwa swych cierpień. Nie rozumieją się, ani nie umieją sobie dopomódz wzajemnie. Stoją obok siebie, a są obcy sobie. Brak im tego tajemniczego spojenia, tej domyślności mimowolnej a zupełnej, będących przywilejem rodzin, posiadających trądycye, gdzie każde pokolenie jest jednem ogniwem tego samego łańcucha, jednym epizodem tej samej historyi. Tam rodzice mogą podtrzymać swem doświadczeniem dziecko, będące dalszym ciągiem ich istnienia, tam starsze rodzeństwo może być przewodnikiem młodszego, które jest zawiązkiem tego, czem było przedtem ono samo. Nieprzerwana niczem ciągłość jest cechą tych rodzin silnych, rozwijających się powoli, gdy tymczasem dowodem anormalności tamtych jest to, że wysiłki jednostek gromadzą się, ale się nie łączą. Błędy jednych nie są nauką dla drugich. Dążność do rozkładu objawia się zawsze w tych improwizowanych środowiskach, którym brak warunków niezbędnych dla trwałości — gruntu, którego wpływ dziedziczny przechodzi w krew pokoleń — zwyczajów, które urabiają na podobną modłę pojedyncze osobniki — religii, zapewniającej nierozerwalny związek dusz, pomimo rozłąki na tym świecie. Gdyby rodzina Monneronów uformowała się była prawidłowo, wokoło prawidłowego ogniska domowego, prawdopodobnie Julia uniknęłaby tego, co ją spotkało, a gdyby nawet wszystko poszło tak samo (bo obłęd miłości zdarza się zawsze i wszędzie), byłaby przynajmniej znalazła w otoczeniu rodziny serce zdolne do współczucia i pocieszenia jej. Jan był tak uzdolniony do tej roli! I dla niego samego byłoby to takiem dobrodziejstwem! Umysł jego, napół już skłaniający się do katolicyzmu, szukający sposobów pogodzenia religii z życiem, byłby w tem znalazł jeden więcej dowód i to bardzo wyraźny. Pan Ferrand dał mu był kiedyś stary egzemplarz katechizmu, ułożonego przez koncylium Trydenckie, i powiedział:
— Wytłómacz sobie swój los zasadami, wyłożonemi w tej książce, a wyprowadzisz z tego wnioski...
Tę czcigodną księgę, której karty przerzucało tyle rąk pobożnych, spoczywających już oddawna w grobie, byłby wziął na pomoc po usłyszeniu wyznań siostry. Julia byłaby mu opowiedziała o swych nieszczęściach i o strasznych radach Rumesnila. Byłaby mu wyznała, że po pierwszej chwili buntu teraz obawiała się pokusy. A on wtedy wskazałby jej drżącą ręką stronice, na których Ojcowie Kościoła tłómaczą znaczenie słów modlitwy Pańskiej:
„Et ne nos inducas in tentationem...“
I zrozumiałby wtedy, jak ściśle dają się one zastosować do wyjątkowego położenia siostry. Cóż one mówią, karty tej księgi? Że każda pokusa ma podwójny charakter: piętno nadane jej od Boga, który pozwala na pokusę, żeby nam dać sposobność zwyciężenia jej i zdobycia zasługi — i piętno wiekuistego wroga, podsuwającego ją nam, a nas zgubić. Do tego odnosi się piękny ustęp z księgi Tobiasza: Quia acceptus eras Deo, necesse fuit, ut tentatio probaret te...
Propozycya, podszepnięta uwiedzionej dziewczynie przez uwodziciela, obiecującego, że ja zaprowadzi potajemnie tam, gdzie zbrodnicze ręce wybawią ją — prawie bez jej wiadomości — od następstw błędu, czyż nie miała na sobie tego podwójnego piętna? Odepchnąć ją, przełożyć pokutę za popełniony błąd nad zbrodnię, uwalniającą winowajczynię od kary, było dla Julii sposobnością dźwignięcia się z upadku, odzyskaniem w części prawa do własnego szacunku.
