Pocieszne wykwintnisie (1922)/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Molier
Tytuł Pocieszne wykwintnisie
Podtytuł Komedja w jednym akcie prozą
Pochodzenie Dzieła / Tom pierwszy
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały tom pierwszy
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
POCIESZNE WYKWINTNISIE
KOMEDJA W JEDNYM AKCIE
1659

WSTĘP.

W miarę jak w Molierze rodził się i mężniał pisarz, czuł on instynktowne ciążenie ku jedynemu miejscu, gdzie talent jego mógł znaleźć podnietę, warunki rozwoju, godną siebie publiczność etc. Przenosi się (1658) ze swą trupą do Rouen, w pobliże Paryża, zapuszcza się sam do stolicy, rozgląda się. Wreszcie, trupa, która ma już swoją reputację, zyskuje protektora, i to nie ladajakiego: zostaje nadworną kompanią Jegomości (tytuł brata królewskiego), z pensją 300 franków dla każdego aktora. Zaznaczmy, że pensji tej nigdy nie wypłacono, co było w owym czasie zwyczajnem zjawiskiem. Molier znał się na rzeczy, przedstawiając swego „markiza de Mascarille“ tak nieszczególnym płatnikiem.
Ale, w zamian, ta dostojna opieka dawała inne korzyści. Dzięki niej, w listopadzie 1658, Molier ma zaszczyt wystąpić przed królem i przed całym dworem. Gra tragedję Nicomède, zgodnie ze swemi fałszywemi ambicjami aktorskiemi, i zyskuje dość mierne uznanie; na szczęście, po ukończeniu sztuki, prosi króla o pozwolenie odegrania jednej z tych zawiesistych fars, któremi raczył prowincję: Doktór zakochany. Ludwik XIV, to wcielenie form i majestatu, miał, w zakątku duszy, słabość do grubej farsy; ubawił się też wyśmienicie: to rozstrzygnęło o losach Moliera i jego teatru. Dano nowym aktorom lokal, gdzie Molier zdobył publiczność paryską Wartogłowem i Zwadami miłosnemi.
Ale nadeszła chwila, w której Molier pokaże swój lwi pazur; zarazem — bez intencji może i bez pełnej świadomości. — rozpocznie tę kampanję, którą wiodła komedja jego bez wytchnienia, do końca, w imię zdrowego rozsądku i smaku, przeciw wynaturzeniom właściwym epoce. Tem pierwszem wydarzeniem są Pocieszne wykwintnisie (Les Précieuses ridicules). Jestto zarazem etap w twórczości Moliera o tyle, iż tu, pozostając w skromnej ramie dawnej farsy, wypełnia ją całkowicie treścią własną, zaczerpniętą z życia współczesnego, z tego na co patrzał, słowem wprowadza na scenę satyrę obyczajową.
Kiedy powstały Pocieszne wykwintnisie, nie jest ściśle wiadomo. Może na prowincji, około 1654, na podstawie obserwacyj prowincjonalnych „wykwintniś“; inni, opierając się na notatce la Grangé’a[1], sądzą, iż Molier napisał tę sztukę w Paryżu, w 1659. To zdaje się pewne, iż, jeżeli powstała wcześniej, uległa gruntownej przeróbce.
Aby zrozumieć tło tej satyry, można ją zestawić z powstałym na pół wieku wprzódy Don Kiszotem. Podobnie jak duch rycerstwa miał swoje piękne i szlachetne źródła, nim się wyrodził i dojrzał do satyry Cervantesa, tak samo i duch z którego zrodziły się Précieusy[2]. W początku XVII w., w epoce długotrwałych wojen domowych, nienawiści religijnych i powszechnej dzikości, powstał, pod egidą margrabiny de Rambouillet, salon, gdzie zbierało się grono wytwornych duchów, aby się zabawiać konwersacją, pielęgnować sztuki, oraz słodkie obcowanie dwu płci, ale w uszlachetnionej, wysubtelnionej formie. Margrabina przyjmowała tylko kobiety nieskazitelne: „unikała w ten sposób tłoku“, zauważa sceptycznie Maurycy Donnay. Do tych pań przyłączyło się wielu wybitnych pisarzy, i w ten sposób powstało ognisko kultury literackiej, które przyczyniło się w znacznej mierze do wyrobienia smaku, oczyszczenia i wzbogacenia języka, oraz utworzenia tego wysokiego poloru towarzyskiego, będącego później cechą XVII w. i Francji w ogólności.
Ale te zdobycze nie obyły się bez kosztu. Subtelność nosiła w sobie zaród „manjery“; wyrobienie umysłowe i językowe groziło z drugiej strony zubożeniem, okrojeniem, sprowadzeniem wszystkiego do miary salonu, odrzuceniem tego co nie dostraja się do jego pojęć i smaku. Wiek XVII wyhoduje tę kulturę, która jest potrosze jak strzyżony ogród Wersalu; oddaloną od natury, od źródeł i miąższu wielkiej twórczości; znajdzie się na antypodach sztuki wyrosłej z ludu; zbraknie mu szerokiego tchu i tej tajemnicy, która sprawia iż oko zatopione w dziele sztuki nie widzi jego dna. Wielcy twórcy, wielcy pisarze XVII wieku przezwyciężyli, wewnętrzną wartością swych dzieł, opór tego konwenansu, ale na potocznej literaturze odbił się on w sposób opłakany. Co zaś do smaku, to dość powiedzieć, iż, w jego imię, jeden z największych poetów Francji, Villon, został, jako „trywialny barbarzyńca“, pogrzebany tak gruntownie, iż dopiero wiekowi XIX przypadło zadanie odkopania go.
Oczywiście nie można całej odpowiedzialności za ewolucję literacką XVII w. zwalać na barki salonu pani de Rambouillet. Tembardziej, zacna ta dama nie może ponosić winy, że jej idee, przeszedłszy w inne ręce, wypaczyły się karykaturalnie. Albowiem, za jej przykładem, potworzyło się wiele takich rzekomych centrów kulturalno-literackich; nie wszędzie umiano pochwycić ducha, szlachetne strony tych zebrań; łatwiej było naśladować ich wady, nienaturalność, wyłączność literacką. A już jak wyglądało to co doszło na prowincję, łatwo sobie wyobrazić!
Zresztą i samo pierwotne ognisko „wykwintniś“ dogasało. Po małżeństwie Julji d’Angennes (córki pani de Rambouillet, o którą margrabia de Montausier czternaście lat się zabiegał, w duchu ideałów Magdusi u Moliera), życie w pałacu zamarło. Spadkobierczynie jego ducha popadły w śmieszność; prawdziwe précieuzy odegrały swą rolę.
Rozkwit pałacu Rambouillet przypada na r. 1624—1648, zatem na dziesiątek lat przed przybyciem Moliera do Paryża. Molier zastał już przeżytki; zetknąwszy się ze światem literackim, musiał odczuć tego ducha manjery i koterji. Ten przybysz z prowincji, który zdobył sobie wstępnym bojem króla grubą farsą, który wyparował z jego łask uprzywilejowanych aktorów, spotkał się z pewnością w tym światku z uprzedzeniem i wzgardą. Aby sobie zdobyć miejsce, trzebaby się giąć, mizdrzyć, słowem wkupić się do tych salonów, które stwarzały reputację. Molier wolał im wydać wojnę.
Napozór — jak to zresztą Molier starannie zaznacza w przedmowie — mierzy on nie w „prawdziwe“ wykwintnisie, ale w ich nieudolne naśladowczynie; ale Molier okazuje się w tej pierwszej próbie zbyt rasowym satyrykiem aby się zatrzymać na powierzchni: idzie śmiało w głąb. Poprzez niezdarne naśladownictwo dosięga samego pierwowzoru, wydobywa bezlitośnie na wierzch wszystko co kryje się śmiesznego pod tem wyrafinowaniem, pod chęcią bycia czemś więcej niż się jest, pod duchem koterji literackiej: stwarza nieśmiertelną satyrę, która, ze zmianą zewnętrznych rysów, może służyć po wsze czasy dla każdego snobizmu.
Żargon się zmienia, treść jest wieczna. Mnie usobiście, Wykwintnisie najbardziej przywodzą na myśl warszawski salon Deotymy, wedle ech i anegdot, jakie dochodziły mnie zeń w dzieciństwie. Podobno raz, kiedy, wśród wyfraczonego grona wielbicieli (frak był bezwarunkowo obowiązujący w jej salonie), wieszczka, w fantastycznym stroju, improwizowała na podjum, z ulicy, przez otwarte okno, jakiś żartowniś wrzasnął:

Deotyma Się nadyma;
Zamiast kiecki,
Ma strój grecki!

Sądzę, iż konsternacja, jaką to wywołało w salonie, musiała być dość podobna do wrażenia premiery Wykwintniś w Paryżu.
Molier jeszcze niejednokrotnie wróci do tego tematu[3], i my razem z nim. Już tu jednak powiedział dużo. Cóż on dojrzał pod tem „wydwarzaniem“ umysłu i serca? Przedewszystkiem próżność, straszliwą próżność, zakochanie w sobie, pieszczenie się sobą, a co za tem nieodzownie idzie, „towarzystwo wzajemnej adoracji„; oschłość serca przeżartego próżnością i nieszczerością; zanik uczuć naturalnych pod chwastami sztucznych pseudo-ideałów. Dalej ujrzał snobizm, nowinkarstwo, ducha koterji, ślepotę na wszystko co poza nią lub co nie mieści się w jej miarę; zdrobnienie spraw myśli ludzkiej do proporcyj salonowych igraszek. A wreszcie, grubość obyczajów, chamstwo duchowe czające się nieraz pod temi subtelnościami. I tu najbardziej może godną jest podziwu przenikliwość spojrzenia Moliera: to wyrafinowanie mózgowe i literackie, te pretensje do oderwania się od pyłu ziemi, zaszczepione na bardzo grubej jeszcze obyczajowości, to jedna z cech tego XVII w. Przypomnijmy sobie najjaskrawsze rysy ze współczesnych pamiętników: znacznie później jeszcze widzimy, u Saint-Simona, iż wielkie damy na pokojach królewskich biorą w potrzebie lewatywę, odwróciwszy się poprostu tyłem do kominka, ugiąwszy majestatycznej spódnicy, i nie przerywając (prawdopodobnie bardzo subtelnej) rozmowy. A „Hisiorja miłosna Galji“ Bussy Rabutina: cóż tam za kwiatki obyczajowości! W zamian za to, słowo „chustka do nosa“, powiedziane ze sceny, wywołało najwyższe zgorszenie, a pocałunek w rękę byłby tam czemś bardzo rażącem. Ujrzymy to jeszcze przy kampanji Moliera o Szkołę żon.
Wreszcie, w satyrze tej, Molier walczy przeciw gwałtom popełnianym na języku. Podobnie jak dążność do wysubtelnienia uczuć zwyrodniała w sentymentalne i pedantyczne brednie „Mapy krainy czułości“, tak i wyrafinowania językowe „Wykwintniś“ i ich nadwornych pisarzy, przyniósłszy piśmiennictwu francuskiemu niemało dobrego, zaczęło grozić przesadą i sztucznością. Ciągłe mówienie obrazami, metaforami rozprowadzanemi z całym pedantyzmem w szczegóły, egzaltacja superlatywów, oraz zacieśnianie się w umówionej gwarze, wszystko to wytwarzało atmosferę jakiejś stęchlizny duchowej; Molier wybija pięścią szybę i wpuszcza świeże powietrze. A jak bardzo naleciałości te językowe mogły się stać niebezpieczne, przekonamy się nieraz na samym Molierze: styl jego, kiedy chce być ozdobny i dworny (najczęściej, coprawda, w jego „urzędowych“ widowiskach), nieraz przywiedzie nam na pamięć łamańce „wykwintniś“.
Sprawa Moliera była tu zatem dobrą sprawą. A jeżeli, w śmieszności którą obrzucił w czambuł „wykwintnisie“, jest odrobina niesprawiedliwości i — można powiedzieć — niewdzięczności, to zwykły porządek rzeczy: literatura wzięła z nich to co było dobre, a teraz, instynktownie, wyrzuca to co niestrawne i skażone. Każdy zdrowy ustrój tak reaguje i musi reagować.
Sposób, w jaki Molier bierze się do tego tematu, jest nieskończenie prosty i przez to tem skuteczniejszy. Molier tworzy sobie kanwę w duchu starych fars francuskich, prostą, nieskomplikowaną, grubą: instynkt mówi mu, że w ten sposób jeszcze komiczniej odbijać będą śmieszności które chce dosięgnąć. Już sam spis osób trąci starym teatrem jarmarcznym, gdzie aktorzy występowali pod własnemi imionami. La Grange, du Croisy, to nazwiska aktorów z trupy Moliera; Magdusia, Kasia, imiona aktorek Bejart i de Brie[4]; „wicehrabia“ de Jodelet (też nazwisko aktora) wystąpił z umączoną twarzą; Mascarille (imię utrwalone dwoma poprzedniemi komedjami), którego grał sam Molier, wystąpił w karykaturalnym do ostatnich granic kostjumie[5] i w masce.
Pocieszne wykwintnisie są, w swoim rodzaju, dziełem mistrza. Rama, bieg akcji, postacie, wszystko zmierza tu trafnie do celu, wszystko dobrane świadomie, treściwie, samodzielnie, bez żadnych obcych naleciałości. Akcja prosta, uboga nawet, a mimo to nie monotonna, gdyż wciąż ożywiona nowemi rysami satyrycznemi. Inwencja djalogu, języka, pełna szczęśliwych i komicznych rysów. I humor, humor tryskający z każdego słowa, nie lękający się błazeństwa, jaskrawości, humor nieodparty, porywający. Wogóle cechą tych pierwszych komedyj Moliera jest ich niezmącona niczem wesołość, do której nie mięsza się jeszcze nic goryczy ani owego „makabrycznego“ pierwiastka którym trąci nieraz jego późniejszy humor. To pierwsze upojenie twórczości, radosne kipienie budzącego się i zyskującego swą świadomość geniuszu.
Powodzenie było olbrzymie, żywiołowe. Można się domyślić, że, jeżeli królowym salonów i ich satelitom nie była w smak ta komedja, to w zamian mężów i ojców Molier miał od pierwszej chwili za sobą. A także i ten „parter“, to mieszczaństwo paryskie, które od początku odczuło w Molierze rzecznika własnej duszy i temperamentu. Podobno, podczas pierwszego przedstawienia, jakiś staruszek podniósł się i zakrzyknął: „Śmiało, Molierze, oto mi dobra komedja!“ Poczciwina musiał mieć zapewne w domu swoją Kasię i Magdusię.

Czy „prawdziwe wykwintnisie“ zrozumiały to co później Molier pisze w przedmowie, że „kobiety naprawdę wykwintne nie powinny czuć się dotknięte, gdy się wyszydza pocieszne gąski, silące się na ich liche naśladownictwo“, to więcej niż wątpliwe; tyle pewnem jest, iż salony wprawiły w ruch wpływowych galopantów i uzyskały nawet zakaz grania sztuki. Coprawda, tylko na kilka dni; tak iż zakaz ten, jak zwykle, posłużył jedynie jako „reklama“ i sprawił, iż, na następne przedstawienie... podwojono ceny. Cześć talentom Moliera jako administratora! Cały Paryż chciał widzieć tę komedję; z prowincji odbywały się istne pielgrzymki; wedle współczesnego kronikarza, osoby, które nie widziały Wykwintniś, nie śmiały przyznać się do tego bez rumieńca. Zupełnie jak Kasia u Moliera:
Co do mnie, z pewnością zapadłabym się ze wstydu pod ziemie, gdyby mnie ktoś przypadkiem zapytał czym widziała lub znam to i owo z najnowszych wydarzeń w dziedzinie sztuki, a jabym musiała się przyznać do nieświadomości.

Króla nie było wówczas w Paryżu; za powrotem każe sobie grać Pocieszne wykwintnisie kilka razy.
W jaki sposób komedyjka ta stanie się punktem wojującego okresu w życiu Moliera i doprowadzi do Swiętoszka i Mizantropa, zobaczymy w dalszym ciągu.




PRZEDMOWA AUTORA.

Szczególny to doprawdy obyczaj, drukować czyjś utwór wbrew woli autora. Nie znam pod słońcem nic niegodziwszego; usprawiedliwiłbym raczej wszelkie inne nadużycie, niż to właśnie.
Nie znaczy to, bym chciał popisywać się przesadną skromnością autorską i, przez fałszywy punkt honoru, poniewierać mą komedję. Obraziłbym w niesmaczny sposób cały Paryż, dając do zrozumienia iż mógł darzyć poklaskiem jakąś niedorzeczność. Ponieważ publiczność jest ostatecznym sędzią tego rodzaju utworów, nieprzyzwoitością z mej strony byłoby podawać w wątpliwość jej wyrok; gdybym nawet miał najgorsze mniemanie o Pociesznych wykwintnisiach przed ich wystawieniem, muszę obecnie wierzyć iż mają wartość, skoro tak liczne zgromadzenie nie poskąpiło im pochwały. Jednak, ponieważ większa część przymiotów jakich się w tej sztuce dopatrzono, polega na grze i na wypowiedzeniu, zależało mi na tem, aby jej nie odzierać z tych powabów: powodzenie, jakie osiągnęła na scenie, wystarczało mi w zupełności. Postanowiłem, jak mówię, nie ukazywać komedji mej inaczej niż przy blasku świeć, nie chcąc nikomu dawać sposobności do przytoczenia przysłowia[6]; nie pragnąłem wcale próbować skoku z teatru Bourbońskiego do Pałacowej Galerji[7]. Mimo to, nie udało mi się uniknąć tego losu; spotkało mnie to nieszczęście, iż wykradziony odpis sztuki znalazł się w rękach księgarzy, z dodatkiem przywileju druku, wydobytego podstępem. Na nic nie zdało się krzyczeć: „O czasy! o obyczaje!“ wykazano mi niezbicie konieczność przyzwolenia na druk, lub narażenia się na proces: to zaś ostatnie złe jeszcze jest gorsze od pierwszego. Trzeba było zatem poddać się losowi i zgodzie na to, co i tak stałoby się bez mego zezwolenia.
Mój Boże! cóż za kłopotliwa rzecz wydawanie książki! jakimż nowicjuszem jest autor, ukazujący się w druku po raz pierwszy! Gdybyż przynajmniej zostawiono mi nieco czasu, byłbym mógł lepiej pomyśleć o sobie i dopełnić ostrożności, o których panowie autorzy, obecnie moi koledzy, zwykli pamiętać. Przedewszystkiem, wynalazłbym sobie możnego pana, którego wziąłbym, bez jego upoważnienia, za protektora mego dzieła, i starałbym się poruszyć jego hojność zapomocą kwiecistej dedykacji. Następnie, zabrałbym się do napisania pięknej, uczonej przedmowy; nie zbywa zaś na książkach, w którychbym znalazł pod ręką wszystko co można powiedzieć przemądrego o tragedji i komedji, o ich etymologji, pochodzeniu, definicji itp.
Zwróciłbym się również do przyjaciół, którzy me odmówiliby mi z pewnością wierszy pisanych po francusku lub po łacinie, a mających na celu zachwalenie sztuki. Mam nawet i takich, którzyby mnie sławili po grecku; wiadomo zaś, że pochwała w jeżyku gieckim sprawia, na czele książki, znakomite wrażenie. Jednakże, drukują mnie oto przemocą, nie pozwalając mi się nawet opatrzyć; nie mogą nawet tyle uzyskać, aby mi wolno było powiedzieć dwa słowa dla usprawiedliwienia mych intencyj co do przedmiotu tej komedji. Pragnąłbym wykazać, że nie przechodzi ona w niczem granic godziwej i dozwolonej satyry; że najdoskonalsze rzeczy mogą być małpowane przez lichych naśladowców, zasługujących na wydrwienie; i że takie koszlawe przedrzeźnianie rzeczy wybornych w sobie stanowiło, od niepamiętnych czasów, przedmiot komedji. Tak jak prawdziwi uczeni i rycerze nie obrazili się jeszcze nigdy o doktora albo też kapitana z komedji; ani też sędziowie, książęta i królowie, gdy widzą jak Trywelin, lub inny, przedstawia w śmieszny sposób na scenie sędziego, księcia lub króla: tak i kobiety naprawdę wykwintne nie powinnyby się czuć dotknięte, gdy się wyszydza pocieszne gąski, silące się na ich liche naśladownictwo. Jednakże, jak już powiedziałem, nie zostawiono mi czasu na zaczerpnięcie oddechu, a pan de Luynes pragnie bezzwłocznie oddać mnie pod prasę; niechże więc będzie, skoro taka wola boska.



OSOBY:
LA GRANGE odpaleni zalotnicy.
DU CROISY
GORGONI, poczciwy mieszczanin.
MAGDUSIA, córka Gorgoniego
pocieszne
wykwintnisie
KASIA, siostrzenica Gorgoniego
MARYŚKA, ich pokojówka.
ALMANZOR, ich służący.
MARKIZ DE MASCARILLE, lokaj La Grange’a.
WICEHRABIA DE JODELET, lokaj Du Croisy’ego.
DWÓCH TRAGARZY.
SĄSIADKI.
GRAJKOWIE.



SCENA PIERWSZA.
LA GRANGE, DU CROISY.

DU CROISY: Mości la Grange!
LA GRANGE: A co?
DU CROISY: Popatrzno się na mnie, bez żartów.
LA GRANGE: No i...?
DU CROISY: I cóż powiesz o naszej wizycie? Bardzoś zadowolony?
LA GRANGE: A tobie jak się zdaje, czy mamy z czego być kontenci?
DU CROISY; Prawdę mówiąc, niebardzo.
LA GRANGE: Co do mnie, wyznam otwarcie, jestem poprostu oburzony. Słyszane to rzeczy, aby dwie prowincjonalne gąski drożyły się z sobą w ten sposób i traktowały z podobnem lekceważeniem przyzwoitych ludzi! Ledwie krzesła raczyły podać! A co się naszeptały do ucha, naziewały, naprzecierały oczu, pytając się wzajem: „Która to godzina?“ Czy raczyły wybąkać coś prócz tak i nie, na wszystko z czem zwróciliśmy się do nich? Przyznaj, gdybyśmy byli najostatniejszymi wywłokami, nie możnaby nas przyjąć z większem lekceważeniem!
DU CROISY: Widzę, że bardzo wziąłeś to do serca.
LA GRANGE: Z pewnością wziąłem, i to tak dalece, że pragnę się pomścić. Wiem dobrze, co jest przyczyną tej niełaski. Atmosfera, jaką stworzyły nasze „wykwintnisie“, zatruła swemi wyziewami nietylko Paryż, lecz przedostała się do zaścianków: zdaje się, że nasze dzierlatki dobrze się nią zachłysnęły. Obiedwie mają coś z „wykwintnisi“ a coś z prowincjonalnej lafiryndy; zgadują też doskonale, czegoby trzeba aby im przypaść do smaku. Jeśli chcesz mnie posłuchać, wypłatamy im sztuczką, która okaże im dosadnie całą ich niedorzeczność i nauczy je na przyszłość znać się trochą lepiej na ludziach.
DU CROISY: Cóż to za sztuczka?
LA GRANGE: Mam służącego, imieniem Maskaryla, który uchodzi w oczach wielu za rodzaj piękno ducha: toć, w dzisiejszych czasach, niema nic tańszego pod słońcem! Istną namiętnością tego cymbała jest odgrywać rolą dystyngowanej osobistości; bawi się w wytworne maniery i czułe wierszyki, i żywi pogardą dla reszty służby, którą nazywa wprost bydłem.
DU CROISY: Bardzo ładnie; cóż więc zamierzasz?
LA GRANGE: Co zamierzam? Pragnę... Ale wyjdźmy stąd lepiej.

SCENA DRUGA.
GORGONI, DU CROISY, LA GRANGE.

GORGONI: No i cóż, poznaliście panowie córką i siostrzenicą? Czy wszystko idzie po myśli? Cóżeście wskórali za pierwszą wizytą?
LA GRANGE: O tem łatwiej się pan zapewne dowie od nich, niż od nas. Wszystko, co możemy powiedzieć, to że dziękujemy z serca za przychylność i zostajemy uniżonymi służkami.
GORGONI sam: Oj! zdaje się, że wychodzą jacyś niebardzo radzi. Co może być przyczyną ich niehumoru? Trzeba się dowiedzieć, jak rzeczy stoją. Hej tam!

SCENA TRZECIA.
GORGONI, MARYŚKA.

MARYŚKA: Co pan rozkaże?
GORGONI: Gdzie panie?
MARYŚKA: W gotowalni.
GORGONI: Cóż tam robią?
MARYŚKA: Pomadę na usta.
GORGONI: Zadużo tej pomady: powiedz im, niech zejdą tutaj.

SCENA CZWARTA.
GORGONI sam.

To szelmy, chcą mnie chyba do ruiny doprowadzić tą swoją pomadą! Wszędzie tylko białka od jaj, mleczko panieńskie, i tysiąc innych kordjałów, na których się nie rozumiem. Odkąd jesteśmy tutaj, spotrzebowały tłuszczu conajmniej z dwunastu świń, a czterech parobków wyżywiłoby się przez dzień baraniemi nogami, których im trzeba dostarczać.

SCENA PIĄTA.
MAGDUSIA, KASIA, GORGONI.

GORGONI: Bardzo doprawdy potrzebne wyrzucać wciąż tyle pieniędzy poto, aby sobie gęby tak packać! Gadajcie, coście wy takiego zrobiły tym panom, że pożegnali się tak ozięble? Czy nie rozkazałem przyjąć ich jak ludzi, których przeznaczam wam za mężów?
MAGDUSIA: I jakiż oddźwięk, ojcze, mogło w nas znaleźć postępowanie tych osobników, tak dalekie od poprawności?
[8] KASIA: Mocą jakiej harmonji, wuju, osoba nieco uduchowiona mogłaby się dostroić do rodzaju ich jestestwa?
GORGONI: A cóż wy im macie do zarzucenia?
MAGDUSIA: Piękne mi zaloty, doprawdy, u tych panów! Jakto! od pierwszej chwili poznania zapoczątkowywać rzecz od małżeństwa?
GORGONI: A od czegóż mieli „zapoczątkowywać“ według ciebie? od nałożnictwa? Czyż nie powinnyście obie, równie jak i ja, być szczerze zadowolone z takiego postępowania? Możeż istnieć pod słońcem przyzwoitszy sposób? Czy święty węzeł, do którego zmierzają najkrótszą drogą, nie jest najlepszą rękojmią uczciwości zamiarów?
MAGDUSIA: Ach, ojcze, jakież to obrzydliwie płaskie wszystko co mówisz. Wstyd mi doprawdy, że muszę słuchać, jak z ust twoich wychodzą podobne światopoglądy. Czas byłby, ojcze, byś się nauczył wreszcie ujmować rzeczy z nieco szlachetniejszego tonu.
GORGONI: Kpię sobie i z twego tonu i z piosenki. Powiadam, że małżeństwo jest rzeczą czcigodną i świętą, i że zaczynać od takiej materji jest postępowaniem godnem uczciwego człowieka.
MAGDUSIA: Mój Boże! gdyby świat cały tobie był podobien, ojcze, jakże rychły byłby koniec każdego romansu! Ładna-to rzecz byłaby w istocie, gdyby Cyrus na samym początku zaślubił Mandanę, a Aroncjusz z miejsca połączył się z Klelją![9].
GORGONI: O czem ta znowu bredzi?
MAGDUSIA: Oto kuzynka moja, ojcze, powie ci, równie dobrze jak i ja, że małżeństwo powinno wieńczyć rzecz dopiero na końcu, po wielu przygodach. Trzeba, by kochanek, kuszący się o pozyskanie względów, umiał pięknie wynurzać podniosłe uczucia, by umiał być w miarę słodkim, czułym i namiętnym, a pragnienia swoje poddał uświęconym obyczajom kultu miłości. Zrazu, bądź to w świątyni, bądź na przechadzce, bądź na publicznem igrzysku, ujrzy, po raz pierwszy, tę, którą mu jest przeznaczonem pokochać; może się również zdarzyć, iż los, w postaci krewnego lub przyjaciela, zawiedzie go do jej mieszkania, które opuści rozmarzony i pełen melancholji. Przez jakiś czas, ukrywa swój płomień przed ubóstwianą; od czasu do czasu jednak, zjawia się w jej salonie i nie omieszka skierować rozmowy na jakąś kwestję uczuciową, która zaprzątnie dowcip całego zebrania. Wreszcie, przychodzi dzień wyznań, które zazwyczaj winny się odbywać w alei, w ogrodzie, gdy reszta towarzystwa oddali się cokolwiek: wyznanie to zrazu napełnia nas gniewem, widnym po rumieńcu lic, który to gniew, na czas jakiś, wypędza kochanka z przed naszych ócz. Stopniowo, znajduje sposób złagodzenia ciężkiej urazy; udaje mu się nieznacznie oswoić nas z tkliwą wymową swych płomieni i wydobyć wreszcie zwierzenie, które uczynić kosztuje nas tak wiele. Potem, zjawiają się przeszkody: rywale, którzy stają wpoprzek wzajemnej skłonności, prześladowania rodziców, wybuchy zazdrości obudzonej przez fałszywe pozory, skargi, rozpacze, wykradzenie i jego następstwa. Oto, jak prowadzi się rzecz w świecie wytwornych duchów; to prawidła, których, w materji uczuć, nie wolno jest zaniechać. Ale tak, z miejsca, ugrzęznąć w małżeńskiej sypialni, wszystkie zabiegi miłosne sprowadzać jedynie do trudu spisania ślubnego kontraktu, i chcieć zaczynać romans od tego co powinno być jego Szczytnem uwieńczeniem! Doprawdy, ojcze, nie mogę sobie wyobrazić nic bardziej kramarskiego niż to postępowanie: słabo mi się robi na samo uprzytomnienie takowego barbarzyństwa.
GORGONI: Cóż to, u djabła, za gwara? Cóż ty za górnym językiem przemawiasz?
KASIA: W istocie, wuju, kuzyna moja ujęła rzecz we właściwem oświetleniu. Jakże możliwem jest dobrze przyjmować osobników, którzy są zupełnie nieokrzesani w sztuce zalecania się do płci naszej! Założę się, że z pewnością nigdy na oczy nie widzieli Mapy Czułości[10] i że Tkliwe-Liściki, Czułe-Starania, Bileciki-Słodkie i Lube-Wierszyki to dla nich ziemie zupełnie nieznane. Czyż nie widzisz, wuju, że na całej ich osobie wyciśnięte jest to piętno i że zbywa im najzupełniej na owej zewnętrzności, która, od pierwszej chwili, usposabia nas przychylnie? Przybywać do domu w zamiarach miłosnych w prostych gładkich pończochach, w kapeluszu na którym pióra świecą nieobecnością, z głową, której utrefienie nie czyni zadość najskromniejszym życzeniom, w ubraniu, chromającem na zupełny niedostatek wstążek! Boże mój! i cóż-to za zalotnicy! Cóż za niezdobność w stroju, cóż za jałowość w rozmowie! To można życiem przypłacić, to można zmysły postradać! Zauważyłam przytem, że ich kołnierze nie zdradzają dłoni najlepszej przykrawaczki i że więcej niż dobre pół stopy brakuje, by szerokość ich pludrów mogła być uznana za zadowalającą.
GORGONI: Jak mi Bóg miły, pobzikowały obiedwie; toż ja nic wyrozumieć nie mogę z ich szwargotu. Słuchaj mnie, Kachna, i ty, Magdusiu...
MAGDUSIA: Na miłość Boga! ojcze, oszczędź nam, proszę, tych dziwacznych imion, i raz wreszcie zechciej nazywać nas inaczej.
GORGONI: Jakto, dziwacznych imion! Czy to nie są wasze imiona, na chrzcie świętym nadane?
MAGDUSIA: O Boże, jakżeś ty poziomy, ojcze! Co do mnie, wyznaję, iż tonę w nieustannem zdumieniu, iż ty, ojcze, byłeś zdolny dać życie istocie mego duchowego pokroju. Słyszał kto, aby, w wytwornym stylu, była kiedy mowa o Kachnie lub Magdusi? czy nie zechcesz przyznać, że wystarczyłoby jednego z tych imion, by osławić i odrzeć z uroku najpiękniejszy romans?
KASIA: To prawda, wuju, że ucho, o ile nie jest wyzute z wszelkiej delikatności, piekielnie musi cierpieć, słysząc dźwięk tego rodzaju przezwisk; natomiast imię Polikseny, które obrała moja kuzyna i miano Aminty, które ja przyjęłam za swoje, posiadają wdzięk, na który i ty, wuju, nie możesz zostać nieczułym.
GORGONI: Słuchajcież mnie tedy: mądrej głowie dość dwie słowie. Nie chcę ani słyszeć o tem, byście miały nosić jakieś inne imiona, niż te, które dali wam chrzestni rodzice; co zaś do tych panów, znam ich ród i majątek, i żądam stanowczo, byście patrzały na nich jak na przyszłych mężów. Dosyć już długo siedzicie mi na karku, a wieczne stróżowanie dwom dziewuchom, to nieco za ciężkie zadanie dla człowieka w moim wieku.
KASIA: Co do mnie, wuju, wszystko co mogę odpowiedzieć, to iż małżeństwo wydaje mi się rzeczą wskroś nieprzyzwoitą. Nie pojmuję poprostu, jak można znieść myśl sypiania z mężczyzną zupełnie obnażonym?
MAGDUSIA: Pozwól, ojcze, byśmy nieco zaczerpnęły oddechu w wykwintnym świecie Paryża, gdzie bawimy dopiero od dni kilku. Daj nam snuć wedle naszych upodobań tkankę powieści życia i nie przyspieszaj tak jej rozwiązania.
GORGONI na stronie: Niema co i wątpić, pomylone są zupełnie. Głośno: Słuchajcie więc: to moje ostatnie słowo. Nic nie rozumiem tych wszystkich bredni; wiem to, że chcę być panem we własnym domu i, aby przeciąć zbyteczne gadania, albo wyjdziecie obie za mąż w najkrótszym czasie, albo, jak Boga kocham, wpakuję was do klasztoru; na to przysięgam.

SCENA SZÓSTA.
KASIA, MAGDUSIA.

KASIA: Mój Boże! droga moja, jakże duch twego ojca głęboko ugrzązł w materji! jakże umysł jego jest gruby, a dusza przepojona ciemnością!
MAGDUSIA: Cóż chcesz, droga? wstyd mi za niego, doprawdy. Trudno mi uwierzyć, bym w istocie miała być jego córką, i mniemam, iż, prędzej czy później, zdarzy się przygoda, która odsłoni mi tajemnicę jakowegoś zaszczytniejszego pochodzenia.

KASIA: Nicby mnie to nie dziwiło; owszem, wszystko raczej przemawiałoby za tem; co do mnie, również, ilekroć zastanowię się nad sobą...
SCENA SIÓDMA.
KASIA, MAGDUSIA, MARYŚKA.

MARYŚKA: Jakiś służący pyta, czy panienki są w domu i mówi, że jego pan chce przyiść w odwiedziny.
MAGDUSIA: Naucz się, błaźnico jedna, wysławiać mniej pospolicie. Powiedz: przybył zwiastun, który zapytuje, czy niema przeszkód aby panie stały się widzialne.
MARYŚKA: A Jezu! a toć ja nie rozumiem po łacińsku i nie uczyłam się, jak panny, nijakich filiozofji od Wielgiego[11].
MAGDUSIA: Nieokrzesana! Trudno, zaiste, cierpieć to stworzenie! I któż jest, kogo ów lokaj mieni swoim panem?
MARYŚKA: Nazywa go markizem de Mascarille.
MAGDUSIA: Ach, droga! markiz! markiz! Idź, powiedz prędko, że może nas oglądać. To z pewnością jakiś wytworny umysł, który musiał zasłyszeć o nas.
KASIA: Z pewnością, słodka moja!
MAGDUSIA: Trzeba go przyjąć tu na dole; to będzie lepiej, niż w naszym pokoiku. Poprawmy przynajmniej trochę włosy i starajmy się godnie podtrzymać reputację. Prędko, spiesz i podaj nam tutaj poradnik wdzięków.
MARYŚKA: Jak mi Bóg miły, panienko, nie wiem co to za zwierzę; trza mówić po krześcijańsku, jeśli panienka chce, aby ją człek rozumiał.

KASIA: Przynieś więc zwierciadło, ciemna ignorantko i strzeż się, byś nie zbrukała jego czystej powierzchni odbiciem swego obrazu.
SCENA ÓSMA.
MASCARILLE, DWÓCH TRAGARZY.

MASCARILLE: Hola! moi ludzie, hola! Już, już! ostrożnie. Te gbury chyba umyślnie chciały mi roztrząść kości tem obijaniem mnie o wszystkie mury i bruki!
PIERWSZY TRAGARZ: Do kata! bo też i drzwi nie są zbyt szerokie. Kazał pan, byśmy go zanieśli aż tutaj.
MASCARILLE: Myślą sobie. Cóż wy myślicie, trutnie, że ja będę narażał pulchność piór na nieżyczliwość dżdżystego powietrza i zaszczycał błoto uliczne odciskami mych trzewików? Dalej, zabierajcie lektykę.
DRUGI TRAGARZ: Niech nas pan wprzódy zapłaci.
MASCARILLE: Hę?
DRUGI TRAGARZ: Mówię, panie, aby pan nam dał naszą zapłatę, jeśli łaska.
MASCARILLE dając mu policzek: A, ty hultaju! ty śmiesz się domagać pieniędzy od osoby mego urodzenia i stanowiska?
DRUGI TRAGARZ: Więc to w ten sposób płaci się biednych ludzi? Czy pańskie urodzenie starczy nam za obiad?
MASCARILLE: Hoho! ja was nauczę rozumu! Te draby ośmielają się pokazywać mi tu rogi!
PIERWSZY TRAGARZ biorąc w rękę drążek lektyki: Dalej, płacić zaraz, i basta.
MASCARILLE: Co?
PIERWSZY TRAGARZ: Mówię, że chcę tu widzieć pieniądze w tej chwili.
MASCARILLE: No, ten to jakiś przyzwoity człowiek.
PIERWSZY TRAGARZ: No, będzie już raz?
MASCARILLE: Owszem, owszem; ty przynajmniej wyrażasz się jak należy, ale tam ten, to gbur, który nie ma pojęcia o zachowaniu. Masz, jesteś zadowolony?
PIERWSZY TRAGARZ: Nie, nie jestem zadowolony; dałeś pan policzek memu koledze i... Podnosi drążek.
MASCARILLE: Powoli; masz tu za policzek. Wszystko można odemnie uzyskać, ale po dobroci. Idźcie, a przyjdźcie tu niezadługo, aby mnie zanieść do Luwru: król bezemnie spaćby się nie położył.

SCENA DZIEWIĄTA.
MARYŚKA, MASCARILLE.

MARYŚKA: Panie kazały powiedzieć, że zejdą za chwilę.
MASCARILLE: Niech sobie nie robią ceremonji; już samo oczekiwanie jest dla mnie rozkoszą.
MARYŚKA: Oto właśnie idą.

SCENA DZIESIĄTA.
MAGDUSlA, KASIA, MASCARILLE, ALMANZOR.

MASCARILLE złożywszy ukłon: Panie, będziecie z pewnością zadziwione czelnością, z jaką odważam się wam złożyć mą czołobitność; jednakże, w tym wypadku, padacie ofiarą własnego rozgłosu; wszelka bowiem niepospolitość posiada dla mnie urok tak potężny, że upędzam się za nią gdzie tylko mogę.
MAGDUSIA: Jeśli niepospolitość jest przedmiotem pańskiego pościgu, nie na naszych ziemiach polować ci wypadnie.
KASIA: Aby niepospolitość odszukać w naszym domu, musiałbyś pan chyba przywieść ją tu z sobą.
MASCARILLE: Muszę założyć sprzeciw wobec tak jaskrawego fałszu. Reputacja wasza jest wiernym sprawdzianem istotnej wartości i wszystko co było dotąd świetnego w Paryżu, otrzyma z waszych rączek nieodwołalnie pik, repik i kapotą.
MAGDUSIA: Wspaniałomyślność pańska posuwa nieco zbyt daleko hojność twego uznania; musimy się mieć obie dobrze na baczności, by nie pozwolić łatwowierności naszej dać się zbyt łatwo ująć w potrzaski pochlebstwa.
KASIA: Najdroższa, trzebaby kazać podać krzesła.
MAGDUSIA: Hej, Almanzor!
ALMANZOR: Pani?
MAGDUSIA: Prędko, zaopatrz nas w wygódki duchowego obcowania.
MASCARILLE: Ale powiedzcież mi panie, czy ja tu jestem w bezpiecznem miejscu?

Almanzor odchodzi.

KASIA: Czegóż się pan obawia?
MASCARILLE: Czego? Kradzieży mego serca, morderstwa dokonanego na mej niepodległości. Widzę tu pewne oczki, które mi wyglądają na wielkie niedobrego, i nie wróżą mej duszy zbytniej rękojmi swobody. Cóż u licha! Ledwie się do nich zbliżyć, już stają pod bronią w zaczepno-odpornej postawie. Ha! na honor! strach mnie oblatuje! albo umykam jak stoję, albo też żądam hipotecznego zabezpieczenia, że nie uczynią mi krzywdy.
MAGDUSIA: Ach, droga, cóż to za dowcip, cóż za werwa!
KASIA: Żywe wcielenie Hamilkara![12].
MAGDUSIA: Niech pan będzie bez obaw; oczy nasze nie mają żadnych złych zamiarów. Serce pańskie może zasypiać spokojnie, wsparte na ich lojalności.
KASIA: Ależ prosimy, panie, nie bądź tak nieubłagany dla tego fotela, który już od kwadransa wyciąga ku tobie ramiona; zechciej ukoić jego żądze utulenia cię w objęciu.
MASCARILLE przyczesawszy perukę i poprawiwszy ubranie: I cóż, moje panie, co powiadacie o Paryżu?
MAGDUSIA: Ach, i cóż mogłybyśmy powiedzieć? Trzebaby się znajdować na antypodach zdrowego pojęcia, aby nie przyznać, że Paryż jest zaczarowaną szkatułką wszystkich cudów, ogniskiem dobrego smaku, wykwintu i galanterji.
MASCARILLE: Co do mnie, mniemam, iż, poza Paryżem, niema zbawienia dla ludzi pewnego poziomu.
KASIA: Och, najniezbitsza prawda!
MASCARILLE: Czas wprawdzie trochę świński; ale od czegóż lektyki!
MAGDUSIA: To prawda, że lektyka jest nieporównanym szańcem przeciw zniewagom ulicznego błota i nieprzyjaznej pogody.
MASCARILLE: Czy panie wiele przyjmują? Któreż z wytwornych duchów są ozdobą waszych salonów?
MAGDUSIA: Ach, jeszcze zbyt mało znane jesteśmy w mieście; żywimy jednak nadzieję zadomowienia się w niem rychło. Mamy bliską przyjaciółkę, która obiecała sprowadzić do nas wszystkich panów ze Zbioru wybranych utworów[13].
KASIA: I jeszcze wielu innych, których również nam wymieniono jako wszechpotężnych rozjemców w materji piękna i smaku.
MASCARILLE: Och, co do tego, mogę się paniom przysłużyć lepiej niż ktokolwiek. Toż oni bywają u mnie wszyscy co do jednego! Mogą powiedzieć śmiało, że nie zdarzyło mi się wstawać z łóżka, bym nie miał koło siebie z jakiego pół tuzina literatów.
MAGDUSlA: Doprawdy, wdzięczność nasza nie miałaby wprost równej, gdybyś nam zechciał wyświadczyć tę uprzejmość. Toż niepodobna jest nie mieć tych wszystkich panów w liczbie swych znajomych, jeśli się pragnie należeć do prawdziwego świata! Wszakże nie kto inny, niż oni, dzierży w swych dłoniach szalę publicznego mniemania w tem mieście; wiesz pan dobrze, iż nieraz wystarczy przyjmować u siebie którego z nich, by pozyskać rozgłos wielkiej znawczyni, chociażby się nic więcej nie uczyniło potemu. Ale największy urok przedstawia dla mnie to, że, dzięki tym uduchowionym odwiedzinom, można mieć pierwsze wiadomości o mnóstwie rzeczy, które wiedzieć jest wprost obowiązkiem i które stanowią samą esencję wykwintnego umysłu. Tą drogą, otrzymuje się codzień nowinki z duchowego świata; ma się najświeższą wiadomość o wszystkiem, co się tam zrodziło, wierszem czy prozą. Wie się najdokładniej: „Ten a ten stworzył najpiękniejszy pod słońcem poemacik na taki a taki temat; ta a ta podłożyła słowa do takiej a takiej melodji; ten czy ów napisał madrygał o szczęściu, tamten ułożył stance na niewierność; pan X. napisał wczorajszego wieczora trjolet dla panny Y., która przesłała mu odpowiedź dziś rano koło ósmej; ten autor powziął plan takiego utworu; tamten zabiera się do trzeciej części swego romansu; inny znów oddał właśnie dzieło pod prasę“. To są rzeczy, które nadają człowiekowi znaczenie w towarzystwie; kto tego wszystkiego jest nieświadom, za cały jego rozum i dowcip nie dałabym szeląga.
KASIA: W istocie, uważam, że to najwyższy szczyt śmieszności, jeśli osoba, która ma pretensję do wyższego umysłu, nie zna każdego najmniejszego czterowiersza, urodzonego przed kilku godzinami. Co do mnie, z pewnością zapadłabym się ze wstydu pod ziemię, gdyby mnie ktoś przypadkiem zapytał, czym widziała lub znam to i owo z najnowszych wydarzeń w dziedzinie sztuki, a jabym się musiała przyznać do nieświadomości.
MASCARILLE: To prawda, że hańbą jest nie być z pierwszej ręki wtajemniczonym we wszystko co się dzieje; ale pozbądźcie się panie wszelkich obaw; stworzę w waszym salonie prawdziwą akademję wykwintnego smaku. Przyrzekam, że nie urodzi się w Paryżu ani jedna strofka, którejbyście nie umiały na pamięć o pięć minut wcześniej niż kto inny. Ja również, jak mnie tu panie widzicie, zabawiam się tem, o ile mi przyjdzie ochota. Zdarzy się wam napotkać w buduarach paryskich z jakich dwieście piosenek, tyleż sonetów, z czterysta epigramów i więcej niż tysiąc madrygałów, które wszystkie wyszły z pod mego pióra, nie mówiąc o szaradach i portretach, bo tychbym i policzyć nie zdołał.
MAGDUSIA: Przyznam się, że namiętnie lubię portrety: nic wykwintniejszego nad tę zabawę.
MASCARILLE: Portrety, to rzecz wcale niełatwa; hoho! to wymaga głębokiego umysłu! będę miał sposobność przedstawić paniom kilka, które może zdołają zyskać ich uznanie.
KASIA: Ja znów poprostu ginę za szaradami.
MASCARILLE: Też dobre ćwiczenie wrodzonego dowcipu; nie dalej niż dziś rano ułożyłem cztery, któremi zaraz paniom moim będę służył.
MAGDUSIA: I madrygały mają swój powab, jeśli są zręcznie splecione.
MASCARILLE: To moja najsilniejsza strona; pracuję obecnie nad ułożeniem w madrygały całej historji rzymskiej[14].
MAGDUSIA: Ach, Boże! to będzie coś czarującego; zamawiam sobie z góry przynajmniej jeden egzemplarz, jeśli pan zechcesz to wydrukować.
MASCARILLE: Każdej z pan przyrzekam po jednym, i to w cudnej oprawie. Wprawdzie to nie bardzo godzi się z mojem stanowiskiem, ale czynię to jedynie dlatego, aby dać coś zarobić księgarzom, którzy mnie oblegają poprostu.
MAGDUSlA: Mniemam, ze to musi być wielka przyjemność widzieć się w druku.
MASCARILLE: Bezwątpienia. Ale prawda, muszę paniom powtórzyć małą improwizację, popełnioną wczoraj w domu pewnej księżnej, z którą jestem nader blisko; trzeba paniom wiedzieć, że w improwizacji jestem djabelnie mocny.
KASIA: Improwizacja jest najlepszym kamieniem probierczym umysłu.
MASCARILLE: Słuchajcież panie zatem.
MAGDUSIA: Całe się w słuch zamieniamy.
MASCARILLE:

Och, och! to znaczy kupować zbyt tanio:
Podczas gdy ja niewinnie spoglądam na panią,
Twe oczy chyłkiem skradły moje serce.
Na pomoc! gwałtu! złodzieje! morderce!

KASIA: Bożeż ty mój! trudno, w istocie, dalej posunąć wykwint wytrażenia.
MASCARILLE: Wszystko co robię, zaleca się zupełną swobodą; nie czuć w tem ani odrobinę pedanta.
MAGDUSIA: Odległe jest od tego więcej niż na dwa tysiące mil.
MASCARILLE: Czy zauważyłyście panie ten początek: Och! och! to doprawdy nadzwyczajne, och! och! jak człowiek, który coś w jednej chwili spostrzega: och! och! Zdumienie: och! och!
MAGDUSIA: Tak; to och! och! jest wprost bajeczne!
MASCARILLE: Ech, to drobnostka.
KASIA: Ach, mój Boże! co też pan mówi? Te drobne dotknięcia, to właśnie rzeczy wprost bezcenne.
MAGDUSIA: Z pewnością; co do mnie, wolałabym stworzyć to och! och! niż napisać cały poemat epiczny.
MASCARILLE: Na Jowisza! ależ pani ma wytrawny gust!
MAGDUSIA: Tak; może nie jestem z niego zupełnie wyzuta.
MASCARILLE: Ale czy nie podziwiacie panie również tego: kupować zbyt tanio? kupować zbyt tanio: kupować, niby towar, jakie to obrazowe: kupować zbyt tanio. Podczas gdy ja niewinnie, nic nie podejrzewając, jak biedny baranek, spoglądam na panią, to znaczy przyglądam się pani, obserwuję panią, pozieram na panią; twe oczy chyłkiem... Jak snę paniom wydaje to słowo chyłkiem? czy nie jest szczęśliwie dobrane?
KASIA: Rzadko szczęśliwie.
MASCARILLE: Chyłkiem, pokryjomu; coś niby kot, który pochwycił myszkę w łapy, chyłkiem.
MAGDUSIA: Nie można było lepiej tego oddać.
MASCARILLE: Skradły moje serce, wydarły, zrabowały; na pomoc! gwałtu! złodzieje! morderce! Nie wydaje się paniom, to jakby człowiek, który krzyczy i pędzi za złodziejem, aby go przytrzymać? Na pomoc! gwałtu! złodzieje! morderce!
MAGDUSIA: Trzeba przyznać, że wykwint walczy tutaj o lepsze z dowcipem.
MASCARILLE: Zanucą paniom melodję, którą do tego ułożyłem.
KASIA: Pan uczyłeś się i muzyki?
MASCARILLE: Ja? ani trochę.
KASIA: W jakiż sposób to zatem być może?
MASCARILLE: Ludzie dobrze urodzeni umieją wszystko, chociaż się nigdy niczego nie uczyli.
MAGDUSIA: Oczywiście, moja droga.
MASCARILLE: Posłuchajcie panie, czy wam ta melodja przypadnie do smaku: hem, hem, la, la, la, la, la. Brutalność pory roku niegodziwie się obeszła z czułością mego organu;, ale mniejsza, to właśnie będzie tak, bez pretensji. Śpiewa:

Och! och! to znaczy kupować zbyt tanio,

etc.
KASIA: Ach! nie! doprawdy! ileż namiętności w tej melodji! To można zginąć, słuchając.
MAGDUSIA: A przytem, pojęta bardzo chromatycznie.
MASCARILLE: Czy nie zdaje się paniom, że myśl dobrze uwypukla się przez melodję? Na pomoc! gwałtu! A potem, jakgdyby ktoś krzyczał z całej siły: Złodzieje! I nagle, jak osoba, która już oddech traci: Morderce!
MAGDUSIA: To znaczy wniknąć w najistotniejszą istotę rzeczy, uchwycić samego ducha. Wszystko jest bajeczne, upewniam; jestem wprost zwarjowana na punkcie słów i melodji.
KASIA: Jeszcze nie słyszałam rzeczy o takiej skali rozpięcia.
MASCARILLE: Wszystko co robię, przychodzi mi ot tak, samo z siebie, bez żadnej nauki.
MAGDUSIA: Natura obeszła się z panem niby najoddańsza matka, jesteś jej zepsutem dziecięciem.
MASCARILLE: A na czem paniom czas upływa, jeśli wolno wiedzieć?
KASIA: Na niczem.
MAGDUSIA: Aż do dziś, cierpiałyśmy na straszliwą posuchę wszelkiego urozmaicenia.
MASCARILLE: Jeżeli nie będziecie miały nic przeciwko temu, pozwolą sobie zaprowadzić panie któregoś z najbliższych dni do teatru; mają grać właśnie komedyjką, którą rad byłbym wspólnie z paniami oglądać.
MAGDUSIA: Takiej rzeczy się nie odmawia.
MASCARILLE: Ale, kiedy będziemy w teatrze, proszę panie, byście zechciały tęgo oklaskiwać. Zobowiązałem się, że popchnę w świat tę sztukę; jeszcze dziś rano autor był u mnie, by mi przypomnieć obietnicę. Taki już obyczaj w tem mieście, że nam, ludziom z towarzystwa, autorzy przychodzą odczytywać nowe sztuki, by zjednać sobie naszą przychylność i uzyskać poparcie: możecie sobie panie wyobrazić, czy parter ośmieliłby się choć mruknąć, skoro my wyrazimy zdanie! Co do mnie, jestem bardzo lojalny: jeśli przyrzekną poparcie jakiemuś poecie, nie omieszkam krzyczeć na cały głos: „cudowne! zachwycające!“ nim jeszcze świece pozapalają w lichtarzach.
MAGDUSIA: Ach! nie mów pan nawet! Paryż, to urocze miejsce; rozgrywa się tu codziennie tyle rzeczy, o których na prowincji, przy całym dowcipie, nie można mieć pojęcia.
KASIA: Niech się pan nie obawia: skoro już wiemy jak się rzeczy mają, nie zaniedbamy klaskać w ręce i okrzykiwać się po każdem zdaniu.
MASCARILLE: Nie wiem, czy się nie myle; ale panie wyglądacie mi na to, że same macie jakąś komedyjkę na sumieniu.
MAGDUSIA: Może i niezupełnie źle pan trafił.
MASCARILLE: Doprawdy? o, wtakim razie, musimy to zobaczyć. I ja również mam w swoic hpapierach sztuczkę, którą zamierzam wystawie niebawem.
KASIA: Czy być może! I którymż artystom pan ją powierzy?
MASCARiLLE: Dobre pytanie! Naturalnie naszym wielkim artystom: aktorom z Burgundzkiego Pałacu[15]. Wszak oni jedni tylko zdolni są uwydatnić rzecz jak się należy; tamci drudzy, to nieuki: deklamują poprostu tak jak się mówi; nie umieją pięknie wydymać wierszy i zawieszać głosu w najładniejszem miejscu. Ciekawym, w jaki sposób ma kto poznać gdzie jest piękne miejsce, jeśli aktor me zatrzyma się na niem i nie da przez to znaku, że trzeba krzyczeć „brawo“ i walić oklaski.
KASIA: W istocie, jest pewien sposób poddania słuchaczom piękności dzieła; a każda rzecz otyle jest warta, o ile ktoś potrafi ją podać.
MASCARILLE: Co panie sądzicie o moich fatałaszkach? Czy dobrze sharmonizowane z całością ubrania?
KASIA: Nieporównanie!
MASCARILLE: Wstążka jest nieźle dobrana.
MAGDUSIA: Bosko. Poznać Perdigeona w każdym calu.
MASCARILLE: A jakie zdanie pań o krezkach u spodni?
MAGDUSIA: Szykowne co się zowie.
MASCARILLE: Mogę się poszczycić, że przynajmniej o dobre ćwierć łokcia szersze, niż wszystko co się spotyka w tym rodzaju.
MAGDUSIA: Muszę przyznać, że jeszcze nie windziałam, by ktoś tak daleko posunał wykwint zewnętrznej postaci.
MASCARILLE: Niech Panie raczą nieco skierować na te rękawiczki zainteresowanie swego powonienia.
MAGDUSIA: Pachną niewypowiedzianie miło.
KASIA: Nigdy jeszcze piękniejszy zapach nie podrażnił mego organu.
MASCARILLE: A to? Daje im wąchać swą pudrowaną perukę.
MAGDUSIA: Nieporównanie! ten zapach wnika do ostatnich zaułków naszej wrażliwości.
MASCARILLE: Nie mówią panie nic o moich piórach! Jak wam się zdają?
KASIA: Szalenie ładne.
MASCARILLE Czy, wiecie, że pojedyncze ździebełko kosztuje całego ludwika? Co do mnie, mam już tę słabość, że w każdej rzeczy pociąga mnie wszystko co najpiękniejsze i najdroższe.
MAGDUSIA: W takim razie, muszą nas łączyć nici jakiejś niewidzialnej sympatji. Ja także niewysłowienie jestem wybredna we wszystkiem co kładę na siebie; wszystko, aż do samych skarpetek, musi pochodzić z pierwszych magazynów.
MASCARILLE wykrzykując nagle: Au! au! au! powoli! Niech mnie Bóg skarze, moje panie, to się nie godzi, doprawdy; na honor! mogę mieć pretensje do was; nie postępuje się w ten sposób!
KASIA: Co się stało? Co panu jest?
MASCARILLE: Jakto! obiedwie naraz tak się spiknąć przeciw memu sercu! Atakować mnie na dwa fronty! och, och! to jest wbrew prawom narodów, siły zbyt nierówne, zacznę krzyczeć o pomoc, to morderstwo!
KASIA: Trzeba mu przyznać, że umie wszystko wyrazić w niezwyczajny sposób.
MAGDUSIA: W istocie; umysł jego jest wprost jakiegoś odrębnego kroju.
MAGDUSIA do Mascarilla: Więcej w tem strachu niż czego innego: serce pańskie już krzyczy, nim je zadraśnięto.
MASCARILLE: Gdzież tam, u stu djabłów! całe jest odrapane od stóp aż do głowy.

SCENA JEDENASTA.
KASIA, MAGDUSIA, MASCARILLE, MARYŚKA.

MARYŚKA: Proszę pani, ktoś przyszedł.
MAGDUSIA: Któż taki?
MARYŚKA: Wicehrabia de Jodelet.
MASCARILLE: Wicehrabia de Jodelet?
MARYŚKA: Tak, panie.
KASIA: Czy go pan zna?
MASCARILLE: To mój najlepszy przyjaciel!
MAGDUSIA: Wpuść-że go czemprędzej.
MASCARILLE: Nie widzieliśmy się z sobą od dość dawna; oczarowany jestem tem spotkaniem.
KASIA: Otóż i on.

SCENA DWUNASTA.
KASIA, MAGDUSIA, JODELET, MASCARILLE, MARYŚKA, ALMANZOR.

MASCARILLE: Ach! wicehrabio!
JODELET ściskając się z nim: Ach, markizie!
MASCARILLE: Jakżem rad, że cię spotykam!
JODELET: Jakże się cieszę, że cię tu oglądam!
MASCARILLE: Uściskaj mnie jeszcze trochę, proszę cię, kochany.
MAGDUSIA do Kasi: Najdroższa, zaczynamy być znane w stolicy; otóż i wielki świat sam znajduje drogę do naszych progów.
MASCARILLE: Moje panie, pozwólcie, że wam przedstawię tego oto kawalera: klnę się honorem, że wart byście go bliżej poznały.
JODELET: Słusznem jest, by oddano paniom co im się należy; wdzięki wasze przywiązują, prawem lenna, świat cały do waszej osoby.
MAGDUSIA: Uprzejmość pańska wspina się doprawdy na szczyty pochlebstwa.
KASIA: Ten dzień będzie zapisany w naszym kalendarzu, jako szczęsny nad wyraz.
MAGDUSIA: Hej tam, malcze, ciągle trzeba ci przypominać obowiązki? Nie widzisz, że pożądany jest przybytek jednego fotela?
MASCARILLE: Nie dziwcie się panie, patrząc na oblicze wicehrabiego: niedawno podniósł się z ciężkiej choroby, która mu oblekła twarz taką bladością.
JODELET: To ślady uciech dworskich i trudów wojennych.
MASCARILLE: Wiecież, moje panie, że, w osobie wicehrabiego, oglądacie jednego z najmężniejszych rycerzy naszych czasów? To junak bez trwogi i zmazy.
JODELET: I ty mi w niczem nie ustępujesz, markizie: wiemy, do czegoś jest zdolny.
MASCARILLE: To prawda, żeśmy się widywali w niejednej potrzebie.
JODELET: I to tam, gdzie było djabelnie ciepło.
MASCARILLE, spoglądając na Kasię i Magdusię: Tak, ale nie tak ciepło jak tutaj. Hi, hi, hi.
JODELET: Poznaliśmy się w armji; pierwszy raz kiedyśmy się spotkali, markiz dowodził pułkiem kawalerji na galerach maltańskich.
MASCARILLE: To prawda; lecz ty, wicehrabio, wcześniej odemnie wstąpiłeś do służby. Pomnę, byłemłem jeszcze młodym oficerkiem, kiedy dowodziłeś dwoma tysiącami koni.
JODELET: Wojna, to ładna rzecz; cóż, kiedy, na honor, dwór licho dziś nagradza usługi takich jak my ludzi.
MASCARILLE: To właśnie było powodem, iż wolałem szpadę zawiesić na kołku.
KASIA: Co do mnie, mam szaloną czułość dla ludzi oręża.
MAGDUSIA: I ja cenię ich także; ale lubię, aby męstwo trzymało równy krok z bystrością i dowcipem.
MASCARILLE: Pamiętasz, wicehrabio, oblężenie Arrasu? jak pułki nasze, ustawione w półksiężyc...
JODELET: Co ty tam prawisz o jakimś półksiężycu? Cały księżyc, pamiętam jak dziś.
MASCARILLE: Może masz słuszność.
JODELET: Jakżebym nie pamiętał? Na honor, toż tam przecie dostałem w nogę kawałkiem granatu, tak że do dziś jeszcze noszę ślady. Niech panie pomacają, proszę; zobaczycie co to była za rana.
KASIA dotknąwszy wskazanego miejsca: To prawda, że blizna jest duża.
MASCARILLE: Niechże mi pani poda rączkę i pomaca, o, tutaj, w samym tyle głowy: znalazła pani?
MAGDUSIA: Owszem, zdaje mi się że coś czuję.
MASCARILLE: To postrzał muszkietu, który dostałem w czasie ostatniej kampanji.
JODELET odsłaniając pierś: Oto strzał, który przebił mnie na wylot, kiedyśmy brali Gravelines.
MASCARILLE kładąc rękę na guziku od spodni: Zaraz wam tu pokażę straszliwą ranę...
MAGDUSIA: Ależ nie trzeba: wierzymy bez oglądania.
MASCARILLE: Takie znaki zaszczyt przynoszą: pokazują, z kim się ma do czynienia.
KASIA: Nie wątpimy bynajmniej o pańskiej wartości.
MASCARILLE: Wicehrabio, masz tu swą karocę?
JODELET: Dlaczego?
MASCARILLE: Zawieźlibyśmy panie trochę na miasto i zaprosilibyśmy je na podwieczorek.
MAGDUSIA: Dziś niestety nie możemy wyjść z domu.
MASCARILLE: Sprowadźmy zatem skyrzypków, aby trochę potańczyć,
JODELET: Na honor, świetna myśl.
MAGDUSIA: Na to zgadzamy się chętnie; ale trzebaby się postarać o jakieś rozmnożenie towarzystwa.
MASCARILLE: Hola! Champagne, Picard, Bourguignon, Cascaret, Basque, la Verdure, Lorrain, Provencal, La Violette! Niech djabli porwą tych pachołków! W całej Francji chyba niema szlachcica, któryby gorzej był obsłużony odemnie. Żaden z hultajów ani się nie zatroszczy!
MAGDUSIA: Almanzorze, spiesz powiedzieć ludziom pana markiza, aby poszli poszukać grajków. Wstąp też zaprosić do nas panów i panie z sąsiedztwa, aby zaludnić pustkowie naszego zebrania. Almanzor wychodzi.
MASCARILLE: I cóż powiesz, wicehrabio, o tych oczach?
JODELET: A cóż ty sam o nich myślisz, markizie?
MASCARILLE: Ja? Mówię, że wolność nasza z trudnością zdoła w całych pludrach wymknąć się z tego domu. Co do mnie przynajmniej, wyznaję, dziwnie robi mi się mdło na duszy, a serce wisi już ledwie na włosku.
MAGDUSIA: Ileż naturalności we wszystkiem co on mówi! Umie każdą rzecz wyrazić w sposób najpowabniejszy w świecie:
KASIA: To prawda, dowcipem szafuje na funty.
MASCARILLE: Aby dowieść paniom, że jestem szczery, ułożę natychmiast na ten temat maleńką improwizację. Namyśla się.
KASIA: Ach! uczyń to pan, zaklinam na całe uwielbienie mego serca: tak chciałabym usłyszeć coś skomponowanego umyślnie dla nas.
JODELET: Miałbym ochotę i ja zrobić coś takiego, ale w tej chwili moja żyłka poetycka jest nieco wyczerpana z powodu mnogiego puszczania krwi, na jakie mnie w ostatnich dniach skazano.
MASCARILLE: Cóż, u djabła! Pierwszy wiersz przychodzi mi z największą łatwością; ale z następnemi mam zawsze nieco kłopotu. Na honor, to trochę za nagle: kiedyś, wolniejszym czasem, ułożę paniom tę improwizację; będziecie oczarowane.
JODELET: To istny demon dowcipu.
MAGDUSIA: I to dowcipu w najlepszym gatunku.
MASCARILLE: Powiedz mi, wicehrabio, dawno nie widziałeś hrabiny?
JODELET: Nie byłem u niej już od trzech tygodni.
MASCARILLE: Czy wiesz, że książę był u mnie dziś rano i chciał mnie zabrać na wieś, na jelenie?
MAGDUSIA: Otóż i przyjaciółki.

SCENA TRZYNASTA.
LUCYLLA, CELIMENA, KASIA, MAGDUSIA, MASCARILLE, JODELET, MARYSKA, ALMANZOR, GRAJKI.

MAGDUSIA: Mój Boże, drogie moje, chciejcie nam wybaczyć. Tym panom przyszła ochota obudzić duszę w naszych nogach, dlatego posłałyśmy po was, aby wypełnić liczebne ubóstwo zebrania.
LUCYLLA: Bardzo uprzejmie.
MASCARILLE: To taki tylko balik, ot, na prędce; ale, któregoś dnia, wyprawimy dla pań bal w całej okazałości. Czy grajkowie już przyszli?
ALMANZOR: Tak, jaśnie panie; są tutaj.
KASIA: Proszę was, drogie, chciejcie usiąść.
MASCARILLE kręcąc się sam jeden, jakby gotując się do tańca: La, la, la, la, la, la, la, la.
MAGDUSIA: Jaką on ma zgrabną figurę.
KASIA: Znać, że tańczyć musi znakomicie.
MASCARILLE zaprosiwszy Magdusię do tańca: Serce moje zatańczy kuranta nie gorzej od nóg. Hej, tam! skrzypce! Do taktu, do taktu. Och! cóż za ciemięgi! Niema sposobu tańczyć przy nich. Niech was wszyscy djabli porwą! Nie umiecie grać jak należy? La, la, la, la, la, la, la, la. Żwawo! o, dławidudy jedne!
JODELET tańcząc za nim: Hola! nie tak spiesznie; dopieroco się podniosłem z łoża boleści.

SCENA CZTERNASTA.
DU CROISY, LA GRANGE, KASIA, MAGDUSIA, LUCYLLA, CELIMENA, JODELET, MASCARILLE, MARYŚKA, GRAJKI.

LA GRANGE z kijem w ręku: Oho! hultaje, a cóż wy tu robicie? Od trzech godzin wszędzie was szukamy.
MASCARILLE: Au! au! au! nic mi pan nie mówił, że mają być i kije.
JODELET: Au! au! au!
DU CROISY: To was nauczy na przyszłość pamiętać kim jesteście.

Du Croisy i La Grange wychodzą.
SCENA PIĘTNASTA.
KASIA, MAGDUSIA, LUCYLLA, CELIMENA, MASCARILLE, JODELET, MARYSKA, GRAJKI.

MAGDUSIA: Cóż to ma znaczyć?
JODELET: To był zakład.
KASIA: Jakto! pozwolić się tak okładać kijem!
MASCARILLE: Mój Boże, wolałem nie zwracać uwagi, bo jestem gwałtowny i jeszcze byłbym się uniósł.
MAGDUSIA: Scierpieć podobną zniewagę w naszej obecności!
MASCARILLE: To nic; nie przerywajmy sobie. Znamy się nie od dzisiaj, między przyjaciółmi nie można tak brać do serca lada drobnostki.

SCENA SZESNASTA.
DU CROISY, LA GRANGE, MAGDUSIA, KASIA, CELIMENA, LUCYLLA, MASCARILLE, JODELET, MARYSKA, GRAJKI.

LA GRANGE: Czekajcież, hultaje, nie będziecie się bawić naszym kosztem, ręczę za to. Hej tam! chodźcie mi tutaj. Wchodzi kilku drabów.
MAGDUSIA: Cóż to za szczególna śmiałość, rozbijać się tak po naszym domu?
DU CROISY: Jakto, moje panienki, więc mamy cierpieć, aby nasi lokaje znajdowali tu lepsze przyjęcie niż my sami? aby na nasz koszt zalecali się do was i wyprawiali bale?
MAGDUSIA: Wasi lokaje?
LA GRANGE: Tak, lokaje; to nie jest ani ładnie, ani przyzwoicie, bałamucić ich w ten sposób i odciągać od służby.
MAGDUSIA: O nieba! cóż za zuchwalstwo!
LA GRANGE: Ale dość tego! Nie będą już więcej używali naszych sukien, aby się mizdrzyć do was i udawać elegantów! Jeśli chcecie ich kochać, owszem, proszę, ale niech to będzie dla ich pięknych oczu. Dalej, ściągnąć z nich wszystko!
JODELET: Diabli wzięli naszą elegancję.
MASCARILLE: Markizat i wicehrabstwo leżą już na podłodze.
DU CROISY: Ha, łotry jedne, wy macie czelność z nami stawać do współzawodnictwa! Gdzieindziej możecie sobie szukać przyborów do zdobywania łask w oczach naszych piękności, rozumiecie?
LA GRANGE: Niedość, że nam odbili panny, jeszcze musieli to zrobić w naszych własnych ubraniach!
MASCARILLE: O losie, jakżeś niewierny!
DU CROISY: Dalej, ściągnąć z nich wszystko do ostatka!
LA GRANGE: Zabrać mi zaraz stąd te łachy! A teraz, moje panie, gdy już wrócili do własnej postaci, możecie ciągnąć dalej swoje gruchania dokąd się wam podoba; zostawiamy wszelką swobodę i oświadczamy obaj, że nie będziemy ani trochę zazdrośni.

SCENA SIEDMNASTA.
MAGDUSIA, KASIA, JODELET, MASCARILLE, GRAJKI.

KASIA: Och, cóż za upokorzenie!
MAGDUSIA: Trzęsę się z wściekłości.
JEDEN Z GRAJKÓW do Mascarilla: Cóż to wszystko ma znaczyć? A któż zapłaci co się nam należy?
MASCARILLE: Pomówcie z panem wicehrabią.
JEDEN Z GRAJKOW do Jodeleta: Któż nam da za fatygę?
JODELET: Pomówzie z panem markizem.

SCENA OŚMNASTA.
GORGONI, MAGDUSIA, KASIA, JODELET, MASCARILLE, GRAJKI.

GORGONI: A, wy szelmy jedne, pięknieście mnie tutaj urządziły, jak widzę! Ładnych ja rzeczy dowiaduję się od panów co wyszli stąd przed chwilą!
MAGDUSIA: Ach, ojcze, to niegodziwa sztuczka, to co oni nam zrobili.
GORGONI: Tak, niegodziwa sztuczka, ale która jest następstwem waszego błazeństwa, wy szelmy! Wzburzył ich do żywego sposób w jakiście ich przyjęły, a ja nieszczęśliwy za was muszę wypić całą hańbę.
MAGDUSIA: Ale przysięgam, nie minie ich zemsta, choćby mnie to życie miało kosztować. A wy, hultaje, śmiecie się jeszcze pokazywać po swojem zuchwalstwie?
MASCARILLE: W ten sposób przemawiać do markiza! Oto świat! Przy najmniejszej odmianie losu odwracają się od nas ci, którzy wprzódy na rękach nas nosili. Chodźmy, kolego, chodźmy szukać szczęścia gdzieindziej; widzę dobrze, że tu szanują jedynie czcze pozory, a nie umieją ocenić nagiej cnoty.

Wychodzą obaj.
SCENA DZIEWIĘTNASTA.
GORGONI, KASIA, MAGDUSIA, GRAJKI.

GRAJKI: Panie, prosimy, byś nam zechciał zapłacić za tamtych panów, niby żeśmy tutaj grali.
GORGONI bijąc ich: Owszem, owszem, zapłacę, i oto jaką monetą! A wy; zakały jedne, nie wiem co mnie wstrzymuje, bym i z wami nie postąpił w ten sam sposób! Całe miasto obnosić nas zacznie na językach, będziemy pośmiewiskiem świata; oto, czegoście się dowojowały przez swoje błazeństwa! Znikajcie mi z oczu, szelmy, znikajcie z oczu na zawsze! Sam: A wy, co jesteście przyczyną ich szaleństwa, wy, brednie niedorzeczne, przeklęte zabawki próżniaczych umysłów, romanse, wiersze, sonety i sonetki, oby was raz nareszcie wszyscy djabli wzięli!






  1. „Pierwszy amant“ trupy Moliera i jego wierny druh, który, po śmierci pisarza, wydał jego dzieła, utrwalił jego teatr dając podwaliny Komedji francuskiej, i prowadził systematyczny „regestr“ wypadków teatralnych, stanowiący cenne źrodło wiadomości
  2. Précieuse, znaczy kosztowny, szacowny
  3. Krytyka szkoły żon, Mizantrop, Uczone białogłowy.
  4. Osobliwym zbiegiem okoliczności, są to zarazem imiona dwóch głośnych Muz pałacu Rambouillet, Magdaleny de Scudery i Katarzyny de Rambouillet, co oczywiście pobudziło obrażone salony do szukania aluzji.
  5. W peruce lokami zamiatającej ziemię, mikroskopijnym kapelusiku, olbrzymio wysokich obcasach i nieprawdopodobną obfitością wstążek. Słowem, cyrk.
  6. Molier robi aluzję do francuskiego przysłowia, które mówi o kobiecie: „Przy świeczce ładna, ale jasny dzień psuje wszystko“.
  7. Miejsce, gdzie znajdowały się księgarnie z nowościami.
  8. Przekład „Pociesznych wykwintniś“ nastręczył tłómaczowi wiele trudności poniekąd nie do przezwyciężenia. Komedja ta jest w znacznej części satyrą wynaturzenia mowy, opartej na sztuczności pojęć; wkładając w usta rzekomych Wykwintniś oraz samozwańczego markiza język najeżony śmiesznościami i niedorzecznościami, godzi autor wyraźnie w pewien określony, współcześnie mu istniejący sposób kształtowania myśli. W polskim przekładzie ostrze to uderza z konieczności w próżnią; nie dlatego, iżby brakło w historji obyczajów w Polsce przykładów analogicznych zboczeń i śmieszności: tylko, że te, w innej epoce i z innego ducha poczęte, odmienne już zupełnie wykazują zabarwienie; przytem, wynaturzenia te nigdy nie były tak powszechne ani tak wszechwładne, jak styl stworzony we Francji przez Hôtel de Rambouillet i inne bratnie mu środowiska. W przekładzie „Wykwintniś“ trzeba było zatem pod tym względem ograniczyć się jedynie do osiągnięcia ogólnego wrażenia pretensjonalnej napuszoności języka, nie nadając mu jakiegoś określonego i jednolitego typu, który z konieczności musiałby się stać anachronizmem.
  9. Bohaterowie powieści panny de Scudéry.
  10. Ta słynna „Mapa Czułości“ znajduje się w Klelji, powieści pani de Scudéry. Miejscowości tej mapy znaczyły fazy uczuć. Czułe starania była to wioska, którą trzeba było przebyć, aby przez Świeżą przyjaźń dojść do Czułości nad Wdzięcznością (rzeką) etc. Po drodze trzeba się strzec aby nie zboczyć do jeziora Obojętności etc. W ten sposób opracowano całą psychologję miłości.
  11. CyrusiaCyrus, tytuł głośnej powieści panny de Scudéry.
  12. Bohater powieści Klelja.
  13. Zbiór utworów najbardziej wziętych ówczesnych pisarzy, W znacznej części należących do koterii „Wykwintniś“.
  14. Satyra na dziwolągi, jakie lągł ówczesny pedantyzm literacki. La Fosse przełożył np. Tacyta w oktawach, a Bsnserade ułożył Metamorfozy Owidjusza w ronda.
  15. Pałac Burgundzki była to siedziba konkurencyjnego teatru, poświęconego przeważnie tragedji. W wycieczkach Moliera przeciw niemu była niewątpliwie spora doza niechęci „konkurencyjnej„; była również jednak i walka o pojmowanie sztuki dramatyczne, w której Molier, jak w literaturze, dążył do ideałów prostoty i prawdy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Molier i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.