Dzieła (Molier)/Tom pierwszy/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Molier
Tytuł Dzieła
Tom pierwszy
Wydawca Instytut Wydawniczy »Bibljoteka Polska«
Data wyd. 1922
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Tadeusz Boy-Żeleński
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
J. B. POQUELIN MOLIÈRE
(według portretu Karola Antoniego Coypla)
MOLIER
DZIEŁA
PRZEŁOŻYŁ, OPRACOWAŁ I WSTĘPEM OPATRZYŁ
BOY
WYDANIE NOWE
KU UCZCZENIU TRZECHSETNEJ
ROCZNICY URODZIN MOLIERA
TOM PIERWSZY
WARSZAWA 1922
INSTYTUT WYDAWNICZY »BIBLJOTEKA POLSKA«

PRAWA TŁÓMACZA WOBEC SCEN ZASTRZEŻONE.

OD TŁÓMACZA.

Pierwsze całkowite wydanie[1] pism Moliera w moim przekładzie ukazało się dziesięć lat temu i już od paru lat jest wyczerpane. To drugie wydanie nie jest prostym przedrukiem. Korzystając z dziesięcioletniego swego doświadczenia w zakresie przekładów, poddałem polski tekst ścisłej rewizji, i, zwłaszcza w utworach prozą, podjąłem liczne choć drobne zmiany, celem osiągnięcia większej lekkości i swobody djalogu. Prosiłbym przeto, aby teatry polskie, wystawiając Moliera, posługiwały się wyłącznie tekstem tego drugiego wydania.
Zupełnie nowym jest komentarz, zarówno wstępny, jak i poprzedzający każdy oddzielny utwór. Opracowanie pierwszego wydania było pióra dra Wł. Günthera. Ponieważ od tego czasu wydałem kilkadziesiąt tomów klasycznej literatury francuskiej opatrzonych moim komentarzem, przeto i tutaj, mimo cennych zalet pracy p. Günthera, czułem potrzebę zastąpić ją własnem słowem o Molierze. Zbyt długo z nim żyłem, aby nie nagromadziło się we mnie nieco uwag, wrażeń, które trzeba mi było z siebie uprzątnąć. Komentarz mój jest też przedewszystkiem owocem tego bliskiego współżycia jakie wytwarza się między autorem a tłómaczem, przy równoczesnem korzystaniu z najlepszej francuskiej literatury molierowskiej.
Pragnieniem mojem było, aby to nowe wydanie genjalnego pisarza znalazło się w rękach publiczności w dniu w którym cały świat cywilizowany święcił trzechsetną rocznicę jego urodzin; przeszkody techniczne opóźniły nieco tę intencję; zadowalam się tem, iż pojawi się bodaj przed końcem tego roku jubileuszowego, jako świadectwo kultu Moliera, który — mimo że w różnem nasileniu — trwał w Polsce nieprzerwanie, a który, dzięki temu nowemu wydaniu, stanie się — takbym przynajmniej pragnął — bardziej może poufny i serdeczny.

Boy.
Kraków w maju 1922.


MOLIER
(1622-1673).

Na schyłku XVII w., Ludwik XIV, już stary, gawędząc ze swoim nadwornym dziejopisem a niegdyś wielkim poetą, Racinem, spytał go, kto z tych wszystkich, którzy uświetnili jego długie panowanie, był największy. Bez namysłu, Racine odpowiedział: „Molier, panie“. Król, który zresztą był wielkim miłośnikiem komedyj Moliera, zdziwił się. Pokręcił głową i rzekł: „Molier? nie myślałem“.
Nie gorszmy się zbytnio Ludwikiem XIV. On tego nie mógł wiedzieć. Za jego czasu, nie istniała — historja literatury. My, szczęśliwsi w tem od owego potężnego monarchy, mamy historję literatury; wiemy ściśle, na przestrzeni czterdziestu wieków, kto był większy a kto był mniejszy. Ale, w zamian, wiadomość ta przychodzi nam może za łatwo, w zbyt gotowej formie; uwalnia poniekąd od trudu obcowania z największemi duchami; sprawia iż płomienny cud życia krzepnie nieraz w monument tradycji i pietyzmu.
I być może, aby temu przeciwdziałać, istnieją właśnie takie jubileusze: aby, co lat pięćdziesiąt lub sto, odnawiać to przymierze Ducha, i stwierdzać żywym głosem, że, odnośnie do danego poety, nie zaszedł moment przedawnienia, że zawsze jeszcze jest on tym wielkim pisarzem, którego należy czcić, a nawet i — czytać.
Czcimy tedy, w tę trzechsetną rocznicę urodzin Moliera, wraz z Francją, wraz z całym cywilizowanym światem, jednego z największych genjuszów jakich ludzkość wydała; nietylko wielkiego pisarza, ale wielkiego twórcę życia. Tem Molier różni się od innych wielkich imion literackich, tem je przerasta. Można powiedzieć wręcz: Molier jest kamieniem węgielnym nowoczesnego społeczeństwa. Tak jak — w innej przełomowej epoce — przyszedł Napoleon, spojrzał na kartę Europy i rzekł: To królestwo, ta granica, ta dynastja, nie podoba mi się, — i granica i dynastja przestawały istnieć, tak przyszedł Molier, spojrzał dokoła siebie, i powiedział: to a to jest złe, głupie i śmieszne, nie chcę aby to istniało. I to, co on tak napiętnował, znikało, strawione własną śmiesznością. Nie zmienił oczywiście Molier zasadniczych cech ludzkiej natury, bo to niemożliwe; ale, w momencie przeobrażania się społeczeństwa, zwalił satyrą swoją niejeden z bałwanów stojących na przeszkodzie idącemu nowemu życiu, i tak potężnie może jak nikt inny przyczynił się do jego ewolucji w duchu światła i swobody.
Ale dzieło Moliera, tak jak głęboko sięga w życie, tak znowuż i wyrosło z jego własnego życia; niepodobna mówić o dziele Moliera, nie mówiąc o nim samym.
Molier był dzieckiem paryskiego mieszczaństwa, jak Villon, jak Beaumarchais, jak Wolter. Nazywał się Jan Poquelin (Molière jest pseudonimem scenicznym). Urodził się w samem sercu Paryża, w pobliżu Hal, w mieszkaniu obok sklepu tapicerskiego, który należał do ojca jego, zamożnego rękodzielnika, również Jana. Znamy datę jego chrztu: 15 stycznia 1622. Był najstarszem dzieckiem. Miał ledwie 10 lat, kiedy odumarła go matka. Niebawem ojciec ożenił się powtórnie i rychło owdowiał po raz wtóry. Jan Chrzciciel Poquelin, przyszły Molier, miał być następcą ojca w jego rzemiośle i funkcjach; uczęszczał do parafjalnej szkoły, resztę dnia spędzał w sklepie. Ale, od dziecka, ulubioną jego rozrywką był teatr, za którym przepadało mieszczaństwo paryskie. Niedaleko Hal rozbijały obóz liczne budy kuglarzy, szarlatanów, aktorów jarmarcznych, zwabiając swą niewyczerpaną swadą przechodniów. Od czasu do czasu, w święto, dziadek, Ludwik Cressé, prowadził chłopca do prawdziwego teatru w owym Pałacu Burgundzkim, któremu później Molier tak bardzo miał się dać we znaki. Tam Molier mógł się zapoznać z całym ówczesnym repertuarem: wypełniały go przeważnie tragedje, po których, dla odmiany wrażeń, dawano zwykle jakąś niewybredną farsę. Na częstych jarmarkach poza Paryżem produkowali się także aktorzy i kuglarze włoscy ze swemi maskami, pantominami, całą zaprawą commedia dell’arte.
Mając trzynaście lat, chłopiec, nie czując powołania do rzemiosła, poprosił podobno ojca, aby mu się pozwolił kształcić. Faktem jest, iż, od r. 1636 do 1640, pobiera nauki w kolegjum jezuickiem w Clermont. Był to duży zakład naukowy, gdzie kształciła się młodzież przeważnie szlachecka. Poziom nauk był wysoki, zwłaszcza w zakresie języka ojczystego i łaciny: uczniowie grywali tam tragedje i komedje łacińskie. Jan Poquelin poznał tam dobrze łacińskich poetów, zwłaszcza Terencjusza; posiadł również początki filozofji.
Zarazem nawiązał stosunki koleżeńskie, które miały mu się kiedyś przydać: z młodym księciem krwi, Contim, oraz z młodym Chapelle. Z tym ostatnim pobierał kursa u znakomitego filozofa Gassendiego, wsławionego swą polemiką z Kartezjuszem, który zarzucał mu zbytni „materjalizm“. Podobno — ale to niepewne — uczęszczał na kurs teologji do Sorbony. Pewniejszą jest wiadomość, że studjował prawo w Orléans. Niezależnie od tych studjów, zapobiegliwy ojciec, pragnąc przekazać mu swą godność, postarał się (1642) o przelanie na syna tytułu i funkcji „tapicera królewskiego“; w tym charakterze młody Jan Poquelin towarzyszy Ludwikowi XIII do Narbonne. W czasie tej podróży spotkał podobno ową Magdalenę Béjart i jej rodzinę, która taki wpływ miała wywrzeć na jego losy.
Rodzina Béjart stanowiła istny klan teatralny. Magdalena, ładna, śmiała i przedsiębiorcza dziewczyna, liczyła wówczas lat dwadzieścia pięć, była dość znaną aktorką i miała już „przeszłość“, w osobie pana de Modène, osobistości nieco awanturniczej ale pełnej fantazji i rozmachu. W jaki sposób i na jakiej zasadzie doszło do zbliżenia z Molierem — nie wiemy. Tyle wiadomo, że, 3 stycznia r. 1642, na krótki czas przed ukończeniem 21 lat, młodzieniec pisze do ojca list, w którym zrzeka się stanowiska „królewskiego tapicera“, przekazując je jednemu z młodszych braci; zarazem, uprasza o wypłacenie mu maleńkiej schedy po matce (630 funtów), którą umieszcza jako swój udział w przedsiębiorstwie dramatycznem, zawiązanem z Magdaleną Béjart, bratem jej Józefem, siostrą Genowefą i kilkoma przyjaciółmi tej rodziny. Teatr ów przybrał szumne miano Illustre théatre.
Można sobie wyobrazić, że ten krok nie obszedł się bez oporu i przedłożeń szanownej mieszczańskiej rodziny. Ale wszystko rozbiło się o wytrwałość młodego Poquelina. Legenda mówi, iż ojciec uprosił Jana Pinel, dawnego nauczyciela syna, aby pośredniczył w tej sprawie i wpłynął na chłopca. Otóż, stało się, iż, zamiast tego, stary pedagog, nawrócony przez ucznia, przystał podobno do trupy — jako komik, do ról „pedantów“. Wkońcu, ojciec uległ i rozwiązał mieszek: nie po raz ostatni.
Chodziło o lokal. Po długich zabiegach, stowarzyszenie zdołało wynająć dawną salę do gry w piłkę, bardzo zniszczoną, na przedmieściu, za czynsz roczny 1900 funtów. W oczekiwaniu aż sala będzie wyporządzona, trupa odbywa wycieczkę do Rouen. Wreszcie, w r. 1644, Illustre Théatre otworzył swoje podwoje. Zrazu dawano same tragedje; grywać tragedje było, zdaje się, namiętnością Moliera, jakkolwiek w tym rodzaju ról nigdy nie zdobył sobie wielkich łask publiczności. Natomiast Magdalena Béjart święci tryumfy jako heroina. Mimo całego zapału jaki wkładała młoda trupa w swoje przedsięwzięcie, rezultat praktyczny był opłakany. Długi na wszystkie strony. Spróbowano zmienić miejsce; zrzuciwszy się z dawnego najmu, kompanja Molière-Béjart, a raczej Béjart-Molière, przenosi się w wykwintniejszą dzielnicę, do Marais, również do sali gry w piłkę. Oczywiście, w ślad za tem, nowe koszta.
Niebawem, krach zupełny. Kupiec, który dostarczył świec za sumę 142 funtów, i inni wierzyciele na kwoty niemniej poważne, ścigają Moliera (jedynego z trupy który przedstawiał jakieś realne widoki płatnicze), i osadzają go w więzieniu za długi w Châtelet. Wydostaje się za kaucją; ale już czyha nań dostawca bielizny, który, za sumę 150 funtów, każe go uwięzić ponownie. Długi te miały ścigać Moliera przez całą młodość.
Niezrażony niczem, ledwie wydostał się (zapewne przy ojcowskiej pomocy) z kaźni, Molier zakłada z temiż samemi Béjartami nowe stowarzyszenie. Zrezygnowano, na razie, z niewdzięcznego Paryża: trupa puszcza się na prowincję, podejmując owo życie barwne, pełne przygód i rozmaitości, czasem głodne i chłodne, ale wesołe, przynajmniej póty póki je opromienia młodość i nadzieja. Wkrótce po katastrofie paryskiej, widzimy młodą trupę w Bordeaux, w Tuluzie, w Nantes, Poitiers, Angoulême, Limoges, etc., etc. Jeżeli szlak ten znany jest dość dokładnie, zawdzięczamy to osobliwemu rodzajowi dokumentów. Są nim metryki chrztu przychówku, któremu dawały życie po drodze aktorki trupy. Wśród tych wędrówek bywały jasne i ciemne chwile. Jasne, to jakaś dostojna protekcja, jak np. księcia d’Epernon, wesoły i dostatni pobyt w możnym zamku; ciemne, to szykany nieżyczliwych i uprzedzonych „władz“, tyranja kacyków prowincjonalnych. Głównym terenem tych wędrówek było południe Francji; najczęstsze i najintratniejsze były pobyty w Ljonie, dużem i bogatem mieście handlowem.
Molier stał się rychło duszą trupy. Czynny, obrotny, wykształcony, jest nietylko reżyserem, dyrektorem, ale i dostawcą repertuaru. Tłómaczy, przerabia, pisze sam farsy, z których dwie ledwie się zachowały, ale których tradycja przechowała znacznie więcej, znanych bądź z treści, bądź chociaż z tytułów. Wreszcie, w r. 1653, osiąga Molier w mieście Ljonie tryumf autorski pierwszą swą większą komedją p. t. Wartogłów (L’étourdi). Mimo iż w osnowie swojej naśladowany z włoskiego (l’Inavvertito Mikołaja Barbieri), utwór ten, werwą, humorem, wierszem, objawia już niepospolite zalety molierowskiego pióra. Stawa wędrownego teatru rośnie, zarazem trupa pomnaża się, zyskuje zwłaszcza t. zw. „piękną markizę“, pannę du Parc, wsławioną miłością trzech największych pisarzy współczesnych: sędziwego Corneille’a, Moliera i młodego Racine’a, który ją odebrał teatrowi Moliera, i która zaznaczyła się w jego życiu tragicznym epizodem[2].
Wśród tych wędrówek, przypada dłuższy pobyt w la Grange des Prés, rezydencji księcia Conti, owego towarzysza nauk Moliera z kolegjum w Clermont. Zanim stał się bigotem i zaciętym wrogiem teatru, książę prowadził życie dość wesołe; ale pobyt ten, wskutek intryg „konkurentów“, którzy umieli trafić do kochanki księcia, nie obszedł się bez kwasów.
Podobno, w czasie tych wędrówek na prowincji, powstały Pocieszne wykwintnisie (grane rzekomo pod innym tytułem); ale czy napewno, i czy w ostatecznej postaci, czy też jako szkic tylko, — nie wiemy. W r.1656, przypada drugi większy utwór Moliera, Zwady miłosne. Komedja ta, której rozkoszne scenki miały zachwycać najwybredniejszą publiczność paryską, ujrzała światło łojówek — w Béziers.
Stanowczo czas już był Molierowi do Paryża. To koczownicze życie miało, jak rzekliśmy, swoje lepsze i gorsze chwile, ale, przedewszystkiem, trwa ono zbyt długo. Molier ma lat 35; jest w pełni lat męskich; wzbiera w nim siła twórcza, zbyt powoli dochodząca do świadomości siebie w tej prowincjonalnej atmosferze. Nieraz może ten starannie wykształcony młodzieniec z szanownej rodziny czuł się nie na swojem miejscu zabawiając małomiasteczkowych łyków lub znosząc protekcjonalne tony „panów de Pourceaugnac“ i „hrabin d’Escarbagnas“, tak beznadziejnie daleko od forum inteligencji i smaku, od tego Paryża, który tak niesławnie musiał opuścić, a gdzie tak dumnie panoszyła się miernota. Nieubłagany sarkazm, jakim Molier ściga prowincję w późniejszych utworach, świadczy ile goryczy i zniecierpliwienia musiało w nim wzbierać w czasie tych wędrówek. Z pewnością musiał coraz częściej obracać tęskny wzrok do Paryża, który, po uspokojeniu długotrwałych zamieszek, ze świtem nowego panowania, otwiera szranki dla literatury i myśli.
Wreszcie, w maju 1658, trupa Moliera dostaje się, nie do Paryża wprawdzie, ale w jego pobliże: przenosi się z Grenoble do Rouen, gdzie święci tryumfy. Stamtąd — już Paryż. A wraca tam Molier już nie jako nieznany młodzik, lecz jako człowiek z pewną reputacją, liczący wielu wpływowych przyjaciół i opiekunów. Brat króla, książę d’Anjou, bierze jego trupę pod swoją protekcję, z pensją 300 funtów rocznie dla każdego aktora. Pensji tej, częstym ówczesnym zwyczajem, nigdy nie wypłacono; ale zaszczyt był faktem, a to było tu ważniejsze. Książę przedstawił Moliera matce swojej, regentce Annie Austrjackiej; bratu swemu, młodemu Ludwikowi XIV. Od Moliera talentu i zręczności zależy jak wyzyska te szczęśliwe auspicja. Miał w tej chwili lat 36.
24 października 1658, to ważna data w życiu Moliera i w dziejach komedji. W ten dzień Molier wystąpił ze swą trupą przed dwudziestoletnim Ludwikiem XIV, który gotował się właśnie do ujęcia rządów Francji i rozglądał się w doborze ludzi którzyby mogli wspomagać jego zamiary.
Molier dał Nikomeda, tragedję Corneille’a; sam grał tytułową rolę. Szczęściem, po skończeniu tragedji, Molier, który był pierwszorzędnym — jak się dziś mówi u nas — conférencierem, wysunął się na przód sceny, i, w dwornej a zręcznej oracji, poprosił króla, aby mu pozwolił zabawić się jaką farsą, z tych któremi raczył prowincję. Zagrali Zakochanego doktora, farsę Moliera której nie znamy; on sam, znów w tytułowej roli, zdobył szturmem dostojne audytorjum.
Od pierwszej chwili zadzierżgnęła się między Molierem a Ludwikiem XIV — między wędrownym aktorem a najdumniejszym z monarchów — dziwna nić sympatji. Możnaby rzec, iż ci dwaj nowożytni ludzie, otoczeni przeżytkami wczorajszego dnia, które mieli obaj usunąć i przetworzyć na nowe formy, jakgdyby zrozumieli się. „Współpracownictwo“ Ludwika XIV w dziele Moliera jest rzeczą olbrzymiego znaczenia. Jedynie będąc pewnym poparcia i sympatji króla, Molier mógł sobie pozwolić na takie śmiałości; a jeżeli w tak doniosłym momencie, jak w walce o Tartufa, poparcie to zaledwie wystarczyło, aby, po pięciu latach walki, otworzyć temu arcydziełu scenę, za to we wszystkich innych okolicznościach dawało mu swobodę, oraz radość z powodu zrozumienia u tego, który, w owym czasie, starczył za całą publiczność. Bez Ludwika XIV, zaznacza słusznie jeden z komentatorów, nie mielibyśmy Moliera tego którego mamy.
Opieka króla rozpoczęła się udzieleniem sali Petit-Bourbon, przylegającej do Luwru i komunikującej z apartamentami królewskiemi. Wreszcie Paryż ogląda owe utwory poczęte na prowincji: Wartogłowa (L’étourdi), w którym Molier tryumfuje jako Maskaryl i Zwady miłosne (Le depit amoureux). Pocieszne wykwintnisie (Les précieuses ridicules, 18 lipca 1659) dopełniają miary powodzeń młodej trupy. Cały Paryż tłoczy się w teatrze, prowincja zjeżdża się aby oglądać tę sztukę. Ale nie wszyscy są równie radzi. Ci, i zwłaszcza te, których zaczepiła ta nieśmiertelna satyra, stanowili silną koterję, w styczności z całą niemal oficjalną literaturą ówczesną. Autorzy, aktorzy, salony wiążą się odruchowo w ciche sprzysiężenie przeciw brutalowi, który ośmiela się zakłócać harmonję wzajemnej adoracji. Urazy te wyjdą na wierzch później.
Chwilowy kłopot, spowodowany zburzeniem Petit-Bourbon, skończył się szczęśliwie oddaniem nowej sali w Palais-Royal. W tej epoce wszystko układa się dla Moliera pomyślnie; jestto w jego życiu najszczęśliwszy okres, okres upojenia działaniem, twórczością, powodzeniem, Paryżem, w którym — z dnia na dzień niemal — staje się najgłośniejszą osobistością. Toteż idzie zuchwale naprzód. Jakby naprzekór gorszącym się précieuzom, daje, w r. 1660, farsę wierszem, p. t. Rogacz z urojenia (Sganarel ou le cocu imaginaire), nawiązując do jędrnych tradycyj gallijskiego humoru. Osobistość Moliera zarysowuje się w tej epoce wyraźnie: przedstawia on szczerość, tężyznę, humor, przeciw mizdrzeniu się i mdłym wyrafinowaniom salonowej literaturki. Zarazem, przestawia jakgdyby przejście do codzienności po nadludzkich heroizmach Corneille’a, stanowiących pewien anachronizm w rozpoczynającem się nowem panowaniu. Skupiają się koło Moliera przyszłe wielkie nazwiska: Boileau, Racine, La Fontaine i inni; każdy, na swój sposób, weźmie coś z jego ducha. Zarazem wszystko co jest na dworze i w Paryżu szczerego, wszystko czego nie skaził zalew sztuczności, wita z radością dzieło Moliera. Toteż, teatr Moliera wciąż jest przepełniony, ku wściekłości zawistnych aktorów i zgorszeniu tragedjopisarzy. Miarę entuzjazmu daje fakt, że ktoś z publiczności póty chodził na Rogacza z urojenia, aż się go nauczył na pamięć i wydał drukiem, wbrew woli Moliera.
Tę linję powodzenia na chwilę tylko mąci Don Garcja z Nawary (1660), sztuka, w której Molier-aktor, wciąż wodzony na pokuszenie namiętnością swoją do bohaterskich kreacyj, usiłował wyjść ze skóry komika. Przywołany do rzeczywistości przez publiczność, która jak najgorzej przyjęła ten zamach, wraca do komedji świetną Szkołą mężów (l’Ecole de maris, 1661). Utwór ten, programowy poniekąd dla kwestji małżeństwa, schodzi się z małżeństwem samego Moliera, o którem nieraz wypadnie wspomnieć omawiając jego poszczególne utwory. Molier, mając lat 40 — wiek, który, w owej epoce, uchodził niemal za podeszły — nosił się wówczas z zamiarem zaślubienia młodziutkiej Armandy Béjart, „dziecka teatralnego“, które podobno od maleństwa chowało się przy jego trupie.
Po Szkole mężów, nowy tryumf: komedja-balet Natręty (Les facheux, 1661), skreślona naprędce na zamówienie nadintendenta finansów, Fouqueta. Jestto pierwszy z owych utworów Moliera, które miał wykonać na liczne uroczystości dworskie. Zarazem, była to bardzo śmiała próba czerpania materjału do satyry wprost w otoczeniu, i to nie bylejakiem: na dworze, wśród markizów i książąt! Czyż trzeba podkreślać, iż jedno zmarszczenie brwi Ludwika XIV mogło uśmiercić w zarodku to nowe pojęcie komedji? Otóż, wiadomo, jak Ludwik XIV nietylko nie stanął wpoprzek, ale jak sam stał się współpracownikiem Moliera, wydając mu na łup swego wielkiego łowczego. Molier skorzysta w lot: w Podziękowaniu za pensję królewską przyznaną mu po Szkole żon, wprowadzi pierwszy raz komicznego „markiza“, a w Krytyce Szkoły żon, w Improwizacji w Wersalu, wysmaga typ „złotego młodzieńca“ z zadziwiającą śmiałością. W tej chwili wszystko mu wolno, jest benjaminkiem dworu i Paryża.
20 lutego 1662, obchodzi Molier zaślubiny z Armandą Béjart, zarazem żona jego wstępuje jako aktorka do trupy: grać jednak zacznie aż na przyszły rok, po pierwszem dziecku. Molier pisze Szkołę żon (L’école des femmes, 1662). W utworze tym jedni chcą widzieć dalszy ciąg optymizmu narzeczeńskiego Szkoły mężów, drudzy początek pesymizmu małżeńskiego zrodzonego z pierwszych rozczarowań. Najlepiej się tedy tem nie zaprzątać.
Tembardziej, że Szkoła żon ma prawo zająć nas inaczej, zarówno swą wartością artystyczną, jak i znaczeniem w życiu Moliera. Walka, jaka zawrzała około Szkoły żon, jest, w zakresie komedji, tem, czem dwadzieścia kilka lat wprzódy walka o Cyda Corneille’a była w sferze tragedji. Cała publiczność nieuprzedzona, z niespaczonym smakiem i pojęciem, zachwyca się tą komedją; natomiast obóz „wykwintniś“ i pedantów staje przeciw niej, odsądzając ją od wszystkich zalet; a zawistni pomnażają, w tej okoliczności, szeregi przeciwników Moliera. Powstają liczne broszury, pamflety, parodje. I to byłoby bardzo dobrze. Ale przeciwnicy Moliera nie poprzestają na tych literackich środkach walki. Z jednej strony, starają się podburzyć pewne sfery duchowne, w owym czasie jaknajbardziej wrogo nastrojone wobec teatru w ogólności, zwłaszcza zaś zaniepokojone tym tryumfem, jaki, na dworze i w mieście, święci lekceważony wprzódy rodzaj komiczny. Wypróbowaną metodą denuncjują utwór Moliera, jako „naigrawający się z rzeczy świętych“. Z drugiej strony wciągają w dyskusję prywatne życie Moliera, małżeństwo jego, drażliwe przez urodzenie Armandy (była urzędownie siostrą ex-przyjaciółki Moliera i dotąd aktorki w jego trupie, Magdaleny Béjart; otóż, wedle publicznego głosu, miała być nie siostrą, ale córką Magdaleny z owym panem de Modène; a wrogowie Moliera posuwali się jeszcze dalej w swych insynuacjach, które, gdyby znalazły posłuch, mogłyby grozić wręcz życiu pisarza). Znowuż król opowiada się przy Molierze; w odpowiedzi na te głosy, dochodzące aż do tronu, trzyma do chrztu drugie dziecko Moliera.
Co więcej, król, ubawiony może tą literacką wojną, zachęca Moliera do podjęcia obrony swej sztuki. Molier pisze Krytykę Szkoły żon (Critique de l’école des femmes, 1663) i Improwizację w Wersalu (L’impromptu de Versailles, 1663); a odpowiedzi te, skreślone swobodnie, od ręki, odsłaniają znowuż teatrowi nowe formy.
W pełni powodzeń, tryumfów, w pełni komicznej weny, Molier ujrzał oto nowe oblicze natury ludzkiej: zawistne, oddychające złością, obłudą, groźne. Że zaś twórczość Moliera zawsze wibruje wedle djapazonu jego życia, odbije się to w twórczości. Dotąd bawił się śmiesznościami; obecnie rozpalonem żelazem piętnuje zbrodnie: pisze Świętoszka czyli Tartufa (Tartufe ou l’imposteur, 1664). Przy sposobności inauguracji nowej rezydencji królewskiej w Wersalu, wśród zabaw, festynów i dworskich komedyj, Molier, usłużnością swoją nastroiwszy jaknajżyczliwiej monarchę, odegrał 3 akty niedokończonej jeszcze sztuki. Król przyjął ją bardzo dobrze. Był to miodowy miesiąc jego miłości do panny de la Vallière, w których-to amorach przeszkadzała mu partja dewotów na dworze. Molier już w Księżniczce Elidy zręcznem pochlebstwem czyni aluzję do tej miłostki; obecnie, w Świętoszku, godzi w przesadną surowość obyczajów, demaskując ją wręcz jako obłudę.
Mniej zachwycone sztuką były zapewne dwie pobożne Hiszpanki, królowa Maria Teresa i królowa-matka, a zdanie ich dzieliło wiele osób na dworze. Rzecznikiem zgorszonych stał się, zaraz nazajutrz, arcybiskup paryski; król, ulegając naciskowi, zmuszony był zabronić grania Tartufa. Molier nie daje za wygraną. Uzyskawszy pobłażliwą aprobatę legata papieskiego, kardynała Chigi, korzysta z niej, aby czytać swój utwór po możnych domach. Niema uczty, zebrania, bez Moliera z jego Tartufem; tu i ówdzie nawet grywa się go prywatnie, podczas gdy fanatycy i świętoszkowie grzmią przeciw Molierowi, domagając się stosu i kata.
Molier gra o całą stawkę. Pisze Don Juana (1665), sztukę niemal jeszcze zuchwalszą, która, obok nowych ciosów wymierzonych w obłudę, mieści krwawą satyrę na ówczesny typ młodego panka, zwyrodniałego nadmiarem przywileju; przywileju, który, mocą samego urodzenia, daje mu wszystkie prawa, nie ucząc żadnych obowiązków. Jak w Świętoszku obłudę religijną, tak tu piętnuje drugą chorobę wieku, ateizm, aby wkońcu, genjalnym i śmiałym rzutem myśli, złączyć je z sobą. I Don Juana musiał Molier cofnąć ze sceny; wydrukować nie mógł go nigdy. Trzeba sobie uprzytomnić, czem był w oczach ówczesnego społeczeństwa teatr, a zwłaszcza komedja, aby ocenić śmiałość tego co podjął Molier, poruszając — i to w ten sposób! — na scenie podobne tematy.
Don Juan dolewa oliwy do ognia. Przeciwnicy niedwuznacznie żądają, aby „świeckie ramię“ wkroczyło, przykładnie karząc bluźniercę. Molier, powtarzam, prowadzi grubą grę; toteż, tych kilka lat zaważyło w jego życiu! I znowuż król podtrzymuje go w chwilach goryczy i zniechęcenia: daje trupie jego tytuł aktorów króla jegomości, wraz z rocznym zasiłkiem 6000 franków. Wobec stałego kasowego powodzenia teatru zasiłek ten był rzeczą uboczną, ale miał ogromne znaczenie moralne. Potrzeba było Molierowi tego skrzepienia: wszak w jednem z podań do króla pisze — i czuć że pisze szczerze — iż „trzeba mu będzie wogóle poniechać pisania komedji, jeżeli Swiętoszki mają być górą“.
I oto, ze swą niespożytą żywotnością, Molier otrząsa się ze zniechęcenia, aby parsknąć śmiechem, którego echo brzmi jeszcze po dziś dzień po świecie. Komedja jego Miłość lekarzem (L’amour médecin, 1665), to pierwsza walna bitwa wydana medycynie i lekarzom. I znowuż król wspiera tu Moliera, wydając na łup jego satyry własnych nadwornych medyków. Stosunek Moliera do medycyny oświetlę bliżej na innem miejscu; tu wspomnę tylko, iż, jak wszystko u tego pisarza, ma on bezpośrednie źródło. Wówczas już trawiła Moliera choroba płuc, która tak przedwcześnie miała położyć kres jego życiu; coraz częściej stykał się z medycyną: jakżeby go mogły nie uderzyć wszystkie jej charakterystyczne i komiczne strony!
Wśród tych walk o olbrzymiem historycznem znaczeniu, walk o swobodę twórczą dla siebie, a o wolność myśli dla ludzkości, życie nie oszczędziło Molierowi i innych goryczy. Racine, młody wówczas autor, który tyle Molierowi zawdzięczał, który w jego teatrze znalazł oparcie i zachętę, opuszcza go, wówczas gdy wrogowie nacierają nań najsrożej, i to opuszcza w nader dotkliwy sposób, oddając sztukę Aleksander Wielki, już graną u Moliera, konkurencyjnej trupie z Pałacu Burgundzkiego. Co więcej, zabiera mu najładniejszą aktorkę, ową du Parc, uwiecznioną strofami starego Corneille’a. Muzyk Lulli, stały dotąd współpracownik Moliera, sili się go wyprzeć z łask królewskich. Stanowisko na dworze, które zrazu musiało napawać Moliera dumą i szczęściem, obecnie, w miarę jak genjusz jego potężnieje i staje się coraz świadomszym siebie, ileż musiało mu przynosić nudy i goryczy! Ileż musiał wycierpieć od owych „natrętów“, od jaśnie wielmożnych i jaśnie oświeconych miłośników literatury, szukających u niego pochwał, a nie uzyskawszy ich, mszczących się całą potęgą swego wpływu! Wreszcie i w domowem ognisku, miast znaleźć przystań i wytchnienie, znajduje same zgryzoty. Armanda, świetna — dzięki Molierowi — aktorka, otoczona hołdami a podobno i miłością gładyszów dworskich, igra z Molierem, który kocha ją coraz głębiej, coraz tragiczniej. I cóż to za dom! niekochająca żona Armanda, ex-kochanka Magdalena, aktorka de Brie, łagodna i przywiązana, mieszkająca w domu Moliera, i podobno kojąca swą wierną miłością jego zawody małżeńskie; — całe to cygańskie środowisko też musi go mierzić, skoro minęła młodość i bujna, wpół-dzika poezja cyganerji. Wreszcie, dodajmy, jak wszyscy prawie wielcy komicy, Molier z natury skłonny jest do melancholji; śmiech jego zebrany jest z doświadczeń życia, które, na dnie duszy poety, zostawiają osad goryczy. Toteż, ucieka często — nie na „pustynię“ jak Alcest (Alcest nie był dyrektorem teatru!) — ale na wieś w towarzystwie paru wiernych druhów. Nabywa domek w Auteuil pod Paryżem. Przed samym Mizantropem kilka miesięcy nie grywa, żyje na wsi, pije mleko.
W tym stanie ducha powstaje Mizantrop (1666), to arcydzieło, w którem komedja Moliera wznosi się do powagi dramatu, aby, załamawszy się w szlochu, znowuż odnaleźć się w najweselszem parsknięciu śmiechem. Publiczność ówczesna nie zrozumiała Mizantropa; nawykła szukać w Molierze śmiechu, ze zdziwieniem słuchała lekcji poetyki danej w pierwszym akcie, oraz tragicznych wybuchów miłości „żółciowego kochanka“ Alcesta[3]. Molier ocknął się rychło: aby podeprzeć słabnące powodzenie Mizantropa, daje farsę Lekarz mimowoli (Le médecin malgré lui, 1666), jeden z najweselszych i najulubieńszych swych utworów.
I znowuż dwór energiczniej niż kiedykolwiek żąda od Moliera wciąż nowej zabawy. Z końcem r. 1666, odbywają się uroczystości w Saint-Germain; Molier, jak zawsze, jest ich duszą: daje 2-go grudnia Melicertę (niedokończoną), 5 stycznia 1667 Sielankę komiczną, 14 lutego Sycyljanina (Le Sicilien ou l’amour peintre). Pracując tak gorliwie w usługach króla, Molier miał wciąż na oku swój cel: wystawienie Tartufa, wciąż niedopuszczanego do sceny. Jakoż, wyjeżdżając do obozu we Flandrji, król dał — w dosyć mglistej coprawda formie — owo pozwolenie. 5 sierpnia r. 1667, Tartufe, przerobiony, złagodzony, przechrzczony na „Panulfa“ i przebrany za świeckiego kawalera, ukazał się na scenie: ale po jednem przedstawieniu, na którem tłoczyła się zachwycona publiczność, znowuż zabroniono grania sztuki. Król był daleko, a świętoszki blisko. Znowuż Molier kreśli podanie, znowuż otrzymuje łaskawe słowa króla, ale — na tem, na razie, koniec. Molier, zniechęcony, chory zresztą, w istocie jakby się nosił z myślą poniechania rzemiosła. Przez siedm tygodni teatr Palais-Royal jest zamknięty.
Jednakże Molier zanadto przeżarty był teatrem, aby mógł długo wytrwać w tej abstynencji. Ledwie wytchnął trochę i skrzepił się, już gotuje nowe arcydzieło, w zupełnie odmiennym od dotychczasowych rodzaju, utwór pełen werwy komicznej a zarazem delikatnej i zmysłowej poezji. To Amfitrjon (1668) na temat zaczerpnięty z Plauta, a podjęty niedawno po francusku przez Rotrou, komedja w której możnaby się dopatrzeć niejednej aluzji do jowiszowych amorów Ludwika XIV. Tuż po nim, dwa nowe arcydzieła: Grzegorz Dyndała (George Dandin, 1668) i Skąpiec (L’avare, 1669).
Nareszcie, w tym roku, pięcioletnie pragnienie Moliera urzeczywistnia się. Dzięki szczęśliwemu wytchnieniu w sporach religijnych szarpiących Francję, król może wreszcie udzielić swemu ulubieńcowi pozwolenia na grywanie Tartufa. 5 lutego r. 1669, komedja ta tryumfalnie wraca na scenę, aby jej już nie opuścić. W ten sposób zakończyła się walka — zasadnicza — z której Molier wyszedł zwycięzcą, ale znękany, zmierżony. W tym samym miesiącu umiera ojciec poety, zostawiając interesy w stanie nader opłakanym. W ostatnich latach, Molier, „syn marnotrawny“, dopomagał niejednokrotnie ojcu w jego kłopotach.
Molier stara się zdwojoną czynnością wypłacić królowi za Tartufa. Szereg sztuk, które pisze teraz, przeznaczony jest dla dworu. Wszystkie są w owym ulubionym rodzaju komedji połączonej z baletem Pan de Pourceaugnac (1669), Dostojni współzalotnicy (Les amants magnifiques, 1671), Mieszczanin szlachcicem (Le bourgeois gentilhomme, 1671), Psyche (1671), wreszcie Hrabina d’Escarbagnas (1671). Równocześnie pisze Molier dla swego teatru paryskiego farsę Szelmostwa Skapena (Les fourberies de Scapin, 1671), oraz komedję w 5 aktach wierszem Uczone białogłowy (Les femmes savantes, 1672).
W okresie twórczości Moliera następującym po Mizantropie czujemy jakby przełom, jakby pewne obniżenie lotu; nie w sile twórczej ale w aspiracjach. Po satyrze o olbrzymiej doniosłości i rozmachu, jak Świętoszek, Don Juan, Mizantrop, Molier znów wraca w sferę ludzkiej śmieszności. I tu, wśród zabawy, ujmuje raz po raz i oświetla głębokie problemy społeczne; ale nie będzie już wprost rzucał rękawicy tym, którzy okazali się zbyt groźnemi przeciwnikami. Ale talent iskrzy się do końca werwą, nie słabnie ani na chwilę, raz po raz daje dzieła nowe, oryginalne, niespodziane. Śmierć zmiata Moliera w pełni twórczości i na posterunku. Bo, wśród całej tej olbrzymiej twórczości pisarskiej, Molier ciągle grywa wszystkie wielkie role w swoich sztukach i poza swojemi sztukami, jest niestrudzonym reżyserem, organizatorem dworskich uroczystości. Czynność, jaką rozwija Molier — w 10 lat dwadzieścia z górą sztuk, po większej części arcydzieł — jest istnym fenomenem w dziejach literatury.
Życie rodzinne Moliera wydaje się nieco jaśniejsze na schyłku życia. W Mieszczaninie szlachcicem wplata Molier w tekst sztuki tkliwe aluzje do żony Armandy, która w rok później daje mu drugiego syna. Czy w charakterze Armandy zaszła zmiana, czy może Molier nagiął się do bolesnych praw życia? Raczej zapewne to ostatnie. Godzi żonę z młodym aktorem Baronem, którego te niesnaski wygnały z trupy; godzi się sam ze starym Corneillem, z którym od początku swej karjery był w dość napiętych stosunkach. Dobroć, która była w charakterze Moliera, bierze górę w tej epoce. W Auteuil, gdzie mieszkał, trzyma do chrztu dzieci wszystkim sąsiadom, otoczony miłością i szacunkiem. Wspomniałem o pojednaniu z Corneillem; został w literaturze ciekawy dokument tego pojednania: „tragiczny balet“ Psyche, w którym Molier, dla pośpiechu, przyjął współpracownictwo sędziwego poety. Młody i śliczny Baron grał Amora, Armanda Psyche.
Wśród tego zdrowie poety było coraz opłakańsze. Śmierć krąży już w pobliżu. Przed nim zabiera wierną towarzyszkę jego młodości, jego wędrówek prowincjonalnych, Magdalenę Béjart, która umiera w r. 1672. Drugi syn, którego właśnie dała mu żona, umiera podobnie jak pierwszy; zostaje mu tylko córka. Ale, w twórczości swojej, Molier nie dopuszcza do głosu tych smutków. W Szelmostwach Skapena, w których sam gra główną rolę, rozwija najszaleńszą werwę farsową; coprawda śmiech ten nie ma już owego pełnego, niefrasobliwego tonu, jakim dźwięczał w ustach Maskaryla; jest w nim jakaś domieszka ostrej nuty. Natomiast Uczone białogłowy, przedostatnia komedja Moliera, pisana świetnym wierszem, tętni pełnią życia, werwy, humoru.
Najboleśniejsze musiały być Molierowi te troski, które sięgały w samą jego działalność, a zwłaszcza w stosunek do króla. Pod koniec życia doczekał się tego, iż Lulli, przebiegły Włoch-intrygant, potrafił, w znacznej mierze, odkraść mu łaskę królewską i pozbawić go przywileju na utrzymywanie orkiestry, zdobywając sobie wyłączne prawo wystawiania sztuk z muzyką i śpiewem. A właśnie taką sztukę — ostatnią — przygotował Molier; przywilej Lulliego był przyczyną, iż musiał ją okroić i wystawić w teatrze w Paryżu, zamiast, jak zamierzał, na dworze.
I oto Molier przygotowuje sam jakby swój pogrzeb. Śmierć jego, jakby przez dziwny symbol, jest czemś tak scenicznem, tak skomponowanem, jakgdyby ten sam zmysł teatru, który towarzyszył mu w pracy całego życia, rozstrzygnął o momencie śmierci. Będąc już beznadziejnie chorym, Molier pisze komedję, w której staje do ostatniej rozprawy z medycyną i lekarzami, a, poprzez nich, — ze śmiercią. Iżby ta tragiczna rozprawa mogła się zmieścić w ramach komedji, czyni swego chorego „chorym z urojenia“ — ale mógłby on tak samo być naprawdę chorym, nie zmieniłoby to nic istotnego. Ta komedja jest komedją choroby, komedją śmierci; jest ona zarazem jednym z najsilniejszych przejawów niesamowitego wręcz genjuszu komicznego Moliera.
Molier gra główną rolę, „chorego z urojenia“, Argana. Gra trzy razy z rzędu, dnia 12, 13 i 14 lutego 1673, przemagając własną niemoc i chorobę. Powodzenie było wielkie. W dzień czwartego przedstawienia, 17 lutego, czuł się bardzo słaby. Radzono mu, aby nie grał; ale nie chciał odwołać przedstawienia. W ostatnim balecie, w chwili gdy, w czasie „promocji doktorskiej“, wymawiał słowo juro, omdlał; zaniesiono go ze sceny do domu. Zażądał Sakramentów. Dwaj księża, po których posłano w pośpiechu, odmówili; trzeci przybył zapóźno. Tak samo odmówili swej pomocy lekarze. Aktor Baron poszedł oznajmić o śmierci królowi, który raczył objawić wzruszenie.
Proboszcz parafji, opierając się na ówczesnem prawie kościelnem, które broniło wiatyku „ludziom niegodnym, takim jak lichwiarze, nierządnice, aktorzy, o ile nie dopełnili spowiedzi i nie dali zadośćuczynienia za swój publiczny występek“, — odmówił pogrzebu. Trzy dni trwały daremne pertraktacje. Wreszcie, wdowa odważyła się iść upaść do nóg króla. Ostatecznie, dzięki interwencji monarchy, pozwolono na pogrzeb, pod warunkiem że będzie najskromniejszy, o zmroku, bez żadnych uroczystych obrzędów.
W nocy 21 lutego 1673, przeniesiono ciało zmarłego „Jana Baptysty Poquelina, tapicera i pokojowca J. K. M.“ (tak określa Moliera akt zgonu, i być może te tytuły pomogły w uzyskaniu bodaj takiego pogrzebu) na cmentarz św. Józefa. Tłum był wielki i zachowywał się wrogo; poradzono wdowie, aby rozrzuciła między lud nieco pieniędzy.

Oko, pokrótce, życie Moliera. Ale czytelnik zauważył może jedną rzecz: mianowicie, iż w przytoczone fakty dość często przyszło mi wsunąć słówko „podobno“. Bo, w gruncie, my wiemy o Molierze, jako o człowieku, bardzo mało, a zwłaszcza bardzo niepewnie. Nie posiadamy ani jednego świstka jego ręki, ani jednego listu. Rękopisy jego utworów nie istnieją. Wszelkich dokumentów bezpośrednich brak. W r. 1682 wydał po raz pierwszy zbiorowe dzieła poety aktor La Grange, wierny towarzysz jego pracy. Do wydania tego dołączył krótką bjografję Moliera; daremnie-by tam jednak ktoś szukał szczegółów osobistych, mimo że La Grange mógł ich być świadomym bardziej niż ktokolwiek inny. Uważano poprostu, w owym czasie, że to nie należy do rzeczy.
W r. 1705, Grimarest wydał pierwszy życiorys Moliera, oparty na informacjach osób który znały wielkiego pisarza; informacyj tych dostarczył zwłaszcza aktor Baron, ów młodociany Amor z baletu Psyche. Bjografja ta, mimo iż dość bezkrytycznie wypełniona anegdotami wątpliwej autentyczności, długi czas stanowiłą jedyne źródło wiadomości o Molierze. Wiek XIX, wraz z rosnącym kultem Moliera, przyniósł nowe metody badań: przepatrzono archiwa, rejestry, pamiętniki. Znaleziono bardzo niewiele, a szczupły ten materjał zaczęto wiązać i uzupełniać niebezpieczną metodą „rekonstrukcji psychologicznej“. La Grange, w przedmowie swojej, wzmiankuje krótko, że „Molier nieraz wprowadzał na scenę swoje sprawy rodzinne i domowe“. Życiem Moliera zaczęto tedy komentować jego dzieła, jak znowuż dziełami jego życie. Powstał klan zaprzysiężonych „molierzystów“, licytujących się w dewocji dla swego bożyszcza; silący się uprzątnąć z jego żywota wszelką skazę, wyprać wszelką plamkę; inni znowuż, naprzekór, przesadzali te cienie, i „tragizowali“ bez miary wielkiego komika. Gdy jedni widzą w Molierze wcielenie gallijskiej równowagi i radości życia, drudzy znaczą jego fizjognomję męczeńskiem i bolesnem piętnem. W rezultacie, każdy z bjografów i monografistów pisał, na podstawie szczupłej garstki tychsamych faktów, swój romans o Molierze. W swojej książce, E. Rigal[4] poddaje nielitościwej krytyce dowolność tych przeczących sobie wzajem konstrukcyj, które zresztą wydały kilka świetnych studjów, że wymienię tylko tak energicznie choć jednostronnie nakreślony profil Moliera w prelekcjach J. J. Weissa (1866). Z nowych prac o Molierze przemiłe są wykłady Maurycego Donnay (1911): odczute nerwem człowieka i artysty, sceptyczne i entuzjastyczne zarazem, żywe.
Ten sam romans o Molierze[5], który spotykamy w życiorysie poety, znajdziemy potrosze i w wykładzie jego utworów, jego myśli. Dzieło Moliera jest tak bujne, tak wielostronne, tak mieniące się najróżniejszem oświetleniem kwestji, że każdy może w niem wyczytać nieraz co mu się podoba. Po trzech blisko wiekach komentarzy, nie wiemy pewnie, kto, w Mizantropie, mówi jego głosem, Alcest czy Filint? Weźmy tak pozytywną rzecz jak stosunek Moliera do szlachty i mieszczaństwa. „Zachowuje całą tkliwość dla szlachty, jest nielitościwy dla mieszczaństwa“, powiada Sarcey. „Molier — piszą znowuż bracia Goncourt — jest wielkiem wydarzeniem dla mieszczaństwa, uroczystą deklaracją duszy Trzeciego Stanu... Corneille jest ostatnim heroldem szlachty, Molier pierwszym poetą mieszczan“. I tak ciągle. Dlatego powiem czytelnikowi to: Dobrze jest, dla orjentacji, czytać komentarz do Moliera; ale wszelki taki komentarz (nie wyjmując oczywiście mojego) należy czytać sceptycznie, jako mądrość nader względną; przedewszystkiem zaś czytać samego Moliera, czytać go wiele razy, umieć go na pamięć, wziąć go w mózg i w krew. Dobrze jest wejrzeć w okoliczności jego życia, z których wyrosła jego twórczość tak subiektywna i tak cudownie objektywna zarazem; ale trzeba zawsze mieć świadomość, iż, dzięki tej potędze objektywizacji, z chwilą gdy Molier ujmował pióro w rękę, on sam, przeżycia jego, choćby najboleśniejsze, stawały się dlań jedynie materjałem twórczym, na równi niemal z resztą otaczającego go świata.

Molier, to pełny człowiek, który, jak mało kto, miał prawo powiedzieć, że „nic ludzkiego nie jest mu obcem“. Wyżył całą ludzką dolę, od jej ziemskich słabości aż do heroicznych walk o najwyższe cele. Natura bardzo bogata, gorąca, szlachetna, ale zarazem nieubłaganem jasnowidztwem kontrolująca każde drgnienie duszy i rozkładająca je na ziemskie składniki. Ten głęboko dobry człowiek bywa — wówczas gdy go opanuje genjusz komedji — okrutnym; zadaje straszliwie bolesne rany. Z temperamentem bujnym, niecierpliwym na wszelkie skrępowanie, łączy umysł swobodny, jasny, wolny od pęt i formułek. Nienawiść do obłudy sięga szczerości czasem aż brutalnej. Kipiąca życiem wesołość mieni się z powagą i zadumą myśliciela.
Ale głównem może znamieniem tej natury jest jei niespożyta czynność. Zycie aktora, gorączkowe już samo przez się, potęguje się u Moliera jeszcze działalnością dyrektora teatru, reżysera, urzędowego bawiciela dworu, i wreszcie — pisarza! Toteż, cała jego twórczość powstaje w ogniu tego potężnego płomienia wewnętrznego, który mocniejszy jest niż opór materii, niż smutki, zniechęcenia, niż choroba, niż śmierć sama.
Molier jest — obok Szekspira — pisarzem chyba najbardziej teatralnym jaki istniał. Każde słowo jakie napisał rodzi się z teatru i dla teatru. Scena była dlań ukochaniem i celem; nawet nie troszczył się o wydawanie drukiem swych komedyj. Na scenie żył, tworzył, na scenie umarł.
Molier jest takim olbrzymem komedji, iż, kiedy się nań patrzy wprost, nie widzi się jego poprzedników, a ledwie się dostrzega następców. Mimo to, nikt, nawet największy genjusz, nie rodzi się sam z siebie; jakoż i Molier miał swój punkt wyjścia, swoje początki, źródła; a pierwsze jego utwory pozwalają w bardzo interesujący sposób śledzić tę twórczą ewolucję. Nie będę roztaczał łatwej erudycji w katalogowaniu nazwisk, które poprzedziły Moliera we Francji w zakresie komedji; zaznaczę tylko najogólniej główne tej przedmolierowskiej komedji momenty.
W początku XVII w. schodzą się różne rodowody komedji francuskiej.
Jeden, to stara francuska farsa (la farce), o posmaku ludowym, prostej fabule i rodzimym humorze. Była ona na pograniczu literatury a budy jarmarcznej, bliżej tej ostatniej. Aktorzy byli tu współautorami; tekst był często kanwą, na której haftowali wedle własnej werwy i inwencji. Literackim pomnikiem tej farsy jest Adwokat Patelin, niewiadomego autora, arcydzieło w swoim rodzaju.
Drugi, to włoszczyzna, która w XVI w., w epoce wpływów Odrodzenia, panuje niepodzielnie w wyższej komedji we Francji. Komedję tę, sięgającą, poprzez włoskich autorów, aż het, teatru łacińskiego, wypełnia pospolite życie z utartemi typami mieszczuchów, pasorzytów, pośredniczek; pełno w niej lokai, którzy swemi grubemi lazzi ożywiają akcję. Komedja ta wspiera się na intrydze (imbroglio), bardzo zawikłanej i ruchliwej, i kończy się równie skomplikowanem rozwiązaniem. Figury jej, to marjonetki, które — podobnie jak królowa, laufer, konik etc. na szachownicy — służą do zręcznego rozegrania partji. Najczęstsze typy to zakochany starzec, rajfurka, pasorzyt, „filozof“, chełpliwy rębajło etc. Przedstawicielem komedji włoskiej we Francji jest Larivey (1540-1611), którego wszystkie utwory są tłómaczone lub przerobione z włoskiego. Jestto jakby nasz Zabłocki w jego stosunku do komedji francuskiej.
Trzeci element, to wpływ teatru hiszpańskiego. Cechuje go również skomplikowana intryga, ale o znamionach bardziej romantycznych. I ten teatr posługuje się uświęconemi typami, a nie cofa się także przed grubym konceptem, który, w owej epoce, znosiło doskonale najwykwintniejsze towarzystwo.
Z końcem XVI w. zresztą, komedja zeszła na daleki plan, ustępując miejsca tragikomedji i sielance. Wznawiają ją Rotrou (1628), Corneille (1629), który, nim tryumf Cyda pchnął go na inną drogę, stworzył odrębny rodzaj w zakresie wytwornej komedji. Pisali komedje Desmarets, Scarron, Boisrobert, Tomasz Corneille, Quinault, Cyrano de Bergerac. Oto, pokrótce, lista poprzedników Moliera. Wszystkie te komedje oparte są na intrydze; jedynie Kłamca Corneille’a, a zwłaszcza Les visionnaires Desmarets’a, czynią krok w stronę „komedji charakterów“.
Kiedy Molier, zlikwidowawszy ów młodzieńczy Théâtre illustre w Paryżu, puścił się na prowincję, musiał się dostrajać do niewybrednych gustów swojej nowej publiczności. Uprawia farsę, którą znał oczywiście z jarmarcznych bud w Paryżu. Sam pisze, mniej lub więcej oryginalnie, liczne farsy znane nam tylko z tytułów, z wyjątkiem dwóch, które zachowały się w całości: Latający lekarz (Le medecin volant) i Zazdrość Kocmołucha (Jalousie de Barbouillé). Później, kiedy trupa jego, w miarę rosnącej reputacji, dociera do większych miast prowincjonalnych, i aspiracje autorskie Moliera rosną, Wartogłów, Zwady miłosne, to ukłon w stronę owej arystokratycznej hiszpańsko-włoskiej komedji, którą Molier, w czasie swych wędrówek po południowej Francji, mógł niewątpliwie poznać i w oryginale. Utwór, którym debiutuje jako autor w Paryżu, Pocieszne wykwintnisie, wyrasta z pnia farsy; Rogacz z urojenia to rodzima farsa zaszczepiona na włoszczyźnie; treść Don Garcji wzięta jest z Włoch a ton z Hiszpanji; włoskie i hiszpańskie źródła kombinują się w Szkole mężów... Widzimy tedy, iż trzy te elementy spotykają się w Molierze, i że stanowią jakgdyby rusztowanie, które padnie, skoro staną mury gmachu.
W pierwszym okresie twórczości Moliera możemy niejako embrjologicznie śledzić stawanie się jego komedji; zarazem, śledząc ten rozwój, możemy najlepiej zrozumieć, co molierowska komedja z sobą wnosi i czem różni się od dawniejszej.
Idzie ona od marjonetki do człowieka. Sganarel w Rogaczu z urojenia jest jeszcze marjonetką, taką właśnie od jakich roi się w teatrze włoskim. Sganarel w Szkole mężów to już coś w rodzaju charakteru; wreszcie Arnolf w Szkole żon to już charakter, to pełny człowiek. Izabela ze Szkoły mężów to jeszcze konwencja, ogólnik; Anusia (Agnès) ze Szkoły żon, to człowiek: wiekuista kobieta, ale zarazem indywiduum. Później, przeobrażenie to pójdzie jeszcze dalej; tradycyjny pasorzyt wyda Tartufa, Doranta (Mieszczanin szlachcicem); „pedant“ oblecze rysy Lizydasa, Trysotyna, ojca i syna Biegunków (Chory z urojenia) etc., etc. Dawna komedja, oparta na mniej lub więcej pomysłowej intrydze, zmienia się w komedję charakterów; akcja staje się wynikiem nie przypadkowych zawikłań, ale zazębiania się i tarcia tych charakterów o siebie.
W komedji Moliera odbija się psychologiczna nawskróś tendencja literatury francuskiej. Tendencja ta doszła do świadomości już w Montaigne’u: poznanie siebie, poznanie duszy ludzkiej, próbowanie jej najróżniejszemi odczynnikami, oto istota i cel Prób Montaigne’a. Odtąd, ta chemja duszy ludzkiej czyni nieustające postępy. Kartezjusz pisze Traktat o namiętnościach duszy, szukając w człowieku odbicia tych samych praw które rządzą przyrodą. Pascal, w swoich pośmiertnych Myślach (których zresztą Molier wówczas znać nie mógł, gdyż wyszły drukiem aż w r. 1670), jest genjalnym psychologiem. Współczesny Molierowi La Rochefoucauld i późniejszy odeń La Bruyère są przedewszystkiem psychologami. Zabawa w „portrety“, której odbicie widzimy w drugim akcie Mizantropa, jest ulubioną rozrywką „literackich“ salonów. Jak zawsze jest z genjalnymi pisarzami, Molier, czyniąc ze swej komedji analityczne studjum duszy ludzkiej, częścią wyrósł tedy ze swej epoki, a częścią ją ukształtował. Mistrzowską jest ta psychologiczna strona komedji Moliera. Jak jego postacie „stoją na nogach“! Co za zdolność odmalowania człowieka, co za pomysłowość w ekspozycjach! Weźmy np. pierwszą scenę Świętoszka: niby służy ona do pokazania nam pani Pernelle; ale równocześnie, mimochodem, poprzez zgryźliwe uwagi tej damy, poznajemy cały dom, obecnych i nieobecnych. Tych parę scen znowuż, w których pojawia się imć Tartufe, starczą, aby wyrzeźbić tę postać nieśmiertelnemi rysami, na wieki.
Zarazem, komedja Moliera idzie od konwencjonalnej kulisy do umiejscowienia akcji. Rozgrywa się już nie, jak dawniej, na tradycyjnej szachownicy, ale w ściśle określonem środowisku społecznem. Jeszcze pierwsze komedje, jak Wartogłów, Zwady miłosne, Rogacz z urojenia mogą się dziać gdziekolwiek; Szkoła mężów, mimo iż parę zewnętrznych rysów umiejscowia ją w Paryżu, ostatecznie także; w Szkole żon, akcja toczy się „na placu w mieście“, owym placu, który, tradycjami, sięga komedji łacińskiej, ale czujemy się już bliżej francuskiego mieszczaństwa; wreszcie w Tartufie, w Mizantropie, jesteśmy ponad wszelką wątpliwość we Francji, w sercu mieszczaństwa lub w pobliżu dworu.
Od pierwszego niemal ujęcia pióra, Molier unarodawia kosmopolityczną komedję urobioną z włoskich i hiszpańskich wpływów. Rys po rysie wprowadza do niej po odrobinie Francji, aż wreszcie staje mocno na rodzimym gruncie. Nawet tam, gdzie, jak w Don Juanie, tradycja tej postaci każe Molierowi utrzymać akcję na terytorjum hiszpańskiem, czujemy, poprzez tę fikcję, doskonale, że don Juan Moliera jest rodowitym Francuzem, młodym pankiem ze współczesnego dworu.
Molier nie odrazu znajduje tę własną drogę. Takie były ówczesne metody tworzenia; nikt nie silił się na oryginalność, raczej starał się iść udeptaną ścieżką; oryginalność wciskała się jakby bezwiednie, mocą talentu. Zrazu tedy Molier poddaje się upodobaniom współczesnej komedji do piętrzenia zawikłanej intrygi; ale, w miarę jak się zapuszcza w studjum duszy ludzkiej, siłą rzeczy wszystko co przypadkowe coraz bardziej się kurczy i odpada. Swiętoszek nie ma prawie żadnej intrygi; potężne dramatyczne napięcie wynika li tylko z gry charakterów. Mizantrop, najgłębsza może z jego komedji, posiada ledwie cień intrygi i akcji. Jeżeli czasem, jak np. w Skąpcu, odnajdziemy jeszcze spiętrzone zawikłania w stylu dawnej komedji, czuć iż wynika to z niedbałego pośpiechu i stanowi jakgdyby obcą narośl na samym utworze.
Jest jeden utwór Moliera, sklecony mimochodem i naprędce, który rzuca bardzo ciekawe światło na pojęcia Moliera o komedji: to Natręty. Utwór ten jest jakby zaprzeczeniem wszystkiego co stanowiło komedję przedmolierowską. Tam mieliśmy starannie obmyśloną intrygę przy zupełnym zazwyczaj konwencjonaliźmie charakterów; tu mamy galerję żywych, oddychających prawdą sylwetek, powiązanych niedbale ladajakim węzłem; cień akcji rozwiązuje się byle jak, pod pierwszym lepszym pozorem. Wiem, że tego utworu o bardzo specjalnem przeznaczeniu i genezie nie można uważać za typ komedji Moliera; ale, bądź co bądź, jest on w tej mierze bardzo znamienny i pouczający.
I ton się zmienia. Komedja włoska i hiszpańska, jak również wyrosła z niej francuska, jest nawskroś arystokratyczna; Molier demokratyzuje ją stopniowo. Człowiek z gminu przestaje być ową wyłącznie pocieszną figurą drżącą wciąż przed kijem. Zdrowy rozum coraz częściej będzie przemawiał ustami ludu. Zauważmy, jak owe postacie, które Molier przenosi do swej komedji z włoszczyzny, Maskaryl, Skapen, Zbrygani, Neryna, Frozyna, różnią się od tych, które urodziły się z jego własnej głowy. Szelmostwo tych importowanych Włochów ma w sobie rysy oschłości, okrucieństwa: cóż za różnica z dobroduszną jowialnością i ludzkim akcentem Kacperka, Doryny, Michasi, Marcyny... Znać, że zrodziły się z samorodnej weny owego Moliera, który, jak przekazuje tradycja, każdą sztukę przed oddaniem na scenę czytał swojej kucharce.
I jeszcze jedno. Zadaniem komedji przedmolierowskiej jest bawić; bawić mniej lub więcej wybrednie, ale zawsze tylko bawić. Molier, jak widzieliśmy, sprawił, iż, nie przestając bawić, komedja stanie się głębokiem studjum duszy ludzkiej, malowidłem obyczajów. Ale to jeszcze nie wszystko. Molier ukaże w niej nową potęgę, jedną z największych jakie istnieją, mianowicie zabijać śmiechem, i to śmiechem brzmiącym ze sceny. Tajemnicę tę znał niegdyś Arystofanes, ale dla nowoczesnego teatru odkrył ją Molier.
Molier wchodzi na tę drogę bardzo wcześnie: Pocieszne wykwintnisie, któremi zaczyna swoją autorską karjerę w Paryżu, rozległy się niby świst bicza nad uszami błazenków dworskich, a zarazem nad uszami koterji i miernot literackich, i wszystkich tych, którzy silili się pełnię i swobodę życia wtłoczyć w sferę sztucznych pojęć o duchowym wykwincie. Dydaktyzm — nie w znaczeniu oschłem i ciasnem, ale w najbardziej ludzkiem pojęciu twórcy, który sztukę swą czyni narzędziem wyrażania swych myśli, pojęć, — ten dydaktyzm towarzyszy całej działalności Moliera, a w najkrótszej drodze wiedzie od Pociesznych wykwintniś przez Szkołę żon do Świętoszka.
Psychologja jest tedy u Moliera w służbie satyry; jak znowuż satyra jest wyrażeniem jego ideału życia. Toteż, chwilami, komedja jego staje się trybuną, mównicą. Dyskutuje się w niej wszystko; czasem żartobliwie, czasem poważnie, namiętnie; nigdy oschle i nigdy nudno. Wychowanie dzieci, stosunki rodzinne, kwestje literackie, naukowe; nawet tak drażliwe przedmioty jak sprawy religji lub kwestje urodzenia i szlachectwa. I to jest, z pewnością, w zdobyczy Moliera, krok nie najmniej zasadniczy i nie najmniej śmiały.
W ten oto sposób, Molier staje się twórcą nowożytnego teatru. Ze zjawieniem się Moliera, komedja włożyła jakby siedmiomilowe buty aby przebyć drogę od grubych zaczątków aż do najwyższej dojrzałości. W r. 1658 Molier debiutuje na dworze jakąś zawiesistą farsą własnego pióra; w r. 1659 daje Wykwintnisie, w r. 1662 Szkołę żon, w r. 1664 Świętoszka: i oto, w ciągu lat pięciu, od farsy bliskiej jeszcze średniowieczu, tkwiącej jeszcze w atmosferze kuglarzy jarmarcznych, doszliśmy do szczytu, którego nietylko do dziś komedja nie przewyższyła, ale który może na zawsze pozostanie jej niedościgłym wzorem. Molier zwabił publiczność śmiechem, a skoro raz ją zdobył, zaczął iść coraz dalej, coraz śmielej, wiodąc za sobą słuchaczy: aż wreszcie, znalazłszy się wraz z nim na szczycie, jedni okrzyknęli się z zachwytu, drudzy ze zgrozy i oburzenia. Kiedy się czyta Tartufa, Don Juana, trzeba sobie zdać sprawę czem był w oczach ówczesnego społeczeństwa teatr, a zwłaszcza komedja, aby ocenić śmiałość tego co podjął Molier, poruszając — i to w ten sposób! — na scenie podobne tematy.
Mimo jednak wszystkich gromów jakie rzucali nań wrogowie, jedno jest faktem: Molier nieskończenie podniósł w godności komedję i rzemiosło komedjopisarza. Pomogła mu w tem sympatja i poparcie króla, zapewne. Ale, powtarzam, faktem jest, iż przepaść, jaka istniała przed nim między komedją a tragedją, znikła; ogół zaczyna rozumieć, że są to dwie formy ujęcia życia, z których żadna nie ustępuje drugiej, a nawet prawda komiczna może być czemś o wiele trudniejszem niż koturn tragiczny. O ile bowiem tragizm może być fałszywy, o tyle komizm musi być szczery. Jeżeli mamy sądzić z dzisiejszej epoki, pojęcia te zwyciężyły — we Francji przynajmniej — zupełnie; komedja opanowała teatr, stała się narzędziem zapomocą którego autor może uczyć, bawić, wzruszać; tragedja stała się przeżytkiem. Molier był w tem — jak w tylu innych rzeczach! — nawskróś nowożytnym człowiekiem; wyprzedzał o wiele swoją epokę.
Bo też i w samem swojem dziele, Molier zaciera niejednokrotnie granicę między komizmem a powagą życia. Wesołość była żywiołem tego genjusza komedji; że jednak w drodze do niej była mu busolą prawda, Molier raz po raz dochodzi do punktu, w którym, z poza komicznej maski, życie ukazuje mu swoje poważne, smutne, tragiczne nawet oblicze.
Aby oddać to życie tak jak on je pojmował, nie mogły mu wystarczyć współczesne formy teatru. Teatr ten skupiał się na dwóch krańcach: z jednej strony wspaniały heroizm Kornelowskiej tragedji, z drugiej dość powierzchowny komizm ówczesnej komedji, będącej, jak wspomniałem, niby teatrem marjonetek o tradycyjnych fizjognomjach i gestach. Między temi dwoma biegunami było miejsce na całą prawdziwą „komedję ludzką“ — i Molier miejsce to zapełni. Toteż, Molier jest ojcem nietylko nowoczesnej komedji. Analiza namiętności, poruszających nie, jak w tragedji, historycznymi nadludźmi, ale zwykłymi ludźmi w zwykłem środowisku codziennego życia, toż to nie co innego jak tylko przedmiot dzisiejszego dramatu. I, w istocie, Świętoszek, Don Juan, Mizantrop, te komedje Moliera, zawierają w sobie zarazem całą istotę dramatu. Jak bardzo Molier wyprzedził w tem swoją epokę, dowodzi fakt, iż, przez bardzo długi czas, nikt nie zdołał podjąć i prowadzić tej linji jego twórczości. Wiek XVIII zrozumiał potrzebę dramatu mieszczańskiego[6] i zbudował jego teorję (Diderot); ale nie miał talentów zdolnych poprzeć tę teorję czynem, i poprzestał na t. zw. łzawej komedji (comédie larmoyante). Dopiero kiedy, na niwie powieści, Balzac utrwalił genjalnemi rysami całe tragikomiczne widowisko powszedniego życia, teatr XIX w., dzięki jego pośrednictwu, nawiązał nić ze wskazaniami Moliera.
W tragedji XVII w., namiętności ludzkie ujęte były w sposób sprzyjający temu, aby, wedle słynnej formuły, budzić w nas współczucie i grozę. Do tego celu służyły wielkość i odległość przedmiotu; w tym celu poeta starannie oczyszczał swoim bohaterom grunt, iżby, w pogoni za wielkością, nie potknęli się o nic małego. Wrażenie natomiast, jakie też same namiętności będą na nas wywierać w ramach codziennego życia, jest bardziej skomplikowane. Niestosunek między napięciem duchowem osoby owładniętej namiętnością, a nikłością przedmiotu który oglądamy trzeźwem okiem, może sprawiać wrażenie komiczne; z drugiej strony, właśnie wskutek tego niestosunku, widok ten może działać niesamowicie, jak widok obłąkanego. Harpagon, pan Jourdain... Człowiek opanowany namiętnością może działać na nas tragicznie, skoro widzimy w nim obraz bezwolnej ofiary, miażdżonej jakąś potężną, niewidzialną siłą; z drugiej strony komicznie, jako pewne zautomatyzowanie ludzkiej istoty: skomplikowana gra uczuć ludzkich zmienia się tu — jak u pajaca służącego za zabawkę dzieciom — w prosty system nitek, które, jakgdyby poruszane niewidzialną ręką, wykonywują wciąż te same gesty. Przytem, codzienne potoczne życie, sama jego „technika“, sprawia, iż wielkość potrąca w niem co chwila o małość, tragizm ociera się o komizm, konieczność mocuje się z przypadkowością. Od woli poety zależy to dawkowanie nastrojów komicznych, dramatycznych, tragicznych, mieszanie ich z sobą, kombinowanie; nowa formuła teatru, stworzona przez Moliera, otworzyła twórczości scenicznej niezmierzone horyzonty.
Niegdyś, w starym wpół-średniowiecznym teatrze, sceny tragiczne i komiczne mięszały się naiwnie; później następuje zróżniczkowanie rodzajów: tragedja, ze swym dystyngowanym koturnem, odcina się ostrą linją od komedji. Molier znów zaciera tę granicę: ale czyni to odmiennie, płynie to nie z naiwności, ale, wręcz przeciwnie, z głębokiego spojrzenia w życie. Nie w kalejdoskopie scen, ale w jednej i tej samej osobie, komizm luzuje się u niego z tragizmem. Komiczny Arnolf (Szkoła żon) wyraża w pewnym momencie męczarnię bezsilnej namiętności. Alcest (Mizantrop) — czujemy to — zdolny jest być bohaterem, a bywa uparciuchem i dudkiem. Najlepiej ujawnia się to może w Skqpcu. Kiedy Harpagon czuje się w obowiązku wyprawić kolację, cierpi zaś męki przy każdym groszu wydatku, wówczas jest szczerze komiczny. Kiedy w tym samym pokoju, oko w oko, spotykają się niespodzianie ojciec-sknera i syn-utracjusz, i poznają w sobie wzajem, ten naiwnego klienta, ów przeklinanego przed chwilą lichwiarza, moment jest wysoce dramatyczny. Kiedy Harpagon, po utracie szkatułki, wpada na scenę z krwią nabiegłemi oczami i wyje niemal z bólu jak matka której wydarto młode, wówczas mógłby na nas działać wręcz tragicznie. I dopieroż widzimy Moliera przy robocie: możemy śledzić jego nieustanną czujność, z jaką strzeże aby sztuka nie wypadła z tonu; nieomylny takt, z jakim, ukazawszy nam w perspektywie wszystkie możliwości dramatyczne lub tragiczne, natychmiast, zręczną zmianą perspektywy, sprowadza nas z powrotem do komicznego punktu widzenia.
Z tego stosunku Moliera do jego tematu wynikają owe tak błahe „rozwiązania“ sztuk molierowskich. W dawnej komedji, której akcja była pasmem nieprawdopodobnych zawikłań, rzecz prosta że i rozwiązanie musiało być kwintesencją tych cudowności. Molier w wielu sztukach zachowuje ten system, okazując bardzo daleko posuniętą beztroskę o rozwiązanie komedji. Jestto dość naturalne: jeżeli Molier mało dbał o intrygę, uważając ją jedynie za kanwę na której dziergał, ściegami humoru, swoje głębokie studja charakterów, coż dziwnego, że jeszcze mniej dbał o rozplątanie tej obojętnej mu intrygi, której ani on sam nie brał na serjo, ani nie żądał tego od publiczności. Ale możnaby iść dalej, i powiedzieć, dla niektórych sztuk przynajmniej, że rozwiązanie nie mogło być inne niż sztuczne, jeżeli ma, z uśmiechem na ustach, rozplątać węzły, zadzierżgnięte przez nieubłagane konflikty charakterów. Jak mogło być inaczej, skoro, w istocie, w wielu utworach, Molier wciska treść dramatu w ramy komedji? W tem świetle, w zakończeniach owych możnaby się dopatrzeć głęboko ironicznego i pesymistycznego znaczenia. W rzeczywistości, nic, w Szkole żon, nie wyrwie Anusi ze szponów Arnolfa; nic nie ocali, w Świętoszku, Orgona od katastrofy spowodowanej jego łatwowiernością. W Skąpcu, młody Kleant skończy gdzieś w domu poprawy lub jeszcze gorzej; Eliza ulotni się ze swym obieżyświatem, który ją unieszczęśliwi i porzuci; Harpagon zaślubi może Marjannę, która będzie niecierpliwie liczyć jego dni... Ale Molier nie chce nas zasmucać; smutek, zrodzony gorzką wiedzą życia, chowa dla siebie; jeśli zdradzi go czasem, to mimowoli. Dlatego pokazuje nam rąbek rzeczy tak jak się dzieją, odsłania w paru genjalnych błyskach perspektywy utajonych w nas możliwości, poczem spuszcza zasłonę, mówiąc: „Nie smućcie się! bajeczka kończy się dobrze“... Dwa razy daje Molier swym komedjom rozwiązanie wolne od wszelkiej sztucznej ingerencji: i jakież to rozwiązanie? Oto ono: Grzegorz Dyndała oświadcza, że nic mu nie pozostało jak rzucić się na łeb do wody, a Alcest w Mizantropie opuszcza świat aby się schronić na pustynię... Oto naturalne rozwiązanie tych komedyj...
Molier był genjalnym reformatorem teatru, ale reforma jego tyczyła przedewszystkiem wnętrza; w szczegółach zewnętrznych — o ile mu były w danym momencie obojętne — przejmował naogół obowiązujące konwencje. Dotyczy to także miłości w jego sztukach. Niejednokrotnie, para kochanków jest, u Moliera, czysto konwencjonalnym środkiem: uświęconym przez tradycję węzłem intrygi. Skąpiec chce wypchnąć córkę bez posagu; próżny mieszczanin chce ją wydać za markiza; „chory z urojenia“ za lekarza etc. Miłość jest tu jedynie algebraiczną cyfrą w zrównaniu, mimo że i tu Molier umie wpleść powiedzenia, sceny, stanowiące prawdziwą zdobycz nowego teatru. Z paru — bynajmniej nie pierwszorzędnych — utworów Moliera, urodzi się późniejszy marivaudage. A tam, gdzie Molier istotnie samą miłość czyni przedmiotem swej analizy, tam otwiera teatrowi francuskiemu naoścież nowe drogi. Pomiędzy konwencjonalną grą miłosną dawnej komedji, a nadludzkim heroizmem miłości w teatrze Corneille’a, Molier odkrył cały świat miłości ludzkiej; przebiegł całą jej skalę, od wzniosłości do śmieszności; zabarwił ją rumieńcem własnej krwi serdecznej. Możliwość pociesznych mąk Arnolfa odkrył we własnem sercu czterdziestoletniego mężczyzny. Zanim kreślił sceny miłosne Alcesta i Celimeny przy biurku, wprzód skrwawił własne serce, przeżywając swój temat w sypialni Armandy. Nigdy dotąd nie trysnął na scenie taki strumień liryzmu, nigdy wprzód nie pozwolił sobie autor przemówić ze sceny tak osobistem uczuciem. Jakże to bardzo odbiega od pojęć sztywności i chłodu, które nauczono nas wiązać z pojęciem „klasycznego“ teatru! Od tego płomienia rozpali się teatr Racine’a, jak wogóle dziełem wpływu Moliera jest, iż tragedja zstąpi z heroicznego koturnu i stanie się przenikliwą analizą ludzkich uczuć. Brzmi to paradoksalnie, a jednak można powiedzieć, iż z pociesznych monologów Arnolfa w Szkole żon urodzą się wspaniałe monologi Fedry.
Cóż to za niezrównany, uniwersalny genjusz teatru ten Molier, który wszystko czego tylko dotknął, odrodził i przekształcił! Przeobraził tragedję; wskazał przyszłość dramatu; komedję, z czczej zabawy, zmienił w studjum duszy ludzkiej, malowidło obyczajów, żywy wyraz pewnych pojęć; mimochodem, dworskiemi swemi widowiskami, daje początek operze komicznej; ba, w Improwizacji w Wersalu odsłania kulisy swego teatru i siebie wraz ze swą trupą, stwarzając rodzaj, który dziś nazwalibyśmy „kabaretowym“. Wreszcie, w Krytyce szkoły żon, pokazuje, jak można udramatyzować na scenie rozprawę estetyczną.
Jak każdy prawie wielki pisarz, tak i Molier rozsadza wszystkie formuły w jakie chcielibyśmy je ująć. To są momenty, w których czujemy dokładnie całą czczość i potoczność tych określeń, bez których wszelako historja literatury w praktyce z trudnością zdoła się obyć. Balzac jest realistą czy spirytualistą; jest realistą czy romantykiem?... Teatrowi Musseta przydawano w swoim czasie etykietkę „realizmu“! Słowa, słowa, słowa! Współcześni widzieli w postaciach Moliera żywcem brane z otoczenia wzorki, tak iż pisarz, narażony na przykrości z tego powodu, musiał się energicznie bronić przeciw takim wykładom. Dziś — wręcz przeciwnie — ten i ów skłonny jest widzieć w postaciach Moliera abstrakcje bez ciała. Współcześni patrzyli zza bliska, my patrzymy zza daleka.
Teatr przedmolierowski, jak już zauważyłem, tkwił w konwencji, w abstrakcji. Molier z niej wyszedł, aby, posuwając się krok po kroku, wniknąć w prawdę życia, w rzeczywistość. Jest, dla swej epoki, wielkim realistą[7]. Ale nie zatrzymuje się nigdy na prawdzie, na rzeczywistości przypadkowej; mija ją, aby sięgnąć do prawdy syntetycznej, istotnej. Dlatego, jeżeli, oglądane pod pewnym kątem, postacie Molierowskie wydadzą się nam abstrakcją, to abstrakcja ta jest zgoła czem innem niż abstrakcja teatru przedmolierowskiego: tamta wspierała się na konwencji, ta na genjalnej syntezie rzeczywistości. Tem różni się Harpagon od „skąpca“ dawnego teatru; tem różni się Arnolf od zazdrośnika komedji dell’arte. Trysotyn w Uczonych białogłowach jest równocześnie sportretowanym X. Cotin, którego wizerunek ten przyprawił niemal o pomięszanie zmysłów ze zgryzoty, a zarazem jest wiekuistym typem, prawdziwym dla wszystkich krajów i wieków.
Toteż, zależnie od tego pod jakim kątem spojrzymy na dzieło Moliera, ukaże nam ono inne oblicze. Raz ujrzymy w niem grę namiętności, wiecznie tych samych i niezmiennych. Arnolf, to bezwzajemna miłość czterdziestoletniego mężczyzny, Harpagon to skąpstwo, Celimena zalotność i fałsz kobiecy, Tartufe obłuda... To znowuż, spojrzawszy z innej strony, ujrzymy wierny i bogaty obraz społeczeństwa danego kraju, w danym momencie: Francji, w pierwszej epoce rządów Ludwika XIV, odmalowanego we wszystkich warstwach: dwór, szlachta, mieszczaństwo, lud... I jak odmalowane! ileż tu odmian dla każdego typu! w iluż odcieniach ujęte stosunki poszczególnych warstw do siebie! Dworzanin, od dzielnego i rozumnego Klitandra (Uczone białogłowy), aż do markiza bawidamka i trutnia, szui-Doranta wiszącego przy panu Jourdain, i wspaniałego łotra don Juana. Cóż za galerja mieszczan, zawodowców! Jak dosadnie zaznaczone różnice tonu między Paryżem a prowincją! Ile sposobów mówienia, ile djalektów! Jak, w tym konwencjonalnym napozór języku, każdy w rzeczywistości przemawia inaczej, swoim głosem!
Jedną z tajemnic genjuszu Moliera to nieporównana śmiałość jego w wyzyskaniu miejsca, w operowaniu skrótami. Jestto zrozumienie istoty teatru, w którym czas i miejsce są zawsze tak ograniczone. Nie obchodzi ostrożnie człowieka ani sytuacji, ale, jak to mówią, chwyta poprostu „byka za rogi“. Oto np. mówi pretensjonalny pismak w Uczonych białogłowach:

Nie wiem, czy jest w mych oczach rzecz równie obrzydła,
Jak autor, co, gdzie może, wciąż żebrze kadzidła,
I co, nad pierwszym lepszym używszy przemocy,
Zamęcza go płodami swych bezsennych nocy.
Nigdym podobnej rzeczy pojąć nie był w stanie;
I, pod tym względem, z Grekiem pewnym dzielę zdanie,
Co poskramiał swe ucznie, mieniąc srogim grzechem
Czytanie swych utworów z zbyt wielkim pośpiechem.
Oto ulotny wierszyk, którego przedmiotem
Zwada kochanków; sąd wasz rad usłyszę o tem.

I najspokojniej wydobywa rękopis.
A drugi akt Mizantropa, salon Celimeny. Pierwsze otwarcie ust jest obmową, i ciągnie się ta obmowa póty, póki Alcest nie przerwie jej swoim wybuchem. A znowuż scena Celimeny z Arseną w trzecim akcie. Bez żadnych wstępów, nie usiadłszy nawet, Arsena kropi kilkadziesiąt wierszy, z których każdy jest przyjacielską szpileczką. Zapewne, że w życiu odbywałyby się te sceny nieco odmiennie, ale właśnie kosztem pogwałcenia potocznej prawdy życia, Molier osiąga wiekuistą prawdę jego syntezy. Typową w tej mierze jest scena don Juana między dwiema dziewczętami, tak mało prawdopodobna, a tak bardzo prawdziwa. To, co, w życiu rzeczywistem, rozłożyłoby się na szereg kolejnych i oddzielnych scen z każdą z tych kobiet, Molier zbiera śmiałym skrótem niby soczewką w jedno ognisko. Na te skróty umieją się zdobyć jedynie najwięksi władcy teatru; takim np. genjalnym skrótem jest scena gdy w Szekspirze Ryszard w ciągu kwadransa doprowadza wdowę po swojej ofierze idącą za trumną męża do wymiany pierścionków z nim, mordercą.
Ale omawianie wszystkich zdobyczy Moliera byłoby rzeczą martwą i nie wnikałoby w istotę jego twórczości, gdyby nie miało przedewszystkiem wciąż na względzie jednej rzeczy: jego daru komicznego. Oto istotna muzyka tego teatru, bez której wszystko inne pozostałoby jedynie librettem. Oto światło, cudowne światło, które promieniuje zeń snopem, i w którego promieniach dopiero obracana różnemi powierzchniami prawda życia lśni się tysiącem migotliwych iskierek. Oto, w gruncie, największy sekret jego genjuszu. Molier, to wybuch pełnego, zdrowego śmiechu; to ten jedyny w świecie śmiech francuski, twórczy, dobroczynny, ludzki; to ów śmiech Rabelego, ale ujęty w karby, poddany surowej dyscyplinie sceny, poruszający, niby motor potężnej machiny, całym światem żywych postaci. Cały niemal śmiech, jaki dźwięczy w późniejszym teatrze francuskim, jest echem śmiechu Moliera.
Śmiech ten płynie z podłoża rozumu i służy celom rozumu, jest jego najużyteczniejszą i najsprawniejszą bronią. Komizm Moliera, jak inne jego właściwości, cechuje prawda i głębia. Nie jest to tarcie słów o siebie, nie jest to dowcipkowanie; komizm ten płynie z charakterów i z oświetlających te charaktery sytuacyj. Orgon w Świętoszku jest postacią najzupełniej serjo; nie śni mu się o robieniu dowcipu kiedy mówi swoje sławne: „Biedaczek“, tak samo jak Harpagon gdy powtarza swoje: „Bez posagu“, albo gdy radzi troskliwie synowi: „Idź do kuchni i wypij dużą szklankę zimnej wody“. Tak samo owo słynne „Pocóż, u djaska, łaził na ten statek“ (Szelmostwa Skapena). Toteż, dowcipu Moliera nie da się wyosobnić; trzeba znać ludzi, sytuacje, jakie go zrodziły. Jeżeli we Francji tyle powiedzeń Moliera stało się potocznem przysłowiem, to dlatego, iż wszyscy umieją na pamięć jego utwory. Powiedzenia te, te głębokie chwyty psychologiczne, ujęte w takim skrócie, iż budzą śmiech; i znowuż te genjalne skróty kojarzą nieprawdopodobieństwo faktyczne z prawdą psychologiczną. A tak samo jak Molier umie się zgęścić do jednego zdania, tak znowuż umie rozwinąć swój temat w obfitych tyradach, tryskających werwą lub też żonglujących śmiałym paradoksem. Ma pełną gamę, ma wszystkie rodzaje śmiechu; od rozhulanej farsy nie cofającej się przed żadnym środkiem działania i żadnym konceptem, aż do dyskretnego uśmiechu wywołanego grą inteligencji. W pierwszej epoce twórczości Moliera śmiech ten jest weselszy, bardziej niefrasobliwy; później, ton jego barwi się jakby ostrzejszą nutą.
Zapoznawać tę wesołość, tę dominującą cechę Molierowskiego genjuszu, zdawałoby się niepodobieństwem. A jednak byli monografiści Moliera, którzy, nieraz z ogromnym talentem (J. J. Weiss), silili się interpretować ten molierowski śmiech jako konwulsyjny spazm goryczy i bólu, jako „śmiech przez łzy“. Otóż, zdaje mi się, że Molier jest zbyt bogatą naturą aby się go dało ująć jedną formułką. Czysta, niezmącona wesołość dźwięczy w całym szeregu jego scen, utworów: gdzież znaleźć tę zaprawę goryczy np. w owym rozkosznym kwartecie w Zwadach miłosnych, w opowiadaniu myśliwca w Natrętach, w całym Lekarzu mimowoli wreszcie? Ale widzieliśmy już poprzednio, iż Molier zapuszcza wzrok w życie tak głęboko i tak śmiało, iż przechodzi nawskróś warstwę komizmu aby wejść w sferę dramatu. Kiedy odsłania nam dach domu Harpagona, nie dziw, że dom ten jest smutny; raczej dziwmy się iż Molier umiał go uczynić tak wesołym!
Gdy mowa o śmiechu Moliera, znowuż trzeba stwierdzić, jak bardzo był Molier człowiekiem teatralnym. Nigdy żart jego, koncept, nie jest czysto literacki; zawsze idzie poza rampę. Instynktem czuje co jest istotą teatru. Przykład: scena z filozofem Marfurjuszem w Małżeństwie z musu wzięta jest prawie zupełnie z Rabelego (Pantagruel, III, 35), ale Molier dodał zakończenie, które kładzie jakby nieodzowną w teatrze kropkę nad i: Sganarel okłada Marfurjusza kijem, aby mu dowieść, że filozoficzna względność pojęć jedynie do pewnych granic może mieć zastosowanie w życiu.
To nas prowadzi do owego kija, który tak dużą rolę odgrywa w teatrze Moliera. Powiedzmy odrazu, że rekwizyt ten odziedziczył Molier po swoich poprzednikach, i że nim nie wzgardził. Molier jest królem w królestwie śmiechu, zna wszystkie jego zasoby i środki i nie lekceważy żadnego. Otóż, niema rzeczy, któraby bardziej dokumentowała nasze głębokie tkwienie w materji niż nasz śmiech. Są efekty, które były za czasów Moliera niezawodne: mianowicie że kogoś wygrzmocono kijem, że ktoś wziął na przeczyszczenie, i że mu przyprawiono rogi. Skoro, przypadkiem, wszystkie te trzy wydarzenia zeszły się razem, wówczas wesołość dochodziła do szału. Ludzie ówcześni — mimo literackich wytwarzań i „przekwintów“ — byli grubo ciosani; jest coś chłopskiego jeszcze w ówczesnej szlachcie czy arystokracji. Wreszcie — o tem rasowy autor sceniczny nie zapomina — teatr ma nietylko loże ale i parter. Sięgając tedy do najwyższego komizmu, Molier nie gardzi i niższym. I tutaj czasem zachodzi między nim a nami nieporozumienie: jestto komizm, który, jeżeli nie rozwesela, osmuca.
Nietylko w tem zresztą. Niema co; jesteśmy dziś innymi ludźmi niż współcześni Moliera, inne mamy mózgi, inne nerwy. Pamiętajmy, że była to epoka, w której wynajmowało się okna, aby patrzeć jak kogoś będą rozszarpywali końmi; ludzie byli twardzi, nic a nic nie byli sentymentalni. Stąd i teatr Moliera ma, w stosunku do swoich ofiar, rysy okrucieństwa, które również łatwo nas dziś osmucają. Rysy te (jak n. p. okładanie kijem w worku starego Geronta) były wówczas tradycyjne, jak dziś jeszcze n. p. bicie się po twarzy klownów w cyrku; ale też i policzkowanie się klownów jest dla wielu bardziej smutne niż wesołe. Trzeba się z tem pogodzić: pewne struny instrumentu Moliera dla nas pękły, i nie da się ich nawiązać; na szczęście zostało dosyć innych, zawsze dźwięczących dość pełno.
Jest jeszcze jedna okoliczność, która przekształca — fałszuje może? — nasz stosunek do niektórych zwłaszcza utworów Moliera; mianowicie ów osobisty pierwiastek, jaki pisarz w nie włożył. Odbiło się to zwłaszcza na roli Alcesta w Mizantropie. Swiadomość, ile własnego bólu, ile miłości, ile własnej duszy wlał poeta w tę rolę, przekształciła ją stopniowo, tłumiąc to co w niej komiczne, wydobywając na jaw to co szlachetne i wielkie. Satyra na Alcesta zmieniła się w jego apoteozę. I to jest naturalne. Trudniejby się zgodzić na „tragizowanie“ na tej samej drodze Grzegorza Dyndały, jak do tego są skłonni nowocześni aktorzy grywający tę rolę; ale trudno znowuż grać komicznie to, co nas dziś raczej zasmuca niż bawi... Toteż, dla nas, dla których teatr Moliera nie jest tak tradycyjnym, wiele utworów raczej zachowa swą pełnię życia w czytaniu niż na scenie. Czytelnik znajdzie w duszy owe półtony interpretacji, które zatracają się poniekąd w ujęciu scenicznem.
O ile te farsowe efekty, nieraz, wobec dzisiejszego widza, chybiają swego celu, ileż oddają usług w teatrze Moliera, ileż wielkich i smutnych prawd pozwoliły mu przemycić! To też Molier, o ile wyzbył się prawie zupełnie owych włosko-hiszpańskich wpływów, z tradycją starej francuskiej farsy nie rozstał się nigdy. Tamto była konwencja, obce duchowi jego naleciałości, to natomiast był rodzimy pień, którego on był odroślą. Farsa przewija się przez całą jego twórczość; farsą debiutuje na dworze króla, w farsowej scenie Chorego z Urojenia kończy na scenie zawód swój i życie. Farsie daje ostrze satyry w Pociesznych wykwintnisiach i wznosi ją do wyżyn arcydzieła w Lekarzu mimowoli: splata ją z tańcem i śpiewem w dworskich widowiskach. Ale i w najpoważniejszych utworach Moliera ileż farsowego elementu! jak umie się nim posłużyć, aby złagodzić powagę myśli i aby tej myśli dać większą plastyczność, wnikliwość! Orgon, schowany pod stołem w owej kapitalnej scenie z Tartufa, to przykład, w jaki sposób Molier umie używać rekwizytów tradycyjnej farsy.
I znowuż geniusz Moliera umyka się wszystkim definicjom i określeniom. Podział, jaki próbowano wprowadzić w jego utwory, jest dość sztuczny. Najszaleńsza pustota zapuszcza się raz po raz w głębokie i ważne problemy życia; cała twórczość Moliera płynie z duszy i życia tego rzadko pełnego człowieka.
Cała? Czy nie za wiele powiedziane? Istnieje w niej wszak podział, jedyny może o jaki możnaby się pokusić: utwory, które pisze samorzutnie, z natchnienia, a te które zeń wyciska, często w ciągu kilku dni, obowiązek dostawcy, bawiciela dworu. Ale i tu podział ten zawodzi: Miłość lekarzem, błahostka sklecona w kilka dni, zawiera szereg scen, rysów, bez których ta jadowita monografja medycyny, którą znajdujemy w utworach Moliera, jakże byłaby niezupełna; Mieszczanin szlachcicem, w ramie narzuconej pisarzowi przez zamówienie dworskie, mieści sceny, które wytrysły z nawskróś samorodnego natchnienia komicznej muzy Moliera. Kilka zaledwie jest utworów, w których Molier wydaje się wpół nieobecny duchem; w których ręka jego kreśli pospiesznie sceny utrzymane w konwencjonalnym smaku epoki, tym smaku który Molier tak chłosta na innem miejscu. Ale w błahostkach tych, jeżeli Molier znajduje się poza swoim tematem, znajduje się zarazem i ponad nim. Trudno się oprzeć wrażeniu świadomej parodji ckliwego stylu sielanek, kiedy n. p. Mirtyl w Melicercie odzywa się w te słowa, ofiarowując lubej wróbelka:

...Niosę dla ciebie, Melicerto droga,
Małego więźnia; przyjm go, choć trochę się boję,
Że wnet gotów w twem sercu zająć miejsce moje...
Albo kiedy, w Sielance uciesznej, pasterz Filen śpiewa w te słowa:
Szczypcie, owieczki miłe, tę pachnącą niwę,
Słodszych miejsc dla wywczasów nie znaleźć wam pono;
Ale, jeżeli żyć chcecie szczęśliwe,
Strzeżcie się dla miłości otworzyć swe łono.

Niejednokrotnie ubolewano nad Molierem, że musiał się naginać do tych dworskich wymagań. Otóż, ja mam wrażenie, że, na inny sposób, ale musiał się on doskonale bawić, kreśląc te koszałki-opałki. I nietylko może bawić. Możemy sobie wyobrazić, że w nich jakgdyby odpoczywa po brutalnej wiedzy życia. Stwarza sobie świat bajki, świat rycerskich miłości, harmonji szlachetnych uczuć, dobrych, pobłażliwych ojców, matek... Z tych paru utworów wyjdzie — wspomniałem już — teatr Marivaux i jego „ojcowie“. W wierszach, piosenkach, przeplatających sceny baletowe, może Molier rozsnuwać czar delikatnej zmysłowości, może dźwięcznemi strofami wielbić miłość, tę miłość, które serce jego w życiu tak licho było nasycone...
Ileż strun było w tym poecie, a wszystkie brzmią szczerze, pełno! Rubaszny koncept farsy, pełne wdzięku gruchania kochanków, akcent męskiej namiętności, szlachetne wzruszenie, grom socjalnego protestu, okrutne szyderstwo i głębokie współczucie, wszystko płynie z jednego źródła. Oto człowiek!
I dzieło jego, które z tak doskonałą objektywnością odbija świat, jest — skoro spojrzeć nań pod innym kątem — bardzo wymownym subjektywnym wypływem życia pisarza. Rozpoczyna je kipiący werwą, wesołością. Życie nie słało mu się i wówczas zapewne różami, ale od czegóż młodość? Toteż, akcent goryczy nie wciska się jeszcze do tego wesela. Pustota przelewa się w Wartogłowie, ożywia radośnie satyrę Wykwintniś. Z kolei wchodzi w życie Moliera miłość; małżeństwo nastręcza mu swoje problemy. I komedja jego dźwięczy wiarą, optymizmem; zda się, że Molier, ufny w moc swego geniuszu, rzuca rękawiczkę zasadzkom życia; wierzy iż jego ono nie dosięgnie, że je pokona swą miłością, rozumem, że umknie się jego prawom. Wszystko jest dlań różowe w tej chwili: w stosunku do dworu nawet nie widzi innych utrapień poza uprzykrzonemi „natrętami“. Pierwsza wielka jego komedja staje się przedmiotem walki; przyparty do muru, Molier formułuje swoje credo artystyczne i swoje credo ludzkie. I oto, w walce tej, Molier spotyka się — jako człowiek i jako pisarz — oko w oko z okrucieństwem życia; i serce wzbiera mu goryczą. Odtąd, satyra jego będzie bardziej gryzącą, a zarazem bardziej wnikającą w głąb. Już nie miałki móżdżek „markizów“ ujrzy w otoczeniu dworskiem, ale łotrostwo don Juana; innem okiem spojrzy na stosunek plebejusza do „jaśnie oświeconych“. Nawet wstecz obrócone jego spojrzenia nabrzmiałe są goryczą. Lata tułaczki po prowincji, które młodość pozwalała mu znosić wesoło, teraz będą mu się odbijać niesmakiem; drążąca choroba oświetli mu innem światłem medycynę; widmo śmierci zasnuje cieniem obraz życia. Ta druga część twórczości Moliera miewa w istocie jakiś grymas maskowanego bólu, smutku. I, kiedy komentatorowie Moliera starają się go scharakteryzować, mam wrażenie, że ujmują go nieraz zbyt jednolicie, i że stąd te nieporozumienia. Molier, który pisał Szkołę mężów, nie jest tym samym, który pisał Grzegorza Dyndałę; Molier, który pisał Pocieszne Wykwintnisie, nie jest tym samym, który pisał Chorego z urojenia.
Obok humoru, drugą substancją, która przepaja każdą stronicę, każdy wiersz dzieła Moliera, to zdrowy rozum. Jest on dla niego jakgdyby pionem, który pisarz ustawicznie przymierza do garbu ludzkiego szaleństwa. Ten zdrowy rozum wyda się niejednemu z dzisiejszych czytelników aż zanadto „zdrowy“; niejednemu wyda się może nieco — płaski. Ale pamiętajmy, iż stosunek nasz do myśli Moliera jest zupełnie odmienny niż jego współczesnych słuchaczy.
Wszystko to, co Molier głosi, czego się domaga, przyszłość poniekąd ziściła. Układ stosunków społecznych, religijnych, rodzinnych, pojęcia literackie, wszystko to poszło po myśli Moliera; on był w swojej epoce tym nowożytnym człowiekiem, który widział o wiele naprzód. Dlatego drzwi, które on wybija, są dla nas, na pozór,[8] otwarte. Co więcej, jesteśmy dziś przekarmieni rozsądkiem, chowamy się w jego atmosferze od dziecka, w szkole. Jak ludzkość uciekała przed racjonalizmem XVIII w. w romantyzm, tak my dziś uciekamy od nowoczesnego racjonalizmu w mistycyzm, w teozofię, w pukające duchy. Dziś należy do wykwintu duchowego wierzyć w astrologię; ale za Moliera, gdy wierzyli w nią wszyscy, gdy na dworze królewskim istniała jeszcze urzędowa posada astrologa, wówczas to, co np. mówi Klitydas (Dostojni współzalotnicy) o astrologji, miało swą inną doniosłość! Odczytajmy pierwszy rozdział Rozprawy o metodzie Descartes’a, a zrozumiemy tę część dzieła Moliera. W Molierze podaje sobie ręce rodzimy zdrowy rozum francuski ze szczytami naukowej myśli ówczesnej, ponad głowami cechowych uczeńców i bakałarzy.
Molier miał dar proroczy. W innem znaczeniu niż to się zwykle rozumie: nie siłą mistycznego napięcia, ale jasnością myśli, która, mocą obserwacji tego co miał przed oczyma, dostrzegała w niej utajoną przyszłość. Takim wizjonerem-realistą był Balzac, takim był Molier. W tworzącem się nowem społeczeństwie, umie dojrzeć w samym zarodku to, co się miało rozwinąć. Niejedna z postaci Moliera urzeczywistniła się w całej pełni dopiero znacznie później. Proroczym jest Tartufe; świętoszkostwo, w epoce Moliera, istniało niewątpliwie, ale nie było jeszcze tą siłą, jaką miało się stać później, kiedy, w drugiej połowie swego panowania, Ludwik XIV, ten wierny obrońca komedji Moliera, miał się stać Orgonem, a Tartufy niepodzielnie jęły rządzić Francją. Toż samo Don Juan: czyż nie mieści się w nim cały racjonalizm XVIII w. i jego filozofja rozkoszy?
Jak wspomniałem już, wesołość Moliera nie jest celem sama w sobie; siła jej leży w tem, iż rodzi się z myśli i jest w służbie myśli. W najbłahszej niemal pustocie, Molier wyraża myśl. Naturalnem jest tedy pytanie, jaką jest ta myśl Moliera.
Pytanie naturalne, a jednak niebezpieczne. Jak łatwo — i nie wszyscy zdołali tego uniknąć — popaść tu w pedantyzm, tak przeciwny duchowi Moliera, wtłaczając go w ramy „systemu“ myślowego, wyrażając zań całokształt poglądów np. na wychowanie dzieci, emancypatję kobiet, etc. Myśl Moliera jest zawsze odruchem żywego człowieka, zawsze wyrazem jego temperamentu, życia. Jako u rasowego satyryka, wyraża się ona dobitniej w negatywie niż afirmacji, która często służy w jego sztukach do tem dosadniejszego oświetlenia satyry. W tem co smaga, zawsze ma rację i zawsze jest żywy; w tem, co głosi ustami swoich „rezonerów“, wydaje się nam nieraz aż nazbyt „rozsądnym“...
Myśl Moliera opiera się o krzepki temperament człowieka i o bardzo gruntowne wykształcenie. Wiedza jego nie jest książkowa, ale obraca się i w świecie książek z pełną swobodą. Filozofja jego nosi cechę swobodnego tchu Odrodzenia. Za motto mogłoby jej służyć owo Rabelesowskie „czyń co zechcesz, fais ce que vouidras“, miarkowane szlachetną i dobrze uprawną naturą. Montaignowska „filozofja natury“ — to i Molier. Jestto, nawiasem mówiąc, najwyższą legitymacją dla wielkości Montaigne’a, to iż, sokami swemi, wykarmił dwie tak krańcowo różne a tak genialne indywidualności: Paskala i Moliera. Jak część Myśli Paskala jest transkrypcją Prób Montaigna, tak znowuż dla wszystkich „rozumowanych“ ustępów Moliera możnaby znaleść identyczne niemal myślowo ustępy w Montaignu. Aryst w Szkole mężów i jego tyrada o wychowaniu i strojach; Chryzald, w Szkole żon, o małżeństwie; Klitander w Uczonych białogłowach, o wychowaniu kobiet; Berald w Chorym z urojenia, mówią niemal zwrotami autora Prób. Jak myśl Rabelego tak i myśl Montaigna odżyła w Molierze, aby, w scenicznej objektywizacji, osiągnąć maximum swej celności i plastyki. Molier zbiera rasową myśl francuską niby soczewka, aby promienie jej odstrzelić przyszłym wiekom.
Molier wierzy w naturę, jak Montaigne, jak Rabelais, bo ma naturę szlachetną. Jak Montaigne, obraca się w kręgach umiarkowanych; „owe nadobłoczne humory“ są mu raczej przeciwne. Miara, ludzkość, a przedewszystkiem swoboda, to dla tego cygana, który młodość spędził wolny jak ptak w swoich wędrówkach, który dla tej swobody zerwał wszelkie węzły rodzinne i społeczne — ta swoboda jest wszystkiem.
To samo pokrewieństwo z wybitnemi duchami odrodzenia, z Rabelem, Montaignem, możemy stwierdzić u Moliera w stosunku jego do wszelkiego autorytetu, do nauki, do wychowania. Jak tamci smagali szyderstwem, podkopywali rozumowaniem przeżytki średniowiecza, tak Molier, ten nawskróś nowoczesny człowiek, dobije je, oblókłszy je w plastyczny kształt sceniczny, aby w nie walić jak w nieomylny cel. W dziele jego, tak jak możemy znaleść uscenizowane Próby i Prowincjałki, tak samo znaleźlibyśmy w niem udramatyzowaną Kartezyuszową Rozprawę o metodzie.
Epoka, w której żył Molier, znajduje się na przełomie dwóch zmagających się z sobą światów. Z jednej strony nowoczesna myśl, niezmiernie bliska już nas: drugiej, cały aparat społeczny i naukowy niemal średniowieczny, przeżyty, zwyrodniały, ale dzierżący wszystko w ręku, i konwulsyjnie broniący się przeciw inwazji nowego ducha. W oficjalnej nauce, szpiczaste czapki, peruki, łacina i sylogizm, pokrywające skostnienie mózgu: jako argument przeciw nowej myśli groźba chłosty i prześladowanie; w religii, takimż argumentem stos i klątwa; w prawoznawstwie tortura i łapówka jako niewzruszone fundamenta wymiaru sprawiedliwości.
A obręcz ta była silna; oficjalni władcy ludzkich myśli i wierzeń posiadali w ręku wszystkie środki represji. Medycyna, prawoznawstwo, filozofja i najgroźniejsza z nich teologja, podawały sobie ręce, gdy chodziło o poskromienie śmiałka, który odważył się podkopywać autorytet lub rutynę. „Ateuszem“ jest kto nie wierzy w puszczanie krwi; „heretykiem“ kto nie wierzy w Arystotelesa. I nie było z tem żartów: tu szło nieraz o głowę. Kartezjusz, kodyfikator nowoczesnych metod myślenia, schronił się przezornie do Holandji; a i tam, na wieść o skazaniu Galileusza, niszczy rękopis swego Traktatu o świecie. Wobec zjednoczonych potęg duchownych i świeckich, jakże słabe były środki, którymi rozporządzali owi bojownicy światła! Myśli ich, wyrażane z nieskończonemi ostrożnościami, krążyły wyłącznie niemal w szczupłym kręgu naukowego świata; przenikanie ich do ogółu było bardzo ograniczone.
I naraz przybył im nieoczekiwany sukurs. Ten aktor wędrowny, wesołek królewski, stanął w szeregu walczących o światło, mając w dłoni najsprawniejszą broń: śmiech i szyderstwo. I stał się ten cud, iż, od potężnego wybuchu śmiechu wywołanego genjuszem komicznym Moliera, zatrzęsły się mury gmachu, którego nie mogły zburzyć zespolone trudy mędrców: od tego szerokiego śmiechu pierzchają duchy ciemności a myśl ludzka może rozwijać się swobodnie. Lotne strzały Moliera docierają tam, gdzie nie mogły dotrzeć kolubryny mędrców; w nieśmiertelnych typach, zdaniach, piętnuje on swoje ofiary znamieniem śmieszności, z pod której się nie podniosą.
Jakże bogata jest ta galerja uczonych głupców, którzy wszyscy mają jedną wspólną cechę: pedantyzm. Było to piętno epoki. Dziś, prawnik, lekarz, filozof, opuściwszy swoje biurko czy kancelarję, mogą się znaleść wspólnie na neutralnym terenie; wówczas, sam strój, gwara, nakładały każdemu cechy zawodowe, z któremi nie rozstawał się nigdy. Dzisiejsza rzetelna nauka o ileż się niesie skromniej, ileż dopuszcza sceptycyzmu wobec samej siebie: ówczesna wiedza — zwłaszcza ta oficjalna — im bardziej była mizerna w gruncie, tem bardziej szukała podpory w swej minie, todze i peruce. I wszyscy ci „pedanci“ Molierowscy stanowią jakby jedną rodzinę; p. Lysidas z Krytyki Szkoły Żon, i ów „nauczyciel filozofji“ z Mieszczanina szlachcicem, i ci filozofowie, rejenci, lekarze zwłaszcza. Och, lekarze!
Wśród całej tej galerji, Molier spotkał się oko w oko ze współczesną medycyną; przeniknął ją, osądził i dokonał na niej egzekucji: egzekucji straszliwej ale na którą, trzeba przyznać, zasługiwała w całej pełni. Molier miał z medycyną osobiście na pieńku, zapewne: ale, z drugiej strony, przedstawiała dlań ona najsposobniejszy materjał na którym mógł uwidocznić i ośmieszyć dogmatyzm i tępotę apriorycznego myślenia, snuącego swe czcze kombinacje poza sferą realnego faktu. Walka Moliera z medycyną jest jednym z etapów tej zwycięskiej walki, jaką wiódł całe życie z duchem ciemnoty. Bijąc w medycynę, uderzał w system, w którym — jak wspomniałem — wszystkie fakultety trzymały się za ręce.
Podobnie jak epoka Moliera znajduje się na przełomie myśli ludzkiej, tak samo znajduje się ona na przełomie socjalnym. Mimo że supremacja urodzenia utrzyma się jeszcze wiek cały — i dłużej! — panowanie Ludwika XIV jest świtem dla mieszczaństwa, a zmierzchem dla feudalnego rycerstwa. W XVII w. mieszczaństwo jest już potęgą. Przedewszystkiem, jest ono mózgiem Francji: wystarczy wziąć imiona wybitnych pisarzy, myślicieli: szlacheckie nazwisko należy wśród nich do wyjątków. W ręku mieszczaństwa, pod postacią generalnych poborców, skupiają się wysokie finanse; tożsamo sądownictwo; w znacznej mierze i władza: Ludwik XIV rad powołuje mieszczan na ministrów. Zapobiegliwe i oszczędne, mieszczaństwo gromadzi w ręku majątki, gdy szlachta je trwoni, po części przez politykę króla, który chce w ten sposób utrzymać ją w tem większej zależności od dworu. Mają tedy wszystkie niemal faktyczne siły, brak im tylko owego splendoru, bez którego to wszystko jest jakby zatrute — szlachectwa. Tęskne zerkanie ku szlachectwu, to naturalny niemal stan ducha zbogaconego mieszczanina.
Otóż, ten stosunek mieszczaństwa do szlachty nastręcza się Molierowi w wielu jego komedjach. Ale, jeżeli w sprawach tyczących myśli i jej swobód, stanowisko Moliera było bardzo niedwuznaczne, o tyle tutaj jest ono bardziej skomplikowane. Na dowód wystarczyłyby owe tak sprzeczne wykłady dwóch wybitnych krytyków, które przytoczyłem poprzednio w tej mierze. Bo Molier jest, w spojrzeniu na życie, głęboko bezstronnym; jego wrażliwość odbija pełnię zjawisk w ich złożonej i bogatej grze. Sam mieszczanin z krwi i kości, nosi on z pewnością w duszy wszystko to, co kiedyś ma się stać treścią nowej Francji, Francji ludowej; ale niepodobna mu zostać ślepym na wdzięk i na blask; na to jest zanadto artystą. Rozważmy to głębokie i bogate w perspektywy dzieło: Don Juana. Molier, kreśląc w niem typ wielkiego pana, odważa się zeń zrobić cynika, łotra bez czci i wiary; ale nie przyjdzie mu do głowy odjąć mu to, co jest znamienną cechą typu: odwagę, brawurę i wdzięk. Don Juan i pan Niedziela, to stosunek szlachty do mieszczaństwa; don Juan i Piotruś, to stosunek szlachty do ludu. Czy można scharakteryzować ostrzej ten stosunek? Piotruś ratuje don Juana z wody z narażeniem życia; don Juan uwodzi mu narzeczoną a szemranie jego załatwia policzkiem: — ale don Juan ma gest, ma wdzięk, i za to Molier-artysta przebaczy mu wiele, nawspak może Molierowi człowiekowi, który myślą jest pewnie po stronie Piotrusia. Bo, jak ideałem rzeźbiarza jest pełny, doskonały kształt ludzki, tak i pisarz, twórca ludzi, nosi w sobie taki ideał: a w owym czasie, aby mieć prawo być pełnym człowiekiem, trzeba było być szlachcicem, i trzeba było umieć w potrzebie dobyć szpady. Inaczej, choćby się było genialnym człowiekiem, zawsze, we wszelkim konflikcie, było się narażonym, potrosze, na rolę Sganarelów. Jeszcze w pół wieku później odczuje to na swoim grzbiecie Wolter; a i sam Molier ileż razy musiał czuć swą nieuleczalną niższość życiową wobec lada „markiza“! Toteż, mimo wszystko, Kleont, w Mieszczaninie szlachcicem, jest wzorem papierowym, natomiast Dorant w Krytyce Szkoły żon, Klitander w Uczonych białogłowach, z zupełną swobodą wcielają ideał tego, co, w owej epoce, nazywało się „un honnête homme“.
Tak więc, myśląc o Molierze; trzeba pamiętać o epoce w której żył; mimo że wyrósł ponad nią, nie mógł nie ulec jej atmosferze. Pamiętajmy o tem, rozważając stosunek Moliera do króla. Stosunek ten sprawił nieco kłopotu jego glossatorom. Naprzeciw Molierowi demokracie, „ludowcowi“, stawał Molier dworak, pochlebca, autor dedykacji i przejrzystych panegiryków; Molier potęgujący — o zgrozo! — miłostki królewskie. Otóż, dość trudno nam dziś jest odczuć w całej pełni, czem był dla współczesnych król, a zwłaszcza Ludwik XIV. Trzeba się na to rozczytać trochę w pamiętnikach. „Kto żyje w pobliżu króla, kto ma szczęście go oglądać, ten może zrozumieć, na czem polega szczęście wybranych w niebie, oglądających Boga twarzą w twarz“, pisze jeden ze współczesnych. Król, to była niemal religja — dla wielu więcej niż religja: dewocja dlań nie poniżała nikogo. A dodajmy, że Molier zawdzięczał królowi wszystko; stanowisko w Paryżu, powodzenie, ale zwłaszcza, i nadewszystko, swobodę twórczości; że wyczuwał w nim pokrewną i przyjazną inteligencję, na której zrozumienie i poparcie mógł liczyć. I król również miał wdzięk. Pozwoliliśmy Molierowi kochać się w Armadzie, pozwólmyż mu podkochiwać się w Ludwiku XIV.
Donioślejszą może sprawą wyda się stosunek Moliera do kwestji rodziny. W stosunku tym uderza na pierwszy rzut oka jedno: Molier staje zawsze po stronie dzieci przeciw rodzicom. Może to mieć rozmaite powody. Najpierw tradycję sceniczną: młody człowiek, płatający, przy pomocy sprytnego sługi, psikusy władzy ojcowskiej, należał niemal do „rekwizytów“ teatralnych dawnej komedji. Powtóre — jak ktoś zauważył — wszyscy komedjopisarze stają po stronie młodych przeciw starym; to, poprostu, wdzięczniejsza rola. Tem bardziej musiała być ona wdzięczniejszą dla urzędowego bawiciela dworu, na którym jaśniał młody król, otoczony kwiatem młodzieży. Czemuż wreszcie nie miałby być Molier wrażliwy na istotny wdzięk młodości, w owej epoce, w której o wiele wcześniej niż dziś człowiek dochodził do pełni swego rozwoju i o wiele wcześniej przekwitał?
Ale te zewnętrzne przyczyny nie wystarczyłyby może, aby wyczerpać stanowisko Moliera. Jest on, jak nieraz wspomniałem, nowoczesnym człowiekiem, wyczuwającym wszystko co było przeżytego w ówczesnym ustroju. Molier widzi olbrzymią hegemonję władzy rodzicielskiej; widzi, jakiem brzemieniem władza ta może zaciężyć nad rodziną. Zauważmy to: dziś, kiedy prawie każdy stary człowiek przedstawia pewną sumę pracy, walki, zdobyczy życiowych, powaga wieku jest mniejsza; wówczas, gdy przeważnie stary człowiek nie przedstawiał nic prócz odziedziczonego i zazdrośnie trzymanego w garści majątku, była ona olbrzymia. To stąd, iż nie istniał wówczas świat pracy, był tylko świat posiadania. Syn, córka, zawiśli są zupełnie od ojca. Jedynie śmierć ojca dawała synowi — i to najstarszemu — pełnię życia. „To straszna rzecz, mówi w Skąpcu młodziutka Marjanna, że, aby móc być szczęśliwą, trzeba życzyć lub oczekiwać dopiero czyjegoś zgonu!“... W tem położeniu są o teatrze Moliera wszyscy młodzi; co nadaje atmosferze jego pewną ostrość, brutalność.
Czy Molier szedł tu za instynktem, czy też uważał że lekcja potrzebna jest nietyle synom ile ojcom, że ich zaufanie w swej powadze, ich arbitralność i nieomylność z jaką sami robią głupstwa, jest tematem godnym satyry? On, ten syn „marnotrawny“, płacący w końcu długi za skąpego ojca, mógł mieć na tym punkcie swoje poglądy. To pewna, że, w takich komedjach jak Tartufe i Skąpiec, ujęcie stosunków rodziny wyrasta ponad tradycyjną walkę dwóch pokoleń.
Wielu glossatorów Moliera, opierając się na jego komedjach, głosi go reformatorem pojęć o małżeństwie, w duchu naturalnego i swobodnego doboru. Sądzę, iż niebezpiecznem byłoby iść w interpretacji myśli Moliera zbyt daleko. Trzeba przyjąć, że małżeństwo jest nieraz u niego jedynie konwencjonalnym sposobem godziwego uwieńczenia miłości, i że Izabela i Erast w Szkole mężów mogliby być równie dobrze parą kochanków[9]. Mimo to, Molier z niewątpliwem przekonaniem występuje przeciw tak bardzo francuskiej skłonności do traktowania małżeństwa wyłącznie jako kombinacji finansowej, jako doboru fortun z podeptaniem skłonności serca, tak samo jak w Skąpcu doprowadza ad absurdum owo również bardzo francuskie nadmierne przywiązanie do dóbr materjalnych. Jedynie takie małżeństwo, zawarte ze szczerej skłonności, daje rękojmię szczęścia domowego; tak przynajmniej utrzymują wszystkie Doryny, Antosie i inne przemyślne subretki Moliera. Czy on sam w to wierzył, czy też, głosząc to, wchodził jedynie w dusze zakochanych, którym pragnienie rozsnuwa przed oczami miraże szczęścia? Tyle jest pewne, że w utworach swoich takiego szczęśliwego małżeństwa nie pokazał. W teorji, jest ono przedmiotem dotkliwych żarcików, leżących zresztą w tradycjach gallijskiego humoru; w praktyce, małżeństwa, które widzimy, to Chryzal i Filaminta, Orgon i Elmira, Argan i Beliza, Sganarel i Marcyna, nie mówiąc już o biednym Grzegorzu i jego połowicy. Jak będzie wyglądało małżeństwo Horacego i Anusi (Szkoła żon), czy będzie naprawdę tak urocze jak sobie to roją, — nie wiemy. Powiedzmy zresztą, że Molier mało zajmował się subtelnościami problemu pożycia dwojga ludzi: dobór wieku, młodość dla młodości (jeżeli pominiemy wyjątkowy wypadek: Aryst — Leonora, w Szkole mężów), oto dość zdawkowy i nie zawsze zgodny z życiem aksyomat. Opracowanie psychologji i fiziologji małżeństwa zostawił Molier w puściźnie Balzakowi.
A miłość? jaki stosunek Moliera do jej problemu? Mówiliśmy już: miłość, ludzka miłość, pierwszy raz niemal z nim wdziera się na scenę i rozgrzewa ją swem ciepłem. Ileż tu jej odcieni! To para dzieciaków — Horacy i Anusia — w Szkole żon; to nazbyt rozsądni może, ale tak rzetelni w swej miłości Klitander i Henryka (Uczone białogłowy); to don Juan, artysta na kobiecie, ciekawy jej psycholog; to Tartufe ubierający swe arcy-ziemskie pragnienia w słowa wionące zapachem zakrystji. — Jak dobrze zna Molier ową miłość rodzącą się podświadomie z urażonej ambicji (Księżniczka Elidy), która stanie się główną osią teatru Marivaux! A jeżeli w wielu utworach Molier ogranicza miłość do roli konwencjonalnego węzła, i wówczas umie z niej wydobyć ładne i prawdziwe rysy. Dość wspomnieć owe trzy warjanty „zwad miłosnych“: w komedji pod tymże tytułem, w Świętoszku i w Mieszczaninie szlachcicem. A czasem idzie w głąb; wydobywa na jaw owe warstwy, w których miłość kryje w sobie ileż naiwnego egoizmu, jak np. w owej apostrofie Alcesta, która tak słabo trafiła do przekonania Celimenie (i słusznie):

...Chciałbym, by się wszystkich opuściło serce,
Byś się znalazła w biedzie, w nędzy, poniewierce,
By niebo cię stwarzając, odarło cię z mienia,
Nie dało stanowiska, rodu ni znaczenia
Aby jedynie mego dla cię serca tkliwość
Mogła nagrodzić doli złej niesprawiedliwość,
I bym mógł dożyć wówczas radości i chwały
Że z moich rąk jedynie los swój bierzesz cały...

Molier zna te stany duszy, w których miłość graniczy z nienawiścią; u Alcesta obleka się to polorem szlachetności; u Piotrusia (Don Juan), dziecka ludu, wyraża się naiwnie:

Karolka: To nic, Piotrusiu. Jeśli mnie kochasz, czyś nie powinien się cieszyć, że zostanę wielkomożną panią?

Piotruś: A nie, do paralusza! Wolałbym żebyś zdechła, niż żebyś miała być czyją inną.

Karolka: Czekaj, czekaj, Piotrusiu, nie trap się. Jak zostanę panią, to i ty przy tem coś zarobisz; będziesz do nas przynosił ser i masło.

To ostatnie powiedzenie Karolki jest rozkoszne! Wogóle, gdyby nie czcigodna „patyna“ która stonowała dla nas najostrzejsze akcenty, znaleślibyśmy u Moliera pełno owych powiedzeń, w których tak lubował się ów ostry, brutalny teatr z epoki Antoine’a z końcem XIX w. Przypomnę scenę, w której faktor Simon obiecuje Harpagonowi imieniem Kleanta śmierć ojca, a ojciec-lichwiarz mruczy z zadowoleniem: „Hm, toby już coś było“. Słusznie Skąpca nazwał któryś z krytyków comédie rosse.
Ta może właśnie nieubłagana ostrość obserwacji Moliera była przyczyną dla której zarzucano mu niemoralność. Wogóle Molier przechodził różne koleje. Przedewszystkiem, dla XVIII w., stał się zbyt brutalny. Pewnych słów nie mogły ścierpieć ówczesne damy, u których, wedle wyrażenia Moliera, „tylko uszy były czyste“. W epoce która uchodzi za najrozwiąźlejszą w historii obyczajowej Francji, tytuł farsy Le cocu imaginaire (Rogacz z urojenia) trzeba było zmieniać na afiszu na inny, moralniejszy. A równocześnie, prawdziwi moraliści, od początku niemal rzucali gromy na Moliera. „Biada tym, którzy się śmieją, bo przyjdzie na nich godzina płaczu“, wołał grzmiącym głosem Bossuet. Bourdaloue, Fénelon, też widzą obrazę moralności w teatrze Moliera. Cały proces wytoczył mu Jan Jakób Rousseau, używając Moliera za główny argument w swojej filipice przeciw teatrowi w słynnym Liście do d’Alemberta. Rzekome wyszydzenie cnoty w Alceście (Mizantrop) oburzało Russa, który sam miał dosyć podobieństwa z Alcestem i jego ciężką cokolwiek prawością; zuchwałe repliki, jakie w Skąpcu Kleant daje ojcu, poczytuje Rousseau za zbrodnię Molierowi, zapominając iż właśnie Molier chciał pokazać jakie spustoszenie w duszach całej rodziny sprawia przywara charakteru jej ojca. Ale Rousseau, przyciężki Szwajcar, nie lubił śmiechu i ironji francuskiej: bał się ich może instynktownie. Dopiero z początkiem XIX w. zaczyna się powszechna gloryfikacja Moliera dochodząca do bezwzględnej apoteozy; a wszystkie hołdy zbiera w tej epoce Molier głównie jako autor Świętoszka, tak ulubionego antyklerykalizmowi ówczesnej Francji.
Jak się ma naprawdę rzecz z „moralnością“ Moliera? Nie jest ona nigdy zdawkowym morałem dla młodzieży, z jego „ukaranym występkiem“ a nagrodzoną cnotą. Ilekroć, w komedji Moliera, rozwiązanie nie jest sztuczne, gwoli scenicznego optymizmu, staje się ono raczej „niemoralne“. Alcest za swoje szlachetne przywary ponosi karę; ale ten świat, który go zdeptał, zdradził? Będzie się toczył swoim trybem. Grzegorz Dyndała odpokutuje gorzko chęć wspięcia się wyżej swego stanu; ale żona jego Aniela? Nic się jej nie stanie, bo jest szlachcianką. Molier ma — jak Balzac, jak wielcy obserwatorowie życia — spojrzenie przyrodnika: widzi, obserwuje fakta, czyni z nich syntezę i ukazuje nam je, jak są. Czasem łagodzi ich smutek sztucznem rozplątaniem węzła zadzierżgniętego przez namiętności; ale, jak wspomniałem, łatwo możnaby dorobić zakończenie inne, prawdziwe, i to byłoby najczęściej pessymistyczne.
Mimo to, sądzę iż wpływ dzieła Moliera jest umoralniający. Zmusza ono do zamyślenia się nad życiem. Jeżeli starożytny aksjom mądrości: „znaj samego siebie“ jest słuszny, to nikt tak dzielnie chyba nie pomógł światu do tego jak Molier. Uczy nas zastanawiać się nad stosunkiem do samych siebie, do drugich; uczy wyłuskiwać prawdę z konwencjonalnych kłamstw; odróżniać istotne nasze pobudki od pozorów jakiemi się one maskują. Dzieło Moliera, to najweselszy rachunek sumienia pod słońcem. Obcowanie z Molierem czyni człowieka lepszym i mędrszym: ale to jest mądrość dla ludzi dojrzałych, umiejących spojrzeć w oczy życiu. Niejeden wiersz, niejeden cytat z Moliera, który zadźwięczy w uchu w samą porę, uchroni nas nieraz od zboczenia na fałszywą drogę. Molier uczy być ludzkim; nie żądać od bliźnich zbyt wiele, nie stawiać ideałów które nazbyt często są pokrywką własnego naszego egoizmu i wygody. Dość wspomnieć Arnolfa i użytek jaki robi z wykładu moralności w Szkole żon.
Szkoła żon... tytuł ten naprowadza na punkt „morału“ Moliera najbardziej może niebezpieczny. Swoboda, oto jego hasło. Ale jak zastosować to hasło swobody do instytucji, która, w samem założeniu swojem, jest wyrzeczeniem się tej swobody: — słowem, do małżeństwa? Molier rzadko przedstawia na scenie małżeństwo w stanie „czynnym“; właściwie raz jeden, w Grzegorzu Dyndale; — i tu, jeżeli mąż ma rolę śmieszną, to żona nie ma roli zaszczytnej. Ale spróbujmy niektóre jego sztuki „przetransponować“: niedarmo pono te dwa jego utwory — mimo iż bohaterkami ich są panny — noszą tytuły: Szkoła mężów i Szkoła żon. Gdyby, wspomniałem już, Sganarel był mężem Izabeli a Arnolf mężem Anusi, czy dużoby się zmieniło?

Jakże z tem walczyć, z czego rozkosz sama płynie?

pyta, myśląc o Horacym, Anusia, narzeczona Arnolfa. A gdyby zadała to samo pytanie jako żona? Cóż wtedy? Ale Molier niewiele troszczył się o rozwiązanie problemu małżeńskiej wierności, jak wogóle coraz mniej się o niego zaczynała troszczyć Francja, a przynajmniej jej najświetniejsza inkarnacja: — Dwór. Wraz z wydelikaceniem, dwornością obyczajów, kulturą myśli, wchodzi to urocze społeczsństwo w znak erotyzmu, który wyciśnie odtąd na francuskiem piśmiennictwie tak znamienne piętno.
Literatura w. XVI była raczej męska; dwa jej świeczniki, Rabalais, Montaigne, to pisarze dla mężczyzn. Męskim jest Corneille, natomiast twórczość Racina’a będzie już skąpana w atmosferze kobiecości. Pomiędzy nimi dwoma był Molier; a mimo iż najistotniejsza część jego dzieła jest męska, element kobiecy zaplata się niby gibki bluszcz o ten krzepki pień. Miłość sączy się wszystkiemi szczelinami w jego dzieło; raz po raz odzywa się w niem, w interludjach, w tekscie, melodja piosenki, której morał niezmiennie brzmi: „Jeśli żyć chcecie szczęśliwi — kochajcie, pókiście żywi...“; morał nabierający osobliwej wymowy w ustach tego męczennika nieszczęśliwej miłości. Ale i w najbardziej osobistych jego sztukach, nietylko w dworskich sielankach, miłość — bodaj konwencjonalna — jest osią koło której wszystko się kręci, jest tą ultima ratio przed którą wszystko się ugina, która zawsze wkońcu tryumfuje. Kobieta wychodzi zawsze rozgrzeszona, lub też ukarana conajwyżej lekkiem zawstydzeniem, — byle była młoda i piękna.
Ale może dosyć już tego komentarza; raczej przerywam go niż kończę. Molier, to istny świat; o świecie zaś, wiadomo, można gawędzić bez końca. Zresztą, będzie sposobność wrócić do niejednego, omawiając poszczególne utwory. Nakoniec trzeba jeszcze powiedzieć kilka słów o samej technicznej stronie pisarskiej Moliera.
Najpierw, kwestja oryginalności. Widzimy, iż, w początkach twórczości, Molier nie silił się na oryginalność; przeciwnie; wciska się ona w jego dzieło sama, przy zewnętrznych zapożyczeniach. I tę beztroskę okaże Molier całe życie; gdy tego zażąda temat, stwarza rzecz zupełnie oryginalną — że tylko wspomnę drobiazgi jak Krytyka szkoły żon, Improwizacja w Wersalu etc., nie mówiąc o takich Pociesznych wykwintnisiach, lub o tych szczytach jego genjuszu jak Świętoszek lub Mizantrop —; to znów, w Don Juanie, w Amfitrjonie, zapożycza się bez ceremonji; w Skąpcu zeszywa niedbale najrozmaitsze cudze sceny, samą osnowę biorąc z Plauta.
Zaznaczmy tu, iż, w epoce w której tworzył Molier, pojęcia o tem co dziś nazywamy plagjatem były zupełnie odmienne niż dziś. Jak nie istniało prawo autorskie, tak nie istniała moralna własność literacka; każdy brał z poprzedników lub nawet współczesnych co mu się podobało, co mu było potrzebne, przerabiając, naśladując lub wcielając wprost bez żadnego skrupułu i zarzutu. Czy ten sposób pojmowania rzeczy nie był zdrowszy niż dzisiejszy przymus oryginalności za każdą cenę, możemy uważać za kwestję otwartą. Jeden z krytyków francuskich powiada, iż, gdyby w owej epoce panowały dzisiejsze skrupuły w tej mierze, literatura stałaby się uboższą o jaki tuzin arcydzieł.
Dodajmy zarazem, iż Molier, jeżeli brał z drugiej ręki, to na sposób Szekspira; jeżeli czerpał, to zawsze aby poprawić, aby genjalną, czasem drobną zmianą, nadać słowu lub scenie właściwy ton i wyraz. Ten i ów rys, który wziął w ten sposób ze swych poprzedników (jak owo słynne: qu’allait-t-il faire dans cette galère[10] z Cyrana de Bergerac) ocalał dla potomności; jak i nazwisko niejednego miernego pisarza ocalało od niepamięci jedynie tem, że pisarz ów miał zaszczyt być ograbionym przez Moliera.
Mimo wreszcie iż sam Alcest w Mizantropie „nie sądzi aby czas w tem miał grać jaką rolę“, jeżeli chcemy trafnie oceniać twórczość Moliera, zawsze powinniśmy mieć na oku warunki jego tworzenia. Wspomniałem już o szeregu utworów kreślonych na zamówienie, z narzuconemi życzeniami i bardzo zazwyczaj krótkim terminem; ale nawet i w innych, bardziej własnych utworach, warunki teatralne, układ repertuaru, nakładają na Moliera przymus pośpiechu.
Tu nastręcza się pytanie, nieraz rozważane, czy Molier pracował łatwo czy trudno, prędko czy pomału? Z tego co on sam mówi w swoich przedmowach, możnaby wnosić że szybko; ale są i współczesne opinie, świadczące iż praca szła mu raczej wolno, złudny zaś pośpiech tłómaczył się tem, że Molier robił „zapasy“, miał mnóstwo szkiców, scen kreślonych wolnemi chwilami w miarę pomysłów i wrażeń, i te, w miarę potrzeby, zszywał nieraz pospiesznie. Najprostsze jest sądzić, że pracował — rozmaicie, jak każdy prawie pisarz.
Ta konieczność pośpiechu uczyniła może Moliera reformatorem w przełamaniu pewnego dogmatu sceny. Wedle uświęconej tradycyi, obowiązywał na scenie — poza błahą farsą — wiersz: była to niby godowa szata starannie wykończonego dzieła. I Molier zrazu tego przestrzega: nawet pospiesznie kreślone okolicznościowe widowisko Natręty pisane jest wierszem; aż Księżniczkę Elidy zaczyna wierszem, kończy prozą — dla braku czasu. Co ważniejsza, tak doniosły utwór jak Don Juan (w 5 aktach! — pięć aktów i proza, to było coś zupełnie przeciwnego ówczesnym konwenansom) pisany jest prozą; toż samo Skąpiec. Dodajmy, iż swoboda ta zaszkodziła podobno mocno doraźnemu powodzeniu obu utworów.
W pierwszej tedy epoce twórczości Moliera przeważa wiersz, w późniejszej proza. Jak wszystkie prawie utwory teatralne klasycznej doby, komedje Moliera (z wyjątkiem Amfitrjona i Psyche) pisane są aleksandrynem, długim poważnym wierszem odpowiadającym naszemu trzynastozgłoskowcowi. Klasyczny ów aleksandryn, pełny ale nieco sztywny, zamykający myśl i zdanie z końcem wiersza, przetrwa w tej postaci aż do romantyków: Wiktor Hugo uczyni go żywszym i giętszym, łamiąc go i przenosząc myśl swobodnie z jednego wiersza do drugiego, przesuwając dowoli średniówkę i rozbijając tok jego szybkim ucinanym djalogiem. Swobody te były jedną z głównych przyczyn walki toczącej się około przedstawienia Hernaniego Wiktora Hugo (1830). „Klasycznej“ epoce obce były żywość i przepych obrazowania poezji nowoczesnej; obraca się ona w szczupłym kręgu konwencjonalnych formuł i ogólników: np. gdy mowa o miłości, zawsze mamy ognie, kajdany, katusze, groty, powolne służby, tkliwe starania etc. Trzeba nauczyć się czytać i oswoić się z tym spłowiałym stylem, aby, pod tą skrzepłą dziś dla nas skorupą, odczuć płonący potężny ogień. Ale pamiętajmy, że konwenans swój wytwarza każda epoka literacka, i że bodaj czy nie dokuczliwsze jest dziś dla nas nadużycie anielstw i błyskawic u romantyków, a chuci, pradów etc. u „Młodej Polski“.
O ile nikt (jeżeli pominiemy współczesne mu ataki urodzone z zawiści i ciasnoty) nie poważył się zaczepiać genjuszu komicznego Moliera, o tyle Molier jako stylista, jako pisarz, był — zwłaszcza w pewnych epokach — przedmiotem wielu zarzutów; a zarzuty te tyczyły głównie jego sztuk pisanych wierszem. namiętnym sporom na tem tle, w które niepodobna mi tu bliżej wchodzić, położył koniec Brunetière, stwierdzając, że wielki pisarz, a poprawny pisarz, to są pojęcia, które bynajmniej nie zawsze się pokrywają, i że może w tej właśnie „niepoprawności“ tkwi tajemnica życia i siły danego stylu. Ani Corneille, ani Saint-Simon, ani Honorjusz Balzac nie byli poprawnymi pisarzami. Sarcey czyni tu jeszcze jedną uwagę: mianowicie, iż styl Moliera ma na celu zawsze recytację ze sceny, a nie lekturę: to, co może się zdawać ciężkie i martwe w lekturze, nabiera wyrazu na scenie, zwłaszcza w ustach tęgiego aktora i przy wrodzonej francuskiej wirtuozji wygłoszenia. Owa straszliwa „wyjaśniająca“ tyrada Maskaryla w piątym akcie Wartogłowa, była brawurową „arją“ wielkiego Coquelina.
Ostatecznie, powiedzmy: styl Moliera nie jest równy; ma swoje ustępy świetne i słabsze. I tu, jak wciąż u niego, pośpiech zawinił niejednemu zaniedbaniu. Czasem w tej samej sztuce np. w Skąpcu znajduje się najżywsza proza, obok ciężkiego i bladego języka np. pierwszej sceny. To samo w wierszu. Rzecz prosta, że te nierówności odbijają się i w przekładzie, gdyż jako tłómacz nigdy nie uważam za właściwe poprawiać autora.
Gdy mowa o stylu Moliera, pamiętajmy o jednym. Molier bardzo niewiele sztuk ogłaszał drukiem; może właśnie dlatego, że czuł, iż, oddając je do druku, trzebaby podjąć mozolną pracę oszlifowania i wykończenia, na co, w swem gorączkowem i szczelnie wypełnionem życiu, nie miał ani dość czasu, ani swobody myśli. Większość sztuk jego, tak jak je znamy, to egzemplarze teatralne, wydane po śmierci pisarza obcą ręką.
Molier, ten genjusz nawskróś teatralny, stał się, siłą swej indywidualności, reformatorem teatru i w jego technicznej sferze. „Odkonwencjonalizowanie“ sceny, dążenie do prostoty, naturalności, to jego cechy. Już w tak wczesnym utworze jak Pocieszne wykwintnisie rzuca pierwszy kamień do oficjalnego ogródka Melpomeny, teatru w „burgundzkim pałacu“. W Improwizacji w Wersalu używa, w walce o swoje pojęcie sztuki aktorskiej, najsprawniejszej broni, parodji, w której podobno celował. Zarazem sztuka ta ukazuje go nam na scenie jako niestrudzonego reżysera. Reżyserji Moliera w jego komedjach oddają sprawiedliwość nawet jego współcześni wrogowie. Molier zrywa z tradycją masek, w których występują aktorzy jeszcze w pierwszych jego sztukach, wprowadza na scenę kobietę w żeńskich rolach charakterystycznych, mimo że w wielu jego utworach jeszcze grywają je mężczyźni. Ale czas nam już zobaczyć Moliera w jego dziełach.





PIERWSZE UTWORY MOLIERA:
ZAZDROŚĆ KOCMOŁUCHA
LATAJĄCY LEKARZ.
WSTĘP.

Czytanie kolejne utworów Moliera, zwłaszcza tych z pierwszej epoki jego twórczości, jest poniekąd studjum embrjologicznem. I to podwójnie. Możemy śledzić krok po kroku ewolucję jego samego, a równocześnie ewolucję komedji francuskiej, tem samem komedji nowoczesnej w ogólności. I studjum to pomnaża nasz podziw dla tego olbrzyma komedji, którego geniusz włożył istotnie siedmiomilowe buty, aby w kilka czy kilkanaście lat przebyć drogę od Latającego lekarza do Mizantropa i Świętoszka. Śledzimy zarazem te narodziny Moliera z tradycyjnej farsy z tem większą uwagą, iż, mimo wszystko, nigdy się on jej nie zaparł: motyw farsowy wplata się w całą jego twórczość, czyni tem lotniejszą, wnikliwszą, jego myśl i jego satyrę; snuje się ten motyw aż do ostatniego utworu, w czasie którego, wśród rozszalałej farsą błazeńskiej promocji na lekarza, Molier, grając główną rolę, skona na scenie.
Źródło farsy jest u Moliera podwójne: stara farsa francuska, której klasycznym wzorem pozostał Maître, Patelin, oraz włoska commedia dell’arte, ze swemi tradycyjnemi maskami, Pantalonem, Doktorem, Arlekinem, przeszczepiona na grunt francuski. Za czasu młodