Po szczeblach/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Po szczeblach |
Data wyd. | 1903 |
Druk | A.T. Jezierski |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | L’Étape |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Zaledwie stanęło w myśli Jana to groźne zapytanie, od którego zależała cześć całej rodziny, przypomniały mu się zagadkowe słowa siostry.
Antoni poszedł do niej dzisiejszej nocy w chwili rozpaczy i szczerości. Nie ograniczył się do wyznania popełnionej winy. Mówił z nią i o sposobach zaradzenia złemu. Żądał, aby mu dopomogła do wyszukania pieniędzy. Jakiż sposób proponował, że wywołał takie jej oburzenie? I podejrzenie, które Jan odpychał zrazu jako zbyt haniebne, opanowało go nanowo.
Antoni te pięć tysięcy franków musiał dostać od Rumesnila, wyzyskując jego stosunek z siostrą. Oburzenie Julii pochodziło ztąd, że chciał ją nakłonić, ażeby sama wystąpiła z tem hańbiącem żądaniem...
— Czy to możliwe?... — zapytywał siebie Jan, wychodząc z biura, w którem zadzierzgnął się nowy epizod ponurego dramatu, w jaki został wplątany...
Po pierwszem oburzeniu nastała wątpliwość i Jan rozmyślał dalej:
— Musiał je przecież od kogoś dostać, te pięć tysięcy. Nie miał ich. Gdyby był miał, nie mówiłby tak szczerze z Julią. Jakże ona była wzburzona! Jakież słowa wyrzekła: „On jest na drodze do popełnienia zbrodni!” Jeżeli kto może mnie naprowadzić na właściwy ślad, to tylko ona...
Ta myśl była potwierdzeniem jego srogich obaw, łączyła się ściśle z niepokojami, jakie nim miotały przez ostatnich parę tygodni, więc nieszczęśliwy raz ją powziąwszy, pośpieszył co prędzej do siostry.
W kwadrans po rozstaniu się z panem Berthier był już na czwartem piętrze domu na ulicy Claude Bernardo, gdzie mieszkali Monneronowie.
Nie zdążył nawet zadzwonić, bo Julia czatowała na jego powrót. Zobaczywszy przez okno, że idzie, czekała na niego.
Wracał od strony ulicy Amyot, temi samemi ulicami, które były widownią dziecinnych początków romansu jego siostry z Rumesnilem.
Szedł z takim pośpiechem, że tchu mu zabrakło, kiedy chciał odpowiedzieć na zapytanie Julii.
Wciągnęła go do swego pokoju niespokojna, z płonącemi oczyma, z bijącem sercem i rozpalonemi rękoma.
I cóż? zapytała. Zastałeś Crémieux-Daxa?
A gdy on potrząsnął głową przecząco, jęknęła:
— Mój Boże! spóźniłeś się?!
— Nie@ — odpowiedział z cicha. — Dostałem pieniądze od kogo innego. Ale kiedy przyszedłem do pana Berthier, zastałem już wszystko zapłacone.
— Przez Antoniego?!
— Przez Antoniego...
—Przez Antoniego! — powtórzyła Julia bez tchu...
I niezdolna wymówić ani słowa, osunęła się na krzesło, z rękoma splecionemi na kolanach, z wejrzeniem osłupiałem.
Wyobraziła sobie ohydną scenę: fałszerza, wchodzącego do uwodziciela i dopuszczającego się w formie grzecznej, albo brutalnej — mniejsza o to w jakiej — tego wstrętnego szantażu.
Przed chwilą, po wyjściu Jana, pomyślała, może spróbować ze swojej strony przeszkodzić, jeżeli jeszcze czas, aby Antoni nie posłużył się imieniem.
Napisała parę słów do Rumesnila, błagając, ażeby nie spełnił żądania Antoniego, w razie gdyby ten pojawił się u niego. Zeszła na dół do odźwiernego, prosząc go o odniesienie tego listu i zastrzegając, ażeby go nie zostawiał w razie nieobecności dresata, a gdyby go zastał, ażeby zaczekał na odpowiedź.
Wydawała te polecenia, nie mogąc zapanować nad zawstydzeniem, pod zuchwałemi spojrzeniami małżonków Maradan, mających wątłe uszanowanie dla lokatorów, którzy na Nowy Rok dawali mizerne kolendy — dla tej „hołoty”, jak się wyrażali, łatwo się domyślić, że Monneronowie należeli do tej kategoryi.
Sztuka dziesięciofrankowa, dołączona do listu na dorożkę w obie strony dla pośpiechu, zmieniła odrazu zuchwalstwo odźwiernych na uniżoność, z pewnym odcieniem szyderczej poufałości, którą ludzie z pospólstwa dają nam zawsze uczuć ilekroć czynimy ich naszymi wspólnikami.
Julia przypomniała sobie szydercze słowa Antoniego, odnoszące się do pozostawiania listów u odźwiernego, w tej izdebce pomiędzy sznurem od dzwonka a kuchnią, na której syczał wiecznie kociołek z wodą.
Ach! jakież tu musieli robić uwagi nad odwiedzinami Rumesnila, i jakie będą robić nad jej nagleniem o pośpiech!
Ale niech tylko list dojdzie w porę, zanim Antoni odważy się na ten krok nikczemny!
Maradan powrócił z ulicy Varenne, odnosząc list...
Pan hrabia wyjechał na polowanie.
Mówił, on Julii, że się wybiera do krewnych na dwa lub trzy dni, w okolice Paryża.
W zwykłych okolicznościach byłoby jej przykre, że kochanek nie napisał do niej, zawiadamiając o wyjeździe i nie usprawiedliwił się z niego. Ale teraz było to nieprzewidzianem szczęściem, jeżeli tylko Antoni nie zdążył przyjść przed wyjazdem Rumesnila. Julia posłała Maradana, ażeby jej kupił kolejowy rozkład jazdy.
Wiedziała, jak się nazywa zamek tego krewnego, w pobliżu Malesherbe. Ademar mógł wyjechać pierwszym lub drugim pośpiesznym pociągiem, z dworca Lugduńskiego, o dziewiątej albo o dziesiątej. Stosownie do pociągu, mógł wyjechać z pałacu o pół do dziewiątej lub o pół do dziesiątej. Antoni zaś —jeżeli pojechał do niego — wyszedł z domu o trzy na dziewiątą.
Wszystko więc zależało od wyboru pociągu, którym pojechał Rumesnil.
Julia wmawiała w siebie, że zapewne pojechał pierwszym, który był szybszy i nie przystawał na mniejszych stacyach.
Z tą nadzieją więc oczekiwała powrotu Jana, a teraz dowiedziawszy się, że Antoni zapłacił pięć tysięcy franków, zrozumiała, że stało się to, czemu usiłowała nie wierzyć. Rumesnil powrócił wczoraj późno ze Związku Tołstojowskiego. Dlaczegoby miał wstawać godzinę wcześniej? Jak nawet mogło jej to przyjść na myśl? Niezawodnie pojechał drugim pociągiem.
Nie napisał do niej, donosząc o swoim wyjeździe, bo odwiedziny Antoniego musiały go zaskoczyć w ostatniej chwili. Może obrzydzenie przeszkodziło mu do pisania.
Jakim sposobem dowiedzieć się, czy ten łotr nie powiedział, że ona go przysyła?
Wszystkie te przypuszczenia powstały w jej umyśle odrazu, a tak silnie była wzruszona, że zapomniała o obecności brata, który stał przed nią. Pomieszanie jej było aż nadto znaczące: widocznie miała pewne dane, objaśniające postępki Antoniego. Biedne dziecko spostrzegło swoją nieostrożność.do0piero wtedy, gdy Jan zapytał:
— Jeżeli wiesz od kogo pożyczył te pięć tysięcy, trzeba mi powiedzieć, Julio. Mam przy sobie pieniądze. Mogę je oddać, i to zaraz...
— Ja? — zapytała. — Zkądżebym mogła wiedzieć?...
W zapytaniu brata odczuła znowu podejrzenie co do stosunku jej z Rumesnilem, które tyle już razy czytała w jego oczach.
Wymienić to nazwisko w tej chwili równało się wyznaniu.
Gdyby nie była wplątana w tę dwuznaczną intrygę, pożyczenie pieniędzy od Rumesnila nie było w niczem gorsze od pożyczki u Crémieux-Daxa naprzykład.
A przecież ona sama doradzała to przed chwilą.
Ta rada, w połączeniu z jej obecnem pomieszaniem, wystarczała do jej potępienia, jeżeliby zdradziła rzeczywisty powód swego niepokoju. Gdyby jednak była zupełnie pewna, że fałszerz dostał te pieniądze od Rumesnila, byłaby może zdobyła się na tę nadludzką odwagę, byleby tylko zatrzeć wszelki ślad tego niegodnego długu? Ale nie była pewna — i wrodzone poczucie wstydu, które podobne wyznanie czyni męczarnią dla każdej kobiety — a cóż dopiero, jeżeli to jest młoda dziewczyna! — zamknęło jej usta. Powiedziała tylko:
— Przeraża mnie to, że tak prędko znalazł te pieniądze...
— Ale przecież mówiłaś mi sama, że dzisiejszej nocy Antoni cię prosił, ażebyś mu pomogła — pytał Jan. — W jakiż sposób?
— Nie nalegaj na mnie! — odpowiedziała, podnosząc się i cofając, jak zranione zwierzę. — To, co mi mówił, było zanadto bolesne, ażebym mogła zdobyć się na powtórzenie... Nie pytaj mnie nigdy o to! Nie wspominaj o tem nigdy! Nigdy! Nigdy! Zresztą, nie o to idzie, bo nie chciałam go słuchać i kazałam mu wyjść z pokoju...
— Nie będę cię o nic pytał — zaczął Jan po chwili wahania. — Ale pod jednym warunkiem. Mam prawo — dodał, widząc, że Julia podnosi głowę i spogląda na niego z pełną nieufności dumą, jak zwykle w ciągu ostatnich miesięcy. — Zdobyłem się na twoją prośbę — skutkiem twojej rozmowy z Antonim — na czyn, który mi był niesłychanie przykry. Nie żądam, ażebyś mi powtarzała tę rozmowę. Ale przysięgnij mi, że nie domyślasz się, do kogo mógłby się on zwrócić...
— Nie mam powodu przysięgać — odpowiedziała jeszcze posępniej i nieufniej. — Takich osób może być dwadzieścia, począwszy od jego kochanki — bo zdaje się, że popełnił tę kradzież dla kobiety — a skończywszy na kolegach z knajpy i szulerni, nie mówiąc już o lichwiarzach... O tem tylko nie wątpię, że dla zdobycia tych pieniędzy popełnił jakąś podłość. Jaką? Nie wiem i pragnę nie wiedzieć nigdy. Będzie to przynajmniej dowodem, że nie popełnił nowego fałszerstwa dla zatarcia śladów dawnego, ani nowej kradzieży dla zmazania oszustwa... A teraz — zakończyła, kładąc rękę na sercu i siadając napowrót — zostaw mnie samą, dobrze? Wzruszenia dzisiejszej nocy i rana wyczerpały moje siły. Muszę odpocząć przed śniadaniem, jeżeli chcesz, ażeby ojciec przy stole nie dojrzał naszego wzburzenia. Obudziłoby to w nim podejrzenie... Biedny ojciec! Jego spokój, to rzecz najważniejsza, o ile możemy go ochronić!
To odwołanie się do uczucia najsilniejszego w sercu brata, poparte było tak bolesnym wyrazem jej wynędzniałej twarzy, że młodzieniec usłuchał niezwłocznie, ale wyszedł, drżąc mimowoli. Po raz pierwszy wspomnienie ojca nie uspokoiło burzy szalejącej w jego duszy.
Pragnął on teraz prawdy, jak zgłodniały i spragniony łaknie pokarmu i napoju.
Ten początek buntu przeciwko ojcu wzmógł się jeszcze na widok profesora, wchodzącego z twarzą wypogodzoną, bez śladu nocnej troski, a trzymającego w ręce arkusik papieru. Był to list pana Berthier, który prosił pana Monneron, ażeby się nie trudził do niego, jak miał zamiar. Zawiadamiał go, że wszystko już wyjaśnione i prosił, ażeby się nie kłopotał sprawą zupełnie już załatwioną.
Dyrektor biura cofnął się przed kłamstwem wyraźnem, które pomiędzy mężczyznami tak trudno podtrzymywać. Dotrzymał jednak obietnicy danej Antoniemu i napisał ten list, który odesłał przez służącego z biura.
Widzisz, jak nie miał słuszności Antom, zarzucając temu zacnemu człowiekowi brak taktu — zakończył profesor. — Cóż to za delikatność z jego strony! Jestem bardzo rad, że nie potrzebuję dziś iść aż na bulwar Saint-Germain. Będę mógł pójść do Barantina. To dzień, w którym przyjmuje, a ja tak rzadko bywam wolny w piątki! Ma on przemawiać w Izbie w przyszłym tygodniu przeciwko szkołom klasztornym. Mam tu parę specyalnych szczegółów zanotowanych, które chciałbym mu doręczyć. Dopóki nie pozamykamy ich szkół, nie odniesiemy zwycięztwa. Musimy dojść do nauczania wyłącznie i przymusowo świeckiego. Zauważ tylko: nie mówię neutralnego, bo nie jestem za neutralnością. Przedewszystkiem, moralność niezależna od dogmatów, to pierwszy punkt naszego programu i najważniejszy. Mam nadzieję, że doczekam chwili, gdy zostanie on wprowadzony w czyn...
A więc wczorajszy alarm — widok najstarszego syna, stojącego przed nim z wyrazem trwogi na twarzy — podejrzenie, wzmocnione zachowaniem się młodzieńca, zgodność wszystkich poszlak winy, wszystko zatarło się, zniknęło, o wszystkiem zapomniał. tak mało liczył się z rzeczywistością umysł tego nieuleczalnego ideologa!
List pana Berthier uspokoił go zupełnie i zadowolony powrócił do zwyczajnych majaczeń politycznych.
On, który nie był w stanie dojrzeć prawdy w ciasnem kółku rodzinnem, lubował się w pomysłach, dążących ni mniej, ni więcej, tylko do przewrotu w umysłowości całego narodu, w teraźniejszości i w przyszłości!
Cóż jednak dziwnego, że skłonność do złudzeń, zaślepiająca go ciągle w życiu prywatnem, nadawała kształt jego teoryom co do życia ogółu? Ten ojciec, który nie potrafił wychować ani jednego ze swych czworga dzieci, układał gruntowną zmianę systemu wychowawczego całego narodu, i z tą nieomylną logiką błędów, charakteryzującą ludzi tego stronnictwa, do którego należał, chciał go stworzyć na podstawach, będących w przeciwieństwie z przeszłością kraju i jego historyą!
Miał zwyczaj mówić z głębokiem przekonaniem, które mogłoby być śmiesznem, gdyby nie to, że uczciwi ludzie tego, co on, gatunku, podają rękę największym wrogom Francyi, dopomagając im do poniżenia kraju niszczeniem jego sił najżywotniejszych:
— „Rozum nie może nie mieć słuszności!”
W Janie podrażnione było nietylko rodzące się poczucie religijne, gdy słuchał tej przemowy — po przebyciu takiej nocy i takiego ranka — ale i uczucie synowskie, na widok moralnego upośledzenia, pomimo całej dobrej wiary i cnót tego dziwnego ojca rodziny, niezdolnego do zrozumienia faktów w ich nagości brutalnej, ale ścisłej.
Urzędnik prawy i sumienny wzburzony był do głębi duszy podejrzeniem, które padło na jedno z jego dzieci. Teraz podejrzenie to zostało usunięte.
Był on tak uszczęśliwiony, że już nie myślał o zbadaniu do głębi sprawy bardzo niejasnej. Ten brak męzkości w charakterze ojca sprawiał taką przykrość „pocieszycielowi”, że nie był on w stanie milczeć — jak zwykle czynił — wobec ojcowskich majaczeń.
Czuł potrzebę mówienia, jeżeli niezupełnie szczerze, to przynajmniej ze szczerością mniej, niż zwykle, maskowaną.
Ta rodząca się, nieśmiała szczerość, nie wystąpiła w kwestyi listu pana Berthier — tego listu, którego wartość Jan znał dobrze — tylko, odezwała się w odpowiedzi na wygłaszane zasady, rażące zawsze jego poczucie sprawiedliwości. Dotąd usprawiedliwiał ojca wpływami pierwszych czasów młodości, otoczenia, ludzi takich, jak kolega Barantin. Ale w tej chwili widział aż nadto dokładnie wpływ tych zasad na nastrój umysłu, zgubny dla tego, kim rządziły i dla innych, będących ofiarami nieuleczalnego zamykania oczu na rzeczywistość.
— Nie mogę podzielać twoich nadziei, mój ojcze — wyrzekł z prostotą, — Widzę tylko to, że wychowanie świeckie odbiera dzieciom jeden więcej punkt oparcia, a nie widzę nic, coby im dawało wzamian. Jednakże trzeba żyć, a chcąc żyć, trzeba działać.
Na czemże oprzeć to, co nazywasz moralnością niezależną od dogmatów, a co znaczy istotnie, że zależy ona tylko od osobistego sądu jednostki?
— Na czem się oprzeć? Ależ poprostu na poczuciu sprawiedliwości i solidarności — odrzekł profesor, patrząc na Jana ze smutkiem i zdziwieniem. — To jest na zrozumieniu obowiązków względem ludzkości, które każdy z nas przyjmuje już przez to samo, że istnieje. Rodząc się, przyjmujemy to zobowiązanie..
— Odpowiem ci na to, jak Crémieux-Dax kiedyś, cytując Robespierra odparł Jan. — „W imię czego?” To jest obłędne kółko. Na to, ażeby dług obowiązywał, należy przypuścić, że był zaciągnięty z całą świadomością przez dłużnika, który wypisał, że przyjmuje obowiązek spłacenia tego długu? A gdzie można to znaleźć po za Dziesięciorgiem Przykazań i po za Ewangelią? Ze zaś ty, ojcze, nie uznajesz ich?...
— A o sumieniu zapomniałeś? — odrzekł ojciec ze wzrastającem zadziwieniem. — Niepokoisz mnie chwilami, Janie! — dodał ze słodką powagą. — Możnaby przypuścić, że poddajesz się sceptycyzmowi i pesymizmowi. Strzeż się... Widzisz jednak, że sumienie wystarcza w zupełności człowiekowi. Taki naprzykład pan Berthier. Wiesz, że jest wolnomyślny. A czy potrzebował innych rad, oprócz swego sumienia, ażeby postąpić względem mnie jak najuczciwiej, i wczoraj i dziś? Czy potrzebowałem odwoływać się do czegoś więcej, jak do sumienia twego brata, gdym go upomniał, ażeby zachował w tajemnicy nazwisko nieszczęśliwego kolegi, który chciał go skompromitować dla zatarcia swojej winy? Trzeba wierzyć w ludzi, mój synu. To jest prawdziwa religia i prawdziwa ewangelia. Tak, wierzyć w ludzi, w każdego człowieka, dopóki się nie przekonamy, że na to nie zasługuje. Widziałeś jaki byłem nieszczęśliwy wczoraj po rozmowie z panem Berthier. A co mi dodało sił? Zaufanie, jakie mam do natury ludzkiej, nic więcej. Wiedziałem, że twój brat, otrzymawszy takie wychowanie, mając takie przykłady, nie mógł dopuścić się hańbiącego czynu. I sam dziś widzisz. że miałem słuszność...
— Jego spokój to rzecz najważniejsza! pomyślał Jan po wyjściu ojca, powtarzając z niewymownym smutkiem słowa wyrzeczone przez siostrę. — Tak! niech ma ten spokój! Ale my płacimy zato zbyt drogo!...
Ten spokój profesora wpośród straszliwych tajemnie, kryjących się pod pozorną dobrodusznością życia rodzinnego, czynił wrażenie złowrogie, jak chodzenie lunatyka po dachach, nad brzegiem przepaści.
Nie można było pozwolić, żeby dług, który Antoni zaciągnął może w sposób niesumienny, pozostał niezapłacony, kiedy brat ma w ręku sumę potrzebną na jego uregulowanie. Niemożliwem było i to, żeby — podejrzewając siostrę o miłosny stosunek ze swoim kolegą, — nie miał wyjaśnić tej wątpliwości dla przerwania odrazu tego stosunku. Ale jak to zrobić? Daremne byłoby usiłowanie wydobycia tajemnicy od Julii. Bezczelność Antoniego również przeszkadzała wszelkim usiłowaniom w tym kierunku. Jedno tylko pozostawało do uczynienia, i to zaraz. Jan nie był obowiązany oszczędzać Rumesnila. Dlaczegoby nie rozmówił się z nim stanowczo, żeby na tym jednym przynajmniej punkcie skończyć już raz z wszelką dwuznacznością i kompromisami z sumieniem? Posądzał Antoniego, że wziął te pięć tysięcy franków od kolegi. Nie podobały mu się częste odwiedziny tegoż kolegi w domu rodziców i jego zażyłość z Julią. Zmusi go więc do wytłómaczenia się. Zobaczy, co on odpowie na te dwa pytania, postawione śmiało, odważnie i wyraźnie. Przyjaciel może zmusić przyjaciela, patrząc mu prosto w oczy, i przy pewnej dozie odwagi, jeżeli nie do zupełnego wyznania, to przynajmniej do uchylenia zasłony. W każdym razie rozmówienie się z Rumesnilem było wystąpieniem w roli przedstawiciela rodziny, i jakikolwiek będzie wynik rozmowy, Jan czuł, że będzie sobie wdzięczny za, to, że ją rozpoczął. Powiedział sobie:
— Pójdę dziś do Ademara i zadam mu te dwa pytania. Daję sobie słowo, że to uczynię...
U ludzi nerwowych i chwiejnych, jak Jan, powzięte postanowienie niezłomne wywołuje zaraz naprężenie całej ich istoty, objawiające się wzburzeniem na twarzy, niespokojnemi ruchami i wejrzeniem gorączkowem i roztargnionem. Myśl o blizkiem zobaczeniu się z Rumesnilem, tak rozgorączkowała Jana, że parę razy w ciągu śniadania zdarzyło mu się nie dosłyszeć słów ojca i matki, a to mimowolne roztargnienie sprowadziło na niego w chwili, gdy wstawali od stołu, jednę z tych cierpkich uwag matki, jakiemi tak często raniła serce syna, którego usposobienie zawsze jej się nie podobało. Spostrzegała ona w nim często skomplikowane zmiany nastroju, niezrozumiałe dla jej południowej prostoduszności:
— Jak się ożenisz, mój biedny chłopcze, życzę ci, żebyś „dostał żonę z dobrym charakterem. Robisz się coraz bardziej nieokrzesany. Mówić do ciebie, nie odpowiadasz. Podawać ci co, nie podziękujesz nawet. Czemu nie bierzesz przykładu z Antoniego, który jest dla wszystkich miły? Zawiele o sobie trzymasz i nie chcesz sobie zadawać przymusu! Nie rozumiem, w kogo się wdałeś. Ojciec jest uczeńszy od ciebie, a jednak rozmawia! Przyjemność słuchać, jak mówi... Twój dziadek, Granier, o! ten miał humor! A ty podobny jesteś do kolczastych krzewów, których u nas pełno, kłujących na wszystkie strony, same kolce. Niewiadome, jak się zbliżyć!...
— I to tak ona sądzi wszystko! — myślał Jan w parę minut później, schodząc ze schodów.
Profesor zatopił się w dziennikach, których nie dało mu dokończyć rano najpierw strapienie — dopóki nie dostał listu Jana Berthier — a następnie lekcya. Teraz poił się chciwie codzienną trucizną rewolucyjnych sofizmatów i nie zwrócił nawet uwagi na zaczepne słowa żony, jakby był odurzony haszyszem, Kacperek zaśmiał się szyderczo, kontent, że starszemu bratu „stara dała kapelusz.“ Takiem wyrażeniem określił on to zajście. Julii nie było w salonie, bo zaraz po śniadaniu odeszła do swego pokoju. Dziwna rzecz, że niesprawiedliwość matki, zamiast, jak zwykle, zranić młodzieńca, uspakajała go. Głębokie nie zrozumienie wielu rzeczy przez panią Monneron, usprawiedliwiało i tłomaczyło zaślepienie ojca względem dzieci. Żona nie pomagała mu nigdy w zrozumieniu ich charakterów, a swoją pospolitością, nad którą cierpiał, choć się do tego nie przyznawał, rozwinęła w nim jeszcze więcej wrodzony jego wstręt do rzeczy codziennych, pospolitych, do tego, co nazywał „światem zewnętrznym“ z pogardą uczonego, który się upaja teoryami. Było to wszystko jednym więcej powodem, że syn nie użalał się i zastąpił ojca w tem położeniu krytycznem. Że był o krytyczne, Jan mógł się przekonać jeszcze dowodniej podczas śniadania, widząc, jak nieprzyjaznem stało się nanowo obejście z nim Julii. Wyraźnie zdenerwowały ją pytania, które jej zadał po powrocie z biura Antoniego. A dlaczegożby, jeśli nie dlatego, że odgadł trafnie to, czego nie mógł pozostawić bez wyjaśnienia? Więc już ani na chwilę nie powróciło mu wahanie — jemu, który był uosobieniem wielkich skrupułów i wahań — i w pół godziny po wstaniu od stołu dochodził już do ulicy Varenne i pałacu, o którym marzyła jego siostra. Ademar de Rumesnil mieszkał sam z matką, ojca stracił jeszcze małem dzieckiem. W głębiona brama oznaczała czas zbudowania pałacu, w pierwszej połowie: ośmnastego wieku, w epoce, w której ten rodzaj bram wprowadzili budowniczowie, wznoszący sławne w owych czasach pałace rodzin Soubise, Roquelaire i Lude. Widok tej starożytnej, arystokratycznej siedziby, jej wspaniałe pomieszczenie między dziedzińcem a ogrodem, obszerne oficyny, liberya odźwiernego z zielonego sukna z kolorowemi guzikami, wyszywana złotemi szamerunkami, wszystko to świadczyło, że człowiek Związku Tołstojowskiego, mieszkający w tej budowli o wysokich, łukowatych oknach, pomimo swoich przekonań socyalistycznych, żył po pańsku. Kiedy syn profesora zadzwonił do bocznego wejścia dla pieszych obok bramy, zobaczył, że stajenny chłopiec przed wozownią myje faeton na gumowych kołach. Poznał ulubiony ekwipaż Ademara, ten, którym się najchętniej sam powoził.
— Wyjeżdżał rankiem, pewnie teraz jest w domu — pomyślał Jan.
Ale zmieszał się, usłyszawszy odpowiedź odźwiernego, który mu powiedział o wyjeździe Rumesnila na wieś.
— Pan hrabia powróci we wtorek, może rano, a może wieczorem, nie wiem...
Odźwierny był oddawna w służbie u hrabiny wdowy. Znał dobrze kolegę swego pana, widywał go jeszcze młodzieniaszkiem w mundurku, za czasów szkolnych. Więc dodał jeszcze parę szczegółów do tego ogólnikowego obaśnienia:
— Wyjechał o pół do, dziesiątej...
— Czy mój brat był tu rano? Czy widział się z nim? — odważył się zapytać Jan.
— Widział się — odpowiedział odźwierny. — Pan hrabia już siedział w faetonie, kiedy pan Monneron przyszedł. Pan hrabia wrócił z nim na górę.
Dlatego pojechał drugim pociągiem...
Nie było już żadnej wątpliwości. Od Rumesnila wziął Antoni te pięć tysięcy! Odwiedziny w takiej porze dnia trudno było wytłómaczyć czem innem. Prosił o pieniądze i dostał. I między wizytą na ulicy Varenne o dziewiątej, a przyjściem do biura o dziesiątej, kiedy zapłacił dług — nie było czasu na żadne inne poszukiwania. I to właśnie przypuszczenie wprowadziło Julię w stan rozdraźnienia, w jakim widział ją Jan — i to nazwała ona podłością, zbrodnią. Dlaczego? Młodzieniec nie był usposobiony do roztrząsania tej zagadki i dręczenia się wątpliwościami, jak to czynił od kilku tygodni. Zawołał na dorożkę i w niecały kwadrans po otrzymaniu tego objaśnienia, mającego tak okrutne dla niego znaczenie, był już z powrotem na ulicy Claude-Bernard, gdzie spotkał się na chodniku przed domem z panią Monneron i Kacperkiem, którzy nie przepuścili tej sposobności, ażeby nie objawić swego zapatrywania na sposób lokomocyi, uważany przez całą rodzinę — za przykładem profesora — za coś nakształt nadużycia.
— Co za szyk! — zawołał smarkacz, kłaniając się szyderczo.
I przedrzeźniając reklamę bieliźniarza, panoszącą się na ścianach domu, dodał:
— Czyś odziedziczył spadek, że sobie fundujesz dryndy?
— Spieszmy się! — przerwała pani Monneron — bo nie chciałabym spóźnić się do omnibusu. My nie mamy tyle pieniędzy, żeby najmować dorożkę na całe godziny! Jesteśmy tak jak ojciec, który umie sobie odmawiać wygód...
Ten przycinek i spojrzenie, jakie mu towarzyszyło, powstrzymały Jana od zapytania godnej pary o jedno, co go zajmowało w tej chwili:
— Czy Julia jest w domu?
Wbiegł na górę, przeskakując po cztery schody, pozostawiwszy matkę i brata w zdumieniu, że przeszedł pod ogniem ich komentarzy, nie odpowiadając ani słowa. Dowiedziawszy się od służącej w przedpokoju, że Julia jest u siebie, uczuł takie bicie serca, że musiał oprzeć się o ścianę w korytarzu, zanim zapukał do drzwi pokoju, w którym miała się odegrać nowa scena rodzinnego dramatu, i to najboleśniejsza.
Jeżeli jeden z członków rodziny ma poczucie, że jest jej obrońcą, opiekunem wspólnego honoru, podtrzymuje go tajemna siła, która mu daje odwagę wypełnienia do końca obowiązku.
— Julio — przemówił Jan, zamknąwszy za sobą drzwi — wracam od Rumesnila...
Julia drgnęła, ale zapanowała nad sobą. Dla poskromienia niepokoju, wywołanego wzruszeniami, doznanemi upłynionej nocy i rana, chciała się zabrać do ćwiczeń przygotowawczych do egzaminu w Sèvres. Nie zdała ostatnich egzaminów z powodu właśnie romansu z Ademarem, który pochłaniał wszystkie jej myśli, a potem uzyskała pozwolenie ojca na słuchanie wykładów w Sorbonie i w Collége de France, zamiast w liceum. Ale przechodziła jednocześnie i kurs liceum. Dziś po południu opracowywała zadany temat: „Objaśnić ten wiersz Vergiliusza: Z różnorodnych plemion, o! Rzymie! stworzyłeś jeden naród”. Łatwo zgadnąć, z jakiem zajęciem pracowała nad tem. Nagły powrót, wyraz jego twarzy, dźwięk głosu, sama obecność jego, który tak dawno nie przychodził do niej na rozmowy... Niema już wątpliwości... Badanie, od którego wymknęła się przed kilku godzinami, miało się rozpocząć nanowo. Gdyby nie to, że wiedziała o wyjeździe kochanka, słowa brata byłyby ją jeszcze bardziej wstrząsnęły. Ale wiedziała o nieobecności Rumesnila i o tem, że naturalnie koledzy nie mogli dojść do żadnych tłómaczeń. Zwróciła więc ku pytającemu twarz z wyrazem chmurnym i martwym, którym zasłaniała się zawsze przeciwko jego podejrzliwej i niezręcznej ciekawości, i odpowiedziała:
— A cóż mnie to może obchodzić?
— Dowiedziałem się tam — mówił Jan — że Antoni był tam dziś rano przed dziewiątą. Widział się z Rumesnilem, który dopiero po rozmowie z nim wyjechał. Nie mogłem dowiedzieć się więcej. Ale mam przekonanie, że to Rumesnil dał mu pieniądze...
— Więc trzeba mu je oddać i koniec — odrzekła Julia.
Pomimo, że od rana obawiała się tego ohydnego postępku brata i przewidywała go jasnowidzeniem namiętności, którego przenikliwość znamy dobrze wszyscy, chociaż nie chcemy tego przyznać — było to dla niej dotąd tylko napół pewnem. Jan teraz przyniósł pewność zupełną. Był to cios, który obezwładnił ją na chwilę. Pióro wypadło jej z ręki. Ściśniona pierś nie mogła schwytać oddechu. Ale duma, nawet w tem fizycznem porażeniu, dodała jej energii do zaprzeczenia. Ton brata podczas rannej ich rozmowy był grubiański. Teraz można ją było zabić raczej, niż wydobyć z niej wyznanie, które w tej strasznej chwili wywołałaby z jej zbolałego serca odrobina słodyczy.
Powiedziałeś mi przecież, że udało ci się dostać te pieniądze?
Opanowawszy już głos i ruchy — dodała:
— Będziemy oboje spłacać dług... I ja będę pracować, zarabiać...
— Tak — odrzekł Jan — mam pieniądze. Oddam Rumesnilowi pięć tysięcy franków, gdy tylko powróci we wtorek... Ten, kto mi je pożyczył, pozostawił dużo czasu do spłacenia zaciągniętego długu...
A potem, wymawiając każdy wyraz dobitnie, zaczął mówić rozkazująco:
Ale dajmy temu pokój! Chcę tylko wiedzieć, czy pomiędzy Antonim i tobą była dziś w nocy mowa o Rumesnilu? Tak — czy nie?
— Powiedziałam ci już, żebyś mnie nie pytał, o to co Antoni mówił, albo nie mówił — odrzekła Julia. — Nie powiem ci nic...
— Nie odpowiedzieć mi, to znaczy powiedzieć wszystko — wymówił Jan ze wzrastającą żywością. — Przyznajesz tem samem, że mówiliście o Rumesnilu.
I dlatego byłaś taka rozgorączkowana dziś rano, bo wiedziałaś, iż Antoni chciał od niego pożyczyć pieniędzy, od tego człowieku, który się tobą zajmuje... Czy przyznajesz to, że cię wyróżnia?
— Nie przyznaję nic — odpowiedziała Julia. Prosiłam cię już, żebyś nie wspominał o tem, co zaszło pomiędzy mną a Antonim. A teraz — dodała, powstając i podchodząc do brata — zabraniam ci tego! Tak! — powtórzyła — zabraniam ci! Jakiem prawem mnie badasz?
— Jakiem prawem? — powtórzył Jan. — Czy nie jestem twoim bratem?
— Tak — jesteś moim bratem! — odparła. — I cóż dalej?
— Jakto? to dalej? — zawołał Jan, unosząc się coraz większym gniewem wobec oporu stawianego przez tę wolę, zamkniętą w sobie i nieugiętą. — Zdaje mi się, że śnię, kiedy cię słucham! Nie pamiętasz więc, że dziś rano błagałaś mnie, ażebym uczynił to, co jest najbardziej upokarzającego dla miłości własnej mężczyzny, żebym wyciągał rękę po pożyczkę. Czy mam ci powtórzyć twoje własne słowa? Mówiłeś mi: „zdepcz swoją dumę przez wzgląd na naszego ojca, na nas wszystkich!” Więc przed kilkoma godzinami uznawałaś solidarność rodzinną, kiedy nie szło o ciebie? Ja zaś teraz żądam od ciebie odpowiedzi: czy Antoni i ty mówiliście o Rumesnilu? Tak, czy nie?
— Daj pokój górnym frazesom i pogróżkom! — przerwała mu twardo i oschle. — Nie robią na mnie żadnego wrażenia i gardzę niemi. Byłam szalona dziś rano. Teraz oprzytomniałam, bo już nie grozi to, czego się obawiałam. Widziałam, że Antoni jest jak w obłędzie. Lękałam się, żeby się nie posunął do zbrodni. A teraz, co się miało stać już się stało. Wiemy, zkąd miał pieniądze. Wiemy także, że ten dług zostanie spłacony i że błąd tego nieszczęśliwego nie będzie miał gorszych następstw prócz tego, że musimy więcej pracować przez dwa albo trzy lata, ty i ja... Katastrofa już skończona. Więc jeszcze raz powtarzam, że zabraniam ci wspominać o tem więcej...
— To twoje ostatnie słowo? — zapytał Jan po chwili milczenia.
— Ostatnie — powtórzyła Julia.
— Więc jeżeli tak — mówił dalej brat — zapytam Rumesnila, jakie was łączą stosunki. Jego kręcenie się przy tobie ludzie zauważyli. Mówią już o tem. Wiem to dobrze. Ale tak dalej być nie może. Przedewszystkiem poproszę go, ażeby zaniechał swoich wizyt...
— A jeżeli mnie się podoba przyjmować go? — zawołała Julia. — Dziwię ci się bardzo! Czy to twój dom? Czy ja u ciebie mieszkam? Jeden tylko człowiek ma tu prawo zamykać przed kimś drzwi — to mój ojciec. Albo mu więc powiedz wszystko, albo nie mieszaj się do tego, co tylko do mnie należy!...
— Powiedzieć mu wszystko? — powtórzył Jan. Wiem dobrze sam, że to niepodobieństwo — ty — coś mnie zaklinała dziś rano, żebym oszczędzał jego
spokój...
— Więc zaczekaj do chwili, kiedy ja go zamącę — odpowiedziała z goryczą. — Z nas dwojga może nie ja gotuję mu większe zmartwienie...
— Więc kto? — zapytał Jan.
Kiedy wczoraj Antoni zrobił aluzyę do jego tajonej miłości dla Brygidy Ferrand, Jan zmieszał się bardzo. Nie chciał, nie mógł pozwolić temu niegodnemu bratu ani na jedno słowo więcej... Ale w rozmowie z Julią doszedł już do tego stopnia rozdrażnienia, kiedy się przestaje czuć najboleśniejsze rany. Nalegał, chcąc przerwać zagadkowe wzmianki, które czyniła ta dziewczyna dziwna i skryta.
— Wytłómacz się? Co to ma znaczyć?
— To, com powiedziała — odrzekła — zrozumiałeś mnie dobrze. Ale skończmy już o tem. Sam twój ton wskazuje, że miałbyś mi za złe, gdybym się wdawała w twoje sprawy Nie wdawaj się więc i w moje... Nie jestem małem dziewczątkiem, wychowanem w klasztorze. Nie wartoby było otrzymać takiej, jak ja edukacyi, żeby w dwudziestym pierwszym roku życia nie mieć wyrobionych poglądów na życie. Mam je więc, a przedewszystkiem wiem, że mogę liczyć tylko na siebie, jeżeli chcę sobie zbudować przyszłość taką, jakiej pragnę... I stworzę ją sobie... Tak — na kogoż więcej mogłabym rachować? — dodała w zamyśleniu, mówiąc więcej do siebie niż do brata. — Przecież nie na żadną pomoc z nieba, o ile wiem. Bóg nie zada sobie trudu pomagania Julii Monneron do zdobycia szczęścia, nieprawdaż? Ani na ojca. Jego jedyną myślą jest wetknąć mnie gdziekolwiek, jako bakalarkę... Ani też na mamę. Wiesz to sam aż nadto dobrze — wyrzekła z naciskiem, posługując się własnemi słowami Jana. O tamtych dwóch możemy nie wspominać, ani też o tobie, pomimo, że nie często z sobą rozmawiamy i że mnie nie znasz. Ale ja ciebie znam. Czy mam ci powiedzieć, do czego zdążasz? Skończysz na katolicyzmie, jeżeliś już nie skończył... Ja zaś mam wstręt do tej religii, tak samo jak i do wszystkich innych, i wstręt do tej twojej podłości, z jaką rzucasz się w to, co uważam za fałsz, dlatego, że ci prawdę za ciężko znosić... Z nas wszystkich ty jeden masz duszę mieszczucha. Antoni to rozbójnik, a na to potrzeba więcej odwagi! Wolę jego zuchwalstwo, niż twoją słabość. On jest buntownik na swój sposób — nie na mój — ale mam więcej szacunku dla niego, niż dla twojej uległości, rozumiesz? Jestem anarchistką, wiedz o tem. I nie pozwolę bez oporu zdeptać się temu nikczemnemu społeczeństwu! Niech mi więc wolno będzie starać się o miejsce takie, jakiego mi potrzeba! Jeżeli mi się nie uda, ja sama będę za to odpowiadała!...
Poraz pierwszy od lat kilku ta duma, zamknięta w sobie, otworzyła się pod wpływem przebytego wstrzśnienia i ukazała ciemne głębie, które zgrozy przejęły Jana nawet w tej chwili, gdy mu szło tylko o wyjaśnienie faktów.
Ta solidarność rodzinna, do której odwoływał się przed chwilą, jakże ją odczuł żywo teraz, w obliczu męki, którą mimowolnie zdradzały słowa tej dziewczyny!
I czując, że litość budzi się w jego duszy obok gniewu, który w nim rozniecił początek rozmowy, zapytał:
— Więc czułaś się także bardzo nieszczęśliwa w tym domu?
— Bardzo! — odpowiedziała wzruszona przez chwilę zmianą w tonie brata.
Ale było już zapóźno; opanowała się odrazu i zesztywniała w zwykłej pochmurnej dzikości, jak gdyby jej dziecięce serce, rozczarowane przedwcześnie, buntowało się przeciw współczuciu.
Zakończyła rozmowę z bratem, otwierając drzwi i wołając służącę:
— Mama przed wyjściem, poleciła mi wydać dyspozycyę Paulinie — zwróciła się do Jana. — Więc pozwolisz, że się tem zajmę. Będzie to lepiej, niż przepędzać czas na robieniu sobie przykrości...