Po szczeblach/IX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Po szczeblach |
Data wyd. | 1903 |
Druk | A.T. Jezierski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | L’Étape |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Była godzina dziewiąta. Wysoka naftowa lampa, stojąca na rozłożonym stole do kart, pokrytym zielonem, poplamionem suknem, oświetlała jaskrawem światłem, zaledwie trochę złagodzonem pretensyonalnym abażurem, profesora, poprawiającego ćwiczenia uczniów.
Po trzydziestu latach nauczycielskiej pracy wykonywał ją z zapałem takim samym, jak wówczas, kiedy w pierwszym miesiącu po mianowaniu zastępcą profesora odbywał obowiązkową próbę w jednem z paryzkich liceów.
Nieugiętość jego zasad objawiała się uwagami, które stały się sławne w kołach uczniowskich. Naprzykład jednemu z uczniów, który ośmielił się wysławiać „wspaniałe czasy Odrodzenia,” profesor napisał na marginesie: „Wylecz się z arystokratycznej zarazy.”
Drugiemu, który poważył się postawić Alfreda de Musset wyżej niż Wiktora Hugo, wypisał w nagłówku ćwiczenia surowe napomnienie: „Estetyka z czasów zamachu stanu.”
Innemu, który zaprzeczył, przytaczając Józefa de Maistre, odpowiedział aforyzmem: „Wielki a szkodliwy talent należy pominąć milczeniem.”
W każdym jakobinie jest trochę Prudhomma — i ludzie najwykształceńsi, gdy ich ogarnie mania rewolucyjna, posługują się naiwnie śmieszną napuszonością „cnotliwych myślicieli,” która posiedzeniom Konwencyi nadawała cechę uniesień na zimno.
Profesor czasami, poprawiając kajety uczniów, przerywał robotę, ażeby zacytować ustęp, który mu się podobał — synom, jeżeli byli obecni, a w braku ich żonie lub córce. I tego wieczora nagle zwrócił się do Jana:
— Stanowczo ten mały Ravenel ma talent. Dałem mu za temat Jana Jakóba Rousseau. Posłuchaj, Janie. Nie powtarzam porównania, dosyć pospolitego, drzewa do narodu. Ale jak mu się udało zakończenie! Posłuchaj: „Nadchodzi chwila, gdy lud, ocknąwszy się, nie zadowoli się już tem, że jest korzeniem drzewa, którego podziemna praca dostarcza pokarmu gałęziom w górze, cieszącym się widokiem nieba i światłem słońca: gdy zmęczony pień nie chce już być kanałem, prowadzącym soki, które na szczycie rozwiną się pękami wonnych kwiatów: chwila, kiedy całe drzewo chce się stać kwiatem...” „To jest Świetne!
I powtórzył:
— „Gdy całe drzewo chcę się stać kwiatem.”
Jakież to dobre hasło dla naszej demokracyi! O tem właśnie my wszyscy marzymy dla ludu. Ach, jak on to dobrze wyraził!
I zabrał się do poprawiania zadań Ravenela, które mu przypomniały jedno z bożyszcz jego litanii, Jakóba Richarda. Cieszył się on chwilowym rozgłosem, dzięki wierszowi, dość nieudolnie naśladującemu Wiktora Hugo: „Stryja tyrana,” a wyszydzającemu temat, zadany uczniom liceum w 1860 r.
Najmniej trzydzieści razy profesor recytował synom te płaskie rymy, a zawsze z równie niepoprawnem uwielbieniem. Dobry gust jego — a miał gust wykwintny — nie był w stanie rozwiać uroku, jaki otaczał dla niego to wierszydło. Nigdy dotąd zestawie nie rzeczywistości z jego urojeniami nie było urągliwszem, jak w tej chwili, gdy wymawiał: „Jaka szkoda!” — zwykły swój komentarz do mniemanego arcydzieła młodo zmarłego poety.
Pani Monneron słuchała z otwartemi ustami, z wytrzeszczonemi, wielkiemi, czarnemi oczami, jakby naprawdę rozumiała, że temu uczniowi liceum z czasów Cesarstwa „ciążyły kajdany.” Położyła na kolanach niekończącą się nigdy kanwową robotę, którą haftowała i pruła podczas niezliczonych wieczorów takich, jak dzisiejszy. Robota ta była przeznaczona na przykrycie kanapy, obitej czerwonym, wytłaczanym aksamitem, jak i reszta salonowych mebli, kupionych okazyjnie po przyjeździe do Paryża, a mocno już wytartych.
Była to jeszcze jedna z tych spekulacyj, w których celowała żona profesora, złakniona elegancji, a nie umiejąca nie kupić z rozwagą i dobrze. Liche drzewo w meblach spaczyło się. Tandetne złocenia przybrały ton żółty, jak ochra, i nierówny, obrzydliwy poprostu. Deseń obicia był już zamazany. A na hafcie jeszcze nieskończonym rozkładały się niedobrane kolory, których krzykliwość usprawiedliwiała mieszkanka Nicei, przyzwyczajona do tandety w domu rodziców.
— Jak te wszystkie kolory spłowieją, to będzie wcale ładne. échère!
I teraz ten dom rodzicielski, żałowany przez nią zawsze, stanął jej przed oczami razem z odległem wspomnieniem czasów poznania się ze swoim mężem.
— Czy sobie przypominasz? Dziadzio Granier tak lubił te wiersze, że je przepisał i posłał jenerałowi...
— To on też leciał na galoniarzy[1], dziadzio Granier” — odezwał się Kacperek, w którym przemowy ojca, wietrzącego zawsze niebezpieczeństwo ze strony pretoryanów, w przerwach między niebezpieczeństwem ze strony klerykałów, rozwinęły przedwczesny anti-militaryzm, wielce obiecujący na przyszłość.
I dodał, wykrzywiając się po żołniersku:
— Zerwanie gitary! Niema głupich!
— O, ten jenerał nie był taki, jak inni! — odpowiedział profesor i dodał z namaszczeniem: — To był Garibaldi...
— Wszak to także Richarda ten piękny wiersz. „Żeby przynajmniej rozległ się dźwięk twego imienia, Garibaldi!?” — zapytał Antoni.
Zręczne to przypuszczenie, za które podziękował mu serdecznym uśmiechem poprawiacz ćwiczeń uczniowskich, miało na celu, jak i obecność w domu tego wieczora, rozproszenie reszty podejrzeń, które mógł jeszcze mieć profesor.
Oszust nigdy dotąd nie był tak miły, tak serdeczny: pokazywał młodszemu bratu sztuki karciane ze zręcznością, mogącą obudzić niepokój, ale nie w ojcu, w którego oczach ta jedna cytata rewolucyjnego wiersza była świadectwem czystości moralnej.
Niepodobnaby zrozumieć upadku, w którym od stu lat pogrąża się Francya, bez tego jednego rysu, mało zauważonego dotąd, psychologii jakobinów. Można dążyć do „zbudowania nanowo społeczeństwa” (według wyrażenia smutnej pamięci Chamforta, rozumnego człowieka, którego Rewolucya ogłupiła i shańbiła, zanim mu ucięła głowę), ale nie można uniknąć dziedziczności. Podlega się jej więc i to wszystkiemi tkankami, z jakich składa się nasza istota; ale można ją też i wypaczyć.
Poczucie religijne jest właśnie jednym z jej objawów. Taki Monneron — jeżeli wolno jego nazwiskiem ochrzcić całą klasę społeczeństwa — jest wykolejonym chrześcijaninem, który przeniósł na pojęcia abstrakcyjne i nieścisłe cały religijny zapał swego atawizmu. Te pojęcia nie są dla niego tylko przekonaniem. Wyznaje je, jak religię. Ztąd wynika jego surowość i oburzenie względem odszczepieńców.
Monneron, jak to wykazał dowodnie podczas zamachu stanu, przy głosowaniu powszechnem, wywołanem przez Boulangera i ostatnio w wiadomej sprawie[2], nie zadawalnia się zwalczaniem swoich przeciwników. Uważa ich za istoty niższego rzędu. Niedość mu zgnieść ich, nie przebierając w środkach, ze zdumiewającym u niego brakiem wszelkich skrupułów, bo Monneron typowy jest pod innemi względami hasłem delikatności. Pagardza nimi — tymi przeciwnikami i to najzupełniej. szczerze — jak prostymi złoczyńcami i traktuje ich, jak złoczyńców, bez wahania i bez wyrzutów sumienia.
On sam tylko posiada wyłączny przywilej uczciwości w polityce. I to właśnie przekonanie tłómaczy, czemu dla tej sekty uczciwych obłąkańców nie istnieje doświadczenie. Dlaczego nigdy im się nie udało i nie uda się nigdy stworzyć i utrzymać rządu. Zdolni są oni tylko do tyranizowania. Karą ich jest tu łatwość, z jaką wywodzą ich w pole obłudnicy, udający, że wyznają te same, co oni, przekonania. Niezdolni są do sprawiedliwego osądzenia tych, którzy myślą lub udają, że myślą, jak oni.
Antoni znał dobrze tę słabą stronę ojca i szydził z niej czasami, ale nie dzisiejszego wieczora. Dziś trzeba było być synem cnotliwym, więc republikaninem, a naiwny profesor zawsze dał się na to wziąć.
Kochanek Anieli d’Aray, Montboron z knajp bulwarowych, fałszerz z banku. Nortiera, szantażysta z ulicy Varenne kiwał głową potakująco.
Na siostrę i brata od chwili spotkania błazen spoglądał, jak bokser, trzymający się na baczności, śledzony przez dwóch przeciwników, których ruchy ma na oku, gotów do porwania i natarcia. Oni zaś mieli miny sztuczne i udawali, że go nie widzą. Siedzieli w salonie, w oddaleniu od stołu, każde z innej strony, oboje schyleni nad książką. Oboje wybrali do opracowania jeden z przedmiotów egzaminu, do jakiego się przygotowywali: ona literaturę francuską, on zaś Platona ku wielkiemu zadowoleniu ojca, który, obejrzawszy tytuły, powiedział:
— Macie słuszność. Singulas horas, singulas vitas puta... To słowa starego Seneki... Wziąłem je za dewizę, gdym był w szkołach. I temu zawdzięczam moje stanowisko w Szkole Normalnej...
— Ja zaś chciałabym im dać do przeczytania „Poradnik dobrych manier i grzeczności“ — przerwała matka. — Nie byliby z nich gorsi nauczyciele, gdyby byli choć trochę uprzejmiejsi i grzeczniejsi...
Jan nie zwrócił uwagi na tę nową wycieczkę matki, ani na zuchwałe zachowanie się Antoniego, ani na żargonowe przemowy Kacperka, ani na słowa ojca, boleśnie świadczące o jego nieuleczalnych złudzeniach.
Po tylu ostrzeżeniach, wobec tylu dowodów optymista powracał do swoich utopii, przyznając się do nich z niezamąconą pogodą, jak do zaszczytnego tytułu, do czego dopomagał mu upór.
Ale na dnie oczu profesora pozostał ślad otrzymanej rany, chociaż zdawało mu się, chociaż chciał dowodzić, że nie był wcale zraniony.
Jan nie miał siły rozczulać się nad tem wszystkiem i trwać w roli „pocieszyciela.” Pochłonęła go zagadka stosunku Rumesnila z siostrą. Wiedział już teraz dobrze, że Antoni jest nędznik, przeznaczony z góry na najgorsze przygody awanturniczego żywota, jak wiedział oddawna o nieuleczalności złudzeń ojca.
Nie mógł nic dla nich obu uczynić, chyba tylko milczeć, gdy tymczasem Julia była w niebezpieczeństwie i obowiązkiem jego było pójść jej na ratunek, a teraz już jasno widział, w jaki sposób to uczynić. Nie potrzebował jej pytać. To, co powiedziała, było aż nadto wyraźne, pomimo przemilczeń.
Miała nadzieję, że Rumesnil z nią się ożeni. Co on uczynił dla wpojenia jej tej nadziei? Co ze swej strony uczyniła ona, żeby do siebie przywiązać kolegę braci? Czy Rumesnil oznajmił ją fałszywemi obietnicami? Czy oszukali się wzajemnie? Czy Julia, jak mówiła, szukała dobrej tylko pąrtyi, czy też pod tym pozorem zaplątała i serce? W tem tkwiła tajemnica nieprzenikniona i bolesna.
Jan miał w ręku sposób zbadania tej tajemnicy. To, czem groził Julii, żeby z niej dobyć wyznanie — rozmowę z Rumesnilem — musiał doprowadzić do niej we wtorek, zaraz po jego powrocie, gdy mu będzie oddawał pieniądze, pożyczone przez Antoniego, Przyciśnie go do muru, zabroni, jak powiedział, bywania w domu rodziców. Jeżeli nie jest to nic ważniejszego, tylko kokietowanie się z Julią, Runesnil przestanie bywać. A jeżeli jest naprawdę zakochany, oświadczy się o jej rękę.
W rozumowaniu tem, bardzo naiwnem, godnem „Monnerona, ” pominął jednę tylko hypotezę i to jedynie trafną: że Julia jest kochanką jego kolegi.
Wyobraźnia Jana była zbyt czysta i serce zbyt tkliwe, żeby mógł przypuścić podobne brudy.
Tego samego wieczora, gdy ich ojciec, żyjący urojeniami, pokrywał dopiskami kajety uczniów, lub wygłaszał optymistyczne aksyomaty, gdy niesprawiedliwa i ograniczona matka wyciągała leniwie igłę z haftu, gdy cyniczny Antoni i budzący politowanie Kacperek bawili się zatłuszczonemi kartami, Jan spoglądał ukradkiem na siostrę i badał ją tak, jak nieraz przedtem, lecz nigdy z taką, jak teraz przenikliwością. Była ona dla niego już zupełnie przezroczysta, z wyjątkiem jednego zakątka duszy, ciemnego i zmąconego, który miał mu zgotować później tragiczną niespodziankę. W tej chwili czytał na jej szczupłej zamkniętej twarzy szerokie udręczenia, na które biedna istota użalała się dziś przed nim z takim akcentem urazy. Urazy względem kogo? Względem wszystkiego: względem rodziny tu zebranej, względem tych zarazków moralnych, unoszących się w atmosferze tego domu, którego podwaliny fałszywie założono. Widocznie i to można było wyczytać z jej twarzy, że była to natura niejednolita, ze zdolnościami odziedziczonemi po ojcu i z brutalnemi popędami matki. Ta podwójna dziedziczność czyniła ją podobńą do Antoniego i do Jana zarazem. Silnie zarysowany podbródek i zmysłowe wargi, odcinające się szkarłatnym rąbkiem na bladej twarzy, zdradzały te same plebejuszowskie pożądania, które dążą z dziką gwałtownością do zaspokojenia. Paryż ją obłąkał mirażem przepychu i rozkoszy, ku którym
mo mic NC WBA oś + A
„M rwała się po dziecinnemu. Z drugiej strony uczuciowa wrażliwość, wrodzona młodszemu bratu, uszlachetniająca jej czoło i oczy, zgubiła ją przy ocknieniu się ambicyi. Nie była ona tak rozumna jak Jan, i nie umiała osądzić trafnie swego otoczenia. Widziała tylko jego ujemne strony. Rozumiała o tyle swoją rodzinę, że mogła ocenić jej brak równowagi, a nie była w stanie zrozumieć wielkich praw społecznych, których bezładne plemię Monneronów samą swą bezładnością było jaskrawem potwierdzeniem. U każdego z członków rodziny był jakiś rys charakteru, budzący w niej pogardę; u ojca nierozsądne doktrynerstwo, u matki nieporządek i głupota, u brata Antoniego hypokryzya i pospolitość, u Kacperka bezecne ułożenie i przedwczesne zepsucie, u Jana chwiejność i chorobliwa wrażliwość. Postradała więc wszelki punkt oparcia w tem środowisku, a przytem żadne wędzidło moralne nie miało wpływu na jej rozpętaną wrażliwość. Dusze płomieniste i skłonne do krytyki nie poddają się takim czczym i próżnym formułkom, jak „solidarność ludzkości”. którą antyklerykalny profesor miał zawsze na języku. Zdawało mu się, że temi dwoma wyrazami zdoła zastąpić tradycyę, karność i miłość, które uosabia Kościół: Nie rozumiał, że to określenie wzajemnej zależności istot ludzkich ma dwa znaczenia, a jedno tylko dodatnie, to jedno tylko widział. Czyliż dzikość walki o byt nie daje się usprawiedliwić tą samą formułką? Lew jest zależny od swojej zdobyczy, bo bez niej żyć nie może. Tylko ta zależność polega na tem, że ją zabija i pożera. Antoni, które go doświadczenia osobiste uczyniły przenikliwym, pewny był, że czyta w sercu siostry, gdy mówił: „da ona sobie radę!” Mogła istotnie dać sobie radę w teoryi, wyznając brutalne zasady zupełnej niezależności moralnej. Ale w rzeczywistości nie umiała dać sobie rady, bo była słabem, dwudziestoletniem dzieckiem, bez doświadczenia, bez energii, poprostu zakochaną dziewczyną, pragnącą zrobić karyerę. Jan nie zgłębiał tego do dna i uspokajał się słowami Antoniego. Te określenia lakoniczne i poufałe, stanowcze niemal, jak dyagnoza chirurga, mają wpływ na umysły skłonne do myślenia, jak umysł Jana, skłonne do rozpraszania się w nieuchwytnych odcieniach. Więc zadawalniał się zdaniem Antoniego i posługiwał się niem dla streszczenia w nich rozmyślań nad Julią i nad tajemnym stosunkiem, do którego mógł, ją popehnąć charakter gwałtowny dziecka egzaltowanego i rozczarowanego zarazem, próżnego i zepsutego, a raczej pozbawionego wszelkich pojęć moralnych. I choć z innych powodów — Jan kończył na tem samem, co Antoni:
— Nie! Pomiędzy nią a Rumesnilem nie zaszło nic nieodwołalnego. Ona na to zbyt dumna. Była to tylko lekkomyślność, której od wtorku położę koniec:
I z tem postanowieniem poszedł spać po dniu zaczętym tak burzliwie, a kończącym się spokojem jeszcze groźniejszym. I z tem samem postanowieniem wstał nazajutrz. Ileż to jednak godzin: upłynąć musi do wtorku, i jak długi ten czas mu się wydawał, gdy go obliczał zawczasu — tem dłuższy, że teraz obawiał się nowej rozmowy z siostrą! Obawiał się, żeby go nie zapytała o jego zamiary i nie próbowała od nich odwieść. Ale ku jego zdziwieniu, przez te cztery dni Julia unikała go tak samo, jak on jej unikał. Ta wstrzemięźliwość siostry powinna mu była dać dużo do myślenia. Nie mógł wyrozumieć jej zamiarów, które jednak musiały być zupełnie odrębne od jego postanowień. Poszedł nazajutrz w sobotę na ulicę Varenne, dowiedzieć się, czy nie było wiadomości o powrocie Rumesnila, Usłyszał tę samą odpowiedź:
— Pan hrabia powraca we wtorek.
Postanowił napisać list do kolegi prosząc, żeby na niego czekał we środę rano, o dziesiątej, ponieważ „musi z nim pomówić o ważnej sprawie.” Niejasne to wyrażenie mogło się odnosić równie dobrze do pożyczki, którą zaciągnął Antoni, jak i do stosunków Rumesnila z Julią. Liczył on na to, że Rumesnil nie opóźni swego powrotu, bo we środę wieczorem miał być na wykładzie księdza Chanut w Związku Tołstojowskim. Zaciekawiony listem Jana, nie omieszka czekać na niego w domu. Powziąwszy to postanowienie, Jan zaczął praktykować podczas tych czterech nieskończonych dni to, co byłby mu poradził ojciec, cytujący „Seneki Singulas horas... Zamknął się u siebie w pokoju i zabrał się do studyowania Platona, który figurował na liście jego egzaminów, i którym się zasłaniał, jak tarczą, podczas przykrego piątkowego wieczora. I godziny zaczęły płynąć zwolna, ale mimo wszystkiego znośnie. Młodzieniec nawet w śnie tych kłopotów dał się pociągnąć urokowi subtelnego i potężnego umysłu filozofa. Niekiedy czuł się wzruszonym do głębi duszy, gdy niektóre ustępy przywodziły mu na myśl pana Ferrand, a z nim i słodką Brygidę. Naprzykład ten sławny ustęp, wykazujący dobrodziejstwo tradycyjnych wierzeń:
„I wtedy, w świątyni Nasis, oblanej wodami Nilu, jeden z najstarszych kapłanów przemówił w ten sposób do wędrowca: O! Solonie! wy Garecy będziecie zawsze dziećmi, bo niema ani jednego między wami, któryby zasługiwał na piękne miano starca.” A Solon zapytał: „Co mają znaczyć twoje słowa?” „Że macie bardzo młodzieńcze dusze — odrzekł kapłan. — Nie macie żadnych starożytnych podań, przekazanych wam przez przodków, żadnej nauki podawanej od wieku do wieku przez osiwiałe głowy.”
Spotkawszy takie ustępy, Jan odkładał gruba księgę. Opierał głowę na ręku i czuł w sobie płodność myśli, zasianych przez myśliciela z ulicy Tournon; zestawiając z jednej strony teorye godzące się z niewzruszonemi twierdzeniami mędrców wszystkich czasów i opierając się na zasadniczych prawach natury ludzkiej — a z drugiej strony burzycielskie błędy nowatora z ulicy Claude Bernard, który był jego ojcem. A potem — jak zwykle zdarza się myślicielom — rzeczywiste takty zaczynały tracić w jego oczach swoją wyrazistość. Nie sprawdzał, czy pozostają w tym samym stanie, jak były wtedy, gdy je zauważył. W przerwach między studyowaniem Platona nie obserwował już Julii z tem samem natężeniem, co w ostatnich czasach, Nie widział. że i ona tego wtorku, kiedy Rumesnil ma powrócić, oczekuje z gorączką, która pali się w jej oczach, pokrywa rumieńcem policzki, i rozpala czoło i dłonie. Nie wiedział, że jest ona kochanką, która ma się przekonać, czy jej kochanek kocha ją prawdziwie — uwiedzioną dziewczyną, która ma wypróbować serce tego, kto jest ojcem jej dziecięcia. Była ona zakochana taką miłością, jaką Platon tak dobrze nazwał: „utkaną z bólu i rozkoszy.” „Starożyni poeci wypowiedzieli wszystko” — powiedziałby Józef Monneron, ale właściwością takich. „Monneronów” jest to, że rozumieją i odczuwają odmienne prawdy, które greccy i rzymscy poeci oddawali z taką siłą, ale nie stosują ich nigdy w życiu.
Uwolniwszy się od niemiłosiernego badania brata, Julia wpadła w straszliwą rozpacz. Co do jednej strony jej charakteru nie pomylił się Jan, była dumna. Rumesnil w początkach ich stosunku niejednokrotnie próbował obdarzać ją drobnemi podarkami, które są wielką pokusą dla takich, jak ona dziewcząt, pozbawionych wykwintnych drobiazgów, za któremi zwykle przepadają kobiety. Nie przyjęła nigdy nic od niego.
— Daj mi bukiecik za jednego su — odpowiadała kochankowi, wymawiającemu jej, że odmawia przyjęcia klejnocików, które jej przynosił.
I ta właśnie dumna drażliwość ubogiej dziewczyny nie pozwalała jej wymówić głośno słowa „małżeństwo”, które bezustannie powtarzała w myśli.
Sprzeczność tej bezinteresowności, prawie przesadnej, z gwałtowną żądzą zaślubienia Ademara była tylko pozorną. Pomimo całego „anarchizmu”, do którego się przyznawała, i który istotnie pod niektóremi względami był jej wyznaniem, Julia była jednak „panną z przyzwoitego domu”, drobną mieszczką, odróżniającą dokładnie, co „moje”, a co „twoje. Zawdzięczać wszystko mężowi — to najwyższe szczęście. Zawdzięczać cokolwiek kochankowi — to hańba. Dla tego sama myśl, że Antoni w chwili rozpaczy zwrócił się o pomoc pieniężną do Rumesniila, a może jeszcze w jej imieniu, była dla niej nie do zniesienia.
Do uczucia obrażonej dumy przyłączyło się drugie uczucie: obawa, ażeby młodszy brat nie wykonał swej pogróżki i nie zażądał tłómaczenia od Rumesnila.
Wyobraziła sobie tych dwóch młodzieńców, stoJących przed sobą oko w oko: gniew jednego, oburzenie drugiego, ostre słowa, padające z ich ust — następstwa jeszcze gorsze tej sprzeczki...
A prócz tego nie miała dotąd odwagi wyznać kochankowi, w jakim stanie się znajduje, i sama nie chciała dotąd wierzyć...
Ale wskazówki, zaczerpnięte z dzieł lekarskich, nie pozostawiały jej już najmniejszej wątpliwości. Znalazła w nich potwierdzenie tego, czego się lękała.
Silne rozstrojenie nerwowe, towarzyszące początkom pracy macierzyństwa, powiększało męczarnie trudnego położenia, w którem się szamotała.
Co robić?
Jan zwróci Rumesnilowi te pięć tysięcy franków. Czy to będzie dostatecznym dowodem, że ona nie była wspólniczką starszego brata? Bo tego obawiała się najwięcej — znając dobrze Antoniego — czy nie posunął on swej bezczelności aż do powiedzenia, że siostra go przysłała?
A jeżeli Ademar uwierzył, że jest ona zdolną do podobnej nikczemności; jeżeli w jego niebieskich oczach, tak srogich chwilami, wyczyta obelżywe posądzenie, jeżeli będzie miała ten dowód, że kochanek nie ma do niej zaufania, że jej nie szanuje i to właśnie w chwili, gdy cała jej przyszłość zawisła od jego wiary i zaufania?!
Napróżno Julia wygłaszała najśmielsze teorye, szydziła z przesądów, a nawet przyjętych ogólnie pojęć moralnych; ten powierzchowny nihilizm nie zabezpieczał jej od uczucia wstydu — śmiertelnego wstydu — na myśl o błędzie, którego się dopuściła.
Sama tego nie rozumiała, jak się to stało.
Chciała igrać z miłością i upadła w tej grze niebezpiecznej — dała w niej usidlić nietylko swoje serce, ale i ciało.
To, że po oddaniu się całkowitem, w pierwszych zaraz chwilach uczuła, że Rumesnil jej nie kocha, było dowodem, iż ona kocha go prawdziwie.
Instynkt kochającej kobiety nie potrzebuje doświadczenia, ażeby zrozumieć tę tajemnicę, że jedynym znakiem nieomylnym szczerej miłości jest chwila następująca po zaspokojeniu żądzy.
Człowiek syty tak bardzo się różni od człowieka upojonego!
Julia, dopóki nie została kochanką Ademara, pewna była jego miłości. Wątpiła o niej od chwili, gdy dała uwodzicielowi te zupełne prawa, które tak łatwo stają się powodem wzgardy, jeżeli nie są źródłem pełnego wdzięczności uwielbienia.
To przypuszczenie, okropne dla uczuć dziecka, którego niewinność fizyczna nie została skalana najmniejszym nawet grzechem od chwili pierwszego i nieuleczalnego upadku, wzmagało drugie, jeszcze okropniejsze: jeżeli Rumesnil kocha ją, która mu oddała nieskalaną swą dziewiczość i przez niego została matką — da jej swoje nazwisko. A wtedy szczęście będzie całkowite, życie zupełnie inne, spełnienie marzeń i pragnień serca, atmosfera światła i wolności dla jej pożądań młodzieńczych tak niemiłosiernie gnębionych!... Jeżeli zaś nie, to pozostaje tajone macierzyństwo, upadek wszystkiego, runięcie w czarną otchłań nieszczęścia, utrata nadziei zamążpójścia w przyszłości, życie na zawsze zwichnięte!...
Więc niewolno jej było cofać się przed próbą, od której zależała cała jej przyszłość — taka lub inna.
Nie mogła pozostać pod zarzutem wspólnictwa z Antonim. Nie mogła pozwolić na rozmowę Jana z Rumesnilem, zanim ona ostrzeże kochanka, aby zapobiedz wszelkiej niespodziance. Nie mogła odkładać bez końca wyznania, w jakim jest stanie.
Zmiana figury i inne objawy zaczną występować niezadługo. Nie uszłyby one oka matki.
W naiwności swojej, wypływającej z zupełnej nieznajomości praw rządzących społeczeństwem, Julia uważała, że jedynie możliwe wyjście z tego położenia natychmiastowy ślub, wyjazd i urodzenie dziecka zdala od Paryża, coby pozwoliło na lekkie sfałszowanie dat, konieczne dla ocalenia jej honoru.
Ze względu na to każdy dzień upłyniony powiększał niebezpieczeństwo.
Wszystko więc popychało ją do rozmówienia się z kochankiem, zupełnie szczerze, bez żadnych przemilczeń i ostatecznie — wszystko, nawet jej własne serce.
Julia miała już dosyć — aż nadto — tej niepewności, w której zużywała się cała jej istota, dosyć, i aż nadto wytężania nad książkami szkolnemi umysłu gnębionego natarczywą troską, dosyć, i nadto udawania i kłamstwa!
Z uczuciem fatalizmu, zdarzającem się u najsilniejszych nawet charakterów, a cóż dopiero u wrażliwych natur, miotanych niepokojem wobec niedających się opanować okoliczności, Julia uważała rosnące podejrzenia Jana za wskazówkę przeznaczenia. Wypadki zaszłe w czwartek i w piątek wzmogły w niej jeszcze to uczucie, że Przeznaczenie używa ją i popycha do działania — postanowiła więc działać.
W ten wieczór piątkowy, w chwili gdy Antoni rehabilitował się w oczach ojca, cytując wiersze Richarda, gdy państwo Monneron rozczulali się wspomnieniami wiejskiej sielanki, przeżytej z Juwenalem, gdy Kacperek wytrząsał się na samą myśl o „dziadzi Granier, który leciał na galoniarzy”, gdy Jan wahał się jeszcze nad wyborem drogi — Julia zaczęła już wykonywać swój zamiar... Do salonu w zamku pod Malesherbes, gdzie Rumesnil zdumiewał dwie autentyczne księżne wygłaszaniem swoich rewolucyjnych poglądów i wspaniałomyślności, wchodził w tej samej chwili służący, niosąc na tacy telegram, zaadresowany do szlachcica-przewrotowca, a zawierający te słowa:
„Niezmiernie ważne nowiny. Niezbędne: zobaczenie się ze mną przed widzeniem kogokolwiek Czekać będę we wtorek, o trzeciej, gdzie wiadomo.
Ten zagadkowy podpis bardzo wyraźnym był dla tego, do kogo się zwracało wezwanie nieszczęśliwej dziewczyny.
Boże! gdyby Julia mogła go była widzieć, jak otwierał telegram po uzyskaniu pozwolenia obu młodych kobiet, między któremi siedział, i jak go zgniótł w niecierpliwej dłoni i wsunął do kieszeni, zmarszczywszy lekko brwi! A potem powrócił do przerwanej rozmowy i prowadził ją dalej w tym samym tonie, zimno, paradoksalnie — i serce jego nie uderzyło nawet żywiej pod batystową wieczorową koszulą, z żabotem, umiejętnie ułożonym w zakładki. Ta wyszukana trochę elegancya była mu bardzo do twarzy, licowała z tą pastelowa fizyognomią o charakterze osiemnastego wieku.
Kochankowie schodzili się w domu, położonym na ulicy noszącej nazwisko D’Estrées, na cześć ostatniego marszałka z wsławionej rodziny.
Kilka ulic krzyżuje się w tym punkcie i dlatego Rumesnil tam wyszukał sobie kawalerskie mieszkanie, na parterze narożnego domu, ażeby kobieta, idąca do niego, mogła spostrzedz łatwo, gdyby ją kto śledził.
Można się domyślić, że ten przytułek rozkoszy nie został urządzony dla jednej Julii Monneron. Ona sama nawet, pomimo całego niedoświadczenia, nie dała się przekonać upewnieniom kochanka, i w chwilach rozmysłu odgadywała złowrogą prawdę. Sądziła, że się oddaje RE a stała się pastwą rozpustnika już przesyconego, dla którego stosunek z nią, niepodobny do innych, miał smak szczerości. Ta istotka inteligentna, szczupła drobna, jak średniowieczne posążki, uczona jak student, a naiwna jak mniszka, z umysłem skażonym a z ciałem i sercem nieskalanem, buntująca się przeciw porządkowi społecznemu, nęcona jak dziecko przez wszystko, co migoce i błyszczy, drażniła zmysły młodego panka.
Niestety! To mieszkanie na ulicy d’Estrées, z podniszczonemi czerwonego koloru obiciami i firankami, ze śladami zużycia na meblach, zdradzało już całe lata istnienia. Zdradzało wspomnienie tylu innych kobiet, które wchodziły drżące do tej samej sieni, zkąd drzwi na lewo prowadziły do małego przedpokoju, wyłożonego dywanem i prawie ciemnego...
Kto one były, te kobiety?
Ileż razy Julia zadawała sobie to pytanie, idąc do tego zagadkowego domu! Ale nigdy jeszcze z takim gorączkowym niepokojem, jak tego wtorku, w cztery dni po strasznych zajściach z obu braćmi, których następstwem było jej przyjście tu, przez nią samą naznaczone.
Ktoby ją był spotkał tego popołudnia, nie przypuściby nigdy, że dąży na schadzkę miłosną, tak dalece jej delikatna twarzyczka, wymizerowana skutkiem niepokoju, zaprzeczała podobnym posądzeniom...
Nie zaszło nic nowego w ciągu tych dni czterech...
Julia nie zamieniła nawet dwudziestu słów z Janem, a z Antonim ani jednego. Rumesnil tylko był powodem jej niepokoju.
Pomimo, że w swoim telegramie nie żądała od niego wcześniejszego powrotu, miała jednak nadzieję, że przyjedzie natychmiast. Zamiast tego, otrzymała króciutki bilecik, zawiadamiający, że „będzie we wtorek na ulicy D’E..., że stosując się do jej życzenia, pojedzie tam prosto z dworca, ażeby nie widzieć się z nikim, że domyśla się powodu jej zaniepokojenia, ale prosi, ażeby się nie dręczyła, bo jeżeli tylko jest to w jego mocy, uczyni wszystko, co potrzeba...”
— On myśli, że idzie mi o Antoniego — pomyślała Julia i serce jej się ścisnęło.
Czy dlatego właśnie nie powrócił wcześniej, pomimo jej telegramu? Czy obawiał się nowego żądania? Przypuszczenie to było bolesne, ale mniej bolesne od tego, co lękała się ujrzeć w jego jasnych oczach, gdy wyrzecze słowa, od których zawisła cała jej przyszłość:
Jestem matką...
Usiłowała wystawić sobie twarz kochanka, gdy to usłyszy. Ale nie mogła wyobrazić sobie jego rysów.
Wyobraźnia jej, od dzieciństwa naginana rodzajem wykształcenia, jakie otrzymała, do oderwanych pojęć, nie miała tej potęgi wywoływania postaci za rysowanych tak wyraźnie, jak w rzeczywistości, w ciemnych zakątkach mózgu. Tylko jego oczy — tak mmne niekiedy, tak słodkie innym razem — błyszczały przed nią, gdy szła na ulice D’Estrées...
Dzień był pogodny i ciepły, nadający urok kwietniowy niektórym dniom paryzkiej jesieni, stanowiącym uderzające przeciwieństwo z dniami przedwcześnie mróźnemi, jak ów dzień, gdy Jan oczekiwał Brygidy Ferrand.
W takie dnie, jak ten wtorkowy, unosi się w przezroczystem powietrzu czar wiosenny, widoczniejszy jeszcze w dzielnicach, w których istnieją dotąd pałace otoczone ogrodami.
Oczy Julii patrzyły na pożółkłą zieleń, przebłyskującą po za sztachetami ogrodzeń, lub ponad murami, ale nie widziały nic. Słodycz dnia przenikała ją mimowoli i powiększała jej smutek. Dawne niepokoje, dotyczące przeszłości kochanka, powracały jej na myśl, bardziej jeszcze dręczące. Tak — kto były „tamte”, które tak samo, jak ona, szły do tego domu?
Pomimo błędu, jakiego się dopuściła Julia, cały ten świat występnych miłostek był dla niej czemś zupełnie nieznanem i mewyraźnem. Uważała się ona w swej naiwności za bohaterkę jakiejś wyjątkowo romantycznej historyi.
Jeżeli Ademar — jak przychodziło jej mimowoli na myśl — miał przedtem inne stosunki miłosne, zapewne te przelotne kaprysy nie miały w sobie nic podobnego do jej uczucia. Były to pewnie kobiety zamężne lub awanturnice, z których żadna, jak ona, nie oddała mu świętego kwiatu pierwszej miłości.
A jednak — może która z nich także kochała go prawdziwie? Może ktora z nich także została matką... Z całą tą przeszłością teraz skończyło się już bezpowrotnie. Czy z ich szczęściem stanie się to samo? Czy nadejdzie dzień, kiedy po tym samym chodniku będzie szła do tego domu inna — jej następczyni.
Doszedłszy do rogu ulicy, Julia zatrzymała się przed samym domem i spojrzała na okna, którym pozamykane okienice nadawały pozór pustki. Był to jeden ze środków ostrożności, przedsiębranych przez Ademara.
Niepokojąca myśl, co się stanie za temi zasłoniętemi oknami, była tak przykrą Julii, że wpadła do sieni, biegnąc prawie, ażeby nie przedłużać oczekiwania i raz już dowiedzieć się o swym losie...
Głos dzwonka, naciśniętego drżącą ręką, odezwał się w głębi jej serca.
Drzwi otworzyły się...
Ademar stał przed Julią, która rzuciła się w jego objęcia, przyciskając go silnie do serca i zawołała, aby ulżyć swej męce:
— Ah! widzę cię! Mam cię! Mam! Nareszcie! Nareszcie....
I głaskała mu twarz rozpalonemi rączkami, jakby się chciała przekonać, że nie śni, że on naprawdę stoi przed nią, obejmowała go i przyciskała usta do jego ust, wydzierała się z jego objęć, aby się wpatrywać w tę twarz tak drogą...
A gdy przestraszony prawie jej gwałtownością wciągnął ją do salonu i zapytał:
— Co się stało, moja miła? jesteś taka wzruszona?
Wyrwała się z jego objęć i upadłszy na fotel, wybuchnęła płaczem.
Młodzieniec ukląkł przed nią. Obsypywał ją czułemi słowy, usiłując uspokoić ten wybuch nerwowy, który pomieszał jego przewidywania.
Obawy Jana i Julii nie były płonne.
Od Rumesnila to istotnie zażądał Antoni pięciu tysięcy franków na spłacenie zbrodniczego długu. Rumesnil dał pieniądze fałszerzowi — trochę przez wspaniałomyślność, trochę przez obawę.
Chociaż napozór postępowanie jego nie dawało się pogodzić z tem uczuciem, faktem jest jednak, że Ademar miał dla Jana prawdziwą przyjaźń, a pomimo, że to uczucie nie zdołało powstrzymać go od uwiedzenia Julii, było jednak o tyle silne, że nie mógł nawet znieść myśli o tem, ażeby przyjaciel miał się dowiedzieć o jego zdradzie.
Serce ludzkie często miewa takie braki logiki....
Dość było akcentu, z jakim Antoni wymówił, że przychodzi tu za radą Julii, ażeby uwodziciel odczuł w tem pogróżkę i ustąpił.
Otrzymawszy depeszę od kochanki, Rumesnil przypuszczał, że ta suma nie wystarczyła na zapłacenie długu — bo Antoni, chcąc zaraz dostać pieniądze, wyznał przed nim nadużycie popełnione w biurze. Zapewne ukradziona suma była znaczniejsza, i Julia zażąda znów od Rumesnila pomocy. albo protekcyi, jeżeli oszustowi zagraża więzienie.
Rumesnil przygotował się na odparcie nowego zamachu na swoją kieszeń lub wpływy — nie dlatego, ażeby nie dowierzał kochance, bo znał ją dobrze — ale dlatego, że lękał się, ażeby ten niebezpieczny braciszek, o którym zawsze miał nieosobliwe wyobrażenie, a który — jak się teraz przekonał — zdolny był do zbrodni, nie zaczął, zachęcony pierwszem powodzeniem, wykonywać na siostrze ciągłego szantażu, a przez siostrę i na nim samym, Rumesnilu.
Postanowił więc przyjąć Julię trochę zimno.
Ale namiętne uniesienie dziewczyny, jej dzika gwadtowność, z jaką porwała go w objęcia, jej pocałunki i łzy, wszystko to dbwodziło, że „ważna nowina”, o której wspominał telegram, odnosiła się do czegoś zgoła innego, niż sprawy pieniężne...
Co się stało?
Ademar miał niezupełnie czyste sumienie na jednym punkcie.
Od talku tygodni zaczynał być znużony Julią i jego bytność w zamku pod Malesherbes miała na celu nie tyle bażanty, ile pewną osobę z jego świata, okazującą gotowość do „wyróżnienia” go, jakby się wyraził którykolwiek z Rumesnilów z przed stu pięćdziesięciu lat, do których potomek ich był tak bardzo podobny pod wielu względami.
Czy podobna, ażeby przeczuła ten drobny początek sprzeniewierzenia?
Rozsądek rozpustnika odpowiadał „nie”, ale doświadczenie co do nieobliczonych zawikłań w stosuukach miłosnych przejmowało go nieokreśloną obawą, którą jednak szczerość Julii rozwiała odrazu.
Odzyskawszy panowanie nad sobą, poskromiła wzruszenie i zapytała głosem jeszcze stłumionym od płaczu:
— Mój drogi! wiem, że Antoni był u ciebie rano przed twoim wyjazdem. Wiem, że potrzebował znacznej sumy, i to zaraz: pięć tysięcy franków. Widzisz, że wiem wszystko. Dałeś mu te pieniądze. Nieprawdaż?
— Jeżeli wiesz o tem, poco mnie pytasz? — odparł Rumesnil.
Rozpoczęcie rozmowy o tym przedmiocie zmieszało go i powróciło mu trochę nieufności.
— Bo chciałam cię upewnić, że nie miałam żadnego udziału w tym jego postępku, a obawiam się, czy nieszczęśliwy nie zasłonił się mojem imieniem. Jakim sposobem domyślił się naszego stosunku? Nie wiem. Ale wie o tem. Utrzymuje, że nas widywał na ulicy, chodzących sam na sam, że poznał twoje pismo, choć zmienione, na kopertach listów do mnie adresowanych... Mniejsza o to zresztą. O to mi tylko idzie, co ci powiedział. Odpowiedz mi szczerze.
Czy mówił, że to ja go przysyłam?
— Nie mówmy o tem — odparł Rumesnil.
— Mówił to, czy nie? — nalegała Julia.
— No! tak... Mówił...
— I uwierzyłeś mu?
— Pamiętałem, że to twój brat — odrzekł Rumesnil, całując rękę kochanki — i oddałem mu tę przysługę...
Naleganie Julii wzbudziło w nim posądzenie, że była nieostrożna z Antonim.
Nie przychodziła teraz z nowem żądaniem. Przychodziła się usprawiedliwić, a przez te same sentymen talne skrupuły, które pochlebiały jego próżności, nieŚ pokoiła jednocześnie jego przezorność. Trzeba więc było przyjąć to wszystko lekko. Tak też uczynił, dodając do pełnego wdzięku ruchu odrobinę słodkiego szyderstwa:
— To było zupełnie naturalne i trzeba być głupią Julią, ażeby przywiązywać wagę do takich drobnostek!
Przypomnienie żartobliwego przezwiska, jakie jej czasem dawał, drażniąc ją żartobliwie, co tak lubią czynić zakochani, nie wywołało uśmiechu na zaciśnięte gorzko usta dziewczyny, która wyrzekła z powagą:
— Nie żartuj. To wszystko jest zanadto smutne. Tak bardzo potrzebuję twojego szacunku... Powinieneś najpierw uwierzyć, że ©on skłamał, nikczemnie skłamał. Czyniłam, co mogłam, żeby przeszkodzić jego przyjściu do ciebie. Chciał, żebym ja sama to uczyniła! Wiesz dobrze, że ja nie kłamię — prawda? Powiedz mi, że to czujesz!
— Ależ tak, czuję to — odpowiedział z uległością, z jaką przemawia się do chorych dzieci.
I jakby nie rozumiał jej rozgorączkowania, całował ją długo, a ona oddała mu z uniesieniem ten pocałunek, lecz niewytłómaczony jej niepokój bynajmniej się nie zmniejszał.
— Ach! dziękuję ci! — powiedziała. — Kochasz mnie. Wierzę, że mnie kochasz... To mi dodaje siły... Mój telegram zawiadomił cię, że mam ci udzielić bardzo ważnych wiadomości. Pierwsze — to, że Jan domyśla się także naszego stosunku...
— Więc dlatego zażądał widzenia się ze mną jutro — zawołał Rumesnil?
Na wzmiankę przyjaciela twarz jego się zmieniła.
— Ale zkąd on mógł się dowiedzieć? — nalegał. Kto go ostrzegł?... Odpowiedz mi, Julio! Ach! jeżeli to ty...
— A gdybym nawet to uczyniła? — przerwała Julia. — Czy ta tajemnica nie jest dla mnie jeszcze ważniejszą niż dla ciebie? Jeżeli masz dla Jana prawdziwą przyjaźń, należało pamiętać o tem dawniej.. — dodała z dziwną ironią.
Pomimo całego niepokoju, zraniło ją boleśnie to, co zaczynała spostrzegać wyraźnie w sercu kochanka, że myśl o odkryciu ich stosunku przez brata zaniepokoiła go ze względu na niego samego, nie na nią.
— Uspokój się zresztą. Jam ma podejrzenia, wielkie podejrzenia... Ale niema pewności. I dla zdobycia tej pewności przyjdzie tu jutro. Odda ci pięć tysięcy franków. Miał je już, zanim się dowiedział o bytności Antoniego u ciebie... Musisz przyjąć te pieniądze. Ja tego żądam!.. I trzeba, żeby wyszedł od ciebie uspokojony. Powie ci, że ludzie już mówią o twojem bywaniu u nas... Będzie cię prosił, żebyś przestał bywać.
— Przestanę... — powiedział Rumesnil. — Jeżelim ci zrobił przykrość przed chwilą, przebacz mi! Jednakowoż to rzecz zupełnie naturalna, żeby moja przyjaźń dla twego brata trwała obok mojej miłości dla ciebie...
— Przestaniesz bywać?... — powtórzyła Julia. Przestaniesz bywać?... Ależ ja tego nie chcę, żebyś przestał bywać!... Wynajdź inny sposób, żeby odzyskać zaufanie Jana, błagam cię o to! Ale nie taki sposób! I tak widuję cię tak mało! Stracić jeszcze tę sposobność mówienia z tobą, słyszenia twego głosu, widzenia cię — cieszenia się tobą? Nie! na to się mie zgodzę! I ty także nie zgodzisz się, gdy usłyszysz i drugą nowinę...
Patrząc prosto w oczy kochanka, z rękoma złożonemi w jego dłoniach, dodała:
— Jestem matką..
Straszliwe słowo zostało wymówione, a jej posępne źrenice szukały w jasnych oczach Rumesnila tego, co miało jej biedne serce, skrwawione i cierpiące natchnąć wiarą w jego miłość. Ostry błysk mignął w oczach Rumesnila i przeszył do głębi serce Julii — błysk ciemny i przenikliwy. Było to spojrzenie człowieka, który nagle zobaczył przed sobą niebezpieczeństwo i uzbraja się przeciwko chytrości kobiecej i zbiera siły. Nastąpiła chwila strasznego milczenia — a potem kochanek zapytał:
— Jesteś tego pewna?
— Tak — odpowiedziała z prostotą i smutkiem.
Jakąż boleścią było dla niej w tej chwili to oschłe i twarde zapytanie bez radosnego wzruszenia — bez słowa litości! Rumesnil ogarnął ją nanowo przenikliwem wejrzeniem. Widział, że jest szczera tak wyraźnie, jak wyraźnie widział w tem półświetle pokoju ż pozamykanemi okiennicami jej twarz zeszczuplałą, zapadnięte policzki, błękitnawe żyłki na pobladłych skroniach.
Oschłe serce młodego rozpustnika, które oddawna już biło tylko dla żądzy i dla ciekawości, wzruszyło się na chwilę litością, której Julia tak bardzo potrzebowała. Przyciągnął ją do siebie. Jak dalece machinalną i niewyraźną była ta litość, jak połączoną ze wstrętnemi myślami, nieszczęśliwa miała przekonać się później, przechodząc w myśli wszystkie chwile tej rozmowy! Na razie skądżeby się zdobyła na odwagę obserwowania i analizowania kochanka? Zkąd miała zaczerpnąć sił do oparcia się w tej chwili rozpaczy podszeptom tego, kto był dla niej jedyną nadzieją — a kto jej teraz mówił:
— Nie od dziś dopiero przyszło ci to na myśl?
A gdy odpowiedziała cichutko:
— Już od kilku tygodni...
— Dlaczego nie powiedziałaś mi wcześniej! — zapytał — Ale nie możemy nic postanowić, dopóki nie będzie pewności, że się nie mylisz... Dowiemy się o tem, bylebyś mi zaufała... To najważniejsze. Przyrzekasz, że mi zaufasz?
— Gdybym ci nie ufała, czyż byłabym tutaj? — westchnęła, opierając głowę na ramieniu kusiciela, w którego słowach jej dusza zbłąkana, lecz pełna prostoty, nie domyślała się złowrogiej rady.
Złudzona tą udaną słodyczą, wierząc, że kochanek podziela jej wzruszenie, westchnęła:
— Ach! gdybym mogła się odważyć!...
I dodała błagalnie:
— Jeżeli mamy mieć dziecię, czyż pezwolimy mu przyjść na świat bez prawa do nazwiska ojca:
Czy nie zostanę twoją żoną — twoją prawdziwą żoną?...
— Gdybym był sam na świecie, niezależny od nikogo, byłabyś już moją żoną — odpowiedział Rumesnil.
Oddawna spodziewał się tej prośby i zawczasu przygotował sobie odpowiedź. Drżące słowa dziewczyny były tak pokorne, zdradzały takie upragnienie jawnego szczęścia, domagały się praw tak jej należnych, że jednak wzruszyły jakieś tajemne struny tej duszy samolubnej podwójnie — samolubstwem człowieka próżnego i rozpustnika. Rumesnil następne słowa wymówił z pewnym wyrzutem sumienia:
— Wiesz, że matka ma tylko mnie jednego. Nie chcę się żenić bez jej zezwolenia.. Próbowałem Ją przygotować do tego!... Ale ma ona swoje przesądy... Daj mi trochę czasu... Powtarzam ci raz jeszcze: zaufaj mi...
Mówił — a ona wpatrywała się w niego niemal z zachwytem, tak dalece hypnotyzowała ją jego obecność, do tego stopnia — że mu była wdzięczna za te mniemane usiłowania, jak gdyby dał jej stanowcze przyrzeczenie!
Nigdy jeszcze Rumesnil nie czuł tak żywo swojej nieuczciwości w stosunku z tą dziewczyną, którą uwiódł, trochę przez wrodzoną przewrotność, trochę przez próżność, a najwięcej przez lekkomyślność... Czy dla pozbycia się tego wyrzutu, czy dla powstrzymania się na niebezpiecznej drodze, czy dlatego, że w zmęczonej postaci Julii był jakiś posępny urok, działający mu na zmysły, czy też mając zamiar nakłonić ją do czynu, przeciw któremu przewidywał jej opór, chciał jej dowieść przewagi swojej woli nad jej wolą? Dość, że ta kłamliwa opowieść o przeszkodach do małżeństwa, o którem nigdy naprawdę nie myślał, zakończyła się pieszczotami, łamiącemi opór Juli. Chciał ją pociągnąć do pokoju przyległego salonowi. Dała się doprowadzić do samych drzwi, lecz tam wyrwała się z jego objęć i odepchnęła go. Oparła się o ścianę, ręką przyciskając serce, jakby tam uczuła ból. Myśl o przyszłem macierzyństwie ogarniała ją coraz silniej, budziła w niej dreszcz obrzydzenia wobec tego zmysłowego szału, który w tej chwili wydawał się jej sponiewieraniem. Wymówiła z trudnością, przyciskając ręką serce:
— Boli mnie serce... Daj mi pokój... Miałam zanadto wzruszeń dzisiaj... Muszę wrócić do domu!
Była tak zmieniona, że Rumesnil sądził, iż jest chora.
— Czy chcesz, żebym cię odwiózł! — zapytał.
— Nie! — odrzekła. — Moglibyśmy spotkać się z Janem!... Potrzebuję być sama, żeby się uspokoić — dodała, biorąc się za głowę.
Potem, gdy już miała wychodzić, zatrzymała się na progu.
— Nie gniewasz się? — zapytała.
I przyciskając Rumesnila do serca, jak przy powitaniu, dodała:
— Jak ja cię kocham! Tak bardzo, że aż się tego boję!
— Przekonam się, czy mnie kochasz... — odpówiedział z tak dziwnym wyrazem, że Julia, nagle zaniepokojona, zapytała:
— Co masz na myśli?
— To, o czem mówiliśmy przed chwilą: o twojej obawie, że zostaniesz matką...
— To nie jest obawa — odrzekła.
— Trzeba, żeby nie było nawet tej obawy... — mówił dalej, a jakiś złowrogi blask zajaśniał w jego oczach.
I wymówił — wyszeptał raczej te zagadkowe słowa:
— Widzisz sama, że trzeba pozbyć się tej obawy... Nie powinnaś zostać matką... Przyrzekłaś mi zaufać. Znajdę kogoś pewnego, do którego cię zaprowadzę jaknajprędzej... Nie obawiaj się! Nie myśl o niczem!... Ja odpowiadam za wszystkie trudności, w jakich mogłabyś się znaleźć, i za to, co trzeba uczynić, żeby się od nich uwolnić... Wyratuję cię, jeżeli tylko zechcesz mumie posłuchać. Żegnam cię...
Julia nie odpowiedziała nic, bo okropne słowa, których znaczenia nie mogła nie zrozumieć, zmroziły jej serce do głębi.
Wyszedłszy na ulicę, obejrzała się wokoło, jakby dopiero teraz zdając sobie sprawę z istnienia zewnętrznego świata po wyjściu ze snu, w którym dławiła ją zmora. Szła przed siebie, jak automat, powtarzając w myśli słowa tak wyraźne, przy całej zagadkowości:
— „Trzeba pozbyć się tej obawy... Nie powinnaś zostać matką... Zaufaj mi... Ktoś pewny... Wyratuję cię, jeżeli...”
Uwiedziona dziewczyna słyszała w myśli tę zachętę do zbrodniczych praktyk, któremi tyle jej podobnych zgiadziło żywy dowód swej winy. Słyszała to — i nie wybuchnęła oburzeniem i zgrozą! Jakąż władzę miał nad jej duszą i ciałem ten człowiek, że mogła przyjść do niego przed dwiema godzinami — i zdobyć się na prośbę, żeby uratował jej cześć kobiecą? A teraz wracała od niego, dawszy się pociągnąć na samą krawędź otchłani upojeń zmysłowych, wśród których wola taje, jak wosk na ogniu, i pozwoliła mu wypowiedzieć tę nikczemną radę! Zdawało się jej teraz, że ją skalały te ohydne słowa — teraz, gdy już czar obecności uwodziciela przestał na nią działać — gdy już nie słyszała jego głosu, nie widziała jego twarzy, jego postaci, gdy nie oddychała tem samem, co on, powietrzem. W miarę, jak się oddalała od ulicy D’Estrées, zwiększała się w niej obawa wpływu tego kochanka, zdolnego do powzięcia tak okropnego zamiaru — wzrastała tak, że drżące nogi uginały się pod nią. Na bulwarze Inwalidów osunęła się na ławkę, a wszystko, co pomimo upadku pozostało w niej jeszcze czystego i dumnego, wybuchnęło w tym buncie przeciwko potwornej radzie, i powtarzała sobie po cichu — bez końca:
— Nie! nie uczynię tego! Nie zgodzę się na to!... Ale kto mnie przed nim obroni?