Pierwsze całkowite wydanie[1] pism Moliera w moim przekładzie ukazało się dziesięć lat temu i już od paru lat jest wyczerpane. To drugie wydanie nie jest prostym przedrukiem. Korzystając z dziesięcioletniego swego doświadczenia w zakresie przekładów, poddałem polski tekst ścisłej rewizji, i, zwłaszcza w utworach prozą, podjąłem liczne choć drobne zmiany, celem osiągnięcia większej lekkości i swobody djalogu. Prosiłbym przeto, aby teatry polskie, wystawiając Moliera, posługiwały się wyłącznie tekstem tego drugiego wydania. [8]Zupełnie nowym jest komentarz, zarówno wstępny, jak i poprzedzający każdy oddzielny utwór. Opracowanie pierwszego wydania było pióra dra Wł. Günthera. Ponieważ od tego czasu wydałem kilkadziesiąt tomów klasycznej literatury francuskiej opatrzonych moim komentarzem, przeto i tutaj, mimo cennych zalet pracy p. Günthera, czułem potrzebę zastąpić ją własnem słowem o Molierze. Zbyt długo z nim żyłem, aby nie nagromadziło się we mnie nieco uwag, wrażeń, które trzeba mi było z siebie uprzątnąć. Komentarz mój jest też przedewszystkiem owocem tego bliskiego współżycia jakie wytwarza się między autorem a tłómaczem, przy równoczesnem korzystaniu z najlepszej francuskiej literatury molierowskiej. Pragnieniem mojem było, aby to nowe wydanie genjalnego pisarza znalazło się w rękach publiczności w dniu w którym cały świat cywilizowany święcił trzechsetną rocznicę jego urodzin; przeszkody techniczne opóźniły nieco tę intencję; zadowalam się tem, iż pojawi się bodaj przed końcem tego roku jubileuszowego, jako świadectwo kultu Moliera, który — mimo że w różnem nasileniu — trwał w Polsce nieprzerwanie, a który, dzięki temu nowemu wydaniu, stanie się — takbym przynajmniej pragnął — bardziej może poufny i serdeczny.
Na schyłku XVII w., Ludwik XIV, już stary, gawędząc ze swoim nadwornym dziejopisem a niegdyś wielkim poetą, Racinem, spytał go, kto z tych wszystkich, którzy uświetnili jego długie panowanie, był największy. Bez namysłu, Racine odpowiedział: „Molier, panie“. Król, który zresztą był wielkim miłośnikiem komedyj Moliera, zdziwił się. Pokręcił głową i rzekł: „Molier? nie myślałem“. Nie gorszmy się sięsię zbytnio Ludwikiem XIV. On tego nie mógł wiedzieć. Za jego czasu, nie istniała — historja literatury. My, szczęśliwsi w tem od owego potężnego monarchy, mamy historję literatury; wiemy ściśle, na przestrzeni czterdziestu wieków, kto był większy a kto był mniejszy. Ale, w zamian, wiadomość ta przychodzi nam może za łatwo, w zbyt gotowej formie; uwalnia poniekąd od trudu obcowania z największemi duchami; sprawia iż płomienny cud życia krzepnie nieraz w monument tradycji i pietyzmu. I być może, aby temu przeciwdziałać, istnieją właśnie takie jubileusze: aby, co lat pięćdziesiąt lub sto, odnawiać to przymierze Ducha, i stwierdzać żywym głosem, że, odnośnie do danego poety, nie zaszedł moment przedawnienia, że zawsze jeszcze jest on tym [10]wielkim pisarzem, którego należy czcić, a nawet i — czytać. Czcimy tedy, w tę trzechsetną rocznicę urodzin Moliera, wraz z Francją, wraz z całym cywilizowanym światem, jednego z największych genjuszów jakich ludzkość wydała; nietylko wielkiego pisarza, ale wielkiego twórcę życia. Tem Molier różni się od innych wielkich imion literackich, tem je przerasta. Można powiedzieć wręcz: Molier jest kamieniem węgielnym nowoczesnego społeczeństwa. Tak jak — w innej przełomowej epoce — przyszedł Napoleon, spojrzał na kartę Europy i rzekł: To królestwo, ta granica, ta dynastja, nie podoba mi się, — i granica i dynastja przestawały istnieć, tak przyszedł Molier, spojrzał dokoła siebie, i powiedział: to a to jest złe, głupie i śmieszne, nie chcę aby to istniało. I to, co on tak napiętnował, znikało, strawione własną śmiesznością. Nie zmienił oczywiście Molier zasadniczych cech ludzkiej natury, bo to niemożliwe; ale, w momencie przeobrażania się społeczeństwa, zwalił satyrą swoją niejeden z bałwanów stojących na przeszkodzie idącemu nowemu życiu, i tak potężnie może jak nikt inny przyczynił się do jego ewolucji w duchu światła i swobody. Ale dzieło Moliera, tak jak głęboko sięga w życie, tak znowuż i wyrosło z jego własnego życia; niepodobna mówić o dziele Moliera, nie mówiąc o nim samym. Molier był dzieckiem paryskiego mieszczaństwa, jak [11]Villon, jak Beaumarchais, jak Wolter. Nazywał się Jan Poquelin (Molière jest pseudonimem scenicznym). Urodził się w samem sercu Paryża, w pobliżu Hal, w mieszkaniu obok sklepu tapicerskiego, który należał do ojca jego, zamożnego rękodzielnika, również Jana. Znamy datę jego chrztu: 15 stycznia 1622. Był najstarszem dzieckiem. Miał ledwie 10 lat, kiedy odumarła go matka. Niebawem ojciec ożenił się powtórnie i rychło owdowiał po raz wtóry. Jan Chrzciciel Poquelin, przyszły Molier, miał być następcą ojca w jego rzemiośle i funkcjach; uczęszczał do parafjalnej szkoły, resztę dnia spędzał w sklepie. Ale, od dziecka, ulubioną jego rozrywką był teatr, za którym przepadało mieszczaństwo paryskie. Niedaleko Hal rozbijały obóz liczne budy kuglarzy, szarlatanów, aktorów jarmarcznych, zwabiając swą niewyczerpaną swadą przechodniów. Od czasu do czasu, w święto, dziadek, Ludwik Cressé, prowadził chłopca do prawdziwego teatru w owym Pałacu Burgundzkim, któremu później Molier tak bardzo miał się dać we znaki. Tam Molier mógł się zapoznać z całym ówczesnym repertuarem: wypełniały go przeważnie tragedje, po których, dla odmiany wrażeń, dawano zwykle jakąś niewybredną farsę. Na częstych jarmarkach poza Paryżem produkowali się także aktorzy i kuglarze włoscy ze swemi maskami, pantominami, całą zaprawą commedia dell’arte. Mając trzynaście lat, chłopiec, nie czując powołania do rzemiosła, poprosił podobno ojca, aby mu się pozwolił kształcić. Faktem jest, iż, od r. 1636 do [12]1640, pobiera nauki w kolegjum jezuickiem w Clermont. Był to duży zakład naukowy, gdzie kształciła się młodzież przeważnie szlachecka. Poziom nauk był wysoki, zwłaszcza w zakresie języka ojczystego i łaciny: uczniowie grywali tam tragedje i komedje łacińskie. Jan Poquelin poznał tam dobrze łacińskich poetów, zwłaszcza Terencjusza; posiadł również początki filozofji. Zarazem nawiązał stosunki koleżeńskie, które miały mu się kiedyś przydać: z młodym księciem krwi, Contim, oraz z młodym Chapelle. Z tym ostatnim pobierał kursa u znakomitego filozofa Gassendiego, wsławionego swą polemiką z Kartezjuszem, który zarzucał mu zbytni „materjalizm“. Podobno — ale to niepewne — uczęszczał na kurs teologji do Sorbony. Pewniejszą jest wiadomość, że studjował prawo w Orléans. Niezależnie od tych studjów, zapobiegliwy ojciec, pragnąc przekazać mu swą godność, postarał się (1642) o przelanie na syna tytułu i funkcji „tapicera królewskiego“; w tym charakterze młody Jan Poquelin towarzyszy Ludwikowi XIII do Narbonne. W czasie tej podróży spotkał podobno ową Magdalenę Béjart i jej rodzinę, która taki wpływ miała wywrzeć na jego losy. Rodzina Béjart stanowiła istny klan teatralny. Magdalena, ładna, śmiała i przedsiębiorcza dziewczyna, liczyła wówczas lat dwadzieścia pięć, była dość znaną aktorką i miała już „przeszłość“, w osobie pana de Modène, osobistości nieco awanturniczej ale pełnej fantazji i rozmachu. W jaki sposób i na jakiej [13]zasadzie doszło do zbliżenia z Molierem — nie wiemy. Tyle wiadomo, że, 3 stycznia r. 1642, na krótki czas przed ukończeniem 21 lat, młodzieniec pisze do ojca list, w którym zrzeka się stanowiska „królewskiego tapicera“, przekazując je jednemu z młodszych braci; zarazem, uprasza o wypłacenie mu maleńkiej schedy po matce (630 funtów), którą umieszcza jako swój udział w przedsiębiorstwie dramatycznem, zawiązanem z Magdaleną Béjart, bratem jej Józefem, siostrą Genowefą i kilkoma przyjaciółmi tej rodziny. Teatr ów przybrał szumne miano Illustre théatre. Można sobie wyobrazić, że ten krok nie obszedł się bez oporu i przedłożeń szanownej mieszczańskiej rodziny. Ale wszystko rozbiło się o wytrwałość młodego Poquelina. Legenda mówi, iż ojciec uprosił Jana Pinel, dawnego nauczyciela syna, aby pośredniczył w tej sprawie i wpłynął na chłopca. Otóż, stało się, iż, zamiast tego, stary pedagog, nawrócony przez ucznia, przystał podobno do trupy — jako komik, do ról „pedantów“. Wkońcu, ojciec uległ i rozwiązał mieszek: nie po raz ostatni. Chodziło o lokal. Po długich zabiegach, stowarzyszenie zdołało wynająć dawną salę do gry w piłkę, bardzo zniszczoną, na przedmieściu, za czynsz roczny 1900 funtów. W oczekiwaniu aż sala będzie wyporządzona, trupa odbywa wycieczkę do Rouen. Wreszcie, w r. 1644, Illustre Théatre otworzył swoje podwoje. Zrazu dawano same tragedje; grywać tragedje było, zdaje się, namiętnością Moliera, jakkolwiek w tym rodzaju ról nigdy nie zdobył sobie wielkich [14]łask publiczności. Natomiast Magdalena Béjart święci tryumfy jako heroina. Mimo całego zapału jaki wkładała młoda trupa w swoje przedsięwzięcie, rezultat praktyczny był opłakany. Długi na wszystkie strony. Spróbowano zmienić miejsce; zrzuciwszy się z dawnego najmu, kompanja Molière-Béjart, a raczej Béjart-Molière, przenosi się w wykwintniejszą dzielnicę, do Marais, również do sali gry w piłkę. Oczywiście, w ślad za tem, nowe koszta. Niebawem, krach zupełny. Kupiec, który dostarczył świec za sumę 142 funtów, i inni wierzyciele na kwoty niemniej poważne, ścigają Moliera (jedynego z trupy który przedstawiał jakieś realne widoki płatnicze), i osadzają go w więzieniu za długi w Châtelet. Wydostaje się za kaucją; ale już czyha nań dostawca bielizny, który, za sumę 150 funtów, każe go uwięzić ponownie. Długi te miały ścigać Moliera przez całą młodość. Niezrażony niczem, ledwie wydostał się (zapewne przy ojcowskiej pomocy) z kaźni, Molier zakłada z temiż samemi Béjartami nowe stowarzyszenie. Zrezygnowano, na razie, z niewdzięcznego Paryża: trupa puszcza się na prowincję, podejmując owo życie barwne, pełne przygód i rozmaitości, czasem głodne i chłodne, ale wesołe, przynajmniej póty póki je opromienia młodość i nadzieja. Wkrótce po katastrofie paryskiej, widzimy młodą trupę w Bordeaux, w Tuluzie, w Nantes, Poitiers, Angoulême, Limoges, etc., etc. Jeżeli szlak ten znany jest dość dokładnie, zawdzięczamy to osobliwemu rodzajowi dokumentów. Są [15]nim metryki chrztu przychówku, któremu dawały życie po drodze aktorki trupy. Wśród tych wędrówek bywały jasne i ciemne chwile. Jasne, to jakaś dostojna protekcja, jak np. księcia d’Epernon, wesoły i dostatni pobyt w możnym zamku; ciemne, to szykany nieżyczliwych i uprzedzonych „władz“, tyranja kacyków prowincjonalnych. Głównym terenem tych wędrówek było południe Francji; najczęstsze i najintratniejsze były pobyty w Ljonie, dużem i bogatem mieście handlowem. Molier stał się rychło duszą trupy. Czynny, obrotny, wykształcony, jest nietylko reżyserem, dyrektorem, ale i dostawcą repertuaru. Tłómaczy, przerabia, pisze sam farsy, z których dwie ledwie się zachowały, ale których tradycja przechowała znacznie więcej, znanych bądź z treści, bądź chociaż z tytułów. Wreszcie, w r. 1653, osiąga Molier w mieście Ljonie tryumf autorski pierwszą swą większą komedją p. t. Wartogłów(L’étourdi). Mimo iż w osnowie swojej naśladowany z włoskiego (l’Inavvertito Mikołaja Barbieri), utwór ten, werwą, humorem, wierszem, objawia już niepospolite zalety molierowskiego pióra. Stawa wędrownego teatru rośnie, zarazem trupa pomnaża się, zyskuje zwłaszcza t. zw. „piękną markizę“, pannę du Parc, wsławioną miłością trzech największych pisarzy współczesnych: sędziwego Corneille’a, Moliera i młodego Racine’a, który ją odebrał teatrowi Moliera, i która zaznaczyła się w jego życiu tragicznym epizodem[2]. [16]Wśród tych wędrówek, przypada dłuższy pobyt w la Grange des Prés, rezydencji księcia Conti, owego towarzysza nauk Moliera z kolegjum w Clermont. Zanim stał się bigotem i zaciętym wrogiem teatru, książę prowadził życie dość wesołe; ale pobyt ten, wskutek intryg „konkurentów“, którzy umieli trafić do kochanki księcia, nie obszedł się bez kwasów. Podobno, w czasie tych wędrówek na prowincji, powstały Pocieszne wykwintnisie (grane rzekomo pod innym tytułem); ale czy napewno, i czy w ostatecznej postaci, czy też jako szkic tylko, — nie wiemy. W r.1656, przypada drugi większy utwór Moliera, Zwady miłosne. Komedja ta, której rozkoszne scenki miały zachwycać najwybredniejszą publiczność paryską, ujrzała światło łojówek — w Béziers. Stanowczo czas już był Molierowi do Paryża. To koczownicze życie miało, jak rzekliśmy, swoje lepsze i gorsze chwile, ale, przedewszystkiem, trwa ono zbyt długo. Molier ma lat 35; jest w pełni lat męskich; wzbiera w nim siła twórcza, zbyt powoli dochodząca do świadomości siebie w tej prowincjonalnej atmosferze. Nieraz może ten starannie wykształcony młodzieniec z szanownej rodziny czuł się nie na swojem miejscu zabawiając małomiasteczkowych łyków lub znosząc protekcjonalne tony „panów de Pourceaugnac“ i „hrabin d’Escarbagnas“, tak beznadziejnie daleko od forum inteligencji i smaku, od tego Paryża, który tak niesławnie musiał opuścić, a gdzie tak dumnie panoszyła się miernota. Nieubłagany sarkazm, jakim Molier ściga prowincję w późniejszych utworach, [17]świadczy ile goryczy i zniecierpliwienia musiało w nim wzbierać w czasie tych wędrówek. Z pewnością musiał coraz częściej obracać tęskny wzrok do Paryża, który, po uspokojeniu długotrwałych zamieszek, ze świtem nowego panowania, otwiera szranki dla literatury i myśli. Wreszcie, w maju 1658, trupa Moliera dostaje się, nie do Paryża wprawdzie, ale w jego pobliże: przenosi się z Grenoble do Rouen, gdzie święci tryumfy. Stamtąd — już Paryż. A wraca tam Molier już nie jako nieznany młodzik, lecz jako człowiek z pewną reputacją, liczący wielu wpływowych przyjaciół i opiekunów. Brat króla, książę d’Anjou, bierze jego trupę pod swoją protekcję, z pensją 300 funtów rocznie dla każdego aktora. Pensji tej, częstym ówczesnym zwyczajem, nigdy nie wypłacono; ale zaszczyt był faktem, a to było tu ważniejsze. Książę przedstawił Moliera matce swojej, regentce Annie Austrjackiej; bratu swemu, młodemu Ludwikowi XIV. Od Moliera talentu i zręczności zależy jak wyzyska te szczęśliwe auspicja. Miał w tej chwili lat 36. 24 października 1658, to ważna data w życiu Moliera i w dziejach komedji. W ten dzień Molier wystąpił ze swą trupą przed dwudziestoletnim Ludwikiem XIV, który gotował się właśnie do ujęcia rządów Francji i rozglądał się w doborze ludzi którzyby mogli wspomagać jego zamiary. Molier dał Nikomeda, tragedję Corneille’a; sam grał tytułową rolę. Szczęściem, po skończeniu tragedji, Molier, który był pierwszorzędnym — jak się [18]dziś mówi u nas — conférencierem, wysunął się na przód sceny, i, w dwornej a zręcznej oracji, poprosił króla, aby mu pozwolił zabawić się jaką farsą, z tych któremi raczył prowincję. Zagrali Zakochanego doktora, farsę Moliera której nie znamy; on sam, znów w tytułowej roli, zdobył szturmem dostojne audytorjum. Od pierwszej chwili zadzierżgnęła się między Molierem a Ludwikiem XIV — między wędrownym aktorem a najdumniejszym z monarchów — dziwna nić sympatji. Możnaby rzec, iż ci dwaj nowożytni ludzie, otoczeni przeżytkami wczorajszego dnia, które mieli obaj usunąć i przetworzyć na nowe formy, jakgdyby zrozumieli się. „Współpracownictwo“ Ludwika XIV w dziele Moliera jest rzeczą olbrzymiego znaczenia. Jedynie będąc pewnym poparcia i sympatji króla, Molier mógł sobie pozwolić na takie śmiałości; a jeżeli w tak doniosłym momencie, jak w walce o Tartufa, poparcie to zaledwie wystarczyło, aby, po pięciu latach walki, otworzyć temu arcydziełu scenę, za to we wszystkich innych okolicznościach dawało mu swobodę, oraz radość z powodu zrozumienia u tego, który, w owym czasie, starczył za całą publiczność. Bez Ludwika XIV, zaznacza słusznie jeden z komentatorów, nie mielibyśmy Moliera tego którego mamy. Opieka króla rozpoczęła się udzieleniem sali Petit-Bourbon, przylegającej do Luwru i komunikującej z apartamentami królewskiemi. Wreszcie Paryż ogląda owe utwory poczęte na prowincji: Wartogłowa [19](L’étourdi), w którym Molier tryumfuje jako Maskaryl i Zwady miłosne (Le depit amoureux). Pocieszne wykwintnisie (Les précieuses ridicules, 18 lipca 1659) dopełniają miary powodzeń młodej trupy. Cały Paryż tłoczy się w teatrze, prowincja zjeżdża się aby oglądać tę sztukę. Ale nie wszyscy są równie radzi. Ci, i zwłaszcza te, których zaczepiła ta nieśmiertelna satyra, stanowili silną koterję, w styczności z całą niemal oficjalną literaturą ówczesną. Autorzy, aktorzy, salony wiążą się odruchowo w ciche sprzysiężenie przeciw brutalowi, który ośmiela się zakłócać harmonję wzajemnej adoracji. Urazy te wyjdą na wierzch później. Chwilowy kłopot, spowodowany zburzeniem Petit-Bourbon, skończył się szczęśliwie oddaniem nowej sali w Palais-Royal. W tej epoce wszystko układa się dla Moliera pomyślnie; jestto w jego życiu najszczęśliwszy okres, okres upojenia działaniem, twórczością, powodzeniem, Paryżem, w którym — z dnia na dzień niemal — staje się najgłośniejszą osobistością. Toteż idzie zuchwale naprzód. Jakby naprzekór gorszącym się précieuzom, daje, w r. 1660, farsę wierszem, p. t. Rogacz z urojenia (Sganarel ou le cocu imaginaire), nawiązując do jędrnych tradycyj gallijskiego humoru. Osobistość Moliera zarysowuje się w tej epoce wyraźnie: przedstawia on szczerość, tężyznę, humor, przeciw mizdrzeniu się i mdłym wyrafinowaniom salonowej literaturki. Zarazem, przestawia jakgdyby przejście do codzienności po nadludzkich heroizmach Corneille’a, stanowiących pewien [20]anachronizm w rozpoczynającem się nowem panowaniu. Skupiają się koło Moliera przyszłe wielkie nazwiska: Boileau, Racine, La Fontaine i inni; każdy, na swój sposób, weźmie coś z jego ducha. Zarazem wszystko co jest na dworze i w Paryżu szczerego, wszystko czego nie skaził zalew sztuczności, wita z radością dzieło Moliera. Toteż, teatr Moliera wciąż jest przepełniony, ku wściekłości zawistnych aktorów i zgorszeniu tragedjopisarzy. Miarę entuzjazmu daje fakt, że ktoś z publiczności póty chodził na Rogacza z urojenia, aż się go nauczył na pamięć i wydał drukiem, wbrew woli Moliera. Tę linję powodzenia na chwilę tylko mąci Don Garcja z Nawary (1660), sztuka, w której Molier-aktor, wciąż wodzony na pokuszenie namiętnością swoją do bohaterskich kreacyj, usiłował wyjść ze skóry komika. Przywołany do rzeczywistości przez publiczność, która jak najgorzej przyjęła ten zamach, wraca do komedji świetną Szkołą mężów (l’Ecole de maris, 1661). Utwór ten, programowy poniekąd dla kwestji małżeństwa, schodzi się z małżeństwem samego Moliera, o którem nieraz wypadnie wspomnieć omawiając jego poszczególne utwory. Molier, mając lat 40 — wiek, który, w owej epoce, uchodził niemal za podeszły — nosił się wówczas z zamiarem zaślubienia młodziutkiej Armandy Béjart, „dziecka teatralnego“, które podobno od maleństwa chowało się przy jego trupie. Po Szkole mężów, nowy tryumf: komedja-balet Natręty (Les facheux, 1661), skreślona naprędce na [21]zamówienie nadintendenta finansów, Fouqueta. Jestto pierwszy z owych utworów Moliera, które miał wykonać na liczne uroczystości dworskie. Zarazem, była to bardzo śmiała próba czerpania materjału do satyry wprost w otoczeniu, i to nie bylejakiem: na dworze, wśród markizów i książąt! Czyż trzeba podkreślać, iż jedno zmarszczenie brwi Ludwika XIV mogło uśmiercić w zarodku to nowe pojęcie komedji? Otóż, wiadomo, jak Ludwik XIV nietylko nie stanął wpoprzek, ale jak sam stał się współpracownikiem Moliera, wydając mu na łup swego wielkiego łowczego. Molier skorzysta w lot: w Podziękowaniu za pensję królewską przyznaną mu po Szkole żon, wprowadzi pierwszy raz komicznego „markiza“, a w Krytyce Szkoły żon, w Improwizacji w Wersalu, wysmaga typ „złotego młodzieńca“ z zadziwiającą śmiałością. W tej chwili wszystko mu wolno, jest benjaminkiem dworu i Paryża. 20 lutego 1662, obchodzi Molier zaślubiny z Armandą Béjart, zarazem żona jego wstępuje jako aktorka do trupy: grać jednak zacznie aż na przyszły rok, po pierwszem dziecku. Molier pisze Szkołę żon (L’école des femmes, 1662). W utworze tym jedni chcą widzieć dalszy ciąg optymizmu narzeczeńskiego Szkoły mężów, drudzy początek pesymizmu małżeńskiego zrodzonego z pierwszych rozczarowań. Najlepiej się tedy tem nie zaprzątać. Tembardziej, że Szkoła żon ma prawo zająć nas inaczej, zarówno swą wartością artystyczną, jak i znaczeniem w życiu Moliera. Walka, jaka zawrzała około [22]Szkoły żon, jest, w zakresie komedji, tem, czem dwadzieścia kilka lat wprzódy walka o Cyda Corneille’a była w sferze tragedji. Cała publiczność nieuprzedzona, z niespaczonym smakiem i pojęciem, zachwyca się tą komedją; natomiast obóz „wykwintniś“ i pedantów staje przeciw niej, odsądzając ją od wszystkich zalet; a zawistni pomnażają, w tej okoliczności, szeregi przeciwników Moliera. Powstają liczne broszury, pamflety, parodje. I to byłoby bardzo dobrze. Ale przeciwnicy Moliera nie poprzestają na tych literackich środkach walki. Z jednej strony, starają się podburzyć pewne sfery duchowne, w owym czasie jaknajbardziej wrogo nastrojone wobec teatru w ogólności, zwłaszcza zaś zaniepokojone tym tryumfem, jaki, na dworze i w mieście, święci lekceważony wprzódy rodzaj komiczny. Wypróbowaną metodą denuncjują utwór Moliera, jako „naigrawający się z rzeczy świętych“. Z drugiej strony wciągają w dyskusję prywatne życie Moliera, małżeństwo jego, drażliwe przez urodzenie Armandy (była urzędownie siostrą ex-przyjaciółki Moliera i dotąd aktorki w jego trupie, Magdaleny Béjart; otóż, wedle publicznego głosu, miała być nie siostrą, ale córką Magdaleny z owym panem de Modène; a wrogowie Moliera posuwali się jeszcze dalej w swych insynuacjach, które, gdyby znalazły posłuch, mogłyby grozić wręcz życiu pisarza). Znowuż król opowiada się przy Molierze; w odpowiedzi na te głosy, dochodzące aż do tronu, trzyma do chrztu drugie dziecko Moliera. Co więcej, król, ubawiony może tą literacką wojną, [23]zachęca Moliera do podjęcia obrony swej sztuki. Molier pisze Krytykę Szkoły żon (Critique de l’école des femmes, 1663) i Improwizację w Wersalu (L’impromptu de Versailles, 1663); a odpowiedzi te, skreślone swobodnie, od ręki, odsłaniają znowuż teatrowi nowe formy. W pełni powodzeń, tryumfów, w pełni komicznej weny, Molier ujrzał oto nowe oblicze natury ludzkiej: zawistne, oddychające złością, obłudą, groźne. Że zaś twórczość Moliera zawsze wibruje wedle djapazonu jego życia, odbije się to w twórczości. Dotąd bawił się śmiesznościami; obecnie rozpalonem żelazem piętnuje zbrodnie: pisze Świętoszka czyli Tartufa (Tartufe ou l’imposteur, 1664). Przy sposobności inauguracji nowej rezydencji królewskiej w Wersalu, wśród zabaw, festynów i dworskich komedyj, Molier, usłużnością swoją nastroiwszy jaknajżyczliwiej monarchę, odegrał 3 akty niedokończonej jeszcze sztuki. Król przyjął ją bardzo dobrze. Był to miodowy miesiąc jego miłości do panny de la Vallière, w których-to amorach przeszkadzała mu partja dewotów na dworze. Molier już w Księżniczce Elidy zręcznem pochlebstwem czyni aluzję do tej miłostki; obecnie, w Świętoszku, godzi w przesadną surowość obyczajów, demaskując ją wręcz jako obłudę. Mniej zachwycone sztuką były zapewne dwie pobożne Hiszpanki, królowa Maria Teresa i królowa-matka, a zdanie ich dzieliło wiele osób na dworze. Rzecznikiem zgorszonych stał się, zaraz nazajutrz, arcybiskup paryski; król, ulegając naciskowi, [24]zmuszony był zabronić grania Tartufa. Molier nie daje za wygraną. Uzyskawszy pobłażliwą aprobatę legata papieskiego, kardynała Chigi, korzysta z niej, aby czytać swój utwór po możnych domach. Niema uczty, zebrania, bez Moliera z jego Tartufem; tu i ówdzie nawet grywa się go prywatnie, podczas gdy fanatycy i świętoszkowie grzmią przeciw Molierowi, domagając się stosu i kata. Molier gra o całą stawkę. Pisze Don Juana (1665), sztukę niemal jeszcze zuchwalszą, która, obok nowych ciosów wymierzonych w obłudę, mieści krwawą satyrę na ówczesny typ młodego panka, zwyrodniałego nadmiarem przywileju; przywileju, który, mocą samego urodzenia, daje mu wszystkie prawa, nie ucząc żadnych obowiązków. Jak w Świętoszku obłudę religijną, tak tu piętnuje drugą chorobę wieku, ateizm, aby wkońcu, genjalnym i śmiałym rzutem myśli, złączyć je z sobą. I Don Juana musiał Molier cofnąć ze sceny; wydrukować nie mógł go nigdy. Trzeba sobie uprzytomnić, czem był w oczach ówczesnego społeczeństwa teatr, a zwłaszcza komedja, aby ocenić śmiałość tego co podjął Molier, poruszając — i to w ten sposób! — na scenie podobne tematy. Don Juan dolewa oliwy do ognia. Przeciwnicy niedwuznacznie żądają, aby „świeckie ramię“ wkroczyło, przykładnie karząc bluźniercę. Molier, powtarzam, prowadzi grubą grę; toteż, tych kilka lat zaważyło w jego życiu! I znowuż król podtrzymuje go w chwilach goryczy i zniechęcenia: daje trupie jego tytuł aktorów króla jegomości, wraz z rocznym zasiłkiem [25]6000 franków. Wobec stałego kasowego powodzenia teatru zasiłek ten był rzeczą uboczną, ale miał ogromne znaczenie moralne. Potrzeba było Molierowi tego skrzepienia: wszak w jednem z podań do króla pisze — i czuć że pisze szczerze — iż „trzeba mu będzie wogóle poniechać pisania komedji, jeżeli Swiętoszki mają być górą“. I oto, ze swą niespożytą żywotnością, Molier otrząsa się ze zniechęcenia, aby parsknąć śmiechem, którego echo brzmi jeszcze po dziś dzień po świecie. Komedja jego Miłość lekarzem (L’amour médecin, 1665), to pierwsza walna bitwa wydana medycynie i lekarzom. I znowuż król wspiera tu Moliera, wydając na łup jego satyry własnych nadwornych medyków. Stosunek Moliera do medycyny oświetlę bliżej na innem miejscu; tu wspomnę tylko, iż, jak wszystko u tego pisarza, ma on bezpośrednie źródło. Wówczas już trawiła Moliera choroba płuc, która tak przedwcześnie miała położyć kres jego życiu; coraz częściej stykał się z medycyną: jakżeby go mogły nie uderzyć wszystkie jej charakterystyczne i komiczne strony! Wśród tych walk o olbrzymiem historycznem znaczeniu, walk o swobodę twórczą dla siebie, a o wolność myśli dla ludzkości, życie nie oszczędziło Molierowi i innych goryczy. Racine, młody wówczas autor, który tyle Molierowi zawdzięczał, który w jego teatrze znalazł oparcie i zachętę, opuszcza go, wówczas gdy wrogowie nacierają nań najsrożej, i to opuszcza w nader dotkliwy sposób, oddając sztukę Aleksander Wielki, już graną u Moliera, konkurencyjnej trupie [26]z Pałacu Burgundzkiego. Co więcej, zabiera mu najładniejszą aktorkę, ową du Parc, uwiecznioną strofami starego Corneille’a. Muzyk Lulli, stały dotąd współpracownik Moliera, sili się go wyprzeć z łask królewskich. Stanowisko na dworze, które zrazu musiało napawać Moliera dumą i szczęściem, obecnie, w miarę jak genjusz jego potężnieje i staje się coraz świadomszym siebie, ileż musiało mu przynosić nudy i goryczy! Ileż musiał wycierpieć od owych „natrętów“, od jaśnie wielmożnych i jaśnie oświeconych miłośników literatury, szukających u niego pochwał, a nie uzyskawszy ich, mszczących się całą potęgą swego wpływu! Wreszcie i w domowem ognisku, miast znaleźć przystań i wytchnienie, znajduje same zgryzoty. Armanda, świetna — dzięki Molierowi — aktorka, otoczona hołdami a podobno i miłością gładyszów dworskich, igra z Molierem, który kocha ją coraz głębiej, coraz tragiczniej. I cóż to za dom! niekochająca żona Armanda, ex-kochanka Magdalena, aktorka de Brie, łagodna i przywiązana, mieszkająca w domu Moliera, i podobno kojąca swą wierną miłością jego zawody małżeńskie; — całe to cygańskie środowisko też musi go mierzić, skoro minęła młodość i bujna, wpół-dzika poezja cyganerji. Wreszcie, dodajmy, jak wszyscy prawie wielcy komicy, Molier z natury skłonny jest do melancholji; śmiech jego zebrany jest z doświadczeń życia, które, na dnie duszy poety, zostawiają osad goryczy. Toteż, ucieka często — nie na „pustynię“ jak Alcest (Alcest nie był dyrektorem teatru!) — ale na wieś w [27]towarzystwie paru wiernych druhów. Nabywa domek w Auteuil pod Paryżem. Przed samym Mizantropem kilka miesięcy nie grywa, żyje na wsi, pije mleko. W tym stanie ducha powstaje Mizantrop (1666), to arcydzieło, w którem komedja Moliera wznosi się do powagi dramatu, aby, załamawszy się w szlochu, znowuż odnaleźć się w najweselszem parsknięciu śmiechem. Publiczność ówczesna nie zrozumiała Mizantropa; nawykła szukać w Molierze śmiechu, ze zdziwieniem słuchała lekcji poetyki danej w pierwszym akcie, oraz tragicznych wybuchów miłości „żółciowego kochanka“ Alcesta[3]. Molier ocknął się rychło: aby podeprzeć słabnące powodzenie Mizantropa, daje farsę Lekarz mimowoli (Le médecin malgré lui, 1666), jeden z najweselszych i najulubieńszych swych utworów. I znowuż dwór energiczniej niż kiedykolwiek żąda od Moliera wciąż nowej zabawy. Z końcem r. 1666, odbywają się uroczystości w Saint-Germain; Molier, jak zawsze, jest ich duszą: daje 2-go grudnia Melicertę (niedokończoną), 5 stycznia 1667 Sielankę komiczną, 14 lutego Sycyljanina (Le Sicilien ou l’amour peintre). Pracując tak gorliwie w usługach króla, Molier miał wciąż na oku swój cel: wystawienie Tartufa, wciąż niedopuszczanego do sceny. Jakoż, wyjeżdżając do obozu we Flandrji, król dał — w dosyć mglistej coprawda formie — owo pozwolenie. 5 sierpnia r. 1667, Tartufe, przerobiony, złagodzony, przechrzczony na „Panulfa“ i przebrany za świeckiego [28]kawalera, ukazał się na scenie: ale po jednem przedstawieniu, na którem tłoczyła się zachwycona publiczność, znowuż zabroniono grania sztuki. Król był daleko, a świętoszki blisko. Znowuż Molier kreśli podanie, znowuż otrzymuje łaskawe słowa króla, ale — na tem, na razie, koniec. Molier, zniechęcony, chory zresztą, w istocie jakby się nosił z myślą poniechania rzemiosła. Przez siedm tygodni teatr Palais-Royal jest zamknięty. Jednakże Molier zanadto przeżarty był teatrem, aby mógł długo wytrwać w tej abstynencji. Ledwie wytchnął trochę i skrzepił się, już gotuje nowe arcydzieło, w zupełnie odmiennym od dotychczasowych rodzaju, utwór pełen werwy komicznej a zarazem delikatnej i zmysłowej poezji. To Amfitrjon (1668) na temat zaczerpnięty z Plauta, a podjęty niedawno po francusku przez Rotrou, komedja w której możnaby się dopatrzeć niejednej aluzji do jowiszowych amorów Ludwika XIV. Tuż po nim, dwa nowe arcydzieła: Grzegorz Dyndała (George Dandin, 1668) i Skąpiec (L’avare, 1669). Nareszcie, w tym roku, pięcioletnie pragnienie Moliera urzeczywistnia się. Dzięki szczęśliwemu wytchnieniu w sporach religijnych szarpiących Francję, król może wreszcie udzielić swemu ulubieńcowi pozwolenia na grywanie Tartufa. 5 lutego r. 1669, komedja ta tryumfalnie wraca na scenę, aby jej już nie opuścić. W ten sposób zakończyła się walka — zasadnicza — z której Molier wyszedł zwycięzcą, ale znękany, zmierżony. W tym samym miesiącu umiera ojciec poety, [29]zostawiając interesy w stanie nader opłakanym. W ostatnich latach, Molier, „syn marnotrawny“, dopomagał niejednokrotnie ojcu w jego kłopotach. Molier stara się zdwojoną czynnością wypłacić królowi za Tartufa. Szereg sztuk, które pisze teraz, przeznaczony jest dla dworu. Wszystkie są w owym ulubionym rodzaju komedji połączonej z baletem Pan de Pourceaugnac (1669), Dostojni współzalotnicy (Les amants magnifiques, 16711671), Mieszczanin szlachcicem (Le bourgeois gentilhomme, 1671), Psyche (1671), wreszcie Hrabina d’Escarbagnas (1671). Równocześnie pisze Molier dla swego teatru paryskiego farsę Szelmostwa Skapena (Les fourberies de Scapin, 1671), oraz komedję w 5 aktach wierszem Uczone białogłowy (Les femmes savantes, 1672). W okresie twórczości Moliera następującym po Mizantropie czujemy jakby przełom, jakby pewne obniżenie lotu; nie w sile twórczej ale w aspiracjach. Po satyrze o olbrzymiej doniosłości i rozmachu, jak Świętoszek, Don Juan, Mizantrop, Molier znów wraca w sferę ludzkiej śmieszności. I tu, wśród zabawy, ujmuje raz po raz i oświetla głębokie problemy społeczne; ale nie będzie już wprost rzucał rękawicy tym, którzy okazali się zbyt groźnemi przeciwnikami. Ale talent iskrzy się do końca werwą, nie słabnie ani na chwilę, raz po raz daje dzieła nowe, oryginalne, niespodziane. Śmierć zmiata Moliera w pełni twórczości i na posterunku. Bo, wśród całej tej olbrzymiej twórczości pisarskiej, Molier ciągle grywa wszystkie wielkie role w swoich sztukach i poza [30]swojemi sztukami, jest niestrudzonym reżyserem, organizatorem dworskich uroczystości. Czynność, jaką rozwija Molier — w 10 lat dwadzieścia z górą sztuk, po większej części arcydzieł — jest istnym fenomenem w dziejach literatury. Życie rodzinne Moliera wydaje się nieco jaśniejsze na schyłku życia. W Mieszczaninie szlachcicem wplata Molier w tekst sztuki tkliwe aluzje do żony Armandy, która w rok później daje mu drugiego syna. Czy w charakterze Armandy zaszła zmiana, czy może Molier nagiął się do bolesnych praw życia? Raczej zapewne to ostatnie. Godzi żonę z młodym aktorem Baronem, którego te niesnaski wygnały z trupy; godzi się sam ze starym Corneillem, z którym od początku swej karjery był w dość napiętych stosunkach. Dobroć, która była w charakterze Moliera, bierze górę w tej epoce. W Auteuil, gdzie mieszkał, trzyma do chrztu dzieci wszystkim sąsiadom, otoczony miłością i szacunkiem. Wspomniałem o pojednaniu z Corneillem; został w literaturze ciekawy dokument tego pojednania: „tragiczny balet“ Psyche, w którym Molier, dla pośpiechu, przyjął współpracownictwo sędziwego poety. Młody i śliczny Baron grał Amora, Armanda Psyche. Wśród tego zdrowie poety było coraz opłakańsze. Śmierć krąży już w pobliżu. Przed nim zabiera wierną towarzyszkę jego młodości, jego wędrówek prowincjonalnych, Magdalenę Béjart, która umiera w r. 1672. Drugi syn, którego właśnie dała mu żona, umiera podobnie jak pierwszy; zostaje mu tylko córka. Ale, [31]w twórczości swojej, Molier nie dopuszcza do głosu tych smutków. W Szelmostwach Skapena, w których sam gra główną rolę, rozwija najszaleńszą werwę farsową; coprawda śmiech ten nie ma już owego pełnego, niefrasobliwego tonu, jakim dźwięczał w ustach Maskaryla; jest w nim jakaś domieszka ostrej nuty. Natomiast Uczone białogłowy, przedostatnia komedja Moliera, pisana świetnym wierszem, tętni pełnią życia, werwy, humoru. Najboleśniejsze musiały być Molierowi te troski, które sięgały w samą jego działalność, a zwłaszcza w stosunek do króla. Pod koniec życia doczekał się tego, iż Lulli, przebiegły Włoch-intrygant, potrafił, w znacznej mierze, odkraść mu łaskę królewską i pozbawić go przywileju na utrzymywanie orkiestry, zdobywając sobie wyłączne prawo wystawiania sztuk z muzyką i śpiewem. A właśnie taką sztukę — ostatnią — przygotował Molier; przywilej Lulliego był przyczyną, iż musiał ją okroić i wystawić w teatrze w Paryżu, zamiast, jak zamierzał, na dworze. I oto Molier przygotowuje sam jakby swój pogrzeb. Śmierć jego, jakby przez dziwny symbol, jest czemś tak scenicznem, tak skomponowanem, jakgdyby ten sam zmysł teatru, który towarzyszył mu w pracy całego życia, rozstrzygnął o momencie śmierci. Będąc już beznadziejnie chorym, Molier pisze komedję, w której staje do ostatniej rozprawy z medycyną i lekarzami, a, poprzez nich, — ze śmiercią. Iżby ta tragiczna rozprawa mogła się zmieścić w ramach komedji, czyni swego chorego „chorym z urojenia“ — [32]ale mógłby on tak samo być naprawdę chorym, nie zmieniłoby to nic istotnego. Ta komedja jest komedją choroby, komedją śmierci; jest ona zarazem jednym z najsilniejszych przejawów niesamowitego wręcz genjuszu komicznego Moliera. Molier gra główną rolę, „chorego z urojenia“, Argana. Gra trzy razy z rzędu, dnia 12, 13 i 14 lutego 1673, przemagając własną niemoc i chorobę. Powodzenie było wielkie. W dzień czwartego przedstawienia, 17 lutego, czuł się bardzo słaby. Radzono mu, aby nie grał; ale nie chciał odwołać przedstawienia. W ostatnim balecie, w chwili gdy, w czasie „promocji doktorskiej“, wymawiał słowo juro, omdlał; zaniesiono go ze sceny do domu. Zażądał Sakramentów. Dwaj księża, po których posłano w pośpiechu, odmówili; trzeci przybył zapóźno. Tak samo odmówili swej pomocy lekarze. Aktor Baron poszedł oznajmić o śmierci królowi, który raczył objawić wzruszenie. Proboszcz parafji, opierając się na ówczesnem prawie kościelnem, które broniło wiatyku „ludziom niegodnym, takim jak lichwiarze, nierządnice, aktorzy, o ile nie dopełnili spowiedzi i nie dali zadośćuczynienia za swój publiczny występek“, — odmówił pogrzebu. Trzy dni trwały daremne pertraktacje. Wreszcie, wdowa odważyła się iść upaść do nóg króla. Ostatecznie, dzięki interwencji monarchy, pozwolono na pogrzeb, pod warunkiem że będzie najskromniejszy, o zmroku, bez żadnych uroczystych obrzędów. W nocy 21 lutego 1673, przeniesiono ciało [33]zmarłego „Jana Baptysty Poquelina, tapicera i pokojowca J. K. M.“ (tak określa Moliera akt zgonu, i być może te tytuły pomogły w uzyskaniu bodaj takiego pogrzebu) na cmentarz św. Józefa. Tłum był wielki i zachowywał się wrogo; poradzono wdowie, aby rozrzuciła między lud nieco pieniędzy.
Oko, pokrótce, życie Moliera. Ale czytelnik zauważył może jedną rzecz: mianowicie, iż w przytoczone fakty dość często przyszło mi wsunąć słówko „podobno“. Bo, w gruncie, my wiemy o Molierze, jako o człowieku, bardzo mało, a zwłaszcza bardzo niepewnie. Nie posiadamy ani jednego świstka jego ręki, ani jednego listu. Rękopisy jego utworów nie istnieją. Wszelkich dokumentów bezpośrednich brak. W r. 1682 wydał po raz pierwszy zbiorowe dzieła poety aktor La Grange, wierny towarzysz jego pracy. Do wydania tego dołączył krótką bjografję Moliera; daremnie-by tam jednak ktoś szukał szczegółów osobistych, mimo że La Grange mógł ich być świadomym bardziej niż ktokolwiek inny. Uważano poprostu, w owym czasie, że to nie należy do rzeczy. W r. 1705, Grimarest wydał pierwszy życiorys Moliera, oparty na informacjach osób który znały wielkiego pisarza; informacyj tych dostarczył zwłaszcza aktor Baron, ów młodociany Amor z baletu Psyche. Bjografja ta, mimo iż dość bezkrytycznie wypełniona anegdotami wątpliwej autentyczności, długi czas stanowiłą jedyne źródło wiadomości o Molierze. Wiek XIX, wraz z rosnącym kultem Moliera, przyniósł nowe [34]metody badań: przepatrzono archiwa, rejestry, pamiętniki. Znaleziono bardzo niewiele, a szczupły ten materjał zaczęto wiązać i uzupełniać niebezpieczną metodą „rekonstrukcji psychologicznej“. La Grange, w przedmowie swojej, wzmiankuje krótko, że „Molier nieraz wprowadzał na scenę swoje sprawy rodzinne i domowe“. ZyciemŻyciem Moliera zaczęto tedy komentować jego dzieła, jak znowuż dziełami jego życie. Powstał klan zaprzysiężonych „molierzystów“, licytujących się w dewocji dla swego bożyszcza; silący się uprzątnąć z jego żywota wszelką skazę, wyprać wszelką plamkę; inni znowuż, naprzekór, przesadzali te cienie, i „tragizowali“ bez miary wielkiego komika. Gdy jedni widzą w Molierze wcielenie gallijskiej równowagi i radości życia, drudzy znaczą jego fizjognomję męczeńskiem i bolesnem piętnem. W rezultacie, każdy z bjografów i monografistów pisał, na podstawie szczupłej garstki tychsamych faktów, swój romans o Molierze. W swojej książce, E. Rigal[4] poddaje nielitościwej krytyce dowolność tych przeczących sobie wzajem konstrukcyj, które zresztą wydały kilka świetnych studjów, że wymienię tylko tak energicznie choć jednostronnie nakreślony profil Moliera w prelekcjach J. J. Weissa (1866). Z nowych prac o Molierze przemiłe są wykłady Maurycego Donnay (1911): odczute nerwem człowieka i artysty, sceptyczne i entuzjastyczne zarazem, żywe. [35]Ten sam romans o Molierze[5], który spotykamy w życiorysie poety, znajdziemy potrosze i w wykładzie jego utworów, jego myśli. Dzieło Moliera jest tak bujne, tak wielostronne, tak mieniące się najróżniejszem oświetleniem kwestji, że każdy może w niem wyczytać nieraz co mu się podoba. Po trzech blisko wiekach komentarzy, nie wiemy pewnie, kto, w Mizantropie, mówi jego głosem, Alcest czy Filint? Weźmy tak pozytywną rzecz jak stosunek Moliera do szlachty i mieszczaństwa. „Zachowuje całą tkliwość dla szlachty, jest nielitościwy dla mieszczaństwa“, powiada Sarcey. „Molier — piszą znowuż bracia Goncourt — jest wielkiem wydarzeniem dla mieszczaństwa, uroczystą deklaracją duszy Trzeciego Stanu... Corneille jest ostatnim heroldem szlachty, Molier pierwszym poetą mieszczan“. I tak ciągle. Dlatego powiem czytelnikowi to: Dobrze jest, dla orjentacji, czytać komentarz do Moliera; ale wszelki taki komentarz (nie wyjmując oczywiście mojego) należy czytać sceptycznie, jako mądrość nader względną; [36]przedewszystkiem zaś czytać samego Moliera, czytać go wiele razy, umieć go na pamięć, wziąć go w mózg i w krew. Dobrze jest wejrzeć w okoliczności jego życia, z których wyrosła jego twórczość tak subiektywna i tak cudownie objektywna zarazem; ale trzeba zawsze mieć świadomość, iż, dzięki tej potędze objektywizacji, z chwilą gdy Molier ujmował pióro w rękę, on sam, przeżycia jego, choćby najboleśniejsze, stawały się dlań jedynie materjałem twórczym, na równi niemal z resztą otaczającego go świata.
Molier, to pełny człowiek, który, jak mało kto, miał prawo powiedzieć, że „nic ludzkiego nie jest mu obcem“. Wyżył całą ludzką dolę, od jej ziemskich słabości aż do heroicznych walk o najwyższe cele. Natura bardzo bogata, gorąca, szlachetna, ale zarazem nieubłaganem jasnowidztwem kontrolująca każde drgnienie duszy i rozkładająca je na ziemskie składniki. Ten głęboko dobry człowiek bywa — wówczas gdy go opanuje genjusz komedji — okrutnym; zadaje straszliwie bolesne rany. Z temperamentem bujnym, niecierpliwym na wszelkie skrępowanie, łączy umysł swobodny, jasny, wolny od pęt i formułek. Nienawiść do obłudy sięga szczerości czasem aż brutalnej. Kipiąca życiem wesołość mieni się z powagą i zadumą myśliciela. Ale głównem może znamieniem tej natury jest jei niespożyta czynność. Zycie aktora, gorączkowe już samo przez się, potęguje się u Moliera jeszcze [37]działalnością dyrektora teatru, reżysera, urzędowego bawiciela dworu, i wreszcie — pisarza! Toteż, cała jego twórczość powstaje w ogniu tego potężnego płomienia wewnętrznego, który mocniejszy jest niż opór materii, niż smutki, zniechęcenia, niż choroba, niż śmierć sama. Molier jest — obok Szekspira — pisarzem chyba najbardziej teatralnym jaki istniał. Każde słowo jakie napisał rodzi się z teatru i dla teatru. Scena była dlań ukochaniem i celem; nawet nie troszczył się o wydawanie drukiem swych komedyj. Na scenie żył, tworzył, na scenie umarł. Molier jest takim olbrzymem komedji, iż, kiedy się nań patrzy wprost, nie widzi się jego poprzedników, a ledwie się dostrzega następców. Mimo to, nikt, nawet największy genjusz, nie rodzi się sam z siebie; jakoż i Molier miał swój punkt wyjścia, swoje początki, źródła; a pierwsze jego utwory pozwalają w bardzo interesujący sposób śledzić tę twórczą ewolucję. Nie będę roztaczał łatwej erudycji w katalogowaniu nazwisk, które poprzedziły Moliera we Francji w zakresie komedji; zaznaczę tylko najogólniej główne tej przedmolierowskiej komedji momenty. W początku XVII w. schodzą się różne rodowody komedji francuskiej. Jeden, to stara francuska farsa (la farce), o posmaku ludowym, prostej fabule i rodzimym humorze. Była ona na pograniczu literatury a budy jarmarcznej, bliżej tej ostatniej. Aktorzy byli tu współautorami; tekst był często kanwą, na której haftowali [38]wedle własnej werwy i inwencji. Literackim pomnikiem tej farsy jest Adwokat Patelin, niewiadomego autora, arcydzieło w swoim rodzaju. Drugi, to włoszczyzna, która w XVI w., w epoce wpływów Odrodzenia, panuje niepodzielnie w wyższej komedji we Francji. Komedję tę, sięgającą, poprzez włoskich autorów, aż het, teatru łacińskiego, wypełnia pospolite życie z utartemi typami mieszczuchów, pasorzytów, pośredniczek; pełno w niej lokai, którzy swemi grubemi lazzi ożywiają akcję. Komedja ta wspiera się na intrydze (imbroglio), bardzo zawikłanej i ruchliwej, i kończy się równie skomplikowanem rozwiązaniem. Figury jej, to marjonetki, które — podobnie jak królowa, laufer, konik etc. na szachownicy — służą do zręcznego rozegrania partji. Najczęstsze typy to zakochany starzec, rajfurka, pasorzyt, „filozof“, chełpliwy rębajło etc. Przedstawicielem komedji włoskiej we Francji jest Larivey (1540-1611), którego wszystkie utwory są tłómaczone lub przerobione z włoskiego. Jestto jakby nasz Zabłocki w jego stosunku do komedji francuskiej. Trzeci element, to wpływ teatru hiszpańskiego. Cechuje go również skomplikowana intryga, ale o znamionach bardziej romantycznych. I ten teatr posługuje się uświęconemi typami, a nie cofa się także przed grubym konceptem, który, w owej epoce, znosiło doskonale najwykwintniejsze towarzystwo. Z końcem XVI w. zresztą, komedja zeszła na daleki plan, ustępując miejsca tragikomedji i sielance. Wznawiają ją Rotrou (1628), Corneille (1629), [39]który, nim tryumf Cyda pchnął go na inną drogę, stworzył odrębny rodzaj w zakresie wytwornej komedji. Pisali komedje Desmarets, Scarron, Boisrobert, Tomasz Corneille, Quinault, Cyrano de Bergerac. Oto, pokrótce, lista poprzedników Moliera. Wszystkie te komedje oparte są na intrydze; jedynie Kłamca Corneille’a, a zwłaszcza Les visionnaires Desmarets’a, czynią krok w stronę „komedji charakterów“. Kiedy Molier, zlikwidowawszy ów młodzieńczy Théâtre illustre w Paryżu, puścił się na prowincję, musiał się dostrajać do niewybrednych gustów swojej nowej publiczności. Uprawia farsę, którą znał oczywiście z jarmarcznych bud w Paryżu. Sam pisze, mniej lub więcej oryginalnie, liczne farsy znane nam tylko z tytułów, z wyjątkiem dwóch, które zachowały się w całości: Latający lekarz (Le medecin volant) i Zazdrość Kocmołucha (Jalousie de Barbouillé). Później, kiedy trupa jego, w miarę rosnącej reputacji, dociera do większych miast prowincjonalnych, i aspiracje autorskie Moliera rosną, Wartogłów, Zwady miłosne, to ukłon w stronę owej arystokratycznej hiszpańsko-włoskiej komedji, którą Molier, w czasie swych wędrówek po południowej Francji, mógł niewątpliwie poznać i w oryginale. Utwór, którym debiutuje jako autor w Paryżu, Pocieszne wykwintnisie, wyrasta z pnia farsy; Rogacz z urojenia to rodzima farsa zaszczepiona na włoszczyźnie; treść Don Garcji wzięta jest z Włoch a ton z Hiszpanji; włoskie i hiszpańskie źródła kombinują się w Szkole mężów... Widzimy tedy, iż trzy te [40]elementy spotykają się w Molierze, i że stanowią jakgdyby rusztowanie, które padnie, skoro staną mury gmachu. W pierwszym okresie twórczości Moliera możemy niejako embrjologicznie śledzić stawanie się jego komedji; zarazem, śledząc ten rozwój, możemy najlepiej zrozumieć, co molierowska komedja z sobą wnosi i czem różni się od dawniejszej. Idzie ona od marjonetki do człowieka. Sganarel w Rogaczu z urojenia jest jeszcze marjonetką, taką właśnie od jakich roi się w teatrze włoskim. Sganarel w Szkole mężów to już coś w rodzaju charakteru; wreszcie Arnolf w Szkole żon to już charakter, to pełny człowiek. Izabela ze Szkoły mężów to jeszcze konwencja, ogólnik; Anusia (Agnès) ze Szkoły żon, to człowiek: wiekuista kobieta, ale zarazem indywiduum. Później, przeobrażenie to pójdzie jeszcze dalej; tradycyjny pasorzyt wyda Tartufa, Doranta (Mieszczanin szlachcicem); „pedant“ oblecze rysy Lizydasa, Trysotyna, ojca i syna Biegunków (Chory z urojenia) etc., etc. Dawna komedja, oparta na mniej lub więcej pomysłowej intrydze, zmienia się w komedję charakterów; akcja staje się wynikiem nie przypadkowych zawikłań, ale zazębiania się i tarcia tych charakterów o siebie. W komedji Moliera odbija się psychologiczna nawskróś tendencja literatury francuskiej. Tendencja ta doszła do świadomości już w Montaigne’u: poznanie siebie, poznanie duszy ludzkiej, próbowanie jej najróżniejszemi odczynnikami, oto istota i cel Prób[41]Montaigne’a. Odtąd, ta chemja duszy ludzkiej czyni nieustające postępy. Kartezjusz pisze Traktat o namiętnościach duszy, szukając w człowieku odbicia tych samych praw które rządzą przyrodą. Pascal, w swoich pośmiertnych Myślach (których zresztą Molier wówczas znać nie mógł, gdyż wyszły drukiem aż w r. 1670), jest genjalnym psychologiem. Współczesny Molierowi La Rochefoucauld i późniejszy odeń La Bruyère są przedewszystkiem psychologami. Zabawa w „portrety“, której odbicie widzimy w drugim akcie Mizantropa, jest ulubioną rozrywką „literackich“ salonów. Jak zawsze jest z genjalnymi pisarzami, Molier, czyniąc ze swej komedji analityczne studjum duszy ludzkiej, częścią wyrósł tedy ze swej epoki, a częścią ją ukształtował. Mistrzowską jest ta psychologiczna strona komedji Moliera. Jak jego postacie „stoją na nogach“! Co za zdolność odmalowania człowieka, co za pomysłowość w ekspozycjach! Weźmy np. pierwszą scenę Świętoszka: niby służy ona do pokazania nam pani Pernelle; ale równocześnie, mimochodem, poprzez zgryźliwe uwagi tej damy, poznajemy cały dom, obecnych i nieobecnych. Tych parę scen znowuż, w których pojawia się imć Tartufe, starczą, aby wyrzeźbić tę postać nieśmiertelnemi rysami, na wieki. Zarazem, komedja Moliera idzie od konwencjonalnej kulisy do umiejscowienia akcji. Rozgrywa się już nie, jak dawniej, na tradycyjnej szachownicy, ale w ściśle określonem środowisku społecznem. Jeszcze pierwsze komedje, jak Wartogłów, Zwady miłosne, Rogacz z urojenia mogą się dziać gdziekolwiek; Szkoła[42]mężów, mimo iż parę zewnętrznych rysów umiejscowia ją w Paryżu, ostatecznie także; w Szkole żon, akcja toczy się „na placu w mieście“, owym placu, który, tradycjami, sięga komedji łacińskiej, ale czujemy się już bliżej francuskiego mieszczaństwa; wreszcie w Tartufie, w Mizantropie, jesteśmy ponad wszelką wątpliwość we Francji, w sercu mieszczaństwa lub w pobliżu dworu. Od pierwszego niemal ujęcia pióra, Molier unarodawia kosmopolityczną komedję urobioną z włoskich i hiszpańskich wpływów. Rys po rysie wprowadza do niej po odrobinie Francji, aż wreszcie staje mocno na rodzimym gruncie. Nawet tam, gdzie, jak w Don Juanie, tradycja tej postaci każe Molierowi utrzymać akcję na terytorjum hiszpańskiem, czujemy, poprzez tę fikcję, doskonale, że don Juan Moliera jest rodowitym Francuzem, młodym pankiem ze współczesnego dworu. Molier nie odrazu znajduje tę własną drogę. Takie były ówczesne metody tworzenia; nikt nie silił się na oryginalność, raczej starał się iść udeptaną ścieżką; oryginalność wciskała się jakby bezwiednie, mocą talentu. Zrazu tedy Molier poddaje się upodobaniom współczesnej komedji do piętrzenia zawikłanej intrygi; ale, w miarę jak się zapuszcza w studjum duszy ludzkiej, siłą rzeczy wszystko co przypadkowe coraz bardziej się kurczy i odpada. Swiętoszek nie ma prawie żadnej intrygi; potężne dramatyczne napięcie wynika li tylko z gry charakterów. Mizantrop, najgłębsza może z jego komedji, posiada ledwie cień intrygi [43]i akcji. Jeżeli czasem, jak np. w Skąpcu, odnajdziemy jeszcze spiętrzone zawikłania w stylu dawnej komedji, czuć iż wynika to z niedbałego pośpiechu i stanowi jakgdyby obcą narośl na samym utworze. Jest jeden utwór Moliera, sklecony mimochodem i naprędce, który rzuca bardzo ciekawe światło na pojęcia Moliera o komedji: to Natręty. Utwór ten jest jakby zaprzeczeniem wszystkiego co stanowiło komedję przedmolierowską. Tam mieliśmy starannie obmyśloną intrygę przy zupełnym zazwyczaj konwencjonaliźmie charakterów; tu mamy galerję żywych, oddychających prawdą sylwetek, powiązanych niedbale ladajakim węzłem; cień akcji rozwiązuje się byle jak, pod pierszympierwszym lepszym pozorem. Wiem, że tego utworu o bardzo specjalnem przeznaczeniu i genezie nie można uważać za typ komedji Moliera; ale, bądź co bądź, jest on w tej mierze bardzo znamienny i pouczający. I ton się zmienia. Komedja włoska i hiszpańska, jak również wyrosła z niej francuska, jest nawskroś arystokratyczna; Molier demokratyzuje ją stopniowo. Człowiek z gminu przestaje być ową wyłącznie pocieszną figurą drżącą wciąż przed kijem. Zdrowy rozum coraz częściej będzie przemawiał ustami ludu. Zauważmy, jak owe postacie, które Molier przenosi do swej komedji z włoszczyzny, Maskaryl, Skapen, Zbrygani, Neryna, Frozyna, różnią się od tych, które urodziły się z jego własnej głowy. Szelmostwo tych importowanych Włochów ma w sobie rysy oschłości, okrucieństwa: cóż za różnica z dobroduszną jowialnością i ludzkim akcentem Kacperka, Doryny, Michasi, [44]Marcyny... Znać, że zrodziły się z samorodnej weny owego Moliera, który, jak przekazuje tradycja, każdą sztukę przed oddaniem na scenę czytał swojej kucharce. I jeszcze jedno. Zadaniem komedji przedmolierowskiej jest bawić; bawić mniej lub więcej wybrednie, ale zawsze tylko bawić. Molier, jak widzieliśmy, sprawił, iż, nie przestając bawić, komedja stanie się głębokiem studjum duszy ludzkiej, malowidłem obyczajów. Ale to jeszcze nie wszystko. Molier ukaże w niej nową potęgę, jedną z największych jakie istnieją, mianowicie zabijać śmiechem, i to śmiechem brzmiącym ze sceny. Tajemnicę tę znał niegdyś Arystofanes, ale dla nowoczesnego teatru odkrył ją Molier. Molier wchodzi na tę drogę bardzo wcześnie: Pocieszne wykwintnisie, któremi zaczyna swoją autorską karjerę w Paryżu, rozległy się niby świst bicza nad uszami błazenków dworskich, a zarazem nad uszami koterji i miernot literackich, i wszystkich tych, którzy silili się pełnię i swobodę życia wtłoczyć w sferę sztucznych pojęć o duchowym wykwincie. Dydaktyzm — nie w znaczeniu oschłem i ciasnem, ale w najbardziej ludzkiem pojęciu twórcy, który sztukę swą czyni narzędziem wyrażania swych myśli, pojęć, — ten dydaktyzm towarzyszy całej działalności Moliera, a w najkrótszej drodze wiedzie od Pociesznych wykwintniś przez Szkołę żon do Świętoszka. Psychologja jest tedy u Moliera w służbie satyry; jak znowuż satyra jest wyrażeniem jego ideału życia. Toteż, chwilami, komedja jego staje się trybuną, [45]mównicą. Dyskutuje się w niej wszystko; czasem żartobliwie, czasem poważnie, namiętnie; nigdy oschle i nigdy nudno. Wychowanie dzieci, stosunki rodzinne, kwestje literackie, naukowe; nawet tak drażliwe przedmioty jak sprawy religji lub kwestje urodzenia i szlachectwa. I to jest, z pewnością, w zdobyczy Moliera, krok nie najmniej zasadniczy i nie najmniej śmiały. W ten oto sposób, Molier staje się twórcą nowożytnego teatru. Ze zjawieniem się Moliera, komedja włożyła jakby siedmiomilowe buty aby przebyć drogę od grubych zaczątków aż do najwyższej dojrzałości. W r. 1658 Molier debiutuje na dworze jakąś zawiesistą farsą własnego pióra; w r. 1659 daje Wykwintnisie, w r. 1662 Szkołę żon, w r. 1664 Świętoszka: i oto, w ciągu lat pięciu, od farsy bliskiej jeszcze średniowieczu, tkwiącej jeszcze w atmosferze kuglarzy jarmarcznych, doszliśmy do szczytu, którego nietylko do dziś komedja nie przewyższyła, ale który może na zawsze pozostanie jej niedościgłym wzorem. Molier zwabił publiczność śmiechem, a skoro raz ją zdobył, zaczął iść coraz dalej, coraz śmielej, wiodąc za sobą słuchaczy: aż wreszcie, znalazłszy się wraz z nim na szczycie, jedni okrzyknęli się z zachwytu, drudzy ze zgrozy i oburzenia. Kiedy się czyta Tartufa, Don Juana, trzeba sobie zdać sprawę czem był w oczach ówczesnego społeczeństwa teatr, a zwłaszcza komedja, aby ocenić śmiałość tego co podjął Molier, poruszając — i to w ten sposób! — na scenie podobne tematy. [46]Mimo jednak wszystkich gromów jakie rzucali nań wrogowie, jedno jest faktem: Molier nieskończenie podniósł w godności komedję i rzemiosło komedjopisarza. Pomogła mu w tem sympatja i poparcie króla, zapewne. Ale, powtarzam, faktem jest, iż przepaść, jaka istniała przed nim między komedją a tragedją, znikła; ogół zaczyna rozumieć, że są to dwie formy ujęcia życia, z których żadna nie ustępuje drugiej, a nawet prawda komiczna może być czemś o wiele trudniejszem niż koturn tragiczny. O ile bowiem tragizm może być fałszywy, o tyle komizm musi być szczery. Jeżeli mamy sądzić z dzisiejszej epoki, pojęcia te zwyciężyły — we Francji przynajmniej — zupełnie; komedja opanowała teatr, stała się narzędziem zapomocą którego autor może uczyć, bawić, wzruszać; tragedja stała się przeżytkiem. Molier był w tem — jak w tylu innych rzeczach! — nawskróś nowożytnym człowiekiem; wyprzedzał o wiele swoją epokę. Bo też i w samem swojem dziele, Molier zaciera niejednokrotnie granicę między komizmem a powagą życia. Wesołość była żywiołem tego genjusza komedji; że jednak w drodze do niej była mu busolą prawda, Molier raz po raz dochodzi do punktu, w którym, z poza komicznej maski, życie ukazuje mu swoje poważne, smutne, tragiczne nawet oblicze. Aby oddać to życie tak jak on je pojmował, nie mogły mu wystarczyć współczesne formy teatru. Teatr ten skupiał się na dwóch krańcach: z jednej strony wspaniały heroizm Kornelowskiej tragedji, z drugiej [47]dość powierzchowny komizm ówczesnej komedji, będącej, jak wspomniałem, niby teatrem marjonetek o tradycyjnych fizjognomjach i gestach. Między temi dwoma biegunami było miejsce na całą prawdziwą „komedję ludzką“ — i Molier miejsce to zapełni. Toteż, Molier jest ojcem nietylko nowoczesnej komedji. Analiza namiętności, poruszających nie, jak w tragedji, historycznymi nadludźmi, ale zwykłymi ludźmi w zwykłem środowisku codziennego życia, toż to nie co innego jak tylko przedmiot dzisiejszego dramatu. I, w istocie, Świętoszek, Don Juan, Mizantrop, te komedje Moliera, zawierają w sobie zarazem całą istotę dramatu. Jak bardzo Molier wyprzedził w tem swoją epokę, dowodzi fakt, iż, przez bardzo długi czas, nikt nie zdołał podjąć i prowadzić tej linji jego twórczości. Wiek XVIII zrozumiał potrzebę dramatu mieszczańskiego[6] i zbudował jego teorję (Diderot); ale nie miał talentów zdolnych poprzeć tę teorję czynem, i poprzestał na t. zw. łzawej komedji(comédie larmoyante). Dopiero kiedy, na niwie powieści, Balzac utrwalił genjalnemi rysami całe tragikomiczne widowisko powszedniego życia, teatr XIX w., dzięki jego pośrednictwu, nawiązał nić ze wskazaniami Moliera. W tragedji XVII w., namiętności ludzkie ujęte były w sposób sprzyjający temu, aby, wedle słynnej [48]formuły, budzić w nas współczucie i grozę. Do tego celu służyły wielkość i odległość przedmiotu; w tym celu poeta starannie oczyszczał swoim bohaterom grunt, iżby, w pogoni za wielkością, nie potknęli się o nic małego. Wrażenie natomiast, jakie też same namiętności będą na nas wywierać w ramach codziennego życia, jest bardziej skomplikowane. Niestosunek między napięciem duchowem osoby owładniętej namiętnością, a nikłością przedmiotu który oglądamy trzeźwem okiem, może sprawiać wrażenie komiczne; z drugiej strony, właśnie wskutek tego niestosunku, widok ten może działać niesamowicie, jak widok obłąkanego. Harpagon, pan Jourdain... Człowiek opanowany namiętnością może działać na nas tragicznie, skoro widzimy w nim obraz bezwolnej ofiary, miażdżonej jakąś potężną, niewidzialną siłą; z drugiej strony komicznie, jako pewne zautomatyzowanie ludzkiej istoty: skomplikowana gra uczuć ludzkich zmienia się tu — jak u pajaca służącego za zabawkę dzieciom — w prosty system nitek, które, jakgdyby poruszane niewidzialną ręką, wykonywują wciąż te same gesty. Przytem, codzienne potoczne życie, sama jego „technika“, sprawia, iż wielkość potrąca w niem co chwila o małość, tragizm ociera się o komizm, konieczność mocuje się z przypadkowością. Od woli poety zależy to dawkowanie nastrojów komicznych, dramatycznych, tragicznych, mieszanie ich z sobą, kombinowanie; nowa formuła teatru, stworzona przez Moliera, otworzyła twórczości scenicznej niezmierzone horyzonty. [49]Niegdyś, w starym wpół-średniowiecznym teatrze, sceny tragiczne i komiczne mięszały się naiwnie; później następuje zróżniczkowanie rodzajów: tragedja, ze swym dystyngowanym koturnem, odcina się ostrą linją od komedji. Molier znów zaciera tę granicę: ale czyni to odmiennie, płynie to nie z naiwności, ale, wręcz przeciwnie, z głębokiego spojrzenia w życie. Nie w kalejdoskopie scen, ale w jednej i tej samej osobie, komizm luzuje się u niego z tragizmem. Komiczny Arnolf (Szkoła żon) wyraża w pewnym momencie męczarnię bezsilnej namiętności. Alcest (Mizantrop) — czujemy to — zdolny jest być bohaterem, a bywa uparciuchem i dudkiem. Najlepiej ujawnia się to może w Skqpcu. Kiedy Harpagon czuje się w obowiązku wyprawić kolację, cierpi zaś męki przy każdym groszu wydatku, wówczas jest szczerze komiczny. Kiedy w tym samym pokoju, oko w oko, spotykają się niespodzianie ojciec-sknera i syn-utracjusz, i poznają w sobie wzajem, ten naiwnego klienta, ów przeklinanego przed chwilą lichwiarza, moment jest wysoce dramatyczny. Kiedy Harpagon, po utracie szkatułki, wpada na scenę z krwią nabiegłemi oczami i wyje niemal z bólu jak matka której wydarto młode, wówczas mógłby na nas działać wręcz tragicznie. I dopieroż widzimy Moliera przy robocie: możemy śledzić jego nieustanną czujność, z jaką strzeże aby sztuka nie wypadła z tonu; nieomylny takt, z jakim, ukazawszy nam w perspektywie wszystkie możliwości dramatyczne lub tragiczne, [50]natychmiast, zręczną zmianą perspektywy, sprowadza nas z powrotem do komicznego punktu widzenia. Z tego stosunku Moliera do jego tematu wynikają owe tak błahe „rozwiązania“ sztuk molierowskich. W dawnej komedji, której akcja była pasmem nieprawdopodobnych zawikłań, rzecz prosta że i rozwiązanie musiało być kwintesencją tych cudowności. Molier w wielu sztukach zachowuje ten system, okazując bardzo daleko posuniętą beztroskę o rozwiązanie komedji. Jestto dość naturalne: jeżeli Molier mało dbał o intrygę, uważając ją jedynie za kanwę na której dziergał, ściegami humoru, swoje głębokie studja charakterów, coż dziwnego, że jeszcze mniej dbał o rozplątanie tej obojętnej mu intrygi, której ani on sam nie brał na serjo, ani nie żądał tego od publiczności. Ale możnaby iść dalej, i powiedzieć, dla niektórych sztuk przynajmniej, że rozwiązanie nie mogło być inne niż sztuczne, jeżeli ma, z uśmiechem na ustach, rozplątać węzły, zadzierżgnięte przez nieubłagane konflikty charakterów. Jak mogło być inaczej, skoro, w istocie, w wielu utworach, Molier wciska treść dramatu w ramy komedji? W tem świetle, w zakończeniach owych możnaby się dopatrzeć głęboko ironicznego i pesymistycznego znaczenia. W rzeczywistości, nic, w Szkole żon, nie wyrwie Anusi ze szponów Arnolfa; nic nie ocali, w Świętoszku, Orgona od katastrofy spowodowanej jego łatwowiernością. W Skąpcu, młody Kleant skończy gdzieś w domu poprawy lub jeszcze gorzej; Eliza ulotni się ze swym obieżyświatem, który ją unieszczęśliwi i porzuci; [51]Harpagon zaślubi może Marjannę, która będzie niecierpliwie liczyć jego dni... Ale Molier nie chce nas zasmucać; smutek, zrodzony gorzką wiedzą życia, chowa dla siebie; jeśli zdradzi go czasem, to mimowoli. Dlatego pokazuje nam rąbek rzeczy tak jak się dzieją, odsłania w paru genjalnych błyskach perspektywy utajonych w nas możliwości, poczem spuszcza zasłonę, mówiąc: „Nie smućcie się! bajeczka kończy się dobrze“... Dwa razy daje Molier swym komedjom rozwiązanie wolne od wszelkiej sztucznej ingerencji: i jakież to rozwiązanie? Oto ono: Grzegorz Dyndała oświadcza, że nic mu nie pozostało jak rzucić się na łeb do wody, a Alcest w Mizantropie opuszcza świat aby się schronić na pustynię... Oto naturalne rozwiązanie tych komedyj... Molier był genjalnym reformatorem teatru, ale reforma jego tyczyła przedewszystkiem wnętrza; w szczegółach zewnętrznych — o ile mu były w danym momencie obojętne — przejmował naogół obowiązujące konwencje. Dotyczy to także miłości w jego sztukach. Niejednokrotnie, para kochanków jest, u Moliera, czysto konwencjonalnym środkiem: uświęconym przez tradycję węzłem intrygi. Skąpiec chce wypchnąć córkę bez posagu; próżny mieszczanin chce ją wydać za markiza; „chory z urojenia“ za lekarza etc. Miłość jest tu jedynie algebraiczną cyfrą w zrównaniu, mimo że i tu Molier umie wpleść powiedzenia, sceny, stanowiące prawdziwą zdobycz nowego teatru. Z paru — bynajmniej nie pierwszorzędnych — utworów Moliera, urodzi się późniejszy [52]marivaudage. A tam, gdzie Molier istotnie samą miłość czyni przedmiotem swej analizy, tam otwiera teatrowi francuskiemu naoścież nowe drogi. Pomiędzy konwencjonalną grą miłosną dawnej komedji, a nadludzkim heroizmem miłości w teatrze Corneille’a, Molier odkrył cały świat miłości ludzkiej; przebiegł całą jej skalę, od wzniosłości do śmieszności; zabarwił ją rumieńcem własnej krwi serdecznej. Możliwość pociesznych mąk Arnolfa odkrył we własnem sercu czterdziestoletniego mężczyzny. Zanim kreślił sceny miłosne Alcesta i Celimeny przy biurku, wprzód skrwawił własne serce, przeżywając swój temat w sypialni Armandy. Nigdy dotąd nie trysnął na scenie taki strumień liryzmu, nigdy wprzód nie pozwolił sobie autor przemówić ze sceny tak osobistem uczuciem. Jakże to bardzo odbiega od pojęć sztywności i chłodu, które nauczono nas wiązać z pojęciem „klasycznego“ teatru! Od tego płomienia rozpali się teatr Racine’a, jak wogóle dziełem wpływu Moliera jest, iż tragedja zstąpi z heroicznego koturnu i stanie się przenikliwą analizą ludzkich uczuć. Brzmi to paradoksalnie, a jednak można powiedzieć, iż z pociesznych monologów Arnolfa w Szkole żon urodzą się wspaniałe monologi Fedry. Cóż to za niezrównany, uniwersalny genjusz teatru ten Molier, który wszystko czego tylko dotknął, odrodził i przekształcił! Przeobraził tragedję; wskazał przyszłość dramatu; komedję, z czczej zabawy, zmienił w studjum duszy ludzkiej, malowidło obyczajów, żywy wyraz pewnych pojęć; mimochodem, dworskiemi [53]swemi widowiskami, daje początek operze komicznej; ba, w Improwizacji w Wersalu odsłania kulisy swego teatru i siebie wraz ze swą trupą, stwarzając rodzaj, który dziś nazwalibyśmy „kabaretowym“. Wreszcie, w Krytyce szkoły żon, pokazuje, jak można udramatyzować na scenie rozprawę estetyczną. Jak każdy prawie wielki pisarz, tak i Molier rozsadza wszystkie formuły w jakie chcielibyśmy je ująć. To są momenty, w których czujemy dokładnie całą czczość i potoczność tych określeń, bez których wszelako historja literatury w praktyce z trudnością zdoła się obyć. Balzac jest realistą czy spirytualistą; jest realistą czy romantykiem?... Teatrowi Musseta przy-przydawanoprzydawano w swoim czasie etykietkę „realizmu“! Słowa, słowa, słowa! Współcześni widzieli w postaciach Moliera żywcem brane z otoczenia wzorki, tak iż pisarz, narażony na przykrości z tego powodu, musiał się energicznie bronić przeciw takim wykładom. Dziś — wręcz przeciwnie — ten i ów skłonny jest widzieć w postaciach Moliera abstrakcje bez ciała. Współcześni patrzyli zza bliska, my patrzymy zza daleka. Teatr przedmolierowski, jak już zauważyłem, tkwił w konwencji, w abstrakcji. Molier z niej wyszedł, aby, posuwając się krok po kroku, wniknąć w prawdę życia, w rzeczywistość. Jest, dla swej epoki, wielkim realistą[7]. Ale nie zatrzymuje się nigdy na prawdzie, [54]na rzeczywistości przypadkowej; mija ją, aby sięgnąć do prawdy syntetycznej, istotnej. Dlatego, jeżeli, oglądane pod pewnym kątem, postacie Molierowskie wydadzą się nam abstrakcją, to abstrakcja ta jest zgoła czem innem niż abstrakcja teatru przedmolierowskiego: tamta wspierała się na konwencji, ta na genjalnej syntezie rzeczywistości. Tem różni się Harpagon od „skąpca“ dawnego teatru; tem różni się Arnolf od zazdrośnika komedji dell’arte. Trysotyn w Uczonych białogłowach jest równocześnie sportretowanym X. Cotin, którego wizerunek ten przyprawił niemal o pomięszanie zmysłów ze zgryzoty, a zarazem jest wiekuistym typem, prawdziwym dla wszystkich krajów i wieków. Toteż, zależnie od tego pod jakim kątem spojrzymy na dzieło Moliera, ukaże nam ono inne oblicze. Raz ujrzymy w niem grę namiętności, wiecznie tych samych i niezmiennych. Arnolf, to bezwzajemna miłość czterdziestoletniego mężczyzny, Harpagon to skąpstwo, Celimena zalotność i fałsz kobiecy, Tartufe obłuda... To znowuż, spojrzawszy z innej strony, ujrzymy wierny i bogaty obraz społeczeństwa danego kraju, w danym momencie: Francji, w pierwszej epoce rządów Ludwika XIV, odmalowanego we wszystkich warstwach: dwór, szlachta, mieszczaństwo, lud... I jak odmalowane! ileż tu odmian dla każdego typu! w iluż odcieniach ujęte stosunki poszczególnych warstw do siebie! Dworzanin, od dzielnego i rozumnego Klitandra (Uczone białogłowy), aż do markiza bawidamka i trutnia, szui-Doranta wiszącego przy panu Jourdain, [55]i wspaniałego łotra don Juana. Cóż za galerja mieszczan, zawodowców! Jak dosadnie zaznaczone różnice tonu między Paryżem a prowincją! Ile sposobów mówienia, ile djalektów! Jak, w tym konwencjonalnym napozór języku, każdy w rzeczywistości przemawia inaczej, swoim głosem! Jedną z tajemnic genjuszu Moliera to nieporównana śmiałość jego w wyzyskaniu miejsca, w operowaniu skrótami. Jestto zrozumienie istoty teatru, w którym czas i miejsce są zawsze tak ograniczone. Nie obchodzi ostrożnie człowieka ani sytuacji, ale, jak to mówią, chwyta poprostu „byka za rogi“. Oto np. mówi pretensjonalny pismak w Uczonych białogłowach:
Nie wiem, czy jest w mych oczach rzecz równie obrzydła, Jak autor, co, gdzie może, wciąż żebrze kadzidła, I co, nad pierwszym lepszym używszy przemocy, Zamęcza go płodami swych bezsennych nocy. Nigdym podobnej rzeczy pojąć nie był w stanie; I, pod tym względem, z Grekiem pewnym dzielę zdanie, Co poskramiał swe ucznie, mieniąc srogim grzechem Czytanie swych utworów z zbyt wielkim pośpiechem. Oto ulotny wierszyk, którego przedmiotem Zwada kochanków; sąd wasz rad usłyszę o tem.
I najspokojniej wydobywa rękopis. A drugi akt Mizantropa, salon Celimeny. Pierwsze otwarcie ust jest obmową, i ciągnie się ta obmowa póty, póki Alcest nie przerwie jej swoim wybuchem. A znowuż scena Celimeny z Arseną w trzecim akcie. Bez żadnych wstępów, nie usiadłszy nawet, Arsena kropi kilkadziesiąt wierszy, z których każdy jest [56]przyjacielską szpileczką. Zapewne, że w życiu odbywałyby się te sceny nieco odmiennie, ale właśnie kosztem pogwałcenia potocznej prawdy życia, Molier osiąga wiekuistą prawdę jego syntezy. Typową w tej mierze jest scena don Juana między dwiema dziewczętami, tak mało prawdopodobna, a tak bardzo prawdziwa. To, co, w życiu rzeczywistem, rozłożyłoby się na szereg kolejnych i oddzielnych scen z każdą z tych kobiet, Molier zbiera śmiałym skrótem niby soczewką w jedno ognisko. Na te skróty umieją się zdobyć jedynie najwięksi władcy teatru; takim np. genjalnym skrótem jest scena gdy w Szekspirze Ryszard w ciągu kwadransa doprowadza wdowę po swojej ofierze idącą za trumną męża do wymiany pierścionków z nim, mordercą. Ale omawianie wszystkich zdobyczy Moliera byłoby rzeczą martwą i nie wnikałoby w istotę jego twórczości, gdyby nie miało przedewszystkiem wciąż na względzie jednej rzeczy: jego daru komicznego. Oto istotna muzyka tego teatru, bez której wszystko inne pozostałoby jedynie librettem. Oto światło, cudowne światło, które promieniuje zeń snopem, i w którego promieniach dopiero obracana różnemi powierzchniami prawda życia lśni się tysiącem migotliwych iskierek. Oto, w gruncie, największy sekret jego genjuszu. Molier, to wybuch pełnego, zdrowego śmiechu; to ten jedyny w świecie śmiech francuski, twórczy, dobroczynny, ludzki; to ów śmiech Rabelego, ale ujęty w karby, poddany surowej dyscyplinie sceny, poruszający, niby motor potężnej machiny, całym [57]światem żywych postaci. Cały niemal śmiech, jaki dźwięczy w późniejszym teatrze francuskim, jest echem śmiechu Moliera. Śmiech ten płynie z podłoża rozumu i służy celom rozumu, jest jego najużyteczniejszą i najsprawniejszą bronią. Komizm Moliera, jak inne jego właściwości, cechuje prawda i głębia. Nie jest to tarcie słów o siebie, nie jest to dowcipkowanie; komizm ten płynie z charakterów i z oświetlających te charaktery sytuacyj. Orgon w Świętoszku jest postacią najzupełniej serjo; nie śni mu się o robieniu dowcipu kiedy mówi swoje sławne: „Biedaczek“, tak samo jak Harpagon gdy powtarza swoje: „Bez posagu“, albo gdy radzi troskliwie synowi: „Idź do kuchni i wypij dużą szklankę zimnej wody“. Tak samo owo słynne „Pocóż, u djaska, łaził na ten statek“ (Szelmostwa Skapena). Toteż, dowcipu Moliera nie da się wyosobnić; trzeba znać ludzi, sytuacje, jakie go zrodziły. Jeżeli we Francji tyle powiedzeń Moliera stało się potocznem przysłowiem, to dlatego, iż wszyscy umieją na pamięć jego utwory. Powiedzenia te, te głębokie chwyty psychologiczne, ujęte w takim skrócie, iż budzą śmiech; i znowuż te genjalne skróty kojarzą nieprawdopodobieństwo faktyczne z prawdą psychologiczną. A tak samo jak Molier umie się zgęścić do jednego zdania, tak znowuż umie rozwinąć swój temat w obfitych tyradach, tryskających werwą lub też żonglujących śmiałym paradoksem. Ma pełną gamę, ma wszystkie rodzaje śmiechu; od rozhulanej farsy nie cofającej się przed żadnym środkiem działania [58]i żadnym konceptem, aż do dyskretnego uśmiechu wywołanego grą inteligencji. W pierwszej epoce twórczości Moliera śmiech ten jest weselszy, bardziej niefrasobliwy; później, ton jego barwi się jakby ostrzejszą nutą. Zapoznawać tę wesołość, tę dominującą cechę Molierowskiego genjuszu, zdawałoby się niepodobieństwem. A jednak byli monografiści Moliera, którzy, nieraz z ogromnym talentem (J. J. Weiss), silili się interpretować ten molierowski śmiech jako konwulsyjny spazm goryczy i bólu, jako „śmiech przez łzy“. Otóż, zdaje mi się, że Molier jest zbyt bogatą naturą aby się go dało ująć jedną formułką. Czysta, niezmącona wesołość dźwięczy w całym szeregu jego scen, utworów: gdzież znaleźć tę zaprawę goryczy np. w owym rozkosznym kwartecie w Zwadach miłosnych, w opowiadaniu myśliwca w Natrętach, w całym Lekarzu mimowoli wreszcie? Ale widzieliśmy już poprzednio, iż Molier zapuszcza wzrok w życie tak głęboko i tak śmiało, iż przechodzi nawskróś warstwę komizmu aby wejść w sferę dramatu. Kiedy odsłania nam dach domu Harpagona, nie dziw, że dom ten jest smutny; raczej dziwmy się iż Molier umiał go uczynić tak wesołym! Gdy mowa o śmiechu Moliera, znowuż trzeba stwierdzić, jak bardzo był Molier człowiekiem teatralnym. Nigdy żart jego, koncept, nie jest czysto literacki; zawsze idzie poza rampę. Instynktem czuje co jest istotą teatru. Przykład: scena z filozofem Marfurjuszem w Małżeństwie z musu wzięta jest prawie [59]zupełnie z Rabelego (Pantagruel, III, 35), ale Molier dodał zakończenie, które kładzie jakby nieodzowną w teatrze kropkę nad i: Sganarel okłada Marfurjusza kijem, aby mu dowieść, że filozoficzna względność pojęć jedynie do pewnych granic może mieć zastosowanie w życiu. To nas prowadzi do owego kija, który tak dużą rolę odgrywa w teatrze Moliera. Powiedzmy odrazu, że rekwizyt ten odziedziczył Molier po swoich poprzednikach, i że nim nie wzgardził. Molier jest królem w królestwie śmiechu, zna wszystkie jego zasoby i środki i nie lekceważy żadnego. Otóż, niema rzeczy, któraby bardziej dokumentowała nasze głębokie tkwienie w materji niż nasz śmiech. Są efekty, które były za czasów Moliera niezawodne: mianowicie że kogoś wygrzmocono kijem, że ktoś wziął na przeczyszczenie, i że mu przyprawiono rogi. Skoro, przypadkiem, wszystkie te trzy wydarzenia zeszły się razem, wówczas wesołość dochodziła do szału. Ludzie ówcześni — mimo literackich wytwarzań i „przekwintów“ — byli grubo ciosani; jest coś chłopskiego jeszcze w ówczesnej szlachcie czy arystokracji. Wreszcie — o tem rasowy autor sceniczny nie zapomina — teatr ma nietylko loże ale i parter. Sięgając tedy do najwyższego komizmu, Molier nie gardzi i niższym. I tutaj czasem zachodzi między nim a nami nieporozumienie: jestto komizm, który, jeżeli nie rozwesela, osmuca. Nietylko w tem zresztą. Niema co; jesteśmy dziś innymi ludźmi niż współcześni Moliera, inne mamy [60]mózgi, inne nerwy. Pamiętajmy, że była to epoka, w której wynajmowało się okna, aby patrzeć jak kogoś będą rozszarpywali końmi; ludzie byli twardzi, nic a nic nie byli sentymentalni. Stąd i teatr Moliera ma, w stosunku do swoich ofiar, rysy okrucieństwa, które również łatwo nas dziś osmucają. Rysy te (jak n. p. okładanie kijem w worku starego Geronta) były wówczas tradycyjne, jak dziś jeszcze n. p. bicie się po twarzy klownów w cyrku; ale też i policzkowa-policzkowanie się klownów jest dla wielu bardziej smutne niż wesołe. Trzeba się z tem pogodzić: pewne struny instrumentu Moliera dla nas pękły, i nie da się ich nawiązać; na szczęście zostało dosyć innych, zawsze dźwięczących dość pełno. Jest jeszcze jedna okoliczność, która przekształca — fałszuje może? — nasz stosunek do niektórych zwłaszcza utworów Moliera; mianowicie ów osobisty pierwiastek, jaki pisarz w nie włożył. Odbiło się to zwłaszcza na roli Alcesta w Mizantropie. Swiadomość, ile własnego bólu, ile miłości, ile własnej duszy wlał poeta w tę rolę, przekształciła ją stopniowo, tłumiąc to co w niej komiczne.komiczne, wydobywając na jaw to co szlachetne i wielkie. Satyra na Alcesta zmieniła się w jego apoteozę. I to jest naturalne. Trudniejby się zgodzić na „tragizowanie“ na tej samej drodze Grzegorza Dyndały, jak do tego są skłonni nowocześni aktorzy grywający tę rolę; ale trudno znowuż grać komicznie to, co nas dziś raczej zasmuca niż bawi... Toteż, dla nas, dla których teatr Moliera nie jest tak tradycyjnym, wiele [61]utworów raczej zachowa swą pełnię życia w czytaniu niż na scenie. Czytelnik znajdzie w duszy owe półtony interpretacji, które zatracają się poniekąd w ujęciu scenicznem. O ile te farsowe efekty, nieraz, wobec dzisiejszego widza, chybiają swego celu, ileż oddają usług w teatrze Moliera, ileż wielkich i smutnych prawd pozwoliły mu przemycić! To też Molier, o ile wyzbył się prawie zupełnie owych włosko-hiszpańskich wpływów, z tradycją starej francuskiej farsy nie rozstał się nigdy. Tamto była konwencja, obce duchowi jego naleciałości, to natomiast był rodzimy pień, którego on był odroślą. Farsa przewija się przez całą jego twórczość; farsą debiutuje na dworze króla, w farsowej scenie Chorego z Urojenia kończy na scenie zawód swój i życie. Farsie daje ostrze satyry w Pociesznych wykwintnisiach i wznosi ją do wyżyn arcydzieła w Lekarzu mimowoli: splata ją z tańcem i śpiewem w dworskich widowiskach. Ale i w najpoważniejszych utworach Moliera ileż farsowego elementu! jak umie się nim posłużyć, aby złagodzić powagę myśli i aby tej myśli dać większą plastyczność, wnikliwość! Orgon, schowany pod stołem w owej kapitalnej scenie z Tartufa, to przykład, w jaki sposób Molier umie używać rekwizytów tradycyjnej farsy. I znowuż geniusz Moliera umyka się wszystkim definicjom i określeniom. Podział, jaki próbowano wprowadzić w jego utwory, jest dość sztuczny. Najszaleńsza pustota zapuszcza się raz po raz w głębokie i ważne problemy życia; cała twórczość [62]Moliera płynie z duszy i życia tego rzadko pełnego człowieka. Cała? Czy nie za wiele powiedziane? Istnieje w niej wszak podział, jedyny może o jaki możnaby się pokusić: utwory, które pisze samorzutnie, z natchnienia, a te które zeń wyciska, często w ciągu kilku dni, obowiązek dostawcy, bawiciela dworu. Ale i tu podział ten zawodzi: Miłość lekarzem, błahostka sklecona w kilka dni, zawiera szereg scen, rysów, bez których ta jadowita monografja medycyny, którą znajdujemy w utworach Moliera, jakże byłaby niezupełna; Mieszczanin szlachcicem, w ramie narzuconej pisarzowi przez zamówienie dworskie, mieści sceny, które wytrysły z nawskróś samorodnego natchnienia komicznej muzy Moliera. Kilka zaledwie jest utworów, w których Molier wydaje się wpół nieobecny duchem; w których ręka jego kreśli pospiesznie sceny utrzymane w konwencjonalnym smaku epoki, tym smaku który Molier tak chłosta na innem miejscu. Ale w błahostkach tych, jeżeli Molier znajduje się poza swoim tematem, znajduje się zarazem i ponad nim. Trudno się oprzeć wrażeniu świadomej parodji ckliwego stylu sielanek, kiedy n. p. Mirtyl w Melicercie odzywa się w te słowa, ofiarowując lubej wróbelka:
...Niosę dla ciebie, Melicerto droga, Małego więźnia; przyjm go, choć trochę się boję, Że wnet gotów w twem sercu zająć miejsce moje...
Albo kiedy, w Sielance uciesznej, pasterz Filen śpiewa w te słowa: [63]
Szczypcie, owieczki miłe, tę pachnącą niwę, Słodszych miejsc dla wywczasów nie zaaleźćznaleźć wam pono; Ale, jeżeli żyć chcecie szczęśliwe, Strzeżcie się dla miłości otworzyć swe łono.
Niejednokrotnie ubolewano nad Molierem, że musiał się naginać do tych dworskich wymagań. Otóż, ja mam wrażenie, że, na inny sposób, ale musiał się on doskonale bawić, kreśląc te koszałki-opałki. I nietylko może bawić. Możemy sobie wyobrazić, że w nich jakgdyby odpoczywa po brutalnej wiedzy życia. Stwarza sobie świat bajki, świat rycerskich miłości, harmonji szlachetnych uczuć, dobrych, pobłażliwych ojców, matek... Z tych paru utworów wyjdzie — wspomniałem już — teatr Marivaux i jego „ojcowie“. W wierszach, piosenkach, przeplatających sceny baletowe, może Molier rozsnuwać czar delikatnej zmysłowości, może dźwięcznemi strofami wielbić miłość, tę miłość, które serce jego w życiu tak licho było nasycone... Ileż strun było w tym poecie, a wszystkie brzmią szczerze, pełno! Rubaszny koncept farsy, pełne wdzięku gruchania kochanków, akcent męskiej namiętności, szlachetne wzruszenie, grom socjalnego protestu, okrutne szyderstwo i głębokie współczucie, wszystko płynie z jednego źródła. Oto człowiek! I dzieło jego, które z tak doskonałą objektywnością odbija świat, jest — skoro spojrzeć nań pod innym kątem — bardzo wymownym subjektywnym wypływem życia pisarza. Rozpoczyna je kipiący werwą, wesołością. Życie nie słało mu się i wówczas zapewne [64]różami, ale od czegóż młodość? Toteż, akcent goryczy nie wciska się jeszcze do tego wesela. Pustota przelewa się w Wartogłowie, ożywia radośnie satyrę Wykwintniś. Z kolei wchodzi w życie Moliera miłość; małżeństwo nastręcza mu swoje problemy. I komedja jego dźwięczy wiarą, optymizmem; zda się, że Molier, ufny w moc swego geniuszu, rzuca rękawiczkę zasadzkom życia; wierzy iż jego ono nie dosięgnie, że je pokona swą miłością, rozumem, że umknie się jego prawom. Wszystko jest dlań różowe w tej chwili: w stosunku do dworu nawet nie widzi innych utrapień poza uprzykrzonemi „natrętami“. Pierwsza wielka jego komedja staje się przedmiotem walki; przyparty do muru, Molier formułuje swoje credo artystyczne i swoje credo ludzkie. I oto, w walce tej, Molier spotyka się — jako człowiek i jako pisarz — oko w oko z okrucieństwem życia; i serce wzbiera mu goryczą. Odtąd, satyra jego będzie bardziej gryzącą, a zarazem bardziej wnikającą w głąb. Już nie miałki móżdżek „markizów“ ujrzy w otoczeniu dworskiem, ale łotrostwo don Juana; innem okiem spojrzy na stosunek plebejusza do „jaśnie oświeconych“. Nawet wstecz obrócone jego spojrzenia nabrzmiałe są goryczą. Lata tułaczki po prowincji, które młodość pozwalała mu znosić wesoło, teraz będą mu się odbijać niesmakiem; drążąca choroba oświetli mu innem światłem medycynę; widmo śmierci zasnuje cieniem obraz życia. Ta druga część twórczości Moliera miewa w istocie jakiś grymas maskowanego bólu, smutku. I, kiedy komentatorowie Moliera starają się go [65]scharakteryzować, mam wrażenie, że ujmują go nieraz zbyt jednolicie, i że stąd te nieporozumienia. Molier, który pisał Szkołę mężów, nie jest tym samym, który pisał Grzegorza Dyndałę; Molier, który pisał Pocieszne Wykwintnisie, nie jest tym samym, który pisał Chorego z urojenia. Obok humoru, drugą substancją, która przepaja każdą stronicę, każdy wiersz dzieła Moliera, to zdrowy rozum. Jest on dla niego jakgdyby pionem, który pisarz ustawicznie przymierza do garbu ludzkiego szaleństwa. Ten zdrowy rozum wyda się niejednemu z dzisiejszych czytelników aż zanadto „zdrowy“; niejednemu wyda się może nieco — płaski. Ale pamiętajmy, iż stosunek nasz do myśli Moliera jest zupełnie odmienny niż jego współczesnych słuchaczy. Wszystko to, co Molier głosi, czego się domaga, przyszłość poniekąd ziściła. Układ stosunków społecznych, religijnych, rodzinnych, pojęcia literackie, wszystko to poszło po myśli Moliera; on był w swojej epoce tym nowożytnym człowiekiem, który widział o wiele naprzód. Dlatego drzwi, które on wybija, są dla nas, na pozór,[8] otwarte. Co więcej, jesteśmy dziś przekarmieni rozsądkiem, chowamy się w jego [66]atmosferze od dziecka, w szkole. Jak ludzkość uciekała przed racjonalizmem XVIII w. w romantyzm, tak my dziś uciekamy od nowoczesnego racjonalizmu w mistycyzm, w teozofię, w pukające duchy. Dziś należy do wykwintu duchowego wierzyć w astrologię; ale za Moliera, gdy wierzyli w nią wszyscy, gdy na dworze królewskim istniała jeszcze urzędowa posada astrologa, wówczas to, co np. mówi Klitydas (Dostojni współzalotnicy) o astrologji, miało swą inną doniosłość! Odczytajmy pierwszy rozdział Rozprawy o metodzie Descartes’a, a zrozumiemy tę część dzieła Moliera. W Molierze podaje sobie ręce rodzimy zdrowy rozum francuski ze szczytami naukowej myśli ówczesnej, ponad głowami cechowych uczeńców i bakałarzy. Molier miał dar proroczy. W innem znaczeniu niż to się zwykle rozumie: nie siłą mistycznego napięcia, ale jasnością myśli, która, mocą obserwacji tego co miał przed oczyma, dostrzegała w niej utajoną przyszłość. Takim wizjonerem-realistą był Balzac, takim był Molier. W tworzącem się nowem społeczeństwie, umie dojrzeć w samym zarodku to, co się miało rozwinąć. Niejedna z postaci Moliera urzeczywistniła się w całej pełni dopiero znacznie później. Proroczym jest Tartufe; świętoszkostwo, w epoce Moliera, istniało niewątpliwie, ale nie było jeszcze tą siłą, jaką miało się stać później, kiedy, w drugiej połowie swego panowania, Ludwik XIV, ten wierny obrońca komedji Moliera, miał się stać Orgonem, a Tartufy niepodzielnie jęły rządzić Francją. Toż samo Don Juan: czyż [67]nie mieści się w nim cały racjonalizm XVIII w. i jego filozofja rozkoszy? Jak wspomniałem już, wesołość Moliera nie jest celem sama w sobie; siła jej leży w tem, iż rodzi się z myśli i jest w służbie myśli. W najbłahszej niemal pustocie, Molier wyraża myśl. Naturalnem jest tedy pytanie, jaką jest ta myśl Moliera. Pytanie naturalne, a jednak niebezpieczne. Jak łatwo — i nie wszyscy zdołali tego uniknąć — popaść tu w pedantyzm, tak przeciwny duchowi Moliera, wtłaczając go w ramy „systemu“ myślowego, wyrażając zań całokształt poglądów np. na wychowanie dzieci, emancypatję kobiet, etc. Myśl Moliera jest zawsze odruchem żywego człowieka, zawsze wyrazem jego temperamentu, życia. Jako u rasowego satyryka, wyraża się ona dobitniej w negatywie niż afirmacji, która często służy w jego sztukach do tem dosadniejszego oświetlenia satyry. W tem co smaga, zawsze ma rację i zawsze jest żywy; w tem, co głosi ustami swoich „rezonerów“, wydaje się nam nieraz aż nazbyt „rozsądnym“... Myśl Moliera opiera się o krzepki temperament człowieka i o bardzo gruntowne wykształcenie. Wiedza jego nie jest książkowa, ale obraca się i w świecie książek z pełną swobodą. Filozofja jego nosi cechę swobodnego tchu Odrodzenia. Za motto mogłoby jej służyć owo Rabelesowskie „czyń co zechcesz, fais ce que vouidras“, miarkowane szlachetną i dobrze uprawną naturą. Montaignowska „filozofja natury“ — to i Molier. Jestto, nawiasem mówiąc, najwyższą legitymacją [68]dla wielkości Montaigne’a, to iż, sokami swemi, wykarmił dwie tak krańcowo różne a tak genialne indywidualności: Paskala i Moliera. Jak część Myśli Paskala jest transkrypcją Prób Montaigna, tak znowuż dla wszystkich „rozumowanych“ ustępów Moliera możnaby znaleść identyczne niemal myślowo ustępy w Montaignu. Aryst w Szkole mężów i jego tyrada o wychowaniu i strojach; Chryzald, w Szkole żon, o małżeństwie; Klitander w Uczonych białogłowach, o wychowaniu kobiet; Berald w Chorym z urojenia, mówią niemal zwrotami autora Prób. Jak myśl Rabelego tak i myśl Montaigna odżyła w Molierze, aby, w scenicznej objektywizacji, osiągnąć maximum swej celności i plastyki. Molier zbiera rasową myśl francuską niby soczewka, aby promienie jej odstrzelić przyszłym wiekom. Molier wierzy w naturę, jak Montaigne, jak Rabelais, bo ma naturę szlachetną. Jak Montaigne, obraca się w kręgach umiarkowanych; „owe nadobłoczne humory“ są mu raczej przeciwne. Miara, ludzkość, a przedewszystkiem swoboda, to dla tego cygana, który młodość spędził wolny jak ptak w swoich wędrówkach, który dla tej swobody zerwał wszelkie węzły rodzinne i społeczne — ta swoboda jest wszystkiem. To samo pokrewieństwo z wybitnemi duchami odrodzenia, z Rabelem, Montaignem, możemy stwierdzić u Moliera w stosunku jego do wszelkiego autorytetu, do nauki, do wychowania. Jak tamci smagali szyderstwem, podkopywali rozumowaniem przeżytki [69]średniowiecza, tak Molier, ten nawskróś nowoczesny człowiek, dobije je, oblółkszyoblókłszy je w plastyczny kształt sceniczny, aby w nie walić jak w nieomylny cel. W dziele jego, tak jak możemy znaleść uscenizowane Próby i Prowincjałki, tak samo znaleźlibyśmy w niem udramatyzowaną Kartezyuszową Rozprawę o metodzie. Epoka, w której żył Molier, znajduje się na przełomie dwóch zmagających się z sobą światów. Z jednej strony nowoczesna myśl, niezmiernie bliska już nas: drugiej, cały aparat społeczny i naukowy niemal średniowieczny, przeżyty, zwyrodniały, ale dzierżący wszystko w ręku, i konwulsyjnie broniący się przeciw inwazji nowego ducha. W oficjalnej nauce, szpiczaste czapki, peruki, łacina i sylogizm, pokrywające skostnienie mózgu: jako argument przeciw nowej myśli groźba chłosty i prześladowanie; w religii, takimż argumentem stos i klątwa; w prawoznawstwie tortura i łapówka jako niewzruszone fundamenta wymiaru sprawiedliwości. A obręcz ta była silna; oficjalni władcy ludzkich myśli i wierzeń posiadali w ręku wszystkie środki represji. Medycyna, prawoznawstwo, filozofja i najgroźniejsza z nich teologja, podawały sobie ręce, gdy chodziło o poskromienie śmiałka, który odważył się podkopywać autorytet lub rutynę. „Ateuszem“ jest kto nie wierzy w puszczanie krwi; „heretykiem“ kto nie wierzy w Arystotelesa. I nie było z tem żartów: tu szło nieraz o głowę. Kartezjusz, kodyfikator nowoczesnych metod myślenia, schronił się przezornie do Holandji; a i tam, na wieść o skazaniu [70]Galileusza, niszczy rękopis swego Traktatu o świecie. Wobec zjednoczonych potęg duchownych i świeckich, jakże słabe były środki, którymi rozporządzali owi bojownicy światła! Myśli ich, wyrażane z nieskończonemi ostrożnościami, krążyły wyłącznie niemal w szczupłym kręgu naukowego świata; przenikanie ich do ogółu było bardzo ograniczone. I naraz przybył im nieoczekiwany sukurs. Ten aktor wędrowny, wesołek królewski, stanął w szeregu walczących o światło, mając w dłoni najsprawniejszą broń: śmiech i szyderstwo. I stał się ten cud, iż, od potężnego wybuchu śmiechu wywołanego genjuszem komicznym Moliera, zatrzęsły się mury gmachu, którego nie mogły zburzyć zespolone trudy mędrców: od tego szerokiego śmiechu pierzchają duchy ciemności a myśl ludzka może rozwijać się swobodnie. Lotne strzały Moliera docierają tam, gdzie nie mogły dotrzeć kolubryny mędrców; w nieśmiertelnych typach, zdaniach, piętnuje on swoje ofiary znamieniem śmieszności, z pod której się nie podniosą. Jakże bogata jest ta galerja uczonych głupców, którzy wszyscy mają jedną wspólną cechę: pedantyzm. Było to piętno epoki. Dziś, prawnik, lekarz, filozof, opuściwszy swoje biurko czy kancelarję, mogą się znaleść wspólnie na neutralnym terenie; wówczas, sam strój, gwara, nakładały każdemu cechy zawodowe, z któremi nie rozstawał się nigdy. Dzisiejsza rzetelna nauka o ileż się niesie skromniej, ileż dopuszcza sceptycyzmu wobec samej siebie: ówczesna wiedza — zwłaszcza ta oficjalna — im bardziej była [71]mizerna w gruncie, tem bardziej szukała podpory w swej minie, todze i peruce. I wszyscy ci „pedanci“ Molierowscy stanowią jakby jedną rodzinę; p. Lysidas z Krytyki Szkoły Żon, i ów „nauczyciel filozofji“ z Mieszczanina szlachcicem, i ci filozofowie, rejenci, ekarzelekarze zwłaszcza. Och, lekarze! Wśród całej tej galerji, Molier spotkał się oko w oko ze współczesną medycyną; przeniknął ją, osądził i dokonał na niej egzekucji: egzekucji straszliwej ale na którą, trzeba przyznać, zasługiwała w całej pełni. Molier miał z medycyną osobiście na pieńku, zapewne: ale, z drugiej strony, przedstawiała dlań ona najsposobniejszy materjał na którym mógł uwidocznić i ośmieszyć dogmatyzm i tępotę apriorycznego myślenia, snuącego swe czcze kombinacje poza sferą realnego faktu. Walka Moliera z medycyną jest jednym z etapów tej zwycięskiej walki, jaką wiódł całe życie z duchem ciemnoty. Bijąc w medycynę, uderzał w system, w którym — jak wspomniałem — wszystkie fakultety trzymały się za ręce. Podobnie jak epoka Moliera znajduje się na przełomie myśli ludzkiej, tak samo znajduje się ona na przełomie socjalnym. Mimo że supremacja urodzenia utrzyma się jeszcze wiek cały — i dłużej! — panowanie Ludwika XIV jest świtem dla mieszczaństwa, a zmierzchem dla feudalnego rycerstwa. W XVII w. mieszczaństwo jest już potęgą. Przedewszystkiem, jest ono mózgiem Francji: wystarczy wziąć imiona wybitnych pisarzy, myślicieli: szlacheckie nazwisko należy wśród nich do wyjątków. W ręku mieszczaństwa, [72]pod postacią generalnych poborców, skupiają się wysokie finanse; tożsamo sądownictwo; w znacznej mierze i władza: Ludwik XIV rad powołuje mieszczan na ministrów. Zapobiegliwe i oszczędne, mieszczaństwo gromadzi w ręku majątki, gdy szlachta je trwoni, po części przez politykę króla, który chce w ten sposób utrzymać ją w tem większej zależności od dworu. Mają tedy wszystkie niemal faktyczne siły, brak im tylko owego splendoru, bez którego to wszystko jest jakby zatrute — szlachectwa. Tęskne zerkanie ku szlachectwu, to naturalny niemal stan ducha zbogaconego mieszczanina. Otóż, ten stosunek mieszczaństwa do szlachty nastręcza się Molierowi w wielu jego komedjach. Ale, jeżeli w sprawach tyczących myśli i jej swobód, stanowisko Moliera było bardzo niedwuznaczne, o tyle tutaj jest ono bardziej skomplikowane. Na dowód wystarczyłyby owe tak sprzeczne wykłady dwóch wybitnych krytyków, które przytoczyłem poprzednio w tej mierze. Bo Molier jest, w spojrzeniu na życie, głęboko bezstronnym; jego wrażliwość odbija pełnię zjawisk w ich złożonej i bogatej grze. Sam mieszczanin z krwi i kości, nosi on z pewnością w duszy wszystko to, co kiedyś ma się stać treścią nowej Francji, Francji ludowej; ale niepodobna mu zostać ślepym na wdzięk i na blask; na to jest zanadto artystą. Rozważmy to głębokie i bogate w perspektywy dzieło: Don Juana. Molier, kreśląc w niem typ wielkiego pana, odważa się zeń zrobić cynika, łotra bez czci i wiary; ale nie przyjdzie mu do głowy [73]odjąć mu to, co jest znamienną cechą typu: odwagę, brawurę i wdzięk. Don Juan i pan Niedziela, to stosunek szlachty do mieszczaństwa; don Juan i Piotruś, to stosunek szlachty do ludu. Czy można scharakteryzować ostrzej ten stosunek? Piotruś ratuje don Juana z wody z narażeniem życia; don Juan uwodzi mu narzeczoną a szemranie jego załatwia policzkiem: — ale don Juan ma gest, ma wdzięk, i za to Molier-artysta przebaczy mu wiele, nawspak może Molierowi człowiekowi, który myślą jest pewnie po stronie Piotrusia. Bo, jak ideałem rzeźbiarza jest pełny, doskonały kształt ludzki, tak i pisarz, twórca ludzi, nosi w sobie taki ideał: a w owym czasie, aby mieć prawo być pełnym człowiekiem, trzeba było być szlachcicem, i trzeba było umieć w potrzebie dobyć szpady. Inaczej, choćby się było genialnym człowiekiem, zawsze, we wszelkim konfikciekonflikcie, było się narażonym, potrosze, na rolę Sganarelów. Jeszcze w pół wieku później odczuje to na swoim grzbiecie Wolter; a i sam Molier ileż razy musiał czuć swą nieuleczalną niższość życiową webecwobec lada „markiza“! Toteż, mimo wszystko, Kleont, w Mieszczaninie szlachcicem, jest wzorem papierowym, natomiast Dorant w Krytyce Szkoły żon, Klitander w Uczonych białogłowach, z zupełną swobodą wcielają ideał tego, co, w owej epoce, nazywało się „un honnête homme“. Tak więc, myśląc o Molierze; trzeba pamiętać o epoce w której żył; mimo że wyrósł ponad nią, nie mógł nie ulec jej atmosferze. Pamiętajmy o tem, rozważając stosunek Moliera do króla. Stosunek ten [74]sprawił nieco kłopotu jego glossatorom. Naprzeciw Molierowi demokracie, „ludowcowi“, stawał Molier dworak, pochlebca, autor dedykacji i przejrzystych panegiryków; Molier potęgujący — o zgrozo! — miłostki królewskie. Otóż, dość trudno nam dziś jest odczuć w całej pełni, czem był dla współczesnych król, a zwłaszcza Ludwik XIV. Trzeba się na to rozczytać trochę w pamiętnikach. „Kto żyje w pobliżu króla, kto ma szczęście go oglądać, ten może zrozumieć, na czem polega szczęście wybranych w niebie, oglądających Boga twarzą w twarz“, pisze jeden ze współczesnych. Król, to była niemal religja — dla wielu więcej niż religja: dewocja dlań nie poniżała nikogo. A dodajmy, że Molier zawdzięczał królowi wszystko; stanowisko w Paryżu, powodzenie, ale zwłaszcza, i nadewszystko, swobodę twórczości; że wyczuwał w nim pokrewną i przyjazną inteligencję, na której zrozumienie i poparcie mógł liczyć. I król również miał wdzięk. Pozwoliliśmy Molierowi kochać się w Armadzie, pozwólmyż mu podkochiwać się w Ludwiku XIV. Donioślejszą może sprawą wyda się stosunek Moliera do kwestji rodziny. W stosunku tym uderza na pierwszy rzut oka jedno: Molier staje zawsze po stronie dzieci przeciw rodzicom. Może to mieć rozmaite powody. Najpierw tradycję sceniczną: młody człowiek, płatający, przy pomocy sprytnego sługi, psikusy władzy ojcowskiej, należał niemal do „rewizytówrekwizytów“ teatralnych dawnej komedji. Powtóre — jak ktoś zauważył — wszyscy komedjopisarze stają po stronie [75]młodych przeciw starym; to, poprostu, wdzięczniejsza rola. Tem bardziej musiała być ona wdzięczniejszą dla urzędowego bawiciela dworu, na którym jaśniał młody król, otoczony kwiatem młodzieży. Czemuż wreszcie nie miałby być Molier wrażliwy na istotny wdzięk młodości, w owej epoce, w której o wiele wcześniej niż dziś człowiek dochodził do pełni swego rozwoju i o wiele wcześniej przekwitał? Ale te zewnętrzne przyczyny nie wystarczyłyby może, aby wyczerpać stanowisko Moliera. Jest on, jak nieraz wspomniałem, nowoczesnym człowiekiem, wyczuwającym wszystko co było przeżytego w ówczesnym ustroju. Molier widzi olbrzymią hegemonję władzy rodzicielskiej; widzi, jakiem brzemieniem władza ta może zaciężyć nad rodziną. Zauważmy to: dziś, kiedy prawie każdy stary człowiek przedstawia pewną sumę pracy, walki, zdobyczy życiowych, powaga wieku jest mniejsza; wówczas, gdy przeważnie stary człowiek nie przedstawiał nic prócz odziedziczonego i zazdrośnie trzymanego w garści majątku, była ona olbrzymia. To stąd, iż nie istniał wówczas świat pracy, był tylko świat posiadania. Syn, córka, zawiśli są zupełnie od ojca. Jedynie śmierć ojca dawała synowi — i to najstarszemu — pełnię życia. „To straszna rzecz, mówi w Skąpcu młodziutka Marjanna, że, aby móc być szczęśliwą, trzeba życzyć lub oczekiwać dopiero czyjegoś zgonu!“... W tem położeniu są o teatrze Moliera wszyscy młodzi; co nadaje atmosferze jego pewną ostrość, brutalność. Czy Molier szedł tu za instynktem, czy też uważał [76]że lekcja potrzebna jest nietyle synom ile ojcom, że ich zaufanie w swej powadze, ich arbitralność i nieomylność z jaką sami robią głupstwa, jest tematem godnym satyry? On, ten syn „marnotrawny“, płacący w końcu długi za skąpego ojca, mógł mieć na tym punkcie swoje poglądy. To pewna, że, w takich komedjach jak Tartufe i Skąpiec, ujęcie stosunków rodziny wyrasta ponad tradycyjną walkę dwóch pokoleń. Wielu glossatorów Moliera, opierając się na jego komedjach, głosi go reformatorem pojęć o małżeństwie, w duchu naturalnego i swobodnego doboru. Sądzę, iż niebezpiecznem byłoby iść w interpretacji myśli Moliera zbyt daleko. Trzeba przyjąć, że małżeństwo jest nieraz u niego jedynie konwencjonalnym sposobem godziwego uwieńczenia miłości, i że Izabela i Erast w Szkole mężów mogliby być równie dobrze parą kochanków[9]. Mimo to, Molier z niewątpliwem przekonaniem występuje przeciw tak bardzo francuskiej skłonności do traktowania małżeństwa wyłącznie jako kombinacji finansowej, jako doboru fortun z podeptaniem skłonności serca, tak samo jak w Skąpcu doprowadza ad absurdum owo również bardzo francuskie nadmierne przywiązanie do dóbr materjalnych. Jedynie takie małżeństwo, zawarte ze szczerej skłonności, daje rękojmię szczęścia domowego; tak przynajmniej utrzymują wszystkie Doryny, Antosie i inne przemyślne subretki Moliera. Czy on sam w to [77]wierzył, czy też, głosząc to, wchodził jedynie w dusze zakochanych, którym pragnienie rozsnuwa przed oczami miraże szczęścia? Tyle jest pewne, że w utworach swoich takiego szczęśliwego małżeństwa nie pokazał. W teorji, jest ono przedmiotem dotkliwych żarcików, leżących zresztą w tradycjach gallijskiego humoru; w praktyce, małżeństwa, które widzimy, to Chryzal i Filaminta, Orgon i Elmira, Argan i Beliza, Sganarel i Marcyna, nie mówiąc już o biednym Grzegorzu i jego połowicy. Jak będzie wyglądało małżeństwo Horacego i Anusi (Szkoła żon), czy będzie naprawdę tak urocze jak sobie to roją, — nie wiemy. Powiedzmy zresztą, że Molier mało zajmował się subtelnościami problemu pożycia dwojga ludzi: dobór wieku, młodość dla młodości (jeżeli pominiemy wyjątkowy wypadek: Aryst — Leonora, w Szkole mężów), oto dość zdawkowy i nie zawsze zgodny z życiem aksyomat. Opracowanie psychologji i fiziologji małżeństwa zostawił Molier w puściźnie Balzakowi. A miłość? jaki stosunek Moliera do jej problemu? Mówiliśmy już: miłość, ludzka miłość, pierwszy raz niemal z nim wdziera się na scenę i rozgrzewa ją swem ciepłem. Ileż tu jej odcieni! To para dzieciaków — Horacy i Anusia — w Szkole żon; to nazbyt rozsądni może, ale tak rzetelni w swej miłości Klitander i Henryka (Uczone białogłowy); to don Juan, artysta na kobiecie, ciekawy jej psycholog; to Tartufe ubierający swe arcy-ziemskie pragnienia w słowa wionące zapachem zakrystji. — Jak dobrze zna Molier ową miłość rodzącą się podświadomie [78]z urażonej ambicji (Księżniczka Elidy), która stanie się główną osią teatru Marivaux! A jeżeli w wielu utworach Molier ogranicza miłość do roli konwencjonalnego węzła, i wówczas umie z niej wydobyć ładne i prawdziwe rysy. Dość wspomnieć owe trzy warjanty „zwad miłosnych“: w komedji pod tymże tytułem, w Świętoszku i w Mieszczaninie szlachcicem. A czasem idzie w głąb; wydobywa na jaw owe warstwy, w których miłość kryje w sobie ileż naiwnego egoizmu, jak np. w owej apostrofie Alcesta, która tak słabo trafiła do przekonania Celimenie (i słusznie):
...Chciałbym, by się wszystkich opuściło serce, Byś się znalazła w biedzie, w nędzy, poniewierce, By niebo cię stwarzając, odarło cię z mienia, Nie dało stanowiska, rodu ni znaczenia Aby jedynie mego dla cię serca tkliwość Mogła nagrodzić doli złej niesprawiedliwość, I bym mógł dożyć wówczas radości i chwały Że z moich rąk jedynie los swój bierzesz cały...
Molier zna te stany duszy, w których miłość graniczy z nienawiścią; u Alcesta obleka się to polorem szlachetności; u Piotrusia (Don Juan), dziecka ludu, wyraża się naiwnie:
Karolka: To nic, Piotrusiu. Jeśli mnie kochasz, czyś nie powinien się cieszyć, że zostanę wielkomożną panią?
Piotruś: A nie, do paralusza! Wolałbym żebyś zdechła, niż żebyś miała być czyją inną.
Karolka: Czekaj, czekaj, Piotrusiu, nie trap się. Jak zostanę panią, to i ty przy tem coś zarobisz; będziesz do nas przynosił ser i masło.
To ostatnie powiedzenie Karolki jest rozkoszne! [79]Wogóle, gdyby nie czcigodna „patyna“ która stonowała dla nas najostrzejsze akcenty, znaleślibyśmy u Moliera pełno owych powiedzeń, w których tak lubował się ów ostry, brutalny teatr z epoki Antoine’a z końcem XIX w. Przypomnę scenę, w której faktor Simon obiecuje Harpagonowi imieniem Kleanta śmierć ojca, a ojciec-lichwiarz mruczy z zadowoleniem: „Hm, toby już coś było“. Słusznie Skąpca nazwał któryś z krytyków comédie rosse. Ta może właśnie nieubłagana ostrość obserwacji Moliera była przyczyną dla której zarzucano mu niemoralność. Wogóle Molier przechodził różne koleje. Przedewszystkiem, dla XVIII w., stał się zbyt brutalny. Pewnych słów nie mogły ścierpieć ówczesne damy, u których, wedle wyrażenia Moliera, „tylko uszy były czyste“. W epoce która uchodzi za najrozwiąźlejszą w historii obyczajowej Francji, tytuł farsy Le cocu imaginaire (Rogacz z urojenia) trzeba było zmieniać na afiszu na inny, moralniejszy. A równocześnie, prawdziwi moraliści, od początku niemal rzucali gromy na Moliera. „Biada tym, którzy się śmieją, bo przyjdzie na nich godzina płaczu“, wołał grzmiącym głosem Bossuet. Bourdaloue, Fénelon, też widzą obrazę moralności w teatrze Moliera. Cały proces wytoczył mu Jan Jakób Rousseau, używając Moliera za główny argument w swojej filipice przeciw teatrowi w słynnym Liście do d’Alemberta. Rzekome wyszydzenie cnoty w Alceście (Mizantrop) oburzało Russa, który sam miał dosyć podobieństwa z Alcestem i jego ciężką cokolwiek prawością; zuchwałe repliki, jakie w Skąpcu[80]Kleant daje ojcu, poczytuje Rousseau za zbrodnię Molierowi, zapominając iż właśnie Molier chciał pokazać jakie spustoszenie w duszach całej rodziny sprawia przywara charakteru jej ojca. Ale Rousseau, przyciężki Szwajcar, nie lubił śmiechu i ironji francuskiej: bał się ich może instynktownie. Dopiero z początkiem XIX w. zaczyna się powszechna gloryfikacja Moliera dochodząca do bezwzględnej apoteozy; a wszystkie hołdy zbiera w tej epoce Molier głównie jako autor Świętoszka, tak ulubionego antyklerykalizmowi ówczesnej Francji. Jak się ma naprawdę rzecz z „moralnością“ Moliera? Nie jest ona nigdy zdawkowym morałem dla młodzieży, z jego „ukaranym występkiem“ a nagrodzoną cnotą. Ilekroć, w komedji Moliera, rozwiązanie nie jest sztuczne, gwoli scenicznego optymizmu, staje się ono raczej „niemoralne“. Alcest za swoje szlachetne przywary ponosi karę; ale ten świat, który go zdeptał, zdradził? Będzie się toczył swoim trybem. Grzegorz Dyndała odpokutuje gorzko chęć wspięcia się wyżej swego stanu; ale żona jego Aniela? Nic się jej nie stanie, bo jest szlachcianką. Molier ma — jak Balzac, jak wielcy obserwatorowie życia — spojrzenie przyrodnika: widzi, obserwuje fakta, czyni z nich syntezę i ukazuje nam je, jak są. Czasem łagodzi ich smutek sztucznem rozplątaniem węzła zadzierżgniętego przez namiętności; ale, jak wspomniałem, łatwo możnaby dorobić zakończenie inne, prawdziwe, i to byłoby najczęściej pessymistyczne. Mimo to, sądzę iż wpływ dzieła Moliera jest [81]umoralniający. Zmusza ono do zamyślenia się nad życiem. Jeżeli starożytny aksjom mądrości: „znaj samego siebie“ jest słuszny, to nikt tak dzielnie chyba nie pomógł światu do tego jak Molier. Uczy nas zastanawiać się nad stosunkiem do samych siebie, do drugich; uczy wyłuskiwać prawdę z konwencjonalnych kłamstw; odróżniać istotne nasze pobudki od pozorów jakiemi się one maskują. Dzieło Moliera, to najweselszy rachunek sumienia pod słońcem. Obcowanie z Molierem czyni człowieka lepszym i mędrszym: ale to jest mądrość dla ludzi dojrzałych, umiejących spojrzeć w oczy życiu. Niejeden wiersz, niejeden cytat z Moliera, który zadźwięczy w uchu w samą porę, uchroni nas nieraz od zboczenia na fałszywą drogę. Molier uczy być ludzkim; nie żądać od bliźnich zbyt wiele, nie stawiać ideałów które nazbyt często są pokrywką własnego naszego egoizmu i wygody. Dość wspomnieć Arnolfa i użytek jaki robi z wykładu moralności w Szkole żon. Szkoła żon... tytuł ten naprowadza na punkt „morału“ Moliera najbardziej może niebezpieczny. Swoboda, oto jego hasło. Ale jak zastosować to hasło swobody do instytucji, która, w samem założeniu swojem, jest wyrzeczeniem się tej swobody: — słowem, do małżeństwa? Molier rzadko przedstawia na scenie małżeństwo w stanie „czynnym“; właściwie raz jeden, w Grzegorzu Dyndale; — i tu, jeżeli mąż ma rolę śmieszną, to żona nie ma roli zaszczytnej. Ale spróbujmy niektóre jego sztuki „przetransponować“: niedarmo pono te dwa jego utwory — mimo iż [82]bohaterkami ich są panny — noszą tytuły: Szkoła mężów i Szkoła żon. Gdyby, wspomniałem już, Sganarel był mężem Izabeli a Arnolf mężem Anusi, czy dużoby się zmieniło?
Jakże z tem walczyć, z czego rozkosz sama płynie?
pyta, myśląc o Horacym, Anusia, narzeczona Arnolfa. A gdyby zadała to samo pytanie jako żona? Cóż wtedy? Ale Molier niewiele troszczył się o rozwiązanie problemu małżeńskiej wierności, jak wogóle coraz mniej się o niego zaczynała troszczyć Francja, a przynajmniej jej najświetniejsza inkarnacja: — Dwór. Wraz z wydelikaceniem, dwornością obyczajów, kulturą myśli, wchodzi to urocze społeczsństwo w znak erotyzmu, który wyciśnie odtąd na francuskiem piśmiennictwie tak znamienne piętno. Literatura w. XVI była raczej męska; dwa jej świeczniki, Rabalais, Montaigne, to pisarze dla mężczyzn. Męskim jest Corneille, natomiast twórczość Racina’a będzie już skąpana w atmosferze kobiecości. Pomiędzy nimi dwoma był Molier; a mimo iż najistotniejsza część jego dzieła jest męska, element kobiecy zaplata się niby gibki bluszcz o ten krzepki pień. Miłość sączy się wszystkiemi szczelinami w jego dzieło; raz po raz odzywa się w niem, w interludjach, w tekscie, melodja piosenki, której morał niezmiennie brzmi: „Jeśli żyć chcecie szczęśliwi — kochajcie, pókiście żywi...“; morał nabierający osobliwej wymowy w ustach tego męczennika nieszczęśliwej miłości. Ale i w najbardziej osobistych jego sztukach, nietylko w [83]dworskich sielankach, miłość — bodaj konwencjonalna — jest osią koło której wszystko się kręci, jest tą ultima ratio przed którą wszystko się ugina, która zawsze wkońcu tryumfuje. Kobieta wychodzi zawsze rozgrzeszona, lub też ukarana conajwyżej lekkiem zawstydzeniem, — byle była młoda i piękna. Ale może dosyć już tego komentarza; raczej przerywam go niż kończę. Molier, to istny świat; o świecie zaś, wiadomo, można gawędzić bez końca. Zresztą, będzie sposobność wrócić do niejednego, omawiając poszczególne utwory. Nakoniec trzeba jeszcze powiedzieć kilka słów o samej technicznej stronie pisarskiej Moliera. Najpierw, kwestja oryginalności. Widzimy, iż, w początkach twórczości, Molier nie silił się na oryginalność; przeciwnie; wciska się ona w jego dzieło sama, przy zewnętrznych zapożyczeniach. I tę beztroskę okaże Molier całe życie; gdy tego zażąda temat, stwarza rzecz zupełnie oryginalną — że tylko wspomnę drobiazgi jak Krytyka szkoły żon, Improwizacja w Wersalu etc., nie mówiąc o takich Pociesznych wykwintnisiach, lub o tych szczytach jego genjuszu jak Świętoszek lub Mizantrop —; to znów, w Don Juanie, w Amfitrjonie, zapożycza się bez ceremonji; w Skąpcu zeszywa niedbale najrozmaitsze cudze sceny, samą osnowę biorąc z Plauta. Zaznaczmy tu, iż, w epoce w której tworzył Molier, pojęcia o tem co dziś nazywamy plagjatem były zupełnie odmienne niż dziś. Jak nie istniało prawo autorskie, tak nie istniała moralna własność literacka; [84]każdy brał z poprzedników lub nawet współczesnych co mu się podobało, co mu było potrzebne, przerabiając, naśladując lub wcielając wprost bez żadnego skrupułu i zarzutu. Czy ten sposób pojmowania rzeczy nie był zdrowszy niż dzisiejszy przymus oryginalności za każdą cenę, możemy uważać za kwestję otwartą. Jeden z krytyków francuskich powiada, iż, gdyby w owej epoce panowały dzisiejsze skrupuły w tej mierze, literatura stałaby się uboższą o jaki tuzin arcydzieł. Dodajmy zarazem, iż Molier, jeżeli brał z drugiej ręki, to na sposób Szekspira; jeżeli czerpał, to zawsze aby poprawić, aby genjalną, czasem drobną zmianą, nadać słowu lub scenie właściwy ton i wyraz. Ten i ów rys, który wziął w ten sposób ze swych poprzedników (jak owo słynne: qu’allait-t-il faire dans cette galère[10] z Cyrana de Bergerac) ocalał dla potomności; jak i nazwisko niejednego miernego pisarza ocalało od niepamięci jedynie tem, że pisarz ów miał zaszczyt być ograbionym przez Moliera. Mimo wreszcie iż sam Alcest w Mizantropie „nie sądzi aby czas w tem miał grać jaką rolę“, jeżeli chcemy trafnie oceniać twórczość Moliera, zawsze powinniśmy mieć na oku warunki jego tworzenia. Wspomniałem już o szeregu utworów kreślonych na zamówienie, z narzuconemi życzeniami i bardzo zazwyczaj krótkim terminem; ale nawet i w innych, bardziej [85]własnych utworach, warunki teatralne, układ repertuaru, nakładają na Moliera przymus pośpiechu. Tu nastręcza się pytanie, nieraz rozważane, czy Molier pracował łatwo czy trudno, prędko czy pomału? Z tego co on sam mówi w swoich przedmowach, możnaby wnosić że szybko; ale są i współczesne opinie, świadczące iż praca szła mu raczej wolno, złudny zaś pośpiech tłómaczył się tem, że Molier robił „zapasy“, miał mnóstwo szkiców, scen kreślonych wolnemi chwilami w miarę pomysłów i wrażeń, i te, w miarę potrzeby, zszywał nieraz pospiesznie. Najprostsze jest sądzić, że pracował — rozmaicie, jak każdy prawie pisarz. Ta konieczność pośpiechu uczyniła może Moliera reformatorem w przełamaniu pewnego dogmatu sceny. Wedle uświęconej tradycyi, obowiązywał na scenie — poza błahą farsą — wiersz: była to niby godowa szata starannie wykończonego dzieła. I Molier zrazu tego przestrzega: nawet pospiesznie kreślone okolicznościowe widowisko Natręty pisane jest wierszem; aż Księżniczkę Elidy zaczyna wierszem, kończy prozą — dla braku czasu. Co ważniejsza, tak doniosły utwór jak Don Juan (w 5 aktach! — pięć aktów i proza, to było coś zupełnie przeciwnego ówczesnym konwenansom) pisany jest prozą; toż samo Skąpiec. Dodajmy, iż swoboda ta zaszkodziła podobno mocno doraźnemu powodzeniu obu utworów. W pierwszej tedy epoce twórczości Moliera przeważa wiersz, w późniejszej proza. Jak wszystkie prawie utwory teatralne klasycznej doby, komedje [86]Moliera (z wyjątkiem Amfitrjona i Psyche) pisane są aleksandrynem, długim poważnym wierszem odpowiadającym naszemu trzynastozgłoskowcowi. Klasyczny ów aleksandryn, pełny ale nieco sztywny, zamykający myśl i zdanie z końcem wiersza, przetrwa w tej postaci aż do romantyków: Wiktor Hugo uczyni go żywszym i giętszym, łamiąc go i przenosząc myśl swobodnie z jednego wiersza do drugiego, przesuwając dowoli średniówkę i rozbijając tok jego szybkim ucinanym djalogiem. Swobody te były jedną z głównych przyczyn walki toczącej się około przedstawienia Hernaniego Wiktora Hugo (1830). „Klasycznej“ epoce obce były żywość i przepych obrazowania poezji nowoczesnej; obraca się ona w szczupłym kręgu konwencjonalnych formuł i ogólników: np. gdy mowa o miłości, zawsze mamy ognie, kajdany, katusze, groty, powolne służby, tkliwe starania etc. Trzeba nauczyć się czytać i oswoić się z tym spłowiałym stylem, aby, pod tą skrzepłą dziś dla nas skorupą, odczuć płonący potężny ogień. Ale pamiętajmy, że konwenans swój wytwarza każda epoka literacka, i że bodaj czy nie dokuczliwsze jest dziś dla nas nadużycie anielstw i błyskawic u romantyków, a chuci, pradów etc. u „Młodej Polski“. O ile nikt (jeżeli pominiemy współczesne mu ataki urodzone z zawiści i ciasnoty) nie poważył się zaczepiać genjuszu komicznego Moliera, o tyle Molier jako stylista, jako pisarz, był — zwłaszcza w pewnych epokach — przedmiotem wielu zarzutów; a zarzuty te tyczyły głównie jego sztuk pisanych wierszem. [87]namiętnym sporom na tem tle, w które niepodobna mi tu bliżej wchodzić, położył koniec Brunetière, stwierdzając, że wielki pisarz, a poprawny pisarz, to są pojęcia, które bynajmniej nie zawsze się pokrywają, i że może w tej właśnie „niepoprawności“ tkwi tajemnica życia i siły danego stylu. Ani Corneille, ani Saint-Simon, ani Honorjusz Balzac nie byli poprawnymi pisarzami. Sarcey czyni tu jeszcze jedną uwagę: mianowicie, iż styl Moliera ma na celu zawsze recytację ze sceny, a nie lekturę: to, co może się zdawać ciężkie i martwe w lekturze, nabiera wyrazu na scenie, zwłaszcza w ustach tęgiego aktora i przy wrodzonej francuskiej wirtuozji wygłoszenia. Owa straszliwa „wyjaśniająca“ tyrada Maskaryla w piątym akcie Wartogłowa, była brawurową „arją“ wielkiego Coquelina. Ostatecznie, powiedzmy: styl Moliera nie jest równy; ma swoje ustępy świetne i słabsze. I tu, jak wciąż u niego, pośpiech zawinił niejednemu zaniedbaniu. Czasem w tej samej sztuce np. w Skąpcu znajduje się najżywsza proza, obok ciężkiego i bladego języka np. pierwszej sceny. To samo w wierszu. Rzecz prosta, że te nierówności odbijają się i w przekładzie, gdyż jako tłómacz nigdy nie uważam za właściwe poprawiać autora. Gdy mowa o stylu Moliera, pamiętajmy o jednym. Molier bardzo niewiele sztuk ogłaszał drukiem; może właśnie dlatego, że czuł, iż, oddając je do druku, trzebaby podjąć mozolną pracę oszlifowania i wykończenia, na co, w swem gorączkowem i szczelnie [88]wypełnionem życiu, nie miał ani dość czasu, ani swobody myśli. Większość sztuk jego, tak jak je znamy, to egzemplarze teatralne, wydane po śmierci pisarza obcą ręką. Molier, ten genjusz nawskróś teatralny, stał się, siłą swej indywidualności, reformatorem teatru i w jego technicznej sferze. „Odkonwencjonalizowanie“ sceny, dążenie do prostoty, naturalności, to jego cechy. Już w tak wczesnym utworze jak Pocieszne wykwintnisie rzuca pierwszy kamień do oficjalnego ogródka Melpomeny, teatru w „burgundzkim pałacu“. W Improwizacji w Wersalu używa, w walce o swoje pojęcie sztuki aktorskiej, najsprawniejszej broni, parodji, w której podobno celował. Zarazem sztuka ta ukazuje go nam na scenie jako niestrudzonego reżysera. Reżyserji Moliera w jego komedjach oddają sprawiedliwość nawet jego współcześni wrogowie. Molier zrywa z tradycją masek, w których występują aktorzy jeszcze w pierwszych jego sztukach, wprowadza na scenę kobietę w żeńskich rolach charakterystycznych, mimo że w wielu jego utworach jeszcze grywają je mężczyźni. Ale czas nam już zobaczyć Moliera w jego dziełach.
Czytanie kolejne utworów Moliera, zwłaszcza tych z pierwszej epoki jego twórczości, jest poniekąd studjum embrjologicznem. I to podwójnie. Możemy śledzić krok po kroku ewolucję jego samego, a równocześnie ewolucję komedji francuskiej, tem samem komedji nowoczesnej w ogólności. I studjum to pomnaża nasz podziw dla tego olbrzyma komedji, którego geniusz włożył istotnie siedmiomilowe buty, aby w kilka czy kilkanaście lat przebyć drogę od Latającego lekarza do Mizantropa i Świętoszka. Śledzimy zarazem te narodziny Moliera z tradycyjnej farsy z tem większą uwagą, iż, mimo wszystko, nigdy się on jej nie zaparł: motyw farsowy wplata się w całą jego twórczość, czyni tem lotniejszą, wnikliwszą, jego myśl i jego satyrę; snuje się ten motyw aż do ostatniego utworu, w czasie którego, wśród rozszalałej farsą błazeńskiej promocji na lekarza, Molier, grając główną rolę, skona na scenie. Źródło farsy jest u Moliera podwójne: stara farsa francuska, której klasycznym wzorem pozostał Maître, Patelin, oraz włoska commedia dell’arte, ze swemi tradycyjnemi maskami, Pantalonem, Doktorem, Arlekinem, przeszczepiona na grunt francuski. Za czasu młodości Moliera, ta włoska farsa święciła tryumfy w Paryżu; na nią-to z pewnością prowadził chłopca pobłażliwy dziadunio; najwybrańsza publiczność nie gardziła tą zabawą. Później, gwiazda farsy zbladła [92]nieco wobec zjawienia się tragedji Corneille’a, oraz wyższej komedji literackiej opartej znowuż o wzory hiszpańskie, jak Kłamca Corneille’a, i i. Ale na prowincji, gdzie Molier spędził pierwszy okres dzialalności, farsa zawsze była żywa. Molier, jako wódz i dyrektor swej trupy, troszczył się o jej repertuar; grywał zapewne sztuki czerpane z innych teatrów; prócz tego tłómaczył, adaptował, może kleił nowe. Nie brano wówczas tego tak ściśle: nikt nie silił się zbytnio na oryginalność, a tem mniej jeszcze troszczył się o szanowanie własności literackiej: pisać, tłómaczyć, wystawiać, były to czynności, w których własne i cudze pomysły mieszały się w rozmaitych proporcjach i kombinacjach. Współautorami bywali nieraz i aktorzy: jak w commedia dell’arte, tak i w tych pierwszych utworach Moliera, t. zw. „kwestja“ kończy się znakiem „etc.“, wyrażającym, iż aktor, zależnie od swej werwy i humoru, może haftować dalej na tej kanwie. Ze sztuk owego repertuaru Moliera — autorstwa nie dochodźmy zbytnio, gdyż zresztą byłoby to daremne — zachowało się tylko kilka tytułów, jak Lekarz zakochany, Trzech doktorów rywali, Bakałarz, Gorgibus w worku, etc. Wreszcie, posiadamy w całości dwie sztuki, które wydawcy powszechnie włączają do utworów Moliera. I słusznie. Mimo swej prymitywnej budowy i ogólnikowej charakterystyki figur, nie przynoszą one wstydu jego dziełu. Mniejsza o to, czy Molier je sam w całości napisał, czy też dał tu i ówdzie dotknięcie tradycyjnym farsom: dość że posiadają one już to, co będzie jedną z cech jego geniuszu: siłę komiczną. Prócz tego, zawierają już pewną ilość typów, sytuacyj, które, przeobrażone, rozwinięte, odnajdziemy w utworach datującąchdatujących z dojrzałej epoki pisarza. Pierwsza z tych sztuk, to Zazdrość Kocmołucha[93](w oryg. La jalousie de Barbouillé; Barbouillé, „umączony“, gdyż, wedle tradycji włoskiej komedji, aktor grający komiczne role bielił sobie twarz mąką.) Temat, również tradycyjna zazdrość, oraz niedole małżeńskie: mąż wystrychnięty na dudka przez żonę. Później, wystarczy Molierowi jednego genialnego dotknięcia, aby tę farsę zmienić w głębokie studjum społeczne: plebejusz, który wszedł w arystokratyczną rodzinę. Ta sama sytuacja — niedołęstwo i słabość biednego Kocmołucha wobec szczwanej Anieli — innej nabiera perspektywy w Grzegorzu Dyndale, jeżeli weźmiemy pod uwagę, iż i teściowie jego, o ile bodaj trochę posiadali stosunków, mogli, na skargę córki, postarać się o to, aby biednego Grzegorza, pod lada pozorem, skryto w Bastylji lub innem bezpiecznem schronieniu. Druga figura, to doktór (filozof): widzimy, że reakcja przeciw pedantyzmowi uczeńców jest poniekąd w tradycji ludowej; doktór ten zwiastuje owych paradnych filozofów z Małżeństwa z musu, nauczyciela filozofji w Mieszczaninie szlachcicem, etc. Co do samej treści tej farsy, to sięga ona jeszcze Bokacjusza, skąd przeszła zapewne na scenę włoską. W repertuarze trupy Moliera fabuła ta pojawia się kilka razy pod rozmaitemi tytułami. A Latający lekarz? widzimy tu przygrywkę do tej kampanji, jaką Molier wyda medycynie; kampanji również nawiązującej do ludowych tradycyj. Koncepty Sganarela, rozwinięte, staranniej oprawne, stworzą później ten klejnocik humoru: Lekarza mimowoli. Paroma rysami zaznaczony Adwokat nie zeszpeciłby swoją swadą galerji Molierowskich pedantów; szalona zaś cyrkowa scena kończąca sztukę wróży już Szelmostwa Skapena. Są w tej konsultacji lekarskiej rysy niezbyt smaczne: otóż, wobec tego iż późniejsza komedja Moliera wydaje się niekiedy gruba, [94]pamiętajmy, iż o wiele grubszą była ta którą on zastał, czego próbkę mogą właśnie stanowić te rysy. Wówczas musimy uznać, iż Molier raczej uszlachetnił ją znacznie i oczyścił z tych brzydkich narośli. Fabułę Latającego lekarza znaleziono w zbiorze streszczeń z komedyj włoskiego aktora Dominico, który też ją może skądś zapożyczył.
KOCMOŁUCH, mąż Anieli. DOKTOR. ANIELA, córka Gorgoniego. WALERY, kochanek Anieli. KASIA, pokojówka Anieli. GORGONI, ojciec Anieli. ANZELM. GÓRKA, służący.
SCENA PIERWSZA.
KOCMOŁUCH sam: Trudno, doprawdy, o nieszczęśliwszego człowieka! Żona przywiedzie mnie chyba do szaleństwa: zamiast dbać o mnie i starać się mi dogodzić, doprowadza mnie do wściekłości dwadzieścia razy na dzień; zamiast siedzieć spokojnie w domu, goni tylko po spacerach, kolacyjkach, włóczy się Bóg wie z kim. O, biedny Kocmołuchu, cóż z ciebie za pożałowania godna istota! Ale trzeba ją raz ukarać. Gdybyś ją tak zakatrupił?... nie, to nic nie warte, powiesiliby cię. Wpakować ją do więzienia?... szelma prędko się wydostanie stamtąd zapomocą swojej [96]przepustki. Cóż tedy począć, u djabła? Ale otóż i pan Doktór zbliża się w tę stronę; muszę go poprosić o jaką radę w kłopocie.
SCENA DRUGA. DOKTOR, KOCMOŁUCH.
KOCMOŁUCH: Właśnie miałem udać się do pana z prośbą, w sprawie nader dla mnie ważnej. DOKTOR: A to mi z ciebie nielada gbur, prostak, figura bez wychowania! cóż to? przystępujesz tak do mnie, nie zdejmując nawet kapelusza i nie obserwując rationem loci, temporis et personae. Zaczynać mi od jakiegoś bajdurzenia bez sensu, zamiast powiedzieć, jak należy: Salve, vel salvus sis, doctor doctorum eruditissime. Ejże! za kogo ty mnie bierzesz, przyjacielu? KOCMOŁUCH: Na honor, chciej mi pan wybaczyć; jakoś mi się dowcip zbakierował, straciłem głowę; ale wiem dobrze, że pan jesteś godnym człowiekiem. DOKTOR: Czy wiesz przynajmniej, skąd pochodzi słowo godny? KOCMOŁUCH: A niechże sobie pochodzi z Mościsk czy z Pacanowa, co mnie do tego. DOKTOR: Wiedz tedy, że słowo godny pochodzi od układny, jeżeli bowiem zamiast głosek u, k, i ł weźmiesz głoskę g, zaś następujące po niej a, zamienisz na o, będziesz miał słowo godny, dodając zaś do niego wyraz człowiek, otrzymasz godny człowiek. Ale, jeszcze raz pytam, za kogo ty mnie bierzesz? KOCMOŁUCH: Biorę pana za doktora. Zatem, pomówmy nieco o sprawie, którą chcę właśnie przedstawić; trzeba panu wiedzieć... DOKTOR: Wiedz przedewszystkiem, że ja nie [97]jestem tylko raz doktorem lecz jestem raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, ośm, dziewięć i dziesięć razy doktorem: 1° ponieważ, jako że jedność jest podstawą, podwaliną i wogóle pierwszą ze wszystkich cyfr; więc też i ja jestem pierwszym ze wszystkich doktorów, najuczeńszym z pośród uczonych. 2° ponieważ istnieją dwie własności konieczne dla zupełnego poznania wszystkich rzeczy: zmysły i pojęcie; że zaś ja wcielam w sobie całkowicie i zmysły i pojęcie, przeto jestem po dwa razy doktorem. KOCMOŁUCH: Zgoda. Otóż... DOKTOR: 3°. Ponieważ liczba trzy jest liczbą doskonałości, według Arystotelesa; zatem, ponieważ jestem doskonałym i wszystkie moje utwory są również doskonałemi, przeto jestem po trzy razy doktorem. KOCMOŁUCH: A zatem, panie doktorze... DOKTOR: 4°. Ponieważ filozofja posiada cztery części: naukę logiki, moralności, fizyki i metafizyki; że zaś ja posiadłem wszystkie te cztery nauki i osiągnąłem w takowych biegłość iście najdoskonalszą, jestem przeto cztery razy doktorem. KOCMOŁUCH: Tam do licha, ależ nie wątpię. Niech pan posłucha. DOKTOR: 5°. Ponieważ istnieje pięć pojęć ogólnych: rodzaj, gatunek, różnica, właściwość i przypadkowość, bez znajomości których nie jest podobieństwem przeprowadzić jakiekolwiek ścisłe rozumowanie; że zaś ja posługuję się niemi z pożytkiem, i świadom jestem wysokiej ich użyteczności, przeto jestem pięć razy doktorem. KOCMOŁUCH: Trzeba tu cierpliwości nielada. DOKTOR: 6°. Ponieważ cyfra sześć jest cyfrą pracy; że zaś ja pracuję nieustannie dla pomnożenia swej chwały, jestem przeto sześć razy doktorem. [98]KOCMOŁUCH: Ech, gadaj sobie zdrów ile zechcesz. DOKTOR: 7°. Ponieważ cyfra siedm jest cyfrą szczęśliwości; że zaś ja posiadam zupełną znajomość wszystkiego co może człowieka uczynić szczęśliwym, i jestem nim w istocie dzięki swym talentom, czuję się zniewolony powiedzieć o samym sobie: O ter quaterque beatum! 8°. Ponieważ cyfra ośm jest cyfrą sprawiedliwości, a to z przyczyny równości jaka się w niej zawiera, a zatem, sprawiedliwość i roztropność, z jaką mierzę i ważę wszystkie czynności, czynią mnie po ośm razy doktorem. 9°. Ponieważ jest dziewięć Muz, ja zaś jestem jednako ukochany przez wszystkie. 10°. Ponieważ, jako że nie można przejść cyfry dziesięciu bez powtórzenia innych cyfr i jako że ona jest niejako cyfrą uniwersalną, otóż, kto ze mną mówi, mówi z doktorem uniwersalnym; ja zawieram w sobie wszystkich innych doktorów. Tak zatem, widzisz, dzięki tym słusznym, prawdziwym, demonstratywnym i przekonywującym racjom, że jestem raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedm, ośm, dziewięć i dziesięć razy doktorem. KOCMOŁUCH: Kiż-to znów za djabli? Myślałem, że znajdę człowieka co się zowie uczonego, i że mi użyczy dobrej rady, a tymczasem spotkałem kiepskiego warjata, który, miast ze mną pogadać, zabawia się liczeniem palców niby przy grze w morę. Raz, dwa, trzy, cztery: ech, do stu kaduków! Mój panie, nie o to chodzi; proszę byś raczył mnie wysłuchać. Wierzaj, nie jestem człowiekiem, któryby chciał pana przyprawić o daremną stratę czasu i trudu; bądź pewien, że, jeśli zdołasz mi wygodzić w tem o co proszę, dam ci co tylko zapragniesz: pieniędzy, ile sam zechcesz. DOKTOR: Co? pieniędzy? [99]KOCMOŁUCH: Tak, pieniędzy i wogóle wszystko czegobyś zażądał. DOKTOR ujmując suknię w obie garście i podkasując ją z tyłu: Więc ty mnie bierzesz za człowieka, który za pieniądze gotów jest do wszystkiego; za człowieka kierującego się interesem, duszę przedajną? Wiedz, mój przyjacielu, że, gdybyś mi dawał sakiewkę pełną dukatów, i gdyby ta sakiewka mieściła się w bogatej szkatułce, szkatułka w kosztownem puzdrze, puzdro w cudownej skrzyni, skrzynia w ozdobnym alkierzu, alkierz we wspaniałej komnacie, komnata w cudownem mieszkaniu, mieszkanie w przepysznym zamku, zamek w potężnym grodzie, gród w słynnej stolicy, stolica na żyznej wyspie, wyspa w bogatej prowincji, prowincja w kwitnącem mocarstwie, mocarstwo w całym świecie i ten cały świat, w któremby było to kwitnące mocarstwo, w któremby była ta bogata prowincja, w którejby była ta żyzna wyspa, w którejby była ta słynna stolica, w którejby był ten potężny gród, w którymby był ten przepyszny zamek, w którymby było to cudowne mieszkanie, w któremby był ten ozdobny alkierz, w którymby była ta cudowna skrzynia, w którejby było to kosztowne puzdro, w któremby była ta bogata szkatułka, w którejby była zamknięta ta sakiewka pełna dukatów, o, tyle dbałbym o twoje pieniądze i o ciebie całego, tyle! Wychodzi.
KOCMOŁUCH: Na honor, omyliłem się: ponieważ jest ubrany niby jaki lekarz, myślałem że trzeba zacząć od pieniędzy: ale skoro nie chce, nic łatwiejszego niż go zadowolić w tej mierze; spieszę aby go dogonić. Wychodzi.
ANIELA: Ach, panie, zaręczam, iż zobowiążesz mnie bardzo, dotrzymując mi niekiedy towarzystwa; mój mąż jest taki gbur, cham, pijak, że pożycie z nim jest jedną torturą: możesz pan się domyślić, co za przyjemność można mieć z tego rodzaju prostakiem. WALERY: Pani, zbyt wiele zaszczytu mi wyświadczasz, cierpiąc mą niegodną obecność. Przyrzekam iż dołożę starań, aby pani dostarczyć wszelakiej rozrywki; skoro zaś pozwalasz mi mniemać iż moje towarzystwo nie jest jej niemiłem, będę się starał, gorliwą służbą, okazać radość, jaką przejmuje mnie to lube zwierzenie. KASIA: Na miły Bóg! odmieńcie rozmowę: idzie już ten utrapieniec.
SCENA CZWARTA. KOCMOŁUCH, WALERY, ANIELA, KASIA.
WALERY: Pani, jestem w rozpaczy, iż muszę być zwiastunem tak bolesnej wieści: ale cóż, doszłaby cię ona przez kogoś innego. Brat pani jest tak chory... ANIELA: Panie, to co pan powiedział, wystarcza w zupełności; żegnam pana i dziękuję za trudy, które byłeś łaskaw sobie zadać. KOCMOŁUCH: Daję słowo! obejdzie się i bez rejenta, sam mam świadectwo mego rogatego stanu. Ho, ho! pani szelmo, znów cię zdybałem z gachem, mimo wszystkich zakazów! widzę, chcesz mnie wyprawić na wyspę Koziorożca! ANIELA: Czy ty koniecznie musisz się o coś złościć? Pan przyniósł mi wiadomość, że brat bardzo chory: gdzież tu powód do sprzeczki? [101]KASIA: Znowu zaczyna swoje: dziwiłabym się bardzo, gdybyśmy choć chwilę miały spokój. KOCMOŁUCH: Jedna parszywieje od drugiej, wy jędze przeklęte; ty Kasiu, psujesz moją żonę; od czasu jak cię ma przy sobie, nie warta ani połowy tego co dawniej. KASIA: Doprawdy, uprzejmy pan, aż miło. ANIELA: Zostaw tego opoja; nie widzisz, że jest pijany i nie wie poprostu co mówi?
GORGONI: Cóż to? Znów ten przeklęty zięć kłóci się z moją córką. ANZELM: Trzeba posłuchać co to takiego, o co im chodzi. GORGONI: Ech! ciągle te kłótnie! nigdyż nie będzie spokoju w tem małżeństwie? KOCMOŁUCH: Ta jędza nazywa mnie opojem. Do Anieli: Ejże, miałbym djablą ochotę wsypać ci frycówkę, i to w obecności rodziców. GORGONI: Pożegnaj się z moim mieszkiem, gdybyś się tylko ważył. ANIELA: Ale boteż on zawsze... KASIA: Przeklęta niech będzie godzina, w której pani wyszła za tego liczykrupę. ANZELM: No, cicho już; spokój!
DOKTOR: Cóż to takiego? cóż za zamieszanie! [102]co za kłótnie! co za zwady! co za hałasy! co za swary! co za nieporozumienia! co za brewerje! Cóż to takiego? panowie, cóż takiego? cóż takiego? Dalej, dalej, zobaczmyż czy niema sposobu doprowadzić ich do zgody; niechże ja będę waszym pośrednikiem, niech ja wprowadzę jedność do waszego domu. GORGONI: To zięć posprzeczał się z moją córką. DOKTOR: I o cóż chodzi? proszę, zechciej mi pan wyjaśnić przyczynę nieporozumienia. GORGONI: Panie.. DOKTOR: Ale w krótkich słowach. GORGONI: No dobrze; włóż pan kapelusz. DOKTOR: Czy pan wiesz, od czego pochodzi słowo kapelusz? GORGONI: Hę? DOKTOR: Pochodzi od caput meus; moja głowa, niby że to jest moja druga głowa. GORGONI: Na honor, nie wiedziałem. DOKTOR: Opowiedzcież mi prędko tę sprzeczkę. GORGONI: Oto więc, co zaszło... DOKTOR: Mam nadzieję, iż nie będziesz nadużywał mego drogiego czasu, proszę pana o to. Mam kilka ważnych spraw, które muszę załatwić bez zwłoki; jednakże, gdy chodzi o przywrócenie pokoju w rodzinie, gotów jestem zatrzymać się nieco. GORGONI: Jedna chwila wystarczy. DOKTOR: Bądź pan tedy zwięzły. GORGONI: Oto, co właśnie zaszło... DOKTOR: Trzeba przyznać, panie Gorgoni, że piękna to cnota umieć wyrazić rzecz w niewielu słowach i że wielcy pyskacze, miast by nas mieli zniewolić do słuchania, stają się wprędce tak męczący i uciążliwi, iż nie słyszy się ich zupełnie; virtutem primam esse puto compescere linguam. Tak jest, największym przymiotem roztropnego człowieka, jest mówić zwięźle. [103]GORGONI: Dowiedz się zatem... DOKTOR: Sokrates trzy rzeczy usilnie zalecał swym uczniom: ostrożność w działaniu, wstrzemięźliwość w jadle i zamykanie myśli w niewielu słowach. Zaczynaj przeto, mości Gorgoni. GORGONI: Właśnie pragnąłem to uczynić. DOKTOR: W krótkich słowach, bez omówień, nie bawiąc się w gawędy; kropnij pan zwięzły apoftegmacik, żywo, żywo, panie Gorgoni, spieszmy się, nie wpadaj w rozwlekłość. GORGONI: Pozwól mi więc mówić. DOKTOR: Mości Gorgoni, bez urazy, ale gadasz za wiele; niechże ktoś inny wyłoży mi przyczynę kłótni. ANZELM: Trzeba panu zatem wiedzieć, że... DOKTOR: Jesteś ignorant, nieuk, człowiek nieświadom żadnej światłej dyscypliny; osieł, mówiąc ojczystym językiem. Jakżeto! Zaczynasz opowiadanie bez najmniejszego słóweczka wstępu! Musi ktoś inny opowiedzieć mi tę kłótnię. Moja pani, może pani wyłoży mi szczegóły tego zgiełku. ANIELA: Widzi pan ot, tego starego nicponia, tego pijanicę, no, męża? DOKTOR: Powoli, jeśli łaska: proszę wyrażać się z szacunkiem o mężu, skoro pani stoisz przed powagą doktora takiego jak ja. ANIELA: Ech, co mi pańskie doktorstwo! kpię sobie z pana i pańskiego doktorstwa! Sama jestem doktorem kiedy mi się podoba. DOKTOR: Ty jesteś doktorem kiedy ci się podoba? Ejże! Zdaje mi się, że jesteś dość pociesznym doktorem. Wyglądasz mi na to, że lubisz iść za swoją świerzbiączką: że z części mowy lubisz jedynie łącznik; z rodzajów jedynie masculinum, z przypadków genitivus; ze składni mobile cum fixo; a wreszcie, z prozodji, cenisz jedynie dactylus, quia constat ex una longa[104]et duabus brevibus. Chodźno tu bliżej i powiedz jaka jest przyczyna, jaki przedmiot waszej zwady. KOCMOŁUCH: Wedle mojej woli... DOKTOR: Wcale, wcale dobrze... „wedle mojej woli!“ Pojęcie woli mieści w sobie pojęcie życzenia, życzenie mieści pojęcie środków dojścia do celu, cel zaś mieści pojęcie przedmiotu; bardzo, bardzo dobrze: „wedle mojej woli“. KOCMOŁUCH: To się wściec można! DOKTOR: Wyłącz pan słowo: „wściec się“; to wyrażenie gminne i pospolite. KOCMOŁUCH: Ech, panie doktorze, niechże pan słucha, przez litość! DOKTOR: Audi, quaeso, powiedziałby Cyceron. KOCMOŁUCH: Ech, do kata, niewiem czy się mówi złamać, czy stłuc, czy strzaskać i o to się najmniej będę troszczył; ale masz mnie tu słuchać, albo ci stłukę twój pysk doktorski; cóż to ma być, u djabła?
Kocmołuch, Aniela, Gorgoni, Kasia, Anzelm, chcąc wyjaśnić przyczynę sprzeczki, i doktór, tłómacząc im że zgoda jest piękną i chwalebną rzeczą, mówią wszyscy naraz: wśród tego zgiełku, Kocmołuch chwyta Doktora za nogę i obala go na ziemię; Doktór wywraca się na grzbiet; Kocmołuch wlecze go za sznur który przywiązał mu do kostki, podczas tego zaś Doktór powinien ciągle mówić i wyliczać na palcach wszystkie swoje argumenty, tak jakgdyby wcale nie leżał na ziemi. — Kocmołuch i Doktór znikają za sceną.
GORGONI: Proszę cię, córko, wracaj do domu i żyj z mężem jak się należy. ANZELM: Do widzenia, sługa państwa, i dobranoc!
WALERY: Panie, jestem serdecznie wdzięczny za trud jaki pan sobie zadał, i przyrzekam, że, za godzinę, zjawię się na schadzkę, której jesteś zwiastunem.
GÓRKA: Nie radzę panu tego odkładać; jeśli się spóźnisz bodaj o kwadrans, bal się tymczasem skończy; zatem, o ile nie stawisz się odrazu, nie będziesz miał szczęścia oglądania ukochanej. WALERY: Idę więc natychmiast.
Odchodzą.
SCENA ÓSMA. ANIELA sama:
Dopóki męża niema w domu, skoczę na chwilkę na bal do sąsiadki. Będę z powrotem wcześniej od niego, bo z pewnością utknął w jakim szynku i nawet nie spostrzeże, że wogóle wychodziłam. To chamisko zostawia mnie samą w domu, jakgdybym była jego psem. Wychodzi.
SCENA DZIEWIĄTA. KOCMOŁUCH sam.
Wiedziałem dobrze, że dam sobie radę z tym djabelskim doktorem i jego zakazanem mędrkowaniem. Niech djabli porwą cymbała! wytrząsłem z niego całą mądrość. Muszę teraz zajrzeć, czy miła gosposia przygotowała wieczerzę. Wychodzi.
O, ja nieszczęśliwa! przybyłam za późno, zabawa już skończona; zjawiłam się właśnie kiedy wszyscy zaczynali się rozchodzić; ale mniejsza, odbiję sobie za innym razem. Wślizgnę się teraz do domu, jakgdyby nigdy nic. Ojoj! cóż to? brama zamknięta; Kasiu! Kasiu!
SCENA JEDENASTA. KOCMOŁUCH w oknie, ANIELA
KOCMOŁUCH: Kasiu! Kasiu! No i cóż? co ci zrobiła ta Kasia? skądże ty wracasz, pani-szelmo, o tej godzinie i na taki czas? ANIELA: Skąd wracam? otwórz tylko, a potem ci powiem. KOCMOŁUCH: Aha, pewnie! możesz iść spać tam skąd wracasz, albo, jeżeli wolisz, na gościniec; nie otwiera się drzwi takiej włóczędze, ulicznicy. Cóż, u djabła! wałęsać się samej o tej porze! Nie wiem, czy to z imaginacji, ale czoło mnie djabelnie coś swędzi w tej chwili. ANIELA: No i cóż: sama, sama; o cóż chodzi? Kiedy jestem w towarzystwie, znów o to na mnie krzyczysz; więc cóż właściwie mam robić? KOCMOŁUCH: W domu siedzieć, pilnować wieczerzy, troszczyć się o gospodarstwo, o dzieci. Zresztą, dość niepotrzebnych gadań. Z Panem Bogiem, dobranoc, idź do djabła i daj mi święty pokój. ANIELA: Nie otworzysz? KOCMOŁUCH: Nie, nie otworzę. ANIELA: Ej, mój dobry, poczciwy mężulku, otwórz, proszę cię, moje serduszko złote. [107]KOCMOŁUCH: A, krokodylu! a, wężu jadowity! łasisz się, by mnie oszukać. ANIELA: Otwórz tylko, otwórz. KOCMOŁUCH: Z Panem Bogiem, vade retro, Satanas. ANIELA: Jakto? nie otworzysz? KOCMOŁUCH: Nie. ANIELA: I nie żal ci biednej żoneczki, która cię tak kocha? KOCMOŁUCH: Nie, jestem nieubłagany; obraziłaś mnie, jestem mściwy jak djabli, krótko mówiąc, jestem niewzruszony. KOCMOŁUCH: A czy ty wiesz, że, jeżeli doprowadzisz mnie do ostateczności, zrobię coś, czego będziesz żałował? KOCMOŁUCH: I cóż zrobisz, suko? ANIELA: Słuchaj więc, jeśli mi nie otworzysz, zabiję się tu pod bramą; rodzice, którzy, z pewnością, nim udadzą się na spoczynek, zajdą tu przekonać się czyśmy się pogodzili, ujrzą mnie nieżywą, i ty pójdziesz na szubienicę. KOCMOŁUCH: Ha, ha, ha, ha! i któż na tem gorzej wyjdzie z nas dwojga? Dajno pokój, już ty nie jesteś taka głupia, aby się puszczać na te sposoby. ANIELA: Zatem nie wierzysz? Więc patrz, patrz, widzisz: już trzymam nóż; jeśli mi nie otworzysz, zobaczysz, natychmiast wbiję go w sobie w serce. KOCMOŁUCH: Uważaj, nóż jest ostry; możesz się skaleczyć. ANIELA: Więc nie otworzysz? KOCMOŁUCH: Mówiłem dwadzieścia razy, że nie otworzę; zabijaj się, zdychaj, idź do djabła, gwizdam na to. ANIELA udając że się przebija: Żegnam cię więc... Och! och! umieram. [108]KOCMOŁUCH: Czyżby naprawdę miała być podobną gęsią, i spłatać mi takiego figla? Muszę zejść ze świecą i zobaczyć. ANIELA na stronie: Poczekaj, ja cię urządzę. Jeśli się zdołam wślizgnąć misternie do domu gdy ty mnie będziesz szukał, zapłacę ci pięknem za nadobne. KOCMOŁUCH: No i cóż, nie mówiłem, że ona nie taka głupia. Nieżywa, a goni jak źróbek na pastwisku. Słowo daję, a ja już zaczynałem na dobre mieć pietra. Dobrze zrobiła, że wzięła nogi za pas; gdybym ją zastał przy życiu po tem jak mnie nastraszyła, byłbym jej zaaplikował paręnaście lewatyw nogą w siedzenie, aby ją oduczyć od głupich żarcików. Ale teraz trzeba iść spać. Oho! zdaje się, że wiatr drzwi zatrzasnął. Hej! Kasiu! Kasiu! otwórz. ANIELA: Kasiu! Kasiu! No i cóż ci zrobiła Kasia? skądże ty wracasz, panie moczymordo? Dobrze, nareszcie rodzice moi, którzy przybędą za chwilę, ujrzą raz całą prawdę. Pijanico! bezwstydniku! z karczmy wyciągnąć cię nie można, a w domu zostawiasz biedną żonę z małemi dziećmi! ani się spytasz, czy im czego trzeba, mogą sobie kamienie gryźć, jeśli ich głód zbierze! KOCMOŁUCH: Otwórz prędko, djablico przeklęta, albo ci głowę roztrzaskam.
GORGONI: Cóż to znowu? ciągłe kłótnie, swary, bijatyki! ANZELM: Cóż u djaska, czyż wy nigdy nie potraficie żyć spokojnie? ANIELA: Ależ popatrzcie tylko na niego, pijany [109]jak nieboskie stworzenie, i wraca o tej porze do domu, aby mi robić piekło. GORGONI: To pewne, że to nie jest godzina o której wracają przyzwoici ludzie. Czy nie godziłoby się, zięciu, abyś się zjawiał do domu nieco wcześniej i żył z żoną jak się należy. KOCMOŁUCH: Niech mnie wszyscy djabli porwą, jeślim nogą ruszył z mieszkania! Spytajcie, jeśli chcecie, tych panów oto na parterze; to ona wróciła dopiero przed chwilą. O, jakże niewinność bywa uciśniona! ANZELM: No, dalej, pogódźcie się, proś żony o przebaczenie. KOCMOŁUCH: Ja, o przebaczenie! wolałbym żeby ją djabeł z miejsca porwał. Jestem tak wściekły, że nie wiem co się ze mną dzieje. GORGONI: Dalej, córko, uściskaj męża i żyjcie z sobą jak ludzie.
SCENA TRZYNASTA. DOKTOR w oknie, w szlafmycy i kaftaniku, KOCMOŁUCH, ANZELM, GORGONI, ANIELA.
DOKTOR: Cóż tam! ciągle te hałasy, swary, niezgody, sprzeczki, kłótnie, nieporozumienia, zwady wieczne? Cóż tam znowu? Co to takiego? Spokoju chwili mieć nie można. ANZELM: To nic, panie doktorze; już wszyscy w zgodzie. DOKTOR: Co się tyczy zgody, chcecie bym wam przeczytał rozdział z Arystotelesa, w którym tenże udowadnia, że wszystkie części wszechświata utrzymują się jedynie dzięki zgodzie, jaka panuje między niemi? ANZELM: Czy to bardzo długie? [110]DOKTOR: Wcale nie; jakieś sześćdziesiąt do ośmdziesięciu stronic. ANZELM: Do widzenia panu, dobranoc, ślicznie dziękujemy. GORGONI: Nie trzeba. DOKTOR: Nie chcecie? GORGONI: Nie. DOKTOR: Do widzenia zatem, skoro tak; dobranoc: latine, bona nox.
ANZELM: Chodźmyż tedy nareszcie wieczerzać spokojnie.
GORGONI, ojciec Lucylli. LUCYLLA, córka Gorgoniego. WALERY, zalotnik Lucylli. SABINA, kuzynka Lucylli. SGANAREL, służący Walerego. PIETREK, służący Gorgoniego. ADWOKAT.
SCENA PIERWSZA. WALERY, SABINA.
WALERY: Cóż tedy, Sabino, radzisz uczynić? SABINA: Zaprawdę, nowin przynoszę niemało. Wuj żąda stanowczo, aby Lucylla wyszła za Arganta: sprawa zaszła tak daleko, że dziśby już pewnie byli po ślubie, gdyby nie jej szczera miłość do ciebie. Kuzynka wyznała mi wszystko; gdy zaś chciwość i upór szkaradnego wuja przywiodły nas do ostateczności, wpadłyśmy na doskonały sposób odwleczenia małżeństwa. Otóż w chwili gdy ja tu mówię z panem, kuzynka udaje ciężko chorą; dobry zaś [112]staruszek, dość sobie łatwowierny z natury, posyła mnie właśnie po lekarza. Trzeba więc, abyś pan skąd wytrzasnął lekarza, który byłby ci szczerze oddany i wciągnął go do spisku: chodzi o to, by, jako lekarstwo, zalecił chorej świeże powietrze. Poczciwina umieściłby z pewnością córkę w domku na końcu ogrodu: w ten sposób mógłbyś widywać się z nią bez wiedzy starego i zaślubić ją. Niechże się potem ojciec złości do syta, razem ze swoim Argantem. WALERY: Ale jakim cudem znaleźć na poczekaniu lekarza, któryby mi szedł na rękę i zechciał narażać się dla mej sprawy? Powiem otwarcie, nie znam nikogo podobnego. SABINA: Mam myśl: a gdybyś przebrał swego służącego za lekarza? Nic łatwiejszego, niż wyprowadzić w pole poczciwego wujaszka. WALERY: To ciemięga, który gotów wszystko zepsuć; ale cóż, niech będzie i on, skoro innego nie mamy. Do widzenia, idę go szukać. Gdzież ja, u djaska, znajdę teraz trutnia? ale oto właśnie nadchodzi.
SCENA DRUGA. WALERY, SGANAREL.
WALERY: Ach, poczciwy Sganarelku, jakże się cieszę, że cię widzę. Potrzebny mi jesteś dla pewnej, nader ważnej sprawy; ponieważ jednak nie wiem dobrze co ty umiesz... SGANAREL: Co umiem, panie? niech mnie pan tylko spróbuje użyć w ważnej sprawie, w jakiemkolwiek znacznem przedsięwzięciu; poślij mnie naprzykład, bym zobaczył która godzina na wieży, dowiedział się po czemu masło na targu, konia napoił, a sam się pan przekona co ja umiem. WALERY: Nie o takie rzeczy chodzi: trzeba, abyś udawał lekarza. [113]SGANAREL: Ja, panie, lekarza! Jestem gotów zrobić wszystko co pan rozkaże; ale udawać lekarza! Zanadto dobrze panu życzę, aby się na to zgodzić. Jakże się tego chwycić, dobry Boże, z którego końca! Pan chyba żartuje sobie ze mnie, daję słowo. WALERY: Jeśli się zechcesz podjąć, dostaniesz dziesięć dukatów. SGANAREL: A, za dziesięć dukatów, nie mówię; za tę cenę, gotów jestem zostać nawet i lekarzem; takiemu argumentowi trudno, doprawdy, się oprzeć. Ale, skoro już zostanę lekarzem, gdzież mam się udać? WALERY: Do starego Gorgoniego, odwiedzić chorą córkę. Ale cóż, kiedy ty jesteś ciemięga, który, miast sprawić się jak należy, gotów... SGANAREL: Ech, Boże, niech pana już głowa nie boli: ręczę, że potrafię wyprawić boskie stworzenie na tamten świat nie gorzej od najtęższego lekarza w mieście. Wprawdzie przysłowie powiada zazwyczaj: Pomoże jak lekarz po śmierci; ale zobaczysz pan, że, gdy ja się do rzeczy wezmę, będą mówili: Pomoże jak lekarz do śmierci! Hm, bądź co bądź, wszystko razem zważywszy, to rzecz dość trudna udawać lekarza; a jeśli mi się nie powiedzie? WALERY: W tym wypadku, nie będziesz miał najmniejszych trudności. Gorgoni to człowiek prosty, nieuczony, da się otumanić wszelkim baśniom, bylebyś gęsto mięszał Hipokrata i Galena i nadrabiał bezczelnością co wlezie.
SGANAREL: To niby znaczy, że trzeba mówić filozoficznie, matematycznie. Niech się pan na mnie spuści: jeżeli to człowiek tak łatwowierny, jak pan powiada, ręczę za wszystko; niech się pan tylko postara o suknię lekarza, nauczy co mam robić i wręczy mi dyplom, to znaczy obiecane dziesięć dukatów.
GORGONI: Biegnij prędko szukać lekarza; córka zaniemogła ciężko; tylko spiesz się. PIETREK: Cóż u djaska! pocóż więc gwałtem wypychać córkę z domu za starego dziada? Nie widzi pan, że to ochota na młodego chłopca jest przyczyną całej choroby? Nie pojmuje pan związku, jaki etc. ad libitum. GORGONI: Leć prędko; widzę już, że ta choroba gotowa opóźnić dzień ślubu. PIETREK: Mnie też do wściekłości to doprowadza; cieszyłem się, że raz mój żołądek wypełni się po brzegi jakąś uczciwą strawą; naraz, wszystko djabli wzięli. Idę wołać lekarza, równie dobrze dla siebie, jak dla pańskiej córki; aż mnie kolka spiera z rozpaczy. Wychodzi.
SCENA CZWARTA. SABINA, GORGONI, SGANAREL.
SABINA: W samą porę cię spotykam, wuju; przynoszę dobrą nowinę. Prowadzę lekarza najznakomitszego w świecie: powraca właśnie z zamorskich krajów, posiadł najcudniejsze tajemnice, i z pewnością wróci zdrowie Lucylli. Trafiłam na niego szczęśliwym przypadkiem i oto go przywodzę. Jest tak uczony, że chciałabym z całego serca być chorą, aby on mnie mógł uleczyć. GORGONI: Gdzież jest? SABINA: Idzie tuż za mną; o widzisz, już nadchodzi. GORGONI: Najniższy sługa i podnóżek Waszej lekarskiej Mości. Posłałem do pana, abyś odwiedził [115]córkę, która właśnie ciężko zaniemogła; całą nadzieję pokładam w panu. SGANAREL: Hipokrates powiada, a i Galen poucza o tem zapomocą niezbitych dowodów, że osoba, jest jest chorą, nie miewa się dobrze. Masz wielką słuszność, pokładając we mnie nadzieje; jestem bowiem największym, najbieglejszym, najuczeńszym lekarzem, jaki kiedykolwiek istniał w fakultecie wegetatywnym, senzytywnym i mineralnym. GORGONI: Bardzo się cieszę. SGANAREL: Nie wyobrażaj sobie, że ja jestem pospolitym lekarzem, lekarzem dla gminu. Wszyscy inni lekarze, to, w porównaniu ze mną, jedynie poronione płody medycyny. Mam talenty całkiem szczególne, posiadam swoje tajemnice. Salamalek, salamalek. „Rodrygu, masz ty serce?“ Signor, si, signor, no. Per omnia saecula saeculorum. No, chodź, niech pana zbadam. SABINA: Ależ to nie on chory, to córka. SGANAREL: Nic nie znaczy; krew ojca i córki, to zupełnie jedno i to samo; z zakłócenia krwi ojcowskiej, mogę poznać na co jest chora córka. Panie Gorgoni, czy możnaby widzieć urynę osoby złożonej niemocą? GORGONI: Oczywiście; Sabinko, idź prędko, przynieś urynę córki. Sabina wychodzi. Panie lekarzu, bardzo się boję, aby nie umarła. SGANAREL: Niechże ją Bóg broni! Niech się nie waży umrzeć bez recepty lekarza. Sabina wraca. Hm, ta uryna oznacza wielką gorącość, wielkie zapalenie wszystkich wnętrzności; nie taka zła, z tem wszystkiem. GORGONI: Jakto! pan łykasz? SGANAREL: Niech to pana nie dziwi: lekarze zazwyczaj zadowalają się oglądaniem, ja jednak, który jestem lekarzem ponad zwykłą miarę, łykam ją, [116]ponieważ, przy pomocy smaku, lepiej rozróżniam przyczyny i następstwa choroby. Ale, jeźli mam prawdę powiedzieć, trochę jej było za mało, aby móc dobrze osądzić: niech jeszcze odda urynę. SABINA idzie i wraca: Ledwo ją mogłam do tego nakłonić. SGANAREL: A to mi dobre! Cóż za komedje! Ma oddać urynę obficie, obficie. Jeżeli wszyscy chorzy zechcą w ten sposób oddawać urynę, niechaj zostanę całe życie lekarzem! SABINA idzie i wraca: Oto wszystko, co się dało uzyskać; więcej nie może. SGANAREL: Cóż to, mości Gorgoni, córka oddaje urynę tylko kropelkami? licha warte takie oddawanie; muszę zapisać miksturę. Ale czy nie byłoby sposobu zobaczenia chorej? SABINA: Właśnie wstała; jeźli pan sobie życzy, pójdę ją zawołać.
SCENA PIĄTA. SABINA, GORGONI, SGANAREL, LUCYLLA.
SGANAREL: I cóż, panienko, jesteśmy chorzy? LUCYLLA: Tak, panie doktorze. SGANAREL: Tem gorzej! to znak że się nie miewamy dobrze. Czy doznajemy wielkich bólów w głowie, w krzyżach? LUCYLLA: Tak, panie doktorze. SGANAREL: Wyśmienicie. Tak jest, ów wielki lekarz, w rozdziale swego dzieła o materjach zwierzęcych powiada... mnóstwo mądrych rzeczy; jako że humory mające między sobą powinowactwo pozostają z sobą w ścisłym związku; tak naprzykład, jako że melankolja jest wrogiem wszelakiej radości, żółć zaś, która rozlewa się po ciele, nadaje nam barwę żółtą, i jako że niema nic przeciwniejszego zdrowiu niż [117]choroba, możemy powiedzieć, wraz z tym wielkim człowiekiem, że pańska córka jest bardzo chora. A teraz, pragnąłbym coś zapisać. GORGONI: Prędko stolik, papieru, atramentu! SGANAREL: Jest tu ktoś, kto umie pisać? GORGONI: Czyżbyś pan nie umiał? SGANAREL: Ach, prawda! zapomniałem o tem; mam tyle spraw na głowie, że ani połowy nie jestem w stanie spamiętać... Sądzę, że niezbędnem jest, aby córka zażyła nieco świeżego powietrza, aby spędziła jakiś czas na wsi. GORGONI: Mamy tu bardzo piękny ogród i kilka pokoi nań wychodzi; jeżeli panu to dogadza, każę ją tam umieścić. SGANAREL: Chodźmy się rozejrzeć.
Wychodzą wszyscy.
SCENA SZÓSTA. ADWOKAT sam:
Słyszałem, że córka imci Gorgoniego jest chora: jako przyjacielowi rodziny wypada mi spytać o zdrowie i ofiarować usługi. Hej tam! imć Gorgoni w domu?
SCFNASCENA SIÓDMA. GORGONI, ADWOKAT.
ADWOKAT: Dowiedziawszy się o chorobie córki, pospieszam wyrazić najżywsze współczucie i ofiarować wszystko, co tylko w mej mocy. GORGONI: Właśnie naradzałem się w domu z najuczeńszym człowiekiem pod słońcem.
ADWOKAT: Czy nie mógłbym z nim pomówić przez chwilę?
GORGONI: Panie doktorze, oto jeden z moich przyjaciół, bardzo tęgi człowiek, chciałby z panem porozmawiać troszeczkę. SGANAREL: Nie mam czasu, panie Gorgoni, muszę spieszyć do chorych. O, proszę, bez ceremonji. ADWOKAT: Szanowny panie, po tem co pan Gorgoni mówił mi o pańskich talentach i wiedzy, pałałem najgorętszą chęcią dostąpienia zaszczytu pańskiej znajomości, i, w tym celu, ośmieliłem się przystąpić do pana z najniższem pozdrowieniem, czego, tuszę, iż nie poczytasz mi za złe. Jest rzeczą bezsporną, iż jednostki które celują nad innych w jakiejkolwiek gałęzi wiedzy, godne są najwyższego uznania, zwłaszcza te, które trudnią się nauką medycyny, tak z powodu jej wielkiej użyteczności, jak również z powodu iż nauka ta zawiera w sobie rozmaite inne nauki; okoliczność, która czyni gruntowne jej zgłębienie niezmiernie trudnem. Z wielką też słusznością powiada Hipokrates w pierwszym swoim aforyzmie: Vita brevis, ars vero longa, occasio autem praeceps, experimentum, judicium periculosum, difficile. SGANAREL do Gorgoniego: Ficile tantinapota baril cambustibus. ADWOKAT: Pan nie należysz do tych lekarzy, którzy uprawiają jedynie medycynę słusznie tak nazwaną racjonalną czyli dogmatyczną; mniemam, iż wykonujesz swoją sztukę święcąc na jej polu codziennie najwyższe tryumfy, experientia magistra rerum. Pierwsi ludzie, którzy poświęcili się zawodowi lekarskiemu, cieszyli się, za swoją cenną umiejętność, tak wysokim i ogólnym szacunkiem, iż policzono ich w poczet bogów, przez wdzięczność za świetne kuracje, jakiemi codziennie się mogli poszczycić. Nie znaczy [119]to, iżby należało pomiatać lekarzem, który nie wróci zdrowia pacjentowi, gdyż zdrowie nie jest wyłącznie zależnem od jego lekarstw ani wiedzy; interdum docta plus valet arte malum. Panie, obawiam sie abym nie był natrętnym: mam zaszczyt go pożegnać, w nadziei, że, za następnem widzeniem, będę mógł z nim pomówić dłużej i swobodniej. Pański czas jest tak cenny i t. d. Adwokat wychodzi. GORGONI: Jak się panu wydaje ta osobistość? SGANAREL: Ma tam w głowie coś niecoś oleju. Gdyby zabawił dłużej, miałem zamiar podjąć z nim dysputę w pewnej ważnej i podniosłej materji. Ale teraz muszę pana pożegnać. Gorgoni daje mu pieniądze. Ależ panie, co pan robi? GORGONI: Wiem dobrze, co panu zawdzięczam. SGANAREL: Czy pan żartuje, panie Gorgoni? Nie wezmę, nie jestem człowiekiem interesownym. Bierze pieniądze. Sługa najniższy. Sganarel wychodzi, Gorgoni wraca do domu.
SCENA DZIEWIĄTA. WALERY sam:
Nic nie wiem, jak się tam Sganarel spisał: nie mam od niego żadnych wiadomości i jestem w wielkim kłopocie jak go znaleść. Sganarel wraca w ubraniu lokaja. Ale otóż i on. No i cóż, Sganarelu, cóżeś zdziałał?
SCENA DZIESIĄTA. WALERY, SGANAREL.
SGANAREL: Same cuda: sprawiłem się tak dobrze, że Gorgoni bierze mnie za znakomitego lekarza. Wkradłem się w jego zaufanie; wmówiłem, iż panna [120]potrzebuje wiele świeżego powietrza: dzięki temu, pomieszczono ją natychmiast na samym końcu ogrodu, bardzo daleko od mieszkania starego, gdzie ją pan możesz z łatwością odwiedzić. WALERY: Ach! życie mi wracasz! Nie tracąc czasu, pędzę aby ją zobaczyć. Wychodzi. SGANAREL: Trzeba przyznać, że z poczciwego Gorgoniego jest prawdziwy bałwan: dać się w ten sposób wywieść w pole! Spostrzegając Gorgoniego; Wszelki duch! wszystko stracone: całą moją medycynę djabli wzięli; ale spróbuję jeszcze zażyć go z mańki.
SCENA JEDENASTA. SGANAREL, GORGONI.
GORGONI: Uszanowanie panu. SGANAREL: Sługa najniższy. Widzisz pan biednego człowieka w prawdziwej rozpaczy: nie zna pan przypadkiem lekarza, który od niedawna przybył do miasta i wsławił się kikomakilkoma cudownemi kuracjami? GORGONI: Owszem, znam; przed chwilą właśnie wyszedł z tego domu. SGANAREL: To mój brat, panie: jesteśmy bliźniaki; a ponieważ podobniśmy do siebie jak dwie krople wody, często bardzo biorą jednego za drugiego. GORGONI: Niech mnie licho porwie, jeślim się i ja nie złapał. A jak pan się nazywa? SGANAREL: Narcyz, do usług. Trzeba panu wiedzieć, że, będąc w pracowni brata, rozlałem dwie fiolki z esencjami, stojące na krawędzi stołu; uniósł się tak straszlliwymstraszliwym gniewem, że wypędził mnie z domu. Na oczy nie chce mnie widzieć; znalazłem się poprostu na bruku, bez oparcia, bez pomocy, bez znajomości. [121]GORGONI: Czekaj, chłopcze, już ja was pogodzę. Jestem z nim w wielkiej przyjaźni i przyrzekam ci, że jakoś sprawę załatwię. Pomówię o tem, jak tylko go zobaczę. SGANAREL: Bardzo będę obowiązany, panie Gorgoni. Sganarel wychodzi i zaraz wraca w przebraniu lekarza.
SCENA DWUNASTA. SGANAREL, GORGONI.
SGANAREL: To trudno; kiedy chory nie chce się stosować do przepisów lekarza i dopuszcza się wszelkich wybryków... GORGONI: Sługa najniższy, panie lekarzu. Mam do pana wielką prośbę. SGANAREL: O co chodzi, zacny panie? czy mogę panu oddać jaką przysługę? GORGONI: Panie doktorze, spotkałem przed chwilą pańskiego brata, który jest zrozpaczony, iż... SGANAREL: To nicpoń, panie Gorgoni. GORGONI: Ależ panie, czy chcesz zgubić biednego chłopca? SGANAREL: Niech już o nim nie słyszę; patrzcie mi, co za bezczelność hultaja, śmieć zasłaniać się pańską protekcją! Proszę, niech mi pan już o nim nie mówi. GORGONI: Na miłość boską, panie lekarzu, niech pan to zrobi przez przyjaźń dla mnie. Jeśli ja będę mógł panu przysłużyć się w czemkolwiek, uczynię to z radością. Zobowiązałem się niejako wobec niego i... SGANAREL: Nalegasz pan tak usilnie, że, jakkolwiek przysiągłem iż mu nigdy nie przebaczę, niech będzie, dawaj pan rękę, przebaczam! Zapewniam pana, zadaję gwałt samemu sobie, i daję tem dowód [122]bezgranicznej dla pana przyjaźni. Żegnam pana, panie Gorgoni.
Gorgoni wychodzi do domu, Sganarel odchodzi.
SCENA TRZYNASTA. WALERY, SGANAREL.
WALERY: Muszę przyznać, że nigdybym nie przypuszczał, aby Sganarel wywiązał się tak dobrze z zadania. Sganarel wraca w ubraniu służącego. Ach, poczciwy chłopcechłopcze, jakże ci wdzięczen jestem! Ileż szczęścia, doprawdy, jeżeli... SGANAREL: Dobrze panu gadać: Gorgoni spotkał mnie przed chwilą, i, gdyby nie podstęp na który wpadłem, sztuczka byłaby się wydała. Spostrzegając Gorgoniego: Ale zmykaj pan, szybko; znowu idzie.
Walery wychodzi.
SCENA CZTERNASTA. GORGONI, SGANAREL.
GORGONI: Szukałem pana wszędzie, aby panu powiedzieć, że mówiłem już z bratem. Zapewnił mnie, że panu przebacza; ale, aby już być zupełnie pewnym, pragnę by uściskał się z panem w mojej przytomności. Niech pan wstąpi do domu, a ja pójdę go poszukać. SGANAREL: Dobry panie Gorgoni, nie sądzę byś go mógł znaleść tak łatwo; zresztą ja tu nie zostanę: nadto się lękam jego gniewu. GORGONI: Zaręczam, że zostaniesz, bo cię zamknę. Idę teraz szukać brata; niech się pan nic nie obawia: upewniam, że już się nie gniewa.
Gorgoni wychodzi.
[123]SGANAREL przez okno: Tam do licha, teraz już wpadłem na dobre; niema sposobu się wykręcić. Ciężka się chmura zebrała; boję się, że mogą z niej lunąć obfite kije, lub że, zapomocą recepty skuteczniejszej niż wszystkie przepisy lekarzy, wycisną mi conajmniej pieczątkę króla jegomości na łopatce. Nie tęgo stoją sprawy: ale nacóż się zda rozpaczać? skoro już tyle zdziałałem, prowadźmyż szelmostwo do końca. Tak, tak, trzeba się jakoś i z tego wykręcić, i dowieść, że Sganarel jest królem hultajów. Skacze przez okno i wybiega.
SCENA PIĘTNASTA. PIETREK, GORGONI, SGANAREL.
PIETREK: Tam do licha! a to co nowego! któż tu sobie tak skacze bez ceremonji przez okno! Muszę przycupnąć i zobaczyć co się tu święci. GORGONI: Nie mogę znaleść tego lekarza; djabli wiedzą gdzie on się pochował. Spostrzegając Sganarela, który wraca w przebraniu lekarza. Otóż i on. Panie doktorze, to nie dość żeś pan przebaczył bratu; proszę pana, dla mej przyjaźni, racz się z nim uściskać; jest właśnie u mnie w domu. Szukałem pana wszędzie, chcąc prosić byś dopełnił pojednania w mej obecności. SGANAREL: Żartujesz chyba, panie Gorgoni; czyż nie wystarcza, że mu przebaczyłem? nie chcę go widzieć na oczy. GORGONI: Ależ, panie doktorze, niech pan to zrobi dla mnie. SGANAREL: Nie umiem panu odmówić: niech mu pan powie, aby tu zeszedł. Podczas gdy Gorgoni wchodzi do domu drzwiami, Sganarel dostaje się do wnętrza przez okno. [124]GORGONI w oknie: Oto brat czeka pana na dole: przyrzekł że uczyni wszystko czego zażądam. SGANAREL w oknie: Panie Gorgoni, proszę, chciej go pan nakłonić, aby przyszedł tutaj. Błagam, by pojednanie odbyło się w zamkniętem mieszkaniu, ponieważ w obecności ludzi nie oszczędziłby mi z pewnością żadnego wstydu i upokorzenia. Gorgoni wychodzi drzwiami, zaś Sganarel oknem. GORGONI: Dobrze więc, powiem mu natychmiast... Panie doktorze, powiada że się wstydzi i prosi byś zechciał wejść do domu; pragnie przeprosić pana na osobności. Oto klucz, możesz pan wejść: błagam, nie chciej mi odmawiać tego ukontentowania. SGANAREL: Niema rzeczy, którejbym dla pana nie uczynił: zaraz usłyszysz jak się z nim rozmówię. W oknie: A, jesteś hultaju! — Mój dobry panie bracie, przebacz mi już, przebacz; zaręczam, że to nie była moja wina. — A ty gałganie, szelmo! czekaj, ja cię nauczę za twoje zuchwalstwo! śmieć niepokoić czcigodnego pana Gorgoniego, suszyć mu głowę swemi głupstwami! — Panie bracie... — Milcz, powiadam! — Już nigdy... — Milcz, łotrze! PIETREK: Jak pan sobie wyobraża, kto tam u pana jest w tej chwili? GORGONI: Ten sławny lekarz i jego brat Narcyz; poróżnili się trochę i właśnie się godzą. PIETREK: Niech mnie licho porwie, jeżeli to nie jest jeden i ten sam człowiek. SGANAREL w oknie: Ty opoju jeden, nauczę ja cię moresu! Aha, spuszczasz oczy: widzisz dobrze, żeś zawinił, obwiesiu! Ejże, ty udawaczu, jakie on teraz udaje trusiątko! PIETREK: Panie, niech mu pan powie, ot tak, dla zabawki, aby pokazał troszkę swego brata w oknie. GORGONI: Aha... panie lekarzu, proszę, niech pan powie bratu, by na chwilkę pokazał się w oknie. [125]SGANAREL w oknie: Nie jest godzien widoku tak czcigodnych ludzi; przytem jabym go nigdy nie ścierpiał przy sobie. GORGONI: Panie, nie odmawiaj mi tej łaski po wszystkiem czego od pana doznałem. SGANAREL z okna: W istocie, mości Gorgoni, masz na mnie taki wpływ, że nie umiem panu niczego odmówić. Pokaż się, hultaju. Zniknąwszy na chwilę, pojawia się w ubraniu służącego. Panie Gorgoni, sługa najniższy. Znika znowu i pojawia się natychmiast w przebraniu lekarza. No i cóż, widziałeś ten obraz upadku i zepsucia? PIETREK: Jak Boga kocham, to wciąż jeden i ten sam; aby go wyłapać, niech pan powie, że chce pan ich widzieć obu razem. GORGONI: Ale niech mi pan zarbizrobi tę uprzejmość, aby się pokazać w oknie z nim razem i uściskać go w moich oczach. SGANAREL w oknie: Odmówiłbym tego każdemu innemu; jednak, aby dowieść że wszystko gotów jestem uczynić dla pańskiej przyjaźni, godzę się, aczkolwiek z przykrością; ale chcę, by przedtem pana przeprosił za wszystkie kłopoty, jakie panu sprawił. Zmienionym głosem: Tak, panie Gorgoni, proszę o przebaczenie że byłem tak natrętny, a tobie, bracie, przyrzekam, w obecności pana Gorgoniego, że nie będziesz miał więcej przyczyn uskarżać się na mnie, i proszę, byś zechciał puścić wszystko w niepamięć. Całuje kapelusz i krezę, które umieścił na swoim łokciu. GORGONI: No i cóż, niema ich dwóch? PIETREK: Daję słowo, to jakiś czarownik. SGANAREL wychodząc z domu jako lekarz: Panie, oto zwracam panu klucz; nie pozwoliłem aby ten nicpoń zeszedł razem ze mną, ponieważ wstyd mi przynosi; nie chciałbym, aby w mieście, gdzie cieszę się pewną reputacją, widywano go w mojem [126]towarzystwie. Wypuścisz go, kiedy się panu spodoba, żegnam pana, jestem pańskim najniższym sługą itd. Udaje, że odchodzi i, zrzuciwszy suknię, wraca do domu przez okno. GORGONI: Muszę wypuścić tego biednego chłopca; doprawdy, jeżeli mu przebaczył, w każdym razie obszedł się z nim bardzo ostro. Wchodzi do domu i wychodzi ze Sganarelem w ubraniu lokaja. SGANAREL: Panie, dziękuję za trudy jakie sobie zadałeś i za dobroć której doświadczyłem od pana; wdzięczen będę przez całe życie. PIETREK: Jak pan myśli, gdzie teraz przebywa ów lekarz? GORGONI: On? Odszedł właśnie. PIETREK, podniósłszy suknię Sganarela: A ja go mam tu pod pachą. Oto łotrzyk, który udawał lekarza i który pana ołguje bezczelnie. Podczas zaś kiedy on panu mydli oczy i odgrywa komedje w pańskim domu, Walery i panienka gruchają sobie razem i są już niewiadomo gdzie. GORGONI: O, ja nieszczęśliwy! ale będziesz za to wisiał, oszuście, łajdaku!
SGANAREL: Panie, panie, i cóż panu przyjdzie z tego, że mnie pan powiesi? Niech pan posłucha chwileczkę, jeżeli łaska. To prawda, dzięki memu konceptowi, mój pan porozumiał się z pańską córką; jednakże, służąc jemu, i panu też nie wyrządziłem żadnej krzywdy: to partja bardzo przyzwoita, tak co do rodu jak i co do majątku. Wierzaj mi, nie rób hałasu, któryby panu wstyd przyniósł jedynie i wyślij do wszystkich djabłów tego hultaja razem z uprzykrzonym Argantem. Ale oto kochankowie.
WALERY: Do nóg twoich rzucamy się, ojcze. GORGONI: Przebaczam wam, i nie mam żalu do Sganarela za podejście na którem zyskuję tak godnego zięcia. Chodźmyż weselić się i wypić za zdrowie całego towarzystwa.
Ta pierwsza większa sztuka Moliera, nawpół tylko oryginalna, wprowadza nas w styczność z drugiem źródłem jego komedjowej twórczości. Obok zawiesistej farsy, która bywała zazwyczaj krótka (najczęściej w 1 akcie), oparta na prostych tradycyjnych sytuacjach, pisana niedbale, prozą, z wolnem polem dla improwizacji aktorów, istniała, w Hiszpanji, ale zwłaszcza we Włoszech, komedja w wyższym stylu, bardziej już literacka. Sztuki tego typu, wierszem, były staranniej napisane, a treść swą czerpały przeważnie w bardzo zawikłanej intrydze. Oszustwa, podstępy, przebrania, porwane dzieci które odnajdują się z końcem piątego aktu, oto jej cechy. Coś z tych elementów zachowa się nieraz i w późniejszych utworach Moliera: np. zakończenie Skąpca. Z pomiędzy tych sztuk, jedną z najpopularniejszych była komedja l’Inavvertito, napisana przez włoskiego aktora Barbieri (Beltrame) w 1629 r. Molier znał tę sztukę z czytania, jeżeli nie ze sceny; zaczem, obyczajem ówczesnym, zamierzył przyswoić ją swojej trupie. W naśladownictwie tem nie trzyma się wiernie pierwowzoru, ale wspomaga się pomysłami z innych jeszcze sztuk włoskich, oraz nowelą Cervantesa Piękna Egipcjanka; komedji swojej daje tytuł Wartogłów (l’Etourdi). Ten występ autorski przypada na r. 1653 lub prawdopodobniej 1665: Molier ma wówczas 33 lat. Ta pierwsza, jeszcze tak niesamodzielna [132]próba dowodzi, jak wolno dojrzewał jego geniusz; wchłonąwszy w siebie wiedzę życia, obecnie Molier jakgdyby czuł potrzebę wyrobienia sobie ręki, pióra. Ale dopiero w atmosferze Paryża twórczość jego, dojrzewająca snać wewnątrz, rozwinie się szybko i bujnie. „Premiera“ Wartogłowa odbyła się w Ljonie; później, w 1658, Molier wystawi go z wielkiem powodzeniem w Paryżu. W tej pierwszej próbie, Molier mało jeszcze, napozór, daje z siebie. Imbroglio włoskie pozostało tak samo u Moliera komedją opartą czysto na intrydze. Intryga ta nie rozwija się stopniowo, aby wkońcu rozwiązać się w pomysłowem zakończeniu; nie, jestto poprostu szereg epizodów (jest ich coś 10, a mogłoby być tak samo drugie tyle), przerwanych nagle rozwiązaniem zupełnie sztucznem. Świat, w którym się rozgrywa ta sztuka — owa rzekoma Messyna — jest nawskróś fantastyczny, rządzący się jedynie prawem konwencji tego rodzaju teatru; Wartogłów nie ma jeszcze nic z tego, czem Molier uczyni później swój teatr: komedji obyczajowej. Komedją charakterów też nie jest: trzej starcy, Celja — owa branka, wysławiająca się z tak wykwintną precyzją — Hipolita, Leander, to postacie konwencjonalne, figury na szachownicy, któremi autor rozgrywa swą partję werwy i dobrego humoru. Centralnym punktem, osią sztuki, jest sługa Leljusza, Maskaryl. Mascarille, znaczy „maseczka“; Molier, grając tę rolę, grał ją w masce; jakoż i ta postać niewiele ma cech indywidualnych. Ten lokajski geniusz intrygi, to tradycyjna postać, która, poprzez Plauta, sięga het, greckiego teatru. W teatrze włoskim przetrwa ona jeszcze długo po Molierze w swej konwencjonalnej postaci (np. Sługa dwóch panów Goldoniego), podczas gdy we Francji Beaumarchais ożywi ją świeżą krwią, tworząc z niej swego Figara. Akcja [133]rozgrywająca się na „placu publicznym“ i kręcąca się dokoła „niewolnicy“, też mocno trąci łacińską komedją. Z późniejszych utworów Moliera najbardziej pokrewny tej sztuce charakter zachowują Szelmostwa Skapena. Jedna tu jest figura, którą możnaby uważać poniekąd za charakter: to sam ów „wartogłów“, sam Leljo. Jestto wybornie uchwycony młody panicz z dobrego domu, rozpieszczony życiem, goniący bez opamiętania za swą chętką. Zasady jego etyki nie są nieubłagane, ale od robienia brzydkich rzeczy ma swego Maskaryla; sam, mimo że gotów korzystać z jego sprawek, zachowuje sobie przywilej szlachetnego, rycerskiego w potrzebie odruchu. Doskonale jest tu uwydatniony kontrast człowieka, który myśli leniwo, nieściśle i na krótką metę, gdyż życie go do tego nie zmusza, a tego Maskaryla, który zawsze oglądał świat od dołu, drogo kupił wiedzę życia za cenę kijów i upokorzeń i który szelmostwo swoje pielęgnuje jako artyzm. W stosunku tego sługi i pana znalazłoby się sporo rysów, które wyrywają się z konwencji, głębiej sięgając w istotę rzeczy. Ale błędem byłoby mniemać, że Molier niczem tu nie wzbogacił swego pierwowzoru. Dał tej komedji swą pierwszą, młodą, iskrzącą się werwę, która sprawia iż oszołomiony tym Maskarylem widz rozkoszuje się jego sztuczkami, byleby znalazł się aktor zdolny udźwignąć tę rolę. Grywał ją sam Molier, i miał w niej być, jak mu to nawet wrogowie jego przyznają, nieoceniony. Tragedją Moliera jako aktora było, że marzył o rolach szlachetnych, koturnowych, w których nie miał powodzenia, a celował w komicznych, które mniej lubił. Z tej podwójności wyniknie rola Alcesta w Mizantropie. Co się tyczy Maskaryla, jeszcze w 1871, kiedy wznowiono sztukę, Coquelin robił furorę w tej roli. [134]Wreszcie, Molier dał tej sztuce wiersz francuski, który, mimo licznych zaniedbań i wynaturzeń, jest jednym z najlepszych jakim kiedy pisał; soczysty, obrazowy, żywy. Krytykowano nieraz, i bardzo, wiersz Molierowski; aby go sądzić, trzeba pamiętać, że tekst Moliera zawsze pisany był z myślą o scenie nie o lekturze: mnóstwo rzeczy ciężkich i zawiłych w czytaniu, plastyczniej rysuje się przy dobrem wygłoszeniu z żywym udziałem mimiki. Nawet ta potworna tyrada Maskaryla w 5 akcie, wypowiedziana jednym tchem przez Coquelina, robiła podobno wrażenie brawurowego kawałka, którego publiczność słuchała z zapartym oddechem, aby po ostatniem słowie wybuchnąć burzą oklasków. Wiktor Hugo cenił wiersz Wartogłowa nad inne sztuki Molierowskie. Komedja ta iskrzy się wesołością; czuć, że Molier się bawi, że się upija musowaniem własnej werwy, że sam przedrwiwa sobie przytem z tych naiwnych powikłań: góruje o wiele ponad swoim tematem. Wreszcie, godzi się zaznaczyć tu i ówdzie parodystyczny ton apostrof Maskaryla (do swego serca, honoru, etc.) przywodzących — zapewne z intencją — na pamięć starego Corneille’a, który od czasu Cyda (1636) wydał już do tej pory swoje największe arcydzieła.
Następny utwór Moliera jest pozornie raczej cofnięciem się wstecz, niż krokiem naprzód. Jestto komedja tak niejednolita, tak wyraźnie sklejona z dwóch obcych sobie elementów, iż, przy całym kulcie Molierowskim, nikt, we Francji, nie odważa się jej wystawiać w całości: grywa się z niej 2 akty, które, same dla siebie, stanowią rozkoszną komedyjkę. Ale, w istocie, utwór ten stanowi nową zdobycz Moliera, dalszy krok ku znalezieniu samego siebie, swej drogi, ku wyzwoleniu się z panujących mód i stylów. I stąd właśnie ta niejednolitość: strzęp starej komedji jest tu niby larwa, z której już się wydobywa barwny, świetny motyl. Znów tedy Molier bierze za podstawę włoską komedję Secchiego p. t. Chciwość, komplikuje jeszcze jej intrygę (może już w tem tkwi coś z parodji, satyry?) tak że jej „wyjaśnienia“ (II, 1) trzebaby przełożyć na prozę aby je zrozumieć. Jestto historja o dziewczynie, chowanej jako chłopiec, w męskiem przebraniu: ulubiony motyw włoskiego teatru, dający pole do dość drażniących djalogów i dwuznacznych scenek. Mimowoli, odczytując scenę Askanjusza z Walerym (I, 2), myślimy o Szekspirze (Jak się wam podoba, etc.); to stąd, że i Molier i Szekspir czerpali ze wspólnego źródła: z komedji włoskiej. Ale ta licha intryga sztuki ginie doprawdy pod obfitością tego, co już Molier daje z siebie: cała ta [228]jego oryginalna, samodzielna część sztuki tętni humorem, werwą, nieraz uczuciem. Ten paradny Kasper (w oryg. Gros Réné, od przezwiska aktora-grubasa który go grywał) ze swemi monologami; ten Metafrast (tradycyjne imię „uczonego“ z komedji włoskiej) będący tak artystycznem rozwinięciem „doktora“ z pierwszych fars Moliera; to nieporozumienie między dwoma starcami, to już rzeczy kreślone ręką mistrza. A cóż dopiero sama zwada miłosna, ten kwartecik prowadzony z całą sztuką kontrapunktu; z basem, rubasznym basem Kaspra, parodjującym tkliwy wiolin swego pana! Ileż humoru, czułości, delikatnej intuicji psychologicznej w kreśleniu tych wiecznych kłótni, istniejących odkąd istnieją kochankowie! Molier traktował ten temat ze szczególnem upodobaniem: wróci doń jeszcze w Świętoszku, w Mieszczaninie szlachcicem; ale nigdzie ta scena nie wypadnie tak pełno, tak bogato jak tutaj, przez to szczęśliwe dublowanie pary kochanków parą służby, które to dublowanie w Mieszczaninie szlachcicem jest może już bardziej mechaniczne i pospieszne. W jednej rzeczy scena ta ustępuje tamtym dwom: to iż w tamtych komedjach, zwada rodzi się w naturalny sposób z samej miłości; jest w tem jakby instynkt kochanków przeczuwających rozkosze pojednania i szukających zaprawy dla słodyczy, iżby nie stała się monotonna. Wystarczyłoby słowa aby wyjaśnić rzecz, ale żadne z nich nie powie tego słowa, lub raczej powie je na końcu, kiedy już przebiegną całą skalę urojonego dramaciku. Tutaj, nie: tu Erast ma wszelkie powody podejrzewać Łucję, jak ona znów ma powody być nań oburzona: raczej dziwićby się można że sobie tak łatwo odpuścili. To wynika z grzechu pierworodnego sztuki: z jej zaszczepienia na lichem imbroglio włoskiem. Jak wspomniałem, Komedja Francuska wykroiła [229]z tych Zwad 2 akty i tak grywa się je od końca XVIII w.; w ten sposób, sztuka ma znów tę wadę, że wogóle nie znamy przyczyny tego całego nieporozumienia.
Jeżeli instynkt twórczy Moliera, szukał w tych dwóch sztukach opanowania „rzemiosła“, zadanie to spełniło się w całej pełni: obecnie, odrzuciwszy już podpórki, spróbuje się w zupełnie samodzielnym utworze.
W miarę jak w Molierze rodził się i mężniał pisarz, czuł on instynktowne ciążenie ku jedynemu miejscu, gdzie talent jego mógł znaleźć podnietę, warunki rozwoju, godną siebie publiczność etc. Przenosi się (1658) ze swą trupą do Rouen, w pobliże Paryża, zapuszcza się sam do stolicy, rozgląda się. Wreszcie, trupa, która ma już swoją reputację, zyskuje protektora, i to nie ladajakiego: zostaje nadworną kompanią Jegomości (tytuł brata królewskiego), z pensją 300 franków dla każdego aktora. Zaznaczmy, że pensji tej nigdy nie wypłacono, co było w owym czasie zwyczajnem zjawiskiem. Molier znał się na rzeczy, przedstawiając swego „markiza de Mascarille“ tak nieszczególnym płatnikiem. Ale, w zamian, ta dostojna opieka dawała inne korzyści. Dzięki niej, w listopadzie 1658, Molier ma zaszczyt wystąpić przed królem i przed całym dworem. Gra tragedję Nicomède, zgodnie ze swemi fałszywemi ambicjami aktorskiemi, i zyskuje dość mierne uznanie; na szczęście, po ukończeniu sztuki, prosi króla o pozwolenie odegrania jednej z tych zawiesistych fars, któremi raczył prowincję: Doktór zakochany. Ludwik XIV, to wcielenie form i majestatu, miał, w zakątku duszy, słabość do grubej farsy; ubawił się też wyśmienicie: to rozstrzygnęło o losach Moliera i jego teatru. Dano nowym aktorom lokal, [310]gdzie Molier zdobył publiczność paryską Wartogłowem i Zwadami miłosnemi. Ale nadeszła chwila, w której Molier pokaże swój lwi pazur; zarazem — bez intencji może i bez pełnej świadomości. — rozpocznie tę kampanję, którą wiodła komedja jego bez wytchnienia, do końca, w imię zdrowego rozsądku i smaku, przeciw wynaturzeniom właściwym epoce. Tem pierwszem wydarzeniem są Pocieszne wykwintnisie (Les Précieuses ridicules). Jestto zarazem etap w twórczości Moliera o tyle, iż tu, pozostając w skromnej ramie dawnej farsy, wypełnia ją całkowicie treścią własną, zaczerpniętą z życia współczesnego, z tego na co patrzał, słowem wprowadza na scenę satyrę obyczajową. Kiedy powstały Pocieszne wykwintnisie, nie jest ściśle wiadomo. Może na prowincji, około 1654, na podstawie obserwacyj prowincjonalnych „wykwintniś“; inni, opierając się na notatce la Grangé’a[12], sądzą, iż Molier napisał tę sztukę w Paryżu, w 1659. To zdaje się pewne, iż, jeżeli powstała wcześniej, uległa gruntownej przeróbce. Aby zrozumieć tło tej satyry, można ją zestawić z powstałym na pół wieku wprzódy Don Kiszotem. Podobnie jak duch rycerstwa miał swoje piękne i szlachetne źródła, nim się wyrodził i dojrzał do satyry Cervantesa, tak samo i duch z którego zrodziły się Précieusy[13]. W początku XVII w., w epoce długotrwałych wojen domowych, nienawiści religijnych i powszechnej dzikości, powstał, pod egidą margrabiny de Rambouillet, salon, gdzie zbierało się grono [311]wytwornych duchów, aby się zabawiać konwersacją, pielęgnować sztuki, oraz słodkie obcowanie dwu płci, ale w uszlachetnionej, wysubtelnionej formie. Margrabina przyjmowała tylko kobiety nieskazitelne: „unikała w ten sposób tłoku“, zauważa sceptycznie Maurycy Donnay. Do tych pań przyłączyło się wielu wybitnych pisarzy, i w ten sposób powstało ognisko kultury literackiej, które przyczyniło się w znacznej mierze do wyrobienia smaku, oczyszczenia i wzbogacenia języka, oraz utworzenia tego wysokiego poloru towarzyskiego, będącego później cechą XVII w. i Francji w ogólności. Ale te zdobycze nie obyły się bez kosztu. Subtelność nosiła w sobie zaród „manjery“; wyrobienie umysłowe i językowe groziło z drugiej strony zubożeniem, okrojeniem, sprowadzeniem wszystkiego do miary salonu, odrzuceniem tego co nie dostraja się do jego pojęć i smaku. Wiek XVII wyhoduje tę kulturę, która jest potrosze jak strzyżony ogród Wersalu; oddaloną od natury, od źródeł i miąższu wielkiej twórczości; znajdzie się na antypodach sztuki wyrosłej z ludu; zbraknie mu szerokiego tchu i tej tajemnicy, która sprawia iż oko zatopione w dziele sztuki nie widzi jego dna. Wielcy twórcy, wielcy pisarze XVII wieku przezwyciężyli, wewnętrzną wartością swych dzieł, opór tego konwenansu, ale na potocznej literaturze odbił się on w sposób opłakany. Co zaś do smaku, to dość powiedzieć, iż, w jego imię, jeden z największych poetów Francji, Villon, został, jako „trywialny barbarzyńca“, pogrzebany tak gruntownie, iż dopiero wiekowi XIX przypadło zadanie odkopania go. Oczywiście nie można całej odpowiedzialności za ewolucję literacką XVII w. zwalać na barki salonu pani de Rambouillet. Tembardziej, zacna ta dama nie może ponosić winy, że jej idee, przeszedłszy w inne [312]ręce, wypaczyły się karykaturalnie. Albowiem, za jej przykładem, potworzyło się wiele takich rzekomych centrów kulturalno-literackich; nie wszędzie umiano pochwycić ducha, szlachetne strony tych zebrań; łatwiej było naśladować ich wady, nienaturalność, wyłączność literacką. A już jak wyglądało to co doszło na prowincję, łatwo sobie wyobrazić! Zresztą i samo pierwotne ognisko „wykwintniś“ dogasało. Po małżeństwie Julji d’Angennes (córki pani de Rambouillet, o którą margrabia de Montausier czternaście lat się zabiegał, w duchu ideałów Magdusi u Moliera), życie w pałacu zamarło. Spadkobierczynie jego ducha popadły w śmieszność; prawdziwe précieuzy odegrały swą rolę. Rozkwit pałacu Rambouillet przypada na r. 1624—1648, zatem na dziesiątek lat przed przybyciem Moliera do Paryża. Molier zastał już przeżytki; zetknąwszy się ze światem literackim, musiał odczuć tego ducha manjery i koterji. Ten przybysz z prowincji, który zdobył sobie wstępnym bojem króla grubą farsą, który wyparował z jego łask uprzywilejowanych aktorów, spotkał się z pewnością w tym światku z uprzedzeniem i wzgardą. Aby sobie zdobyć miejsce, trzebaby się giąć, mizdrzyć, słowem wkupić się do tych salonów, które stwarzały reputację. Molier wolał im wydać wojnę. Napozór — jak to zresztą Molier starannie zaznacza w przedmowie — mierzy on nie w „prawdziwe“ wykwintnisie, ale w ich nieudolne naśladowczynie; ale Molier okazuje się w tej pierwszej próbie zbyt rasowym satyrykiem aby się zatrzymać na powierzchni: idzie śmiało w głąb. Poprzez niezdarne naśladownictwo dosięga samego pierwowzoru, wydobywa bezlitośnie na wierzch wszystko co kryje się śmiesznego pod tem wyrafinowaniem, pod chęcią bycia czemś więcej niż się jest, pod duchem koterji literackiej: [313]stwarza nieśmiertelną satyrę, która, ze zmianą zewnętrznych rysów, może służyć po wsze czasy dla każdego snobizmu. Żargon się zmienia, treść jest wieczna. Mnie usobiście, Wykwintnisie najbardziej przywodzą na myśl warszawski salon Deotymy, wedle ech i anegdot, jakie dochodziły mnie zeń w dzieciństwie. Podobno raz, kiedy, wśród wyfraczonego grona wielbicieli (frak był bezwarunkowo obowiązujący w jej salonie), wieszczka, w fantastycznym stroju, improwizowała na podjum, z ulicy, przez otwarte okno, jakiś żartowniś wrzasnął:
Deotyma Się nadyma;
Zamiast kiecki,
Ma strój grecki!
Sądzę, iż konsternacja, jaką to wywołało w salonie, musiała być dość podobna do wrażenia premiery Wykwintniś w Paryżu. Molier jeszcze niejednokrotnie wróci do tego tematu[14], i my razem z nim. Już tu jednak powiedział dużo. Cóż on dojrzał pod tem „wydwarzaniem“ umysłu i serca? Przedewszystkiem próżność, straszliwą próżność, zakochanie w sobie, pieszczenie się sobą, a co za tem nieodzownie idzie, „towarzystwo wzajemnej adoracji„; oschłość serca przeżartego próżnością i nieszczerością; zanik uczuć naturalnych pod chwastami sztucznych pseudo-ideałów. Dalej ujrzał snobizm, nowinkarstwo, ducha koterji, ślepotę na wszystko co poza nią lub co nie mieści się w jej miarę; zdrobnienie spraw myśli ludzkiej do proporcyj salonowych igraszek. A wreszcie, grubość obyczajów, chamstwo duchowe czające się nieraz pod temi subtelnościami. I tu najbardziej może godną jest podziwu [314]przenikliwość spojrzenia Moliera: to wyrafinowanie mózgowe i literackie, te pretensje do oderwania się od pyłu ziemi, zaszczepione na bardzo grubej jeszcze obyczajowości, to jedna z cech tego XVII w. Przypomnijmy sobie najjaskrawsze rysy ze współczesnych pamiętników: znacznie później jeszcze widzimy, u Saint-Simona, iż wielkie damy na pokojach królewskich biorą w potrzebie lewatywę, odwróciwszy się poprostu tyłem do kominka, ugiąwszy majestatycznej spódnicy, i nie przerywając (prawdopodobnie bardzo subtelnej) rozmowy. A „Hisiorja miłosna Galji“ Bussy Rabutina: cóż tam za kwiatki obyczajowości! W zamian za to, słowo „chustka do nosa“, powiedziane ze sceny, wywołało najwyższe zgorszenie, a pocałunek w rękę byłby tam czemś bardzo rażącem. Ujrzymy to jeszcze przy kampanji Moliera o Szkołę żon. Wreszcie, w satyrze tej, Molier walczy przeciw gwałtom popełnianym na języku. Podobnie jak dążność do wysubtelnienia uczuć zwyrodniała w sentymentalne i pedantyczne brednie „Mapy krainy czułości“, tak i wyrafinowania językowe „Wykwintniś“ i ich nadwornych pisarzy, przyniósłszy piśmiennictwu francuskiemu niemało dobrego, zaczęło grozić przesadą i sztucznością. Ciągłe mówienie obrazami, metaforami rozprowadzanemi z całym pedantyzmem w szczegóły, egzaltacja superlatywów, oraz zacieśnianie się w umówionej gwarze, wszystko to wytwarzało atmosferę jakiejś stęchlizny duchowej; Molier wybija pięścią szybę i wpuszcza świeże powietrze. A jak bardzo naleciałości te językowe mogły się stać niebezpieczne, przekonamy się nieraz na samym Molierze: styl jego, kiedy chce być ozdobny i dworny (najczęściej, coprawda, w jego „urzędowych“ widowiskach), nieraz przywiedzie nam na pamięć łamańce „wykwintniś“. Sprawa Moliera była tu zatem dobrą sprawą. A [315]jeżeli, w śmieszności którą obrzucił w czambuł „wykwintnisie“, jest odrobina niesprawiedliwości i — można powiedzieć — niewdzięczności, to zwykły porządek rzeczy: literatura wzięła z nich to co było dobre, a teraz, instynktownie, wyrzuca to co niestrawne i skażone. Każdy zdrowy ustrój tak reaguje i musi reagować. Sposób, w jaki Molier bierze się do tego tematu, jest nieskończenie prosty i przez to tem skuteczniejszy. Molier tworzy sobie kanwę w duchu starych fars francuskich, prostą, nieskomplikowaną, grubą: instynkt mówi mu, że w ten sposób jeszcze komiczniej odbijać będą śmieszności które chce dosięgnąć. Już sam spis osób trąci starym teatrem jarmarcznym, gdzie aktorzy występowali pod własnemi imionami. La Grange, du Croisy, to nazwiska aktorów z trupy Moliera; Magdusia, Kasia, imiona aktorek Bejart i de Brie[15]; „wicehrabia“ de Jodelet (też nazwisko aktora) wystąpił z umączoną twarzą; Mascarille (imię utrwalone dwoma poprzedniemi komedjami), którego grał sam Molier, wystąpił w karykaturalnym do ostatnich granic kostjumie[16] i w masce. Pocieszne wykwintnisie są, w swoim rodzaju, dziełem mistrza. Rama, bieg akcji, postacie, wszystko zmierza tu trafnie do celu, wszystko dobrane świadomie, treściwie, samodzielnie, bez żadnych obcych naleciałości. Akcja prosta, uboga nawet, a mimo to nie monotonna, gdyż wciąż ożywiona nowemi rysami satyrycznemi. Inwencja djalogu, języka, pełna [316]szczęśliwych i komicznych rysów. I humor, humor tryskający z każdego słowa, nie lękający się błazeństwa, jaskrawości, humor nieodparty, porywający. Wogóle cechą tych pierwszych komedyj Moliera jest ich niezmącona niczem wesołość, do której nie mięsza się jeszcze nic goryczy ani owego „makabrycznego“ pierwiastka którym trąci nieraz jego późniejszy humor. To pierwsze upojenie twórczości, radosne kipienie budzącego się i zyskującego swą świadomość geniuszu. Powodzenie było olbrzymie, żywiołowe. Można się domyślić, że, jeżeli królowym salonów i ich satelitom nie była w smak ta komedja, to w zamian mężów i ojców Molier miał od pierwszej chwili za sobą. A także i ten „parter“, to mieszczaństwo paryskie, które od początku odczuło w Molierze rzecznika własnej duszy i temperamentu. Podobno, podczas pierwszego przedstawienia, jakiś staruszek podniósł się i zakrzyknął: „Śmiało, Molierze, oto mi dobra komedja!“ Poczciwina musiał mieć zapewne w domu swoją Kasię i Magdusię.
Czy „prawdziwe wykwintnisie“ zrozumiały to co później Molier pisze w przedmowie, że „kobiety naprawdę wykwintne nie powinny czuć się dotknięte, gdy się wyszydza pocieszne gąski, silące się na ich liche naśladownictwo“, to więcej niż wątpliwe; tyle pewnem jest, iż salony wprawiły w ruch wpływowych galopantów i uzyskały nawet zakaz grania sztuki. Coprawda, tylko na kilka dni; tak iż zakaz ten, jak zwykle, posłużył jedynie jako „reklama“ i sprawił, iż, na następne przedstawienie... podwojono ceny. Cześć talentom Moliera jako administratora! Cały Paryż chciał widzieć tę komedję; z prowincji odbywały się istne pielgrzymki; wedle współczesnego kronikarza, osoby, które nie widziały Wykwintniś, nie śmiały przyznać się do tego bez rumieńca. Zupełnie jak Kasia u Moliera: [317]
Co do mnie, z pewnością zapadłabym się ze wstydu pod ziemie, gdyby mnie ktoś przypadkiem zapytał czym widziała lub znam to i owo z najnowszych wydarzeń w dziedzinie sztuki, a jabym musiała się przyznać do nieświadomości.
Króla nie było wówczas w Paryżu; za powrotem każe sobie grać Pocieszne wykwintnisie kilka razy. W jaki sposób komedyjka ta stanie się punktem wojującego okresu w życiu Moliera i doprowadzi do Swiętoszka i Mizantropa, zobaczymy w dalszym ciągu.
Szczególny to doprawdy obyczaj, drukować czyjś utwór wbrew woli autora. Nie znam pod słońcem nic niegodziwszego; usprawiedliwiłbym raczej wszelkie inne nadużycie, niż to właśnie. Nie znaczy to, bym chciał popisywać się przesadną skromnością autorską i, przez fałszywy punkt honoru, poniewierać mą komedję. Obraziłbym w niesmaczny sposób cały Paryż, dając do zrozumienia iż mógł darzyć poklaskiem jakąś niedorzeczność. Ponieważ publiczność jest ostatecznym sędzią tego rodzaju utworów, nieprzyzwoitością z mej strony byłoby podawać w wątpliwość jej wyrok; gdybym nawet miał najgorsze mniemanie o Pociesznych wykwintnisiach przed ich wystawieniem, muszę obecnie wierzyć iż mają wartość, skoro tak liczne zgromadzenie nie poskąpiło im pochwały. Jednak, ponieważ większa część przymiotów jakich się w tej sztuce dopatrzono, polega na grze i na wypowiedzeniu, zależało mi na tem, aby jej nie odzierać z tych powabów: powodzenie, jakie osiągnęła na scenie, wystarczało mi w zupełności. Postanowiłem, jak mówię, nie ukazywać komedji mej inaczej niż przy blasku świeć, nie chcąc nikomu dawać sposobności do przytoczenia przysłowia[17]; nie pragnąłem wcale próbować skoku z teatru Bourbońskiego do Pałacowej Galerji[18]. Mimo to, nie udało mi się uniknąć tego losu; spotkało mnie to nieszczęście, iż wykradziony odpis sztuki znalazł się w rękach [319]księgarzy, z dodatkiem przywileju druku, wydobytego podstępem. Na nic nie zdało się krzyczeć: „O czasy! o obyczaje!“ wykazano mi niezbicie konieczność przyzwolenia na druk, lub narażenia się na proces: to zaś ostatnie złe jeszcze jest gorsze od pierwszego. Trzeba było zatem poddać się losowi i zgodzie na to, co i tak stałoby się bez mego zezwolenia. Mój Boże! cóż za kłopotliwa rzecz wydawanie książki! jakimż nowicjuszem jest autor, ukazujący się w druku po raz pierwszy! Gdybyż przynajmniej zostawiono mi nieco czasu, byłbym mógł lepiej pomyśleć o sobie i dopełnić ostrożności, o których panowie autorzy, obecnie moi koledzy, zwykli pamiętać. Przedewszystkiem, wynalazłbym sobie możnego pana, którego wziąłbym, bez jego upoważnienia, za protektora mego dzieła, i starałbym się poruszyć jego hojność zapomocą kwiecistej dedykacji. Następnie, zabrałbym się do napisania pięknej, uczonej przedmowy; nie zbywa zaś na książkach, w którychbym znalazł pod ręką wszystko co można powiedzieć przemądrego o tragedji i komedji, o ich etymologji, pochodzeniu, definicji itp. Zwróciłbym się również do przyjaciół, którzy me odmówiliby mi z pewnością wierszy pisanych po francusku lub po łacinie, a mających na celu zachwalenie sztuki. Mam nawet i takich, którzyby mnie sławili po grecku; wiadomo zaś, że pochwała w jeżyku gieckim sprawia, na czele książki, znakomite wrażenie. Jednakże, drukują mnie oto przemocą, nie pozwalając mi się nawet opatrzyć; nie mogą nawet tyle uzyskać, aby mi wolno było powiedzieć dwa słowa dla usprawiedliwienia mych intencyj co do przedmiotu tej komedji. Pragnąłbym wykazać, że nie przechodzi ona w niczem granic godziwej i dozwolonej satyry; że najdoskonalsze rzeczy mogą być małpowane przez lichych naśladowców, zasługujących na wydrwienie; [320]i że takie koszlawe przedrzeźnianie rzeczy wybornych w sobie stanowiło, od niepamiętnych czasów, przedmiot komedji. Tak jak prawdziwi uczeni i rycerze nie obrazili się jeszcze nigdy o doktora albo też kapitana z komedji; ani też sędziowie, książęta i królowie, gdy widzą jak Trywelin, lub inny, przedstawia w śmieszny sposób na scenie sędziego, księcia lub króla: tak i kobiety naprawdę wykwintne nie powinnyby się czuć dotknięte, gdy się wyszydza pocieszne gąski, silące się na ich liche naśladownictwo. Jednakże, jak już powiedziałem, nie zostawiono mi czasu na zaczerpnięcie oddechu, a pan de Luynes pragnie bezzwłocznie oddać mnie pod prasę; niechże więc będzie, skoro taka wola boska.
DU CROISY: Mości la Grange! LA GRANGE: A co? DU CROISY: Popatrzno się na mnie, bez żartów. LA GRANGE: No i...? DU CROISY: I cóż powiesz o naszej wizycie? Bardzoś zadowolony? LA GRANGE: A tobie jak się zdaje, czy mamy z czego być kontenci? DU CROISY; Prawdę mówiąc, niebardzo. LA GRANGE: Co do mnie, wyznam otwarcie, jestem poprostu oburzony. Słyszane to rzeczy, aby dwie prowincjonalne gąski drożyły się z sobą w ten sposób i traktowały z podobnem lekceważeniem przyzwoitych ludzi! Ledwie krzesła raczyły podać! A co się naszeptały do ucha, naziewały, naprzecierały oczu, pytając się wzajem: „Która to godzina?“ Czy raczyły wybąkać coś prócz tak i nie, na wszystko z czem zwróciliśmy się do nich? Przyznaj, gdybyśmy byli najostatniejszymi wywłokami, nie możnaby nas przyjąć z większem lekceważeniem! DU CROISY: Widzę, że bardzo wziąłeś to do serca. LA GRANGE: Z pewnością wziąłem, i to tak dalece, że pragnę się pomścić. Wiem dobrze, co jest przyczyną tej niełaski. Atmosfera, jaką stworzyły nasze „wykwintnisie“, zatruła swemi wyziewami nietylko Paryż, lecz przedostała się do zaścianków: zdaje się, że nasze dzierlatki dobrze się nią zachłysnęły. Obiedwie mają coś z „wykwintnisi“ a coś z prowincjonalnej [323]lafiryndy; zgadują też doskonale, czegoby trzeba aby im przypaść do smaku. Jeśli chcesz mnie posłuchać, wypłatamy im sztuczką, która okaże im dosadnie całą ich niedorzeczność i nauczy je na przyszłość znać się trochą lepiej na ludziach. DU CROISY: Cóż to za sztuczka? LA GRANGE: Mam służącego, imieniem Maskaryla, który uchodzi w oczach wielu za rodzaj piękno ducha: toć, w dzisiejszych czasach, niema nic tańszego pod słońcem! Istną namiętnością tego cymbała jest odgrywać rolą dystyngowanej osobistości; bawi się w wytworne maniery i czułe wierszyki, i żywi pogardą dla reszty służby, którą nazywa wprost bydłem. DU CROISY: Bardzo ładnie; cóż więc zamierzasz? LA GRANGE: Co zamierzam? Pragnę... Ale wyjdźmy stąd lepiej.
SCENA DRUGA.
GORGONI, DU CROISY, LA GRANGE.
GORGONI: No i cóż, poznaliście panowie córką i siostrzenicą? Czy wszystko idzie po myśli? Cóżeście wskórali za pierwszą wizytą? LA GRANGE: O tem łatwiej się pan zapewne dowie od nich, niż od nas. Wszystko, co możemy powiedzieć, to że dziękujemy z serca za przychylność i zostajemy uniżonymi służkami. GORGONI sam: Oj! zdaje się, że wychodzą jacyś niebardzo radzi. Co może być przyczyną ich niehumoru? Trzeba się dowiedzieć, jak rzeczy stoją. Hej tam!
SCENA TRZECIA.
GORGONI, MARYŚKA.
MARYŚKA: Co pan rozkaże? [324]GORGONI: Gdzie panie? MARYŚKA: W gotowalni. GORGONI: Cóż tam robią? MARYŚKA: Pomadę na usta. GORGONI: Zadużo tej pomady: powiedz im, niech zejdą tutaj.
SCENA CZWARTA.
GORGONI sam.
To szelmy, chcą mnie chyba do ruiny doprowadzić tą swoją pomadą! Wszędzie tylko białka od jaj, mleczko panieńskie, i tysiąc innych kordjałów, na których się nie rozumiem. Odkąd jesteśmy tutaj, spotrzebowały tłuszczu conajmniej z dwunastu świń, a czterech parobków wyżywiłoby się przez dzień baraniemi nogami, których im trzeba dostarczać.
SCENA PIĄTA.
MAGDUSIA, KASIA, GORGONI.
GORGONI: Bardzo doprawdy potrzebne wyrzucać wciąż tyle pieniędzy poto, aby sobie gęby tak packać! Gadajcie, coście wy takiego zrobiły tym panom, że pożegnali się tak ozięble? Czy nie rozkazałem przyjąć ich jak ludzi, których przeznaczam wam za mężów? MAGDUSIA: I jakiż oddźwięk, ojcze, mogło w nas znaleźć postępowanie tych osobników, tak dalekie od poprawności? [19][325]KASIA: Mocą jakiej harmonji, wuju, osoba nieco uduchowiona mogłaby się dostroić do rodzaju ich jestestwa? GORGONI: A cóż wy im macie do zarzucenia? MAGDUSIA: Piękne mi zaloty, doprawdy, u tych panów! Jakto! od pierwszej chwili poznania zapoczątkowywać rzecz od małżeństwa? GORGONI: A od czegóż mieli „zapoczątkowywać“ według ciebie? od nałożnictwa? Czyż nie powinnyście obie, równie jak i ja, być szczerze zadowolone z takiego postępowania? Możeż istnieć pod słońcem przyzwoitszy sposób? Czy święty węzeł, do którego zmierzają najkrótszą drogą, nie jest najlepszą rękojmią uczciwości zamiarów? MAGDUSIA: Ach, ojcze, jakież to obrzydliwie płaskie wszystko co mówisz. Wstyd mi doprawdy, że muszę słuchać, jak z ust twoich wychodzą podobne światopoglądy. Czas byłby, ojcze, byś się nauczył wreszcie ujmować rzeczy z nieco szlachetniejszego tonu. GORGONI: Kpię sobie i z twego tonu i z piosenki. Powiadam, że małżeństwo jest rzeczą czcigodną i świętą, i że zaczynać od takiej materji jest postępowaniem godnem uczciwego człowieka. [326]MAGDUSIA: Mój Boże! gdyby świat cały tobie był podobien, ojcze, jakże rychły byłby koniec każdego romansu! Ładna-to rzecz byłaby w istocie, gdyby Cyrus na samym początku zaślubił Mandanę, a Aroncjusz z miejsca połączył się z Klelją![20]. GORGONI: O czem ta znowu bredzi? MAGDUSIA: Oto kuzynka moja, ojcze, powie ci, równie dobrze jak i ja, że małżeństwo powinno wieńczyć rzecz dopiero na końcu, po wielu przygodach. Trzeba, by kochanek, kuszący się o pozyskanie względów, umiał pięknie wynurzać podniosłe uczucia, by umiał być w miarę słodkim, czułym i namiętnym, a pragnienia swoje poddał uświęconym obyczajom kultu miłości. Zrazu, bądź to w świątyni, bądź na przechadzce, bądź na publicznem igrzysku, ujrzy, po raz pierwszy, tę, którą mu jest przeznaczonem pokochać; może się również zdarzyć, iż los, w postaci krewnego lub przyjaciela, zawiedzie go do jej mieszkania, które opuści rozmarzony i pełen melancholji. Przez jakiś czas, ukrywa swój płomień przed ubóstwianą; od czasu do czasu jednak, zjawia się w jej salonie i nie omieszka skierować rozmowy na jakąś kwestję uczuciową, która zaprzątnie dowcip całego zebrania. Wreszcie, przychodzi dzień wyznań, które zazwyczaj winny się odbywać w alei, w ogrodzie, gdy reszta towarzystwa oddali się cokolwiek: wyznanie to zrazu napełnia nas gniewem, widnym po rumieńcu lic, który to gniew, na czas jakiś, wypędza kochanka z przed naszych ócz. Stopniowo, znajduje sposób złagodzenia ciężkiej urazy; udaje mu się nieznacznie oswoić nas z tkliwą wymową swych płomieni i wydobyć wreszcie zwierzenie, które uczynić kosztuje nas tak wiele. Potem, zjawiają się przeszkody: rywale, którzy stają wpoprzek wzajemnej skłonności, [327]prześladowania rodziców, wybuchy zazdrości obudzonej przez fałszywe pozory, skargi, rozpacze, wykradzenie i jego następstwa. Oto, jak prowadzi się rzecz w świecie wytwornych duchów; to prawidła, których, w materji uczuć, nie wolno jest zaniechać. Ale tak, z miejsca, ugrzęznąć w małżeńskiej sypialni, wszystkie zabiegi miłosne sprowadzać jedynie do trudu spisania ślubnego kontraktu, i chcieć zaczynać romans od tego co powinno być jego Szczytnem uwieńczeniem! Doprawdy, ojcze, nie mogę sobie wyobrazić nic bardziej kramarskiego niż to postępowanie: słabo mi się robi na samo uprzytomnienie takowego barbarzyństwa. GORGONI: Cóż to, u djabła, za gwara? Cóż ty za górnym językiem przemawiasz? KASIA: W istocie, wuju, kuzyna moja ujęła rzecz we właściwem oświetleniu. Jakże możliwem jest dobrze przyjmować osobników, którzy są zupełnie nieokrzesani w sztuce zalecania się do płci naszej! Założę się, że z pewnością nigdy na oczy nie widzieli Mapy Czułości[21] i że Tkliwe-Liściki, Czułe-Starania, Bileciki-Słodkie i Lube-Wierszyki to dla nich ziemie zupełnie nieznane. Czyż nie widzisz, wuju, że na całej ich osobie wyciśnięte jest to piętno i że zbywa im najzupełniej na owej zewnętrzności, która, od pierwszej chwili, usposabia nas przychylnie? Przybywać do domu w zamiarach miłosnych w prostych gładkich pończochach, w kapeluszu na którym pióra świecą nieobecnością, z głową, której utrefienie nie czyni zadość najskromniejszym życzeniom, w ubraniu, [328]chromającem na zupełny niedostatek wstążek! Boże mój! i cóż-to za zalotnicy! Cóż za niezdobność w stroju, cóż za jałowość w rozmowie! To można życiem przypłacić, to można zmysły postradać! Zauważyłam przytem, że ich kołnierze nie zdradzają dłoni najlepszej przykrawaczki i że więcej niż dobre pół stopy brakuje, by szerokość ich pludrów mogła być uznana za zadowalającą. GORGONI: Jak mi Bóg miły, pobzikowały obiedwie; toż ja nic wyrozumieć nie mogę z ich szwargotu. Słuchaj mnie, Kachna, i ty, Magdusiu... MAGDUSIA: Na miłość Boga! ojcze, oszczędź nam, proszę, tych dziwacznych imion, i raz wreszcie zechciej nazywać nas inaczej. GORGONI: Jakto, dziwacznych imion! Czy to nie są wasze imiona, na chrzcie świętym nadane? MAGDUSIA: O Boże, jakżeś ty poziomy, ojcze! Co do mnie, wyznaję, iż tonę w nieustannem zdumieniu, iż ty, ojcze, byłeś zdolny dać życie istocie mego duchowego pokroju. Słyszał kto, aby, w wytwornym stylu, była kiedy mowa o Kachnie lub Magdusi? czy nie zechcesz przyznać, że wystarczyłoby jednego z tych imion, by osławić i odrzeć z uroku najpiękniejszy romans? KASIA: To prawda, wuju, że ucho, o ile nie jest wyzute z wszelkiej delikatności, piekielnie musi cierpieć, słysząc dźwięk tego rodzaju przezwisk; natomiast imię Polikseny, które obrała moja kuzyna i miano Aminty, które ja przyjęłam za swoje, posiadają wdzięk, na który i ty, wuju, nie możesz zostać nieczułym. GORGONI: Słuchajcież mnie tedy: mądrej głowie dość dwie słowie. Nie chcę ani słyszeć o tem, byście miały nosić jakieś inne imiona, niż te, które dali wam chrzestni rodzice; co zaś do tych panów, znam ich ród i majątek, i żądam stanowczo, byście patrzały na nich jak na przyszłych mężów. Dosyć już długo [329]siedzicie mi na karku, a wieczne stróżowanie dwom dziewuchom, to nieco za ciężkie zadanie dla człowieka w moim wieku. KASIA: Co do mnie, wuju, wszystko co mogę odpowiedzieć, to iż małżeństwo wydaje mi się rzeczą wskroś nieprzyzwoitą. Nie pojmuję poprostu, jak można znieść myśl sypiania z mężczyzną zupełnie obnażonym? MAGDUSIA: Pozwól, ojcze, byśmy nieco zaczerpnęły oddechu w wykwintnym świecie Paryża, gdzie bawimy dopiero od dni kilku. Daj nam snuć wedle naszych upodobań tkankę powieści życia i nie przyspieszaj tak jej rozwiązania. GORGONI na stronie: Niema co i wątpić, pomylone są zupełnie. Głośno: Słuchajcie więc: to moje ostatnie słowo. Nic nie rozumiem tych wszystkich bredni; wiem to, że chcę być panem we własnym domu i, aby przeciąć zbyteczne gadania, albo wyjdziecie obie za mąż w najkrótszym czasie, albo, jak Boga kocham, wpakuję was do klasztoru; na to przysięgam.
SCENA SZÓSTA.
KASIA, MAGDUSIA.
KASIA: Mój Boże! droga moja, jakże duch twego ojca głęboko ugrzązł w materji! jakże umysł jego jest gruby, a dusza przepojona ciemnością! MAGDUSIA: Cóż chcesz, droga? wstyd mi za niego, doprawdy. Trudno mi uwierzyć, bym w istocie miała być jego córką, i mniemam, iż, prędzej czy później, zdarzy się przygoda, która odsłoni mi tajemnicę jakowegoś zaszczytniejszego pochodzenia.
KASIA: Nicby mnie to nie dziwiło; owszem, wszystko raczej przemawiałoby za tem; co do mnie, również, ilekroć zastanowię się nad sobą... [330]
SCENA SIÓDMA.
KASIA, MAGDUSIA, MARYŚKA.
MARYŚKA: Jakiś służący pyta, czy panienki są w domu i mówi, że jego pan chce przyiść w odwiedziny. MAGDUSIA: Naucz się, błaźnico jedna, wysławiać mniej pospolicie. Powiedz: przybył zwiastun, który zapytuje, czy niema przeszkód aby panie stały się widzialne. MARYŚKA: A Jezu! a toć ja nie rozumiem po łacińsku i nie uczyłam się, jak panny, nijakich filiozofji od Wielgiego[22]. MAGDUSIA: Nieokrzesana! Trudno, zaiste, cierpieć to stworzenie! I któż jest, kogo ów lokaj mieni swoim panem? MARYŚKA: Nazywa go markizem de Mascarille. MAGDUSIA: Ach, droga! markiz! markiz! Idź, powiedz prędko, że może nas oglądać. To z pewnością jakiś wytworny umysł, który musiał zasłyszeć o nas. KASIA: Z pewnością, słodka moja! MAGDUSIA: Trzeba go przyjąć tu na dole; to będzie lepiej, niż w naszym pokoiku. Poprawmy przynajmniej trochę włosy i starajmy się godnie podtrzymać reputację. Prędko, spiesz i podaj nam tutaj poradnik wdzięków. MARYŚKA: Jak mi Bóg miły, panienko, nie wiem co to za zwierzę; trza mówić po krześcijańsku, jeśli panienka chce, aby ją człek rozumiał.
KASIA: Przynieś więc zwierciadło, ciemna ignorantko i strzeż się, byś nie zbrukała jego czystej powierzchni odbiciem swego obrazu. [331]
SCENA ÓSMA.
MASCARILLE, DWÓCH TRAGARZY.
MASCARILLE: Hola! moi ludzie, hola! Już, już! ostrożnie. Te gbury chyba umyślnie chciały mi roztrząść kości tem obijaniem mnie o wszystkie mury i bruki! PIERWSZY TRAGARZ: Do kata! bo też i drzwi nie są zbyt szerokie. Kazał pan, byśmy go zanieśli aż tutaj. MASCARILLE: Myślą sobie. Cóż wy myślicie, trutnie, że ja będę narażał pulchność piór na nieżyczliwość dżdżystego powietrza i zaszczycał błoto uliczne odciskami mych trzewików? Dalej, zabierajcie lektykę. DRUGI TRAGARZ: Niech nas pan wprzódy zapłaci. MASCARILLE: Hę? DRUGI TRAGARZ: Mówię, panie, aby pan nam dał naszą zapłatę, jeśli łaska. MASCARILLE dając mu policzek: A, ty hultaju! ty śmiesz się domagać pieniędzy od osoby mego urodzenia i stanowiska? DRUGI TRAGARZ: Więc to w ten sposób płaci się biednych ludzi? Czy pańskie urodzenie starczy nam za obiad? MASCARILLE: Hoho! ja was nauczę rozumu! Te draby ośmielają się pokazywać mi tu rogi! PIERWSZY TRAGARZ biorąc w rękę drążek lektyki: Dalej, płacić zaraz, i basta. MASCARILLE: Co? PIERWSZY TRAGARZ: Mówię, że chcę tu widzieć pieniądze w tej chwili. MASCARILLE: No, ten to jakiś przyzwoity człowiek. PIERWSZY TRAGARZ: No, będzie już raz? [332]MASCARILLE: Owszem, owszem; ty przynajmniej wyrażasz się jak należy, ale tam ten, to gbur, który nie ma pojęcia o zachowaniu. Masz, jesteś zadowolony? PIERWSZY TRAGARZ: Nie, nie jestem zadowolony; dałeś pan policzek memu koledze i... Podnosi drążek. MASCARILLE: Powoli; masz tu za policzek. Wszystko można odemnie uzyskać, ale po dobroci. Idźcie, a przyjdźcie tu niezadługo, aby mnie zanieść do Luwru: król bezemnie spaćby się nie położył.
SCENA DZIEWIĄTA.
MARYŚKA, MASCARILLE.
MARYŚKA: Panie kazały powiedzieć, że zejdą za chwilę. MASCARILLE: Niech sobie nie robią ceremonji; już samo oczekiwanie jest dla mnie rozkoszą. MARYŚKA: Oto właśnie idą.
SCENA DZIESIĄTA.
MAGDUSlA, KASIA, MASCARILLE, ALMANZOR.
MASCARILLE złożywszy ukłon: Panie, będziecie z pewnością zadziwione czelnością, z jaką odważam się wam złożyć mą czołobitność; jednakże, w tym wypadku, padacie ofiarą własnego rozgłosu; wszelka bowiem niepospolitość posiada dla mnie urok tak potężny, że upędzam się za nią gdzie tylko mogę. MAGDUSIA: Jeśli niepospolitość jest przedmiotem pańskiego pościgu, nie na naszych ziemiach polować ci wypadnie. KASIA: Aby niepospolitość odszukać w naszym domu, musiałbyś pan chyba przywieść ją tu z sobą. MASCARILLE: Muszę założyć sprzeciw wobec tak [333]jaskrawego fałszu. Reputacja wasza jest wiernym sprawdzianem istotnej wartości i wszystko co było dotąd świetnego w Paryżu, otrzyma z waszych rączek nieodwołalnie pik, repik i kapotą. MAGDUSIA: Wspaniałomyślność pańska posuwa nieco zbyt daleko hojność twego uznania; musimy się mieć obie dobrze na baczności, by nie pozwolić łatwowierności naszej dać się zbyt łatwo ująć w potrzaski pochlebstwa. KASIA: Najdroższa, trzebaby kazać podać krzesła. MAGDUSIA: Hej, Almanzor! ALMANZOR: Pani? MAGDUSIA: Prędko, zaopatrz nas w wygódki duchowego obcowania. MASCARILLE: Ale powiedzcież mi panie, czy ja tu jestem w bezpiecznem miejscu?
Almanzor odchodzi.
KASIA: Czegóż się pan obawia? MASCARILLE: Czego? Kradzieży mego serca, morderstwa dokonanego na mej niepodległości. Widzę tu pewne oczki, które mi wyglądają na wielkie niedobrego, i nie wróżą mej duszy zbytniej rękojmi swobody. Cóż u licha! Ledwie się do nich zbliżyć, już stają pod bronią w zaczepno-odpornej postawie. Ha! na honor! strach mnie oblatuje! albo umykam jak stoję, albo też żądam hipotecznego zabezpieczenia, że nie uczynią mi krzywdy. MAGDUSIA: Ach, droga, cóż to za dowcip, cóż za werwa! KASIA: Żywe wcielenie Hamilkara![23]. MAGDUSIA: Niech pan będzie bez obaw; oczy nasze nie mają żadnych złych zamiarów. Serce pańskie może zasypiać spokojnie, wsparte na ich lojalności. [334]KASIA: Ależ prosimy, panie, nie bądź tak nieubłagany dla tego fotela, który już od kwadransa wyciąga ku tobie ramiona; zechciej ukoić jego żądze utulenia cię w objęciu. MASCARILLE przyczesawszy perukę i poprawiwszy ubranie: I cóż, moje panie, co powiadacie o Paryżu? MAGDUSIA: Ach, i cóż mogłybyśmy powiedzieć? Trzebaby się znajdować na antypodach zdrowego pojęcia, aby nie przyznać, że Paryż jest zaczarowaną szkatułką wszystkich cudów, ogniskiem dobrego smaku, wykwintu i galanterji. MASCARILLE: Co do mnie, mniemam, iż, poza Paryżem, niema zbawienia dla ludzi pewnego poziomu. KASIA: Och, najniezbitsza prawda! MASCARILLE: Czas wprawdzie trochę świński; ale od czegóż lektyki! MAGDUSIA: To prawda, że lektyka jest nieporównanym szańcem przeciw zniewagom ulicznego błota i nieprzyjaznej pogody. MASCARILLE: Czy panie wiele przyjmują? Któreż z wytwornych duchów są ozdobą waszych salonów? MAGDUSIA: Ach, jeszcze zbyt mało znane jesteśmy w mieście; żywimy jednak nadzieję zadomowienia się w niem rychło. Mamy bliską przyjaciółkę, która obiecała sprowadzić do nas wszystkich panów ze Zbioru wybranych utworów[24]. KASIA: I jeszcze wielu innych, których również nam wymieniono jako wszechpotężnych rozjemców w materji piękna i smaku. MASCARILLE: Och, co do tego, mogę się paniom [335]przysłużyć lepiej niż ktokolwiek. Toż oni bywają u mnie wszyscy co do jednego! Mogą powiedzieć śmiało, że nie zdarzyło mi się wstawać z łóżka, bym nie miał koło siebie z jakiego pół tuzina literatów. MAGDUSlA: Doprawdy, wdzięczność nasza nie miałaby wprost równej, gdybyś nam zechciał wyświadczyć tę uprzejmość. Toż niepodobna jest nie mieć tych wszystkich panów w liczbie swych znajomych, jeśli się pragnie należeć do prawdziwego świata! Wszakże nie kto inny, niż oni, dzierży w swych dłoniach szalę publicznego mniemania w tem mieście; wiesz pan dobrze, iż nieraz wystarczy przyjmować u siebie którego z nich, by pozyskać rozgłos wielkiej znawczyni, chociażby się nic więcej nie uczyniło potemu. Ale największy urok przedstawia dla mnie to, że, dzięki tym uduchowionym odwiedzinom, można mieć pierwsze wiadomości o mnóstwie rzeczy, które wiedzieć jest wprost obowiązkiem i które stanowią samą esencję wykwintnego umysłu. Tą drogą, otrzymuje się codzień nowinki z duchowego świata; ma się najświeższą wiadomość o wszystkiem, co się tam zrodziło, wierszem czy prozą. Wie się najdokładniej: „Ten a ten stworzył najpiękniejszy pod słońcem poemacik na taki a taki temat; ta a ta podłożyła słowa do takiej a takiej melodji; ten czy ów napisał madrygał o szczęściu, tamten ułożył stance na niewierność; pan X. napisał wczorajszego wieczora trjolet dla panny Y., która przesłała mu odpowiedź dziś rano koło ósmej; ten autor powziął plan takiego utworu; tamten zabiera się do trzeciej części swego romansu; inny znów oddał właśnie dzieło pod prasę“. To są rzeczy, które nadają człowiekowi znaczenie w towarzystwie; kto tego wszystkiego jest nieświadom, za cały jego rozum i dowcip nie dałabym szeląga. KASIA: W istocie, uważam, że to najwyższy szczyt [336]śmieszności, jeśli osoba, która ma pretensję do wyższego umysłu, nie zna każdego najmniejszego czterowiersza, urodzonego przed kilku godzinami. Co do mnie, z pewnością zapadłabym się ze wstydu pod ziemię, gdyby mnie ktoś przypadkiem zapytał, czym widziała lub znam to i owo z najnowszych wydarzeń w dziedzinie sztuki, a jabym się musiała przyznać do nieświadomości. MASCARILLE: To prawda, że hańbą jest nie być z pierwszej ręki wtajemniczonym we wszystko co się dzieje; ale pozbądźcie się panie wszelkich obaw; stworzę w waszym salonie prawdziwą akademję wykwintnego smaku. Przyrzekam, że nie urodzi się w Paryżu ani jedna strofka, którejbyście nie umiały na pamięć o pięć minut wcześniej niż kto inny. Ja również, jak mnie tu panie widzicie, zabawiam się tem, o ile mi przyjdzie ochota. Zdarzy się wam napotkać w buduarach paryskich z jakich dwieście piosenek, tyleż sonetów, z czterysta epigramów i więcej niż tysiąc madrygałów, które wszystkie wyszły z pod mego pióra, nie mówiąc o szaradach i portretach, bo tychbym i policzyć nie zdołał. MAGDUSIA: Przyznam się, że namiętnie lubię portrety: nic wykwintniejszego nad tę zabawę. MASCARILLE: Portrety, to rzecz wcale niełatwa; hoho! to wymaga głębokiego umysłu! będę miał sposobność przedstawić paniom kilka, które może zdołają zyskać ich uznanie. KASIA: Ja znów poprostu ginę za szaradami. MASCARILLE: Też dobre ćwiczenie wrodzonego dowcipu; nie dalej niż dziś rano ułożyłem cztery, któremi zaraz paniom moim będę służył. MAGDUSIA: I madrygały mają swój powab, jeśli są zręcznie splecione. MASCARILLE: To moja najsilniejsza strona; [337]pracuję obecnie nad ułożeniem w madrygały całej historji rzymskiej[25]. MAGDUSIA: Ach, Boże! to będzie coś czarującego; zamawiam sobie z góry przynajmniej jeden egzemplarz, jeśli pan zechcesz to wydrukować. MASCARILLE: Każdej z pan przyrzekam po jednym, i to w cudnej oprawie. Wprawdzie to nie bardzo godzi się z mojem stanowiskiem, ale czynię to jedynie dlatego, aby dać coś zarobić księgarzom, którzy mnie oblegają poprostu. MAGDUSlA: Mniemam, ze to musi być wielka przyjemność widzieć się w druku. MASCARILLE: Bezwątpienia. Ale prawda, muszę paniom powtórzyć małą improwizację, popełnioną wczoraj w domu pewnej księżnej, z którą jestem nader blisko; trzeba paniom wiedzieć, że w improwizacji jestem djabelnie mocny. KASIA: Improwizacja jest najlepszym kamieniem probierczym umysłu. MASCARILLE: Słuchajcież panie zatem. MAGDUSIA: Całe się w słuch zamieniamy. MASCARILLE:
Och, och! to znaczy kupować zbyt tanio:
Podczas gdy ja niewinnie spoglądam na panią,
Twe oczy chyłkiem skradły moje serce.
Na pomoc! gwałtu! złodzieje! morderce!
KASIA: Bożeż ty mój! trudno, w istocie, dalej posunąć wykwint wytrażenia. MASCARILLE: Wszystko co robię, zaleca się zupełną swobodą; nie czuć w tem ani odrobinę pedanta. MAGDUSIA: Odległe jest od tego więcej niż na dwa tysiące mil. [338]MASCARILLE: Czy zauważyłyście panie ten początek: Och! och! to doprawdy nadzwyczajne, och! och! jak człowiek, który coś w jednej chwili spostrzega: och! och! Zdumienie: och! och! MAGDUSIA: Tak; to och! och! jest wprost bajeczne! MASCARILLE: Ech, to drobnostka. KASIA: Ach, mój Boże! co też pan mówi? Te drobne dotknięcia, to właśnie rzeczy wprost bezcenne. MAGDUSIA: Z pewnością; co do mnie, wolałabym stworzyć to och! och! niż napisać cały poemat epiczny. MASCARILLE: Na Jowisza! ależ pani ma wytrawny gust! MAGDUSIA: Tak; może nie jestem z niego zupełnie wyzuta. MASCARILLE: Ale czy nie podziwiacie panie również tego: kupować zbyt tanio? kupować zbyt tanio: kupować, niby towar, jakie to obrazowe: kupować zbyt tanio. Podczas gdy ja niewinnie, nic nie podejrzewając, jak biedny baranek, spoglądam na panią, to znaczy przyglądam się pani, obserwuję panią, pozieram na panią; twe oczy chyłkiem... Jak snę paniom wydaje to słowo chyłkiem? czy nie jest szczęśliwie dobrane? KASIA: Rzadko szczęśliwie. MASCARILLE: Chyłkiem, pokryjomu; coś niby kot, który pochwycił myszkę w łapy, chyłkiem. MAGDUSIA: Nie można było lepiej tego oddać. MASCARILLE: Skradły moje serce, wydarły, zrabowały; na pomoc! gwałtu! złodzieje! morderce! Nie wydaje się paniom, to jakby człowiek, który krzyczy i pędzi za złodziejem, aby go przytrzymać? Na pomoc! gwałtu! złodzieje! morderce! [339]MAGDUSIA: Trzeba przyznać, że wykwint walczy tutaj o lepsze z dowcipem. MASCARILLE: Zanucą paniom melodję, którą do tego ułożyłem. KASIA: Pan uczyłeś się i muzyki? MASCARILLE: Ja? ani trochę. KASIA: W jakiż sposób to zatem być może? MASCARILLE: Ludzie dobrze urodzeni umieją wszystko, chociaż się nigdy niczego nie uczyli. MAGDUSIA: Oczywiście, moja droga. MASCARILLE: Posłuchajcie panie, czy wam ta melodja przypadnie do smaku: hem, hem, la, la, la, la, la. Brutalność pory roku niegodziwie się obeszła z czułością mego organu;, ale mniejsza, to właśnie będzie tak, bez pretensji. Śpiewa:
Och! och! to znaczy kupować zbyt tanio,
etc. KASIA: Ach! nie! doprawdy! ileż namiętności w tej melodji! To można zginąć, słuchając. MAGDUSIA: A przytem, pojęta bardzo chromatycznie. MASCARILLE: Czy nie zdaje się paniom, że myśl dobrze uwypukla się przez melodję? Na pomoc! gwałtu! A potem, jakgdyby ktoś krzyczał z całej siły: Złodzieje! I nagle, jak osoba, która już oddech traci: Morderce! MAGDUSIA: To znaczy wniknąć w najistotniejszą istotę rzeczy, uchwycić samego ducha. Wszystko jest bajeczne, upewniam; jestem wprost zwarjowana na punkcie słów i melodji. KASIA: Jeszcze nie słyszałam rzeczy o takiej skali rozpięcia. MASCARILLE: Wszystko co robię, przychodzi mi ot tak, samo z siebie, bez żadnej nauki. MAGDUSIA: Natura obeszła się z panem niby najoddańsza matka, jesteś jej zepsutem dziecięciem. [340]MASCARILLE: A na czem paniom czas upływa, jeśli wolno wiedzieć? KASIA: Na niczem. MAGDUSIA: Aż do dziś, cierpiałyśmy na straszliwą posuchę wszelkiego urozmaicenia. MASCARILLE: Jeżeli nie będziecie miały nic przeciwko temu, pozwolą sobie zaprowadzić panie któregoś z najbliższych dni do teatru; mają grać właśnie komedyjką, którą rad byłbym wspólnie z paniami oglądać. MAGDUSIA: Takiej rzeczy się nie odmawia. MASCARILLE: Ale, kiedy będziemy w teatrze, proszę panie, byście zechciały tęgo oklaskiwać. Zobowiązałem się, że popchnę w świat tę sztukę; jeszcze dziś rano autor był u mnie, by mi przypomnieć obietnicę. Taki już obyczaj w tem mieście, że nam, ludziom z towarzystwa, autorzy przychodzą odczytywać nowe sztuki, by zjednać sobie naszą przychylność i uzyskać poparcie: możecie sobie panie wyobrazić, czy parter ośmieliłby się choć mruknąć, skoro my wyrazimy zdanie! Co do mnie, jestem bardzo lojalny: jeśli przyrzekną poparcie jakiemuś poecie, nie omieszkam krzyczeć na cały głos: „cudowne! zachwycające!“ nim jeszcze świece pozapalają w lichtarzach. MAGDUSIA: Ach! nie mów pan nawet! Paryż, to urocze miejsce; rozgrywa się tu codziennie tyle rzeczy, o których na prowincji, przy całym dowcipie, nie można mieć pojęcia. KASIA: Niech się pan nie obawia: skoro już wiemy jak się rzeczy mają, nie zaniedbamy klaskać w ręce i okrzykiwać się po każdem zdaniu. MASCARILLE: Nie wiem, czy się nie myle; ale panie wyglądacie mi na to, że same macie jakąś komedyjkę na sumieniu. MAGDUSIA: Może i niezupełnie źle pan trafił. [341]MASCARILLE: Doprawdy? o, wtakim razie, musimy to zobaczyć. I ja również mam w swoic hpapierach sztuczkę, którą zamierzam wystawie niebawem. KASIA: Czy być może! I którymż artystom pan ją powierzy? MASCARiLLE: Dobre pytanie! Naturalnie naszym wielkim artystom: aktorom z Burgundzkiego Pałacu[26]. Wszak oni jedni tylko zdolni są uwydatnić rzecz jak się należy; tamci drudzy, to nieuki: deklamują poprostu tak jak się mówi; nie umieją pięknie wydymać wierszy i zawieszać głosu w najładniejszem miejscu. Ciekawym, w jaki sposób ma kto poznać gdzie jest piękne miejsce, jeśli aktor me zatrzyma się na niem i nie da przez to znaku, że trzeba krzyczeć „brawo“ i walić oklaski. KASIA: W istocie, jest pewien sposób poddania słuchaczom piękności dzieła; a każda rzecz otyle jest warta, o ile ktoś potrafi ją podać. MASCARILLE: Co panie sądzicie o moich fatałaszkach? Czy dobrze sharmonizowane z całością ubrania? KASIA: Nieporównanie! MASCARILLE: Wstążka jest nieźle dobrana. MAGDUSIA: Bosko. Poznać Perdigeona w każdym calu. MASCARILLE: A jakie zdanie pań o krezkach u spodni? MAGDUSIA: Szykowne co się zowie. MASCARILLE: Mogę się poszczycić, że [342]przynajmniej o dobre ćwierć łokcia szersze, niż wszystko co się spotyka w tym rodzaju. MAGDUSIA: Muszę przyznać, że jeszcze nie windziałam, by ktoś tak daleko posunał wykwint zewnętrznej postaci. MASCARILLE: Niech Panie raczą nieco skierować na te rękawiczki zainteresowanie swego powonienia. MAGDUSIA: Pachną niewypowiedzianie miło. KASIA: Nigdy jeszcze piękniejszy zapach nie podrażnił mego organu. MASCARILLE: A to? Daje im wąchać swą pudrowaną perukę. MAGDUSIA: Nieporównanie! ten zapach wnika do ostatnich zaułków naszej wrażliwości. MASCARILLE: Nie mówią panie nic o moich piórach! Jak wam się zdają? KASIA: Szalenie ładne. MASCARILLE Czy, wiecie, że pojedyncze ździebełko kosztuje całego ludwika? Co do mnie, mam już tę słabość, że w każdej rzeczy pociąga mnie wszystko co najpiękniejsze i najdroższe. MAGDUSIA: W takim razie, muszą nas łączyć nici jakiejś niewidzialnej sympatji. Ja także niewysłowienie jestem wybredna we wszystkiem co kładę na siebie; wszystko, aż do samych skarpetek, musi pochodzić z pierwszych magazynów. MASCARILLE wykrzykując nagle: Au! au! au! powoli! Niech mnie Bóg skarze, moje panie, to się nie godzi, doprawdy; na honor! mogę mieć pretensje do was; nie postępuje się w ten sposób! KASIA: Co się stało? Co panu jest? MASCARILLE: Jakto! obiedwie naraz tak się spiknąć przeciw memu sercu! Atakować mnie na dwa fronty! och, och! to jest wbrew prawom narodów, siły zbyt nierówne, zacznę krzyczeć o pomoc, to morderstwo! [343]KASIA: Trzeba mu przyznać, że umie wszystko wyrazić w niezwyczajny sposób. MAGDUSIA: W istocie; umysł jego jest wprost jakiegoś odrębnego kroju. MAGDUSIA do Mascarilla: Więcej w tem strachu niż czego innego: serce pańskie już krzyczy, nim je zadraśnięto. MASCARILLE: Gdzież tam, u stu djabłów! całe jest odrapane od stóp aż do głowy.
SCENA JEDENASTA.
KASIA, MAGDUSIA, MASCARILLE, MARYŚKA.
MARYŚKA: Proszę pani, ktoś przyszedł. MAGDUSIA: Któż taki? MARYŚKA: Wicehrabia de Jodelet. MASCARILLE: Wicehrabia de Jodelet? MARYŚKA: Tak, panie. KASIA: Czy go pan zna? MASCARILLE: To mój najlepszy przyjaciel! MAGDUSIA: Wpuść-że go czemprędzej. MASCARILLE: Nie widzieliśmy się z sobą od dość dawna; oczarowany jestem tem spotkaniem. KASIA: Otóż i on.
MASCARILLE: Ach! wicehrabio! JODELET ściskając się z nim: Ach, markizie! MASCARILLE: Jakżem rad, że cię spotykam! JODELET: Jakże się cieszę, że cię tu oglądam! MASCARILLE: Uściskaj mnie jeszcze trochę, proszę cię, kochany. MAGDUSIA do Kasi: Najdroższa, zaczynamy być [344]znane w stolicy; otóż i wielki świat sam znajduje drogę do naszych progów. MASCARILLE: Moje panie, pozwólcie, że wam przedstawię tego oto kawalera: klnę się honorem, że wart byście go bliżej poznały. JODELET: Słusznem jest, by oddano paniom co im się należy; wdzięki wasze przywiązują, prawem lenna, świat cały do waszej osoby. MAGDUSIA: Uprzejmość pańska wspina się doprawdy na szczyty pochlebstwa. KASIA: Ten dzień będzie zapisany w naszym kalendarzu, jako szczęsny nad wyraz. MAGDUSIA: Hej tam, malcze, ciągle trzeba ci przypominać obowiązki? Nie widzisz, że pożądany jest przybytek jednego fotela? MASCARILLE: Nie dziwcie się panie, patrząc na oblicze wicehrabiego: niedawno podniósł się z ciężkiej choroby, która mu oblekła twarz taką bladością. JODELET: To ślady uciech dworskich i trudów wojennych. MASCARILLE: Wiecież, moje panie, że, w osobie wicehrabiego, oglądacie jednego z najmężniejszych rycerzy naszych czasów? To junak bez trwogi i zmazy. JODELET: I ty mi w niczem nie ustępujesz, markizie: wiemy, do czegoś jest zdolny. MASCARILLE: To prawda, żeśmy się widywali w niejednej potrzebie. JODELET: I to tam, gdzie było djabelnie ciepło. MASCARILLE, spoglądając na Kasię i Magdusię: Tak, ale nie tak ciepło jak tutaj. Hi, hi, hi. JODELET: Poznaliśmy się w armji; pierwszy raz kiedyśmy się spotkali, markiz dowodził pułkiem kawalerji na galerach maltańskich. MASCARILLE: To prawda; lecz ty, wicehrabio, wcześniej odemnie wstąpiłeś do służby. Pomnę, [345]byłemłem jeszcze młodym oficerkiem, kiedy dowodziłeś dwoma tysiącami koni. JODELET: Wojna, to ładna rzecz; cóż, kiedy, na honor, dwór licho dziś nagradza usługi takich jak my ludzi. MASCARILLE: To właśnie było powodem, iż wolałem szpadę zawiesić na kołku. KASIA: Co do mnie, mam szaloną czułość dla ludzi oręża. MAGDUSIA: I ja cenię ich także; ale lubię, aby męstwo trzymało równy krok z bystrością i dowcipem. MASCARILLE: Pamiętasz, wicehrabio, oblężenie Arrasu? jak pułki nasze, ustawione w półksiężyc... JODELET: Co ty tam prawisz o jakimś półksiężycu? Cały księżyc, pamiętam jak dziś. MASCARILLE: Może masz słuszność. JODELET: Jakżebym nie pamiętał? Na honor, toż tam przecie dostałem w nogę kawałkiem granatu, tak że do dziś jeszcze noszę ślady. Niech panie pomacają, proszę; zobaczycie co to była za rana. KASIA dotknąwszy wskazanego miejsca: To prawda, że blizna jest duża. MASCARILLE: Niechże mi pani poda rączkę i pomaca, o, tutaj, w samym tyle głowy: znalazła pani? MAGDUSIA: Owszem, zdaje mi się że coś czuję. MASCARILLE: To postrzał muszkietu, który dostałem w czasie ostatniej kampanji. JODELET odsłaniając pierś: Oto strzał, który przebił mnie na wylot, kiedyśmy brali Gravelines. MASCARILLE kładąc rękę na guziku od spodni: Zaraz wam tu pokażę straszliwą ranę... MAGDUSIA: Ależ nie trzeba: wierzymy bez oglądania. [346]MASCARILLE: Takie znaki zaszczyt przynoszą: pokazują, z kim się ma do czynienia. KASIA: Nie wątpimy bynajmniej o pańskiej wartości. MASCARILLE: Wicehrabio, masz tu swą karocę? JODELET: Dlaczego? MASCARILLE: Zawieźlibyśmy panie trochę na miasto i zaprosilibyśmy je na podwieczorek. MAGDUSIA: Dziś niestety nie możemy wyjść z domu. MASCARILLE: Sprowadźmy zatem skyrzypków, aby trochę potańczyć, JODELET: Na honor, świetna myśl. MAGDUSIA: Na to zgadzamy się chętnie; ale trzebaby się postarać o jakieś rozmnożenie towarzystwa. MASCARILLE: Hola! Champagne, Picard, Bourguignon, Cascaret, Basque, la Verdure, Lorrain, Provencal, La Violette! Niech djabli porwą tych pachołków! W całej Francji chyba niema szlachcica, któryby gorzej był obsłużony odemnie. Żaden z hultajów ani się nie zatroszczy! MAGDUSIA: Almanzorze, spiesz powiedzieć ludziom pana markiza, aby poszli poszukać grajków. Wstąp też zaprosić do nas panów i panie z sąsiedztwa, aby zaludnić pustkowie naszego zebrania. Almanzor wychodzi. MASCARILLE: I cóż powiesz, wicehrabio, o tych oczach? JODELET: A cóż ty sam o nich myślisz, markizie? MASCARILLE: Ja? Mówię, że wolność nasza z trudnością zdoła w całych pludrach wymknąć się z tego domu. Co do mnie przynajmniej, wyznaję, dziwnie robi mi się mdło na duszy, a serce wisi już ledwie na włosku. MAGDUSIA: Ileż naturalności we wszystkiem co [347]on mówi! Umie każdą rzecz wyrazić w sposób najpowabniejszy w świecie: KASIA: To prawda, dowcipem szafuje na funty. MASCARILLE: Aby dowieść paniom, że jestem szczery, ułożę natychmiast na ten temat maleńką improwizację. Namyśla się. KASIA: Ach! uczyń to pan, zaklinam na całe uwielbienie mego serca: tak chciałabym usłyszeć coś skomponowanego umyślnie dla nas. JODELET: Miałbym ochotę i ja zrobić coś takiego, ale w tej chwili moja żyłka poetycka jest nieco wyczerpana z powodu mnogiego puszczania krwi, na jakie mnie w ostatnich dniach skazano. MASCARILLE: Cóż, u djabła! Pierwszy wiersz przychodzi mi z największą łatwością; ale z następnemi mam zawsze nieco kłopotu. Na honor, to trochę za nagle: kiedyś, wolniejszym czasem, ułożę paniom tę improwizację; będziecie oczarowane. JODELET: To istny demon dowcipu. MAGDUSIA: I to dowcipu w najlepszym gatunku. MASCARILLE: Powiedz mi, wicehrabio, dawno nie widziałeś hrabiny? JODELET: Nie byłem u niej już od trzech tygodni. MASCARILLE: Czy wiesz, że książę był u mnie dziś rano i chciał mnie zabrać na wieś, na jelenie? MAGDUSIA: Otóż i przyjaciółki.
MAGDUSIA: Mój Boże, drogie moje, chciejcie nam wybaczyć. Tym panom przyszła ochota obudzić duszę w naszych nogach, dlatego posłałyśmy po was, aby wypełnić liczebne ubóstwo zebrania. [348]LUCYLLA: Bardzo uprzejmie. MASCARILLE: To taki tylko balik, ot, na prędce; ale, któregoś dnia, wyprawimy dla pań bal w całej okazałości. Czy grajkowie już przyszli? ALMANZOR: Tak, jaśnie panie; są tutaj. KASIA: Proszę was, drogie, chciejcie usiąść. MASCARILLE kręcąc się sam jeden, jakby gotując się do tańca: La, la, la, la, la, la, la, la. MAGDUSIA: Jaką on ma zgrabną figurę. KASIA: Znać, że tańczyć musi znakomicie. MASCARILLE zaprosiwszy Magdusię do tańca: Serce moje zatańczy kuranta nie gorzej od nóg. Hej, tam! skrzypce! Do taktu, do taktu. Och! cóż za ciemięgi! Niema sposobu tańczyć przy nich. Niech was wszyscy djabli porwą! Nie umiecie grać jak należy? La, la, la, la, la, la, la, la. Żwawo! o, dławidudy jedne! JODELET tańcząc za nim: Hola! nie tak spiesznie; dopieroco się podniosłem z łoża boleści.
SCENA CZTERNASTA.
DU CROISY, LA GRANGE, KASIA, MAGDUSIA, LUCYLLA, CELIMENA, JODELET, MASCARILLE, MARYŚKA, GRAJKI.
LA GRANGE z kijem w ręku: Oho! hultaje, a cóż wy tu robicie? Od trzech godzin wszędzie was szukamy. MASCARILLE: Au! au! au! nic mi pan nie mówił, że mają być i kije. JODELET: Au! au! au! DU CROISY: To was nauczy na przyszłość pamiętać kim jesteście.
MAGDUSIA: Cóż to ma znaczyć? JODELET: To był zakład. KASIA: Jakto! pozwolić się tak okładać kijem! MASCARILLE: Mój Boże, wolałem nie zwracać uwagi, bo jestem gwałtowny i jeszcze byłbym się uniósł. MAGDUSIA: Scierpieć podobną zniewagę w naszej obecności! MASCARILLE: To nic; nie przerywajmy sobie. Znamy się nie od dzisiaj, między przyjaciółmi nie można tak brać do serca lada drobnostki.
SCENA SZESNASTA.
DU CROISY, LA GRANGE, MAGDUSIA, KASIA, CELIMENA, LUCYLLA, MASCARILLE, JODELET, MARYSKA, GRAJKI.
LA GRANGE: Czekajcież, hultaje, nie będziecie się bawić naszym kosztem, ręczę za to. Hej tam! chodźcie mi tutaj. Wchodzi kilku drabów. MAGDUSIA: Cóż to za szczególna śmiałość, rozbijać się tak po naszym domu? DU CROISY: Jakto, moje panienki, więc mamy cierpieć, aby nasi lokaje znajdowali tu lepsze przyjęcie niż my sami? aby na nasz koszt zalecali się do was i wyprawiali bale? MAGDUSIA: Wasi lokaje? LA GRANGE: Tak, lokaje; to nie jest ani ładnie, ani przyzwoicie, bałamucić ich w ten sposób i odciągać od służby. [350]MAGDUSIA: O nieba! cóż za zuchwalstwo! LA GRANGE: Ale dość tego! Nie będą już więcej używali naszych sukien, aby się mizdrzyć do was i udawać elegantów! Jeśli chcecie ich kochać, owszem, proszę, ale niech to będzie dla ich pięknych oczu. Dalej, ściągnąć z nich wszystko! JODELET: Diabli wzięli naszą elegancję. MASCARILLE: Markizat i wicehrabstwo leżą już na podłodze. DU CROISY: Ha, łotry jedne, wy macie czelność z nami stawać do współzawodnictwa! Gdzieindziej możecie sobie szukać przyborów do zdobywania łask w oczach naszych piękności, rozumiecie? LA GRANGE: Niedość, że nam odbili panny, jeszcze musieli to zrobić w naszych własnych ubraniach! MASCARILLE: O losie, jakżeś niewierny! DU CROISY: Dalej, ściągnąć z nich wszystko do ostatka! LA GRANGE: Zabrać mi zaraz stąd te łachy! A teraz, moje panie, gdy już wrócili do własnej postaci, możecie ciągnąć dalej swoje gruchania dokąd się wam podoba; zostawiamy wszelką swobodę i oświadczamy obaj, że nie będziemy ani trochę zazdrośni.
SCENA SIEDMNASTA.
MAGDUSIA, KASIA, JODELET, MASCARILLE, GRAJKI.
KASIA: Och, cóż za upokorzenie! MAGDUSIA: Trzęsę się z wściekłości. JEDEN Z GRAJKÓW do Mascarilla: Cóż to wszystko ma znaczyć? A któż zapłaci co się nam należy? MASCARILLE: Pomówcie z panem wicehrabią. [351]JEDEN Z GRAJKOW do Jodeleta: Któż nam da za fatygę? JODELET: Pomówzie z panem markizem.
GORGONI: A, wy szelmy jedne, pięknieście mnie tutaj urządziły, jak widzę! Ładnych ja rzeczy dowiaduję się od panów co wyszli stąd przed chwilą! MAGDUSIA: Ach, ojcze, to niegodziwa sztuczka, to co oni nam zrobili. GORGONI: Tak, niegodziwa sztuczka, ale która jest następstwem waszego błazeństwa, wy szelmy! Wzburzył ich do żywego sposób w jakiście ich przyjęły, a ja nieszczęśliwy za was muszę wypić całą hańbę. MAGDUSIA: Ale przysięgam, nie minie ich zemsta, choćby mnie to życie miało kosztować. A wy, hultaje, śmiecie się jeszcze pokazywać po swojem zuchwalstwie? MASCARILLE: W ten sposób przemawiać do markiza! Oto świat! Przy najmniejszej odmianie losu odwracają się od nas ci, którzy wprzódy na rękach nas nosili. Chodźmy, kolego, chodźmy szukać szczęścia gdzieindziej; widzę dobrze, że tu szanują jedynie czcze pozory, a nie umieją ocenić nagiej cnoty.
Wychodzą obaj.
SCENA DZIEWIĘTNASTA.
GORGONI, KASIA, MAGDUSIA, GRAJKI.
GRAJKI: Panie, prosimy, byś nam zechciał zapłacić za tamtych panów, niby żeśmy tutaj grali. GORGONI bijąc ich: Owszem, owszem, zapłacę, i oto jaką monetą! A wy; zakały jedne, nie wiem co [352]mnie wstrzymuje, bym i z wami nie postąpił w ten sam sposób! Całe miasto obnosić nas zacznie na językach, będziemy pośmiewiskiem świata; oto, czegoście się dowojowały przez swoje błazeństwa! Znikajcie mi z oczu, szelmy, znikajcie z oczu na zawsze! Sam: A wy, co jesteście przyczyną ich szaleństwa, wy, brednie niedorzeczne, przeklęte zabawki próżniaczych umysłów, romanse, wiersze, sonety i sonetki, oby was raz nareszcie wszyscy djabli wzięli!
↑Przekład niniejszy, dokonany wedle tekstu pism Moliera w pomnikowem wydawnictwie Les grandes écrivains de la France, obejmuje wszystkie utwory sceniczne tego pisarza, dwie jednoaktowe farsy, co do których autorstwo jego jest wielce prawdopodobne, oraz pozostałe drobniejsze utwory puścizny literackiej Moliera. Ponadto włączono weń całkowity przekład pięcioaktowej sztuki Psyche, z której ułamek tylko wyszedł z pod pióra Moliera, resztę zaś pracy podjął dla pośpiechu na zlecenie królewskie Piotr Corneille. Jestto zatem pierwsze polskie wydanie Moliera zupełne. Wreszcie, w czasie druku mego przekładu w r. 1911, pojawiła się niewydana wprzód i nieznana farsa Moliera p. t. La Casaque, odnaleziona pod powłoką obcych przeróbek i do pierwotnego swego tekstu rzekomo przywrócona. Mimo nieczystego rodowodu tej sztuki, dla dokładności wcielono ją do polskiego wydania jako uzupełnienie ostatniego tomu.
↑Boy, Studja i szkice z literatury francuskiej (Racine).
↑Pierwotny tytuł sztuki brzmiał: Le Mizanthrope ou l’atrabilaire amoureux.
↑Punkty, które, między innemi, roztrząsano, to: czy Armanda była siostrą czy córką Magdaleny; czy Armanda zdradzała Moliera i ile razy etc. Te bardzo życiowe momenty rozważają niektórzy uczeni akademicy z odcieniem naiwności godnym zaiste uczonych, oraz z gorącą chęcią oczyszczenia Moliera od najlżejszej „skazy“. Istnieje misterna teorja naukowa na udowodnienie że Armanda była tylko zalotną, ale że nigdy „nie zapomniała się“ do ostatnich granic; istnieje konstrukcja mająca na celu dowieść, wbrew „obowiązującej teorji“, że nie Magdalena, ale Genowefa Béjart była kochanką młodości Moliera, etc., etc.
↑„Przedstawiać ludzi średniego stanu doświadczonych przez los, w nieszczęściu — woła ironicznie w przedmowie do Cyrulika Beaumarchais — pfe! cóż znowu... Obywatele śmieszni, a królowie nieszczęśliwi, oto jedyny istniejący i możebny teatr“...
↑Et maintenant il ne faut pas — Quitter la nature d’un pas, pisze w upojeniu zachwytu La Fontaine po... Natrętach Moliera, które dziś, powierzchownego czytelnika uderzą raczej swym konwencjonalizmem.
↑Mówię na pozór, gdyż mądrość satyry Moliera zawsze ma podwójne dno. Sarkazmy jego wymierzone w filozofów, uczeńców etc., godzą w śmieszności i w pedantyzm epoki; ale, z drugiej strony, godzą w te same — mimo iż dyskretniej osłonione — przywary, które czają się w mózgu każdego zawodowca. Czyż takie konsylja, jak w Miłości lekarzem, nie odbywają się codziennie i dziś?
↑Miłość występna — nie licząc zalotów Tartufa — pojawia się u Moliera tylko raz, w Grzegorzu Dyndale.
↑„Po kiegoż licha łaził na ten statek?“ (Szelmostwa Skapena).
↑Całe to opowiadanie, mieszczące w sobie zawiązek zawiłej intrygi sztuki, skreślone jest u Moliera bardzo niejasno i niedbale, co oczywiście musiało się zachować w przekładzie. (Przyp. tłóm.).
↑„Pierwszy amant“ trupy Moliera i jego wierny druh, który, po śmierci pisarza, wydał jego dzieła, utrwalił jego teatr dając podwaliny Komedji francuskiej, i prowadził systematyczny „regestr“ wypadków teatralnych, stanowiący cenne źrodło wiadomości
↑Krytyka szkoły żon, Mizantrop, Uczone białogłowy.
↑Osobliwym zbiegiem okoliczności, są to zarazem imiona dwóch głośnych Muz pałacu Rambouillet, Magdaleny de Scudery i Katarzyny de Rambouillet, co oczywiście pobudziło obrażone salony do szukania aluzji.
↑W peruce lokami zamiatającej ziemię, mikroskopijnym kapelusiku, olbrzymio wysokich obcasach i nieprawdopodobną obfitością wstążek. Słowem, cyrk.
↑Molier robi aluzję do francuskiego przysłowia, które mówi o kobiecie: „Przy świeczce ładna, ale jasny dzień psuje wszystko“.
↑Miejsce, gdzie znajdowały się księgarnie z nowościami.
↑Przekład „Pociesznych wykwintniś“ nastręczył tłómaczowi wiele trudności poniekąd nie do przezwyciężenia. Komedja ta jest w znacznej części satyrą wynaturzenia mowy, opartej na sztuczności pojęć; wkładając w usta rzekomych Wykwintniś oraz samozwańczego markiza język najeżony śmiesznościami i niedorzecznościami, godzi autor wyraźnie w pewien określony, współcześnie mu istniejący sposób kształtowania myśli. W polskim przekładzie ostrze to uderza z konieczności w próżnią; nie dlatego, iżby brakło w historji obyczajów w Polsce przykładów analogicznych zboczeń i śmieszności: tylko, że te, w innej epoce i z innego ducha poczęte, odmienne już zupełnie wykazują zabarwienie; przytem, wynaturzenia te nigdy nie były tak powszechne ani tak wszechwładne, jak styl stworzony we Francji przez Hôtel de Rambouillet i inne bratnie mu środowiska. W przekładzie „Wykwintniś“ trzeba było zatem pod tym względem ograniczyć się jedynie do osiągnięcia ogólnego wrażenia pretensjonalnej napuszoności języka, nie nadając mu jakiegoś określonego i jednolitego typu, który z konieczności musiałby się stać anachronizmem.
↑Ta słynna „Mapa Czułości“ znajduje się w Klelji, powieści pani de Scudéry. Miejscowości tej mapy znaczyły fazy uczuć. Czułe starania była to wioska, którą trzeba było przebyć, aby przez Świeżą przyjaźń dojść do Czułości nad Wdzięcznością (rzeką) etc. Po drodze trzeba się strzec aby nie zboczyć do jeziora Obojętności etc. W ten sposób opracowano całą psychologję miłości.
↑CyrusiaCyrus, tytuł głośnej powieści panny de Scudéry.
↑Zbiór utworów najbardziej wziętych ówczesnych pisarzy, W znacznej części należących do koterii „Wykwintniś“.
↑Satyra na dziwolągi, jakie lągł ówczesny pedantyzm literacki. La Fosse przełożył np. Tacyta w oktawach, a Bsnserade ułożył Metamorfozy Owidjusza w ronda.
↑Pałac Burgundzki była to siedziba konkurencyjnego teatru, poświęconego przeważnie tragedji. W wycieczkach Moliera przeciw niemu była niewątpliwie spora doza niechęci „konkurencyjnej„; była również jednak i walka o pojmowanie sztuki dramatyczne, w której Molier, jak w literaturze, dążył do ideałów prostoty i prawdy.