Poddać się suggestyi uwodziciela, było ocaleniem w oczach świata — zgubą ostateczną wobec Boga. Wezwanie z nieba i z otchłani, jakże wyraźnie odzywało się wokoło tej duszy udręczonej! Jakiegoż więcej potrzeba dowodu na stwierdzenie. że istnieje Duch Dobry i Duch Zły, że trzeba pomiędzy nimi wybierać pomiędzy grzechem a pokutą? Jan byłby doświadczył wtedy uczucia, graniczącego z zupełną wiarą, bo przecież celem każdej religii jest zbawienie. I byłby przemówił do nieszczęśliwej siostry, która zobaczyłaby w innem świetle swoją niedolę. Niestety! Ten brat i siostra niedarmo byli dziećmi obłąkanego ojca, który pod pozorem oparcia życia na racyonalnych podstawach, systematycznie niweczył wokoło swojej rodziny wszystko, co jest atmosferą i światłem. Dzieci jego przyzwyczaiły się polegać tylko na sobie, szukać punktu oparcia tylko w swojem własnem zdaniu i we własnem doświadczeniu. Jam nie zwierzał się nigdy Julii z rozwijających się w nim uczuć chrześcijańskich. Samotny był wśród tych wysiłków, gdy szukał wiary i odpychał ja jednocześnie. Julia nie zwierzyła się przed nim z walki, jaką z sobą toczyła — czy usłuchać, czy odepchnąć myśl, wywołaną tem „zaufaj mi,” szepniętem przez Rumesnila. Poczucie uczciwości wzdrygało się na to; ale po tym pierwszym buncie sumienia, złowrogie te słowa osłabiały coraz więcej jej wolę. Pokusa wzmagała się, a Julia była tak samotna!
Walka ta rozpoczęła się na ławce, na bulwarze Inwalidów, na którą nieszczęśliwa dziewczyna osunęła się, wołając:
— Kto mnie od niego obroni?
W tych słowach przebijało już wahanie serca, niepewnego swoich sił. Gorączka sumienia, którą wywołuje wielka pokusa i zwątpienie o swoich siłach, to wstęp do porażki. Lękać się popełnienia błędu jest już uznaniem, że ten błąd nie jest niemożliwy. Człowiek bezwzględnie uczciwy nie obawia się, że popełni kradzież. Pomiędzy nim a występkiem jest przestrzeń nie do przebycia. Obawa Julii Monneron wobec tego, co jej proponował Rumesnil, była już zesłabnięciem jej moralnego poczucia. Kto się lęka swej słabości, jest rzeczywiście słaby. Siedziała przeszło godzinę, walcząc z hypnotyzmem, jaki wywiera kochanek, nawet oddalony, na kobietę, której ciało opanował siłą swej żądzy. Pomimo, że dzisiejszego popołudnia Julia zdobyła się na odwagę uchylenia się od pieszczot Rumesnila, miała ona w swych żyłach truciznę wspólnie doznanych rozkoszy, która czyniła z niej — pomimo wszelkich oporów — własność uwodziciela. A gdy on rozpocznie znów tę samą rozmowę, a nie wątpiła, że rozpocznie, czy będzie się czuła tak samo bezbronną jak teraz, kiedy przeraża ja perspektywa odwiedzin u potajemnego operatora?
— Odmówię! — powtarzała sobie. — Muszę odmówić.
Ale gdyby była zupełnie pewna swojej stałości, czy doznawałaby tej obawy, że nie będzie mogła chcieć, którą znała aż nadto dobrze? Doznawała jej tak często, w czasach pierwszych schadzek, gdy sobie postanawiała, że nie pozwoli Ademarowi uścisnąć się za rękę, ani pocałować się, ani przemawiać do siebie w kuszący sposób. A jednak za każdym razem niedopisała jej wola. Może i teraz niedopisze?
Nie! — powtarzała sobie — nie wątpię!
I jakby samo wspomnienie Rumesnila obezwładniało w niej ten punkt żywotny, na którym opiera się cały organizm dla stawienia oporu, ręce i nogi omdlewały jej, serce zamierało na samą myśl o walce, którą trzeba będzie stoczyć...
Dziwne to uczucie — niemal dotykalne — jarzma przygniatającego jej istotę, stało się jej nagle tak nieznośnem, że porwała się z miejsca, jak za pociśnięciem sprężyny, ażeby się z niego otrząsnąć i zaczęła iść prędko w stronę domu rodziców, przez niekończące się nigdy bulwary.
Usiłowała rozpędzić gwałtownym ruchem nagabywania, których była ofiarą, i stopniowo z niejasnych, mętnych słów kusiciela zaczęły się wyłaniać wyraźniejsze obrazy, przeciw którym buntowała się cała jej istność.
Nie mogła jednak ich rozegnać.
Jest to drugiem stadyum pokusy, w którem dusza oswaja się z czynem, mając silne postanowienie niedopuszczenia go, a przedstawiając go sobie z wyrazistością coraz dokładniejszą.
Bierzemy niejako udział w tem, co sobie wyobrażamy zbyt wyraźnie.
Tę stronę ludzkiej natury miał na myśli najbardziej stanowczy z Apostołów, gdy mówił:
„Niechaj te bezeceństwa nie będą nawet wspominane przez was!”
I w tej samej chwili, gdy dusza jej wołała „nie!” Julia widziała przed sobą obraz prawie namacalny, i w myśli godziła się z nim, jak z czemś rzeczywistem...
Tak, widziała siebie jadącą powozem z Rumesnilem, ku domowi, którego adres powiedział stangretowi; może to jeden z tych domów, około których teraz przechodzi?...
Będzie osłonięta płaszczykiem, na twarzy będzie miała podwójną woalkę.
On będzie do niej przemawiał, dodając odwagi.. Będzie ją trzymał za rękę...
Wysiądą opodal od domu, ażeby stangret nie mógł nigdy świadczyć przeciwko nim.
Takie rzeczy są zakazane przez prawo... Prowadzą do więzienia... Są zbrodnią...
Wejdą potem do sieni. Zaczną wchodzić na schody.
Julia wyobrażała sobie te schody wązkie i ciemne...
Na piętrze ktoś otworzy drzwi... Kogoż tam zastaną gotowego do wykonania zbrodniczej roboty? Kobietę, czy mężczyznę?
Julia widziała spojrzenie tego „fabrykanta” lub „fabrykantki aniołków.” Oddychała atmosferą szpitalną.
Widziała przed sobą stół założony narzędziami metalowemi, których zimny blask mroził jej krew teraz, na samą myśl o tem. A cóż to będzie dopiero w rzeczywistości? Na czem będzie polegać ta śmiertelna robota?
Nie wiedziała...
Ach! i nigdy się nie dowiel... Nie pójdzie nigdy do tego bezecnego miejsca! Nie powierzy się tym rękom łotrowskim a zręcznym, które widziała w myśli ujmujące narzędzie... Nigdy!.. Nigdy!...
Złudzenie było tak silne, że spostrzegła nagle, iż wymawia głośno te same słowa:
Nigdy! Nigdy!
Wymawiała je z takiem uniesieniem, że przechodnie zaczynali się oglądać.
Jeden taki spacerowicz z Łacińskiej Dzielnicy, śledzący zwykle ładne dziewczęta w obiadowej godzinie, zadziwił się tak jej zachowaniem, że poszedł za nią i przemówił...
Przestrach, jaki sprawiła Julii zaczepka nieznajomego, przywołał ją do przytomności i zrozumiała położenie, w jakiem się znajdowała, więc do domu rodziców weszła już zupełnie przytomna. Na szezęście, nie zastała tam Jana, czego się obawiała. Jedyną osobą obecną w mieszkaniu była pani Monneron, która ją powitała temi uprzejmemi słowy:
— Zkądże przychodzisz z taką miną, jakbyś spadła z księżyca? Czy uważasz, że to przyzwoicie wracać tak późno? Jest szósta, a Paulina mówiła mi, że wyszłaś o drugiej...
— Miałam zajęcie... odpowiedziała Julia z miną nachmurzoną, z jaką przyjmowała zwykle niemiłe pytania i poszła do swojego pokoju, nie racząc dodać jednego jeszcze kłamstwa słownego do kłamliwego czynu, jakim był zwitek papieru, który trzymała w ręce, jak zwykle, gdy chodziła robić notatki do Biblioteki.
Zaczepny ton pani Monneron, zestawiony z obojętnością, z jaką zwykle pozwalała jej wychodzić, nie badając, gdzie przepędza popołudnie, nie mógł złagodzić smutku dziewczyny. Jakiejże się pomocy mogła spodziewać z tej strony? Żadnej.
Antoni powiedział prawdę podczas rozmowy z Janem: matka istotnie zachęcała Rumesnila, przyjmując go ze wszelkiemi przymileniami, do jakich była zdolną, usuwając się podczas jego odwiedzin, nie podejrzewając niebezpieczeństwa, wywołując je nawet w nadziei, że zaloty młodego panka zakończą się ślubem. Nie umiała przewidzieć awantury, w jaką wplątała się córka. Nie widziała walki, toczącej się w duszy córki, ani jej cierpienia.
Julia, wszedłszy do tego pokoiku, gdzie tyle marzyła, doznała uczucia goryczy, które bywa złym doradcą. Usiadła, oparłszy głowę na rękach, a łokcie na stole, zarzuconym bezużytecznemi książkami i programami egzaminów.
I nagle, zamiast powtarzanego przed chwilą protestu:
— Nigdy! Nigdy!
Odezwało się w jej duszy pytanie:
— Czemużby nie?
Był to już postęp pokusy... To takie ulotne widziadło to pierwsze:
— Czemużby nie?
Jakże lekko muska ono myśl ludzka! A potem powraca, bardziej już wyraźne, bardziej natrętne! Zupełnie jak zręczne i zwinne zasadzki myśliwego, tropiącego zdobycz, odchodzi on jeszcze, ale powróci za chwilę śmielszy... Na zapytania, stawiane sumieniu, decyduje się ono nareszcie odpowiadać i roztrząsać te pytania.
Teologowie nie bez powodu nadali władzy piekieł imię, zrobione z greckiego słowa, wyrażającego pojęcie rzecznictwa. Kto się wda z szatańskim kusicielem w rozprawy nad tem, co zrazu wzbudzało tylko zgrozę, a teraz przedstawia się jako zadanie do rozwiązania, ten już napół przegrał sprawę.
— O ileż lepiej byłoby mi nie rodzić się wcale, jeżeli miałam dojść do tego!... — mówiła sobie Julia.
Oskarżała życie — a w tem oskarżeniu tkwiło usprawiedliwienie dla dzieła śmierci, którego myśli nie odpychała już z taką, jak przedtem, gwałtownością. Patrzyła na swoje papiery, na swoje książki, na całe to wstrętne urządzenie jej celi ciasnej, jak ciasnem było jej życie, dopóki nie weszły w nie zakazane wzruszenia, których poznania nie żałowała. Co jedno, co było najlepszego w całem jej życiu. Wstręt, jaki czuła dla matki, budziła w niej i reszta rodziny, oddzielonej od niej cienkiemi ścianami, wplątanej w jej smutny żywot. Sama myśl, żeby znów zasiąść do stołu nawprost tej matki niegodziwej i głupiej, tego zaślepionego ojca, wstrętnego brata i tego drugiego, tak nieludzko okrutnego — bo tak osądziła ona Jana — to wszystko było dla niej tak przykre, że uciekła się do sposobu, często używanego w ostatnich czasach, ilekroć, jak dziś, czuła fizyczną potrzebę milczenia i ciszy wokoło swej niedoli. Wyrwała się wysiłkiem woli z osłupienia, żeby pozamykać okienice, rozebrać łóżko i położyć się, a służącej powiedziała przez zamknięte na zasuwkę drzwi, że silna migrena nie pozwala jej przyjść do stołu. Zgasiła światło i wśród ciszy, przerywanej tylko odgłosem wchodzenia i wychodzenia służącej z jadalnego pokoju, pogrążyła się w ciemności i chłodzie, poddając się zgabnym myślom — mniej zgubnym jednak, niż ta jedna myśl, która pociągała ją coraz więcej, zwolna, stopniowo! Teraz pokusa rozpętała się już z całą potęgą.
Słowa Rumesnila odzywały się w jej mózgu z przekonywającą dwuznacznością i powtarzała je, jak na ławce bulwaru Inwalidów:
— „Trzeba się pozbyć tej obawy i... Nie powinnaś zostać matką... Ktoś pewny... Wyratuję cię, jeżeli...
Teraz już się nie oburzała... Rozbierała ich znaczenie medyczne i ze złośliwem zadowoleniem powtarzała ohydny wyraz, stanowiący właściwą ich treść: „poronienie.“
Więc to ośmielił się jej proponować?!... A ona sama czego pragnęła? Nie żyć nigdy na tej ziemi. Przez jakież więc nikczemne tchórzostwo, czując i rozumiejąc to tak dokładnie, oburzała się przed chwilą na myśl oszczędzenia boleści życia — i komu? Istocie pozbawionej świadomości, zaledwie istniejącej. Jakież to nieuleczalne przesądy opanowały ją, że mogła potępić czyn, który nie zaszkodzi nikomu, chyba tylko jej samej?
Wiedziała tyle o medycynie, że mogła osądzić, na jakie niebezpieczeństwo fizyczne się naraża, może nawet śmiertelne — a o kodeksie kryminalnym dosyć, żeby zdać sobie sprawę z odpowiedzialności, jaka jej groziła. Której z tych dwóch odpowiedzialności obawiała się? Ciało swoje wolno jej było narazić, bo to jej wyłączna własność. A na to drugie ryzyko, wobec prawa — dlaczegóżby się nie mogła i na nie wystawić? Co to znaczy — prawo? Kara? Cierpienie — jak każde inne. Trzeba je rozważyć i zbadać swoją odporność, nic więcej. Obowiązki? Żeby je uznawać, trzeba w nie wierzyć. A w imię czego miałaby Julia uznawać obowiązek kobiety, która ma zostać matką, do ochronienia za jakąbądź cenę życia swego dziecięcia?...
— Bo to jest pojęcie ogólnie przyjęte...
— A jeżeli ja go nie przyjmuję?
Zanadto nasłuchała się ojca, wysławiającego krytycyzm umysłowy, niezależność moralną, to wszystko, co nieszczęśliwy nazywał szumnie „rozumem,” a co jest tylko osobistem zapatrywaniem na rzeczy — osobistym kaprysem i anarchią duchową.
Dziwaczne pojęcie porządku społecznego, które czyni każdego człowieka sędzią bezwzględnym społeczeństwa 1 moralności! Córka rewolucyonisty, nawykła do stwierdzania swej niezależności systematycznem pogardzaniem i przyjętemi ogólnie wyobrażeniami. I w chwilach tragicznej walki z sumieniem była to taż sama fatalna mania buntowania się przeciw przesądom, którą się posługiwała, a przecież wszystko można uważać za przesąd, jeżeli się nie uznaje żadnego innego kryteryum, oprócz własnego zdania? Oprócz tej jednej podstawy do oporu, jakim jest wrodzony instynkt, który budzi w sercu kobiety miłość macierzyńską, zanim jeszcze zostanie matką — na czem więcej mogła się ona oprzeć? Na niczem, oprócz czczych i bezużytecznych zasad, któremi zaciekli szaleńcy usiłują zastąpić Boga żywego i pełnego miłości — Ojca Niebios — Stworzyciela całego porządku świata i rządzących nim praw, którego przykazania, objawione ludziom, nie pozostawiają pola do krytyki — Boga, który nagradza i karze, przed którym należy się ukorzyć i który przebacza.
Czemże dla Julii był ten Bóg, którego imienia ojciec nie wymówił nigdy za czasów jej dzieciństwa, a jeżeli później wspomniał o Nim, to zawsze stylem Kanta, którego objaśniał i tłómaczył nieskazitelny Barantin? Bogiem, którego ofiarowywał dla zaspokojenia religijnych uczuć córki, były „postulaty praktycznego rozumu, ” albo, pojęcie „czystej sprawiedliwości” — „pojęcie ideału, ” wszystko wysoce filozoficzne, cudownie oczyszczone od wszelkiej skazy przesądów. Ale na co się zdadzą te mgliste opary, kiedy trzeba działać i powziąć jakieś postanowienie, kiedy serce zrozpaczone potrzebuje pomocy ze sfer nadziemskich, jakiejś pewności, którejby mogło się uczepić na wieki?
Ach, gdyby Józef Monneron mógł był zobaczyć walkę duchową, jaką toczyła jego córka w tej rozpaczy, jakież byłoby jego przerażenie i jaki wyrzut sumienia!
— Brak mi odwagi! — powtarzała sobie. — Mam przed sobą trzy drogi: albo, żeby Rumesnil ożenił się ze mną zaraz, a tego nie może uczynić; albo żebym mu zaufała, jak tego żąda; albo, jeżeli nie mam na to dość energii, żebym skończyła raz na zawsze wszystko...
Myśl samobójstwa powracała bezustannie do tej duszy pozbawionej wiary, duszy wzniosłej pod wielu względami, a spętanej dolą, z którą się pogodzić nie chciała... Odpychała ją całą siłą swej młodości i teraz jeszcze ją odepchnęła.
— Zawsze będzie czas na to — pomyślała po chwili złowrogiego namysłu. — Kocham go... Chcę żyć, dopóki on będzie mnie kochał... Złożę moją wolę w jego ręce... Niech uczyni ze mną, co zechce. Niema na świecie złego ani dobrego. Dla mnie jest tylko on...
Julia nie byłaby kobietą i to kobietą zakochaną, gdyby jej abstrakcyjne rozmyślania nad prawem, jakie jej przysługuje do spełnienia tego lub owego czynu, nie zakończyły się namiętnym zwrotem ku człowiekowi, w którym była zakochana zbyt ślepo chwilami, a którego kiedyindziej sądziła z przenikliwą bystrością.
I teraz widziała go przed sobą takim, jakim był podczas dzisiejszej rozmowy: oględny, gdy była mowa o Antonim, nagle zamykający się w sobie na wzmiankę o Janie, nieufny zrazu, a potem wzruszony na wiadomość o jej stanie, łagodny i smutny, gdy wspomniała o małżeństwie, przemieniony i piękny w ogniu pożądania, pieszczotliwy, ujmujący, pociągajacy, gdy ją całował na pożegnanie, szepcąc przerażającą radę.
Po wyjściu od niego w pierwszej chwili podniosła bunt przeciw urokowi tej twarzy zmiennej, tych oczu niebieskich, uśmiechu zmysłowego i dowcipnego i pieszczotliwego głosu.
Teraz bunt minął i napawała się wywołanym obrazem, i jak było jej zwyczajem po powrocie z każdej schadzki z ulicy D’Estrées, usiłowała odnowić w pamięci całą rozmowę, każde jego słowo.
Doświadczenie powinno było ostrzedz ją o niebezpieczeństwie tych wstecznych analiz.
Bolesne niepokoje, które od kilku tygodni zasępiały jej szczęście, wynikały zawsze z tego oglądania się za siebie, które wykazywało jej zagadki tam, gdzie powinno było być źródło nadziei.
Tak samo było i tym razem...
I teraz w miarę jak wywoływała — z drobiazgowością, nie pomijającą żadnego szczegółu — wszystkie ustępy ich rozmowy, zmiany fizyognomii kochanka, które widziała w wyobraźni rozgorączkowanej miłością, nabierały innego znaczenia, i zwątpienie, które jej sprawiało tyle cierpienia, zwątpienie o szczerości jego uczuć, ogarniało ją, głębokie, mimowolne, niezwalczone...
Jakim lekkim tonem zbył Rumesnil jej pytania o Antoniego! Jak widocznem było, że żądanie złodzieja uczyniło na nim inne niż na niej wrażenie! Czy mógłby się zdobyć na taką obojętność w kwestyi honoru kogoś tak blizkiego Julii, gdyby jego fantazya dla niej podobna była do namiętnego zainteresowania się, jakie w niej budziły najdrobniejsze szczegóły odnoszące się do Rumesnila? Z jaką łatwością gotów był przystać na zaniechanie wizyt w domu jej rodziców, jeżeli to się nie podoba Janowi. A na samo przypuszczenie, że przyjaciel domyśla się czegoś, jakże wrażliwym i rozdrażnionym okazał się Rumesnil! To zestawienie, które w pierwszej chwili zraniło boleśnie Julię, jakże okrutnem wydało się jej teraz, gdy rozpamiętywała to wszystko, podczas tej nocy bezsennej... Czas upływał wśród tych rozmyślań, słychać było uciszanie się ruchu w całym domu, wszyscy rozchodzi się do siebie, drzwi się zamykały. Ktoś — ojciec, jak Julia poznała, zatrzymał się przed drzwiami jej pokoju. Poczciwiec, u którego najszkodliwsze teorye połączone były z głęboką czułością, zawołał na swoje dziecko, pytając tkliwie o jej zdrowie, jeżeli nie śpi — a tak cicho, żeby jej nie obudzić, gdyby spała. Julia leżała nieruchomo, jakby nie słyszała. Ojciec odszedł... Cisza coraz głębsza zapanowała w całym domu, a myśli nieszczęśliwej dziewczyny dręczyły ją dalej... Najboleśniejszym dla niej był sposób, w jaki kochanek przyjął wiadomość o jej stanie. Dwoistość jej natury uwydatniała się w tem cierpieniu: spaczony był jej umysł, ale dusza prawa i wrażliwa wyrzucała Julii, że mogła słuchać zbrodniczych podszeptów kochanka. Julia cierpiała, blizka płaczu, myśląc z żalem, że on mógł jej dać podobną radę... Cierpiała, że nie odczuł radości na myśl o dziecięciu, które miał z niej mieć, dawało jej się w tej chwili, że — gdyby ją kochał — była to nieustanna skarga jej rozżalonej duszy — byłby się ucieszył tem dzieckiem, będącem ich własnością, istotą zaszczepioną na ich własnem istnieniu. Zapytywała siebie, czy nie był kłamstwem ten powód, jaki jej podawał, usprawiedliwiając się, że nie może jej dać zaraz swego nazwiska, prosił, żeby mu dała czas, upewniał, że myśli o tym związku, będącym jedynym sposobem ocalenia jej honoru... A ona mu uwierzyła szalona! Czy nakłania do tego swoją kochankę ten, kto zamierza pojąć ją za żonę? Czy naraża ją na niebezpieczeństwo ohydnego śledztwa, w razie, gdyby wypadek ujawnił zbrodnię? Czy zohydza się w ten sposób — i tu Julia była w zgodzie z uczuciem, które popychało ją do buntu, czy zohydza się kobietę, której się zamierza oddać pierwsze miejsce w swoim domu, którą się ma wprowadzić do swojej rodziny? Szalona! Szalona! Któżby w samej tej złowrogiej propozycyi nie widział dowodu pogardy! A kto pogardza — ten nie kocha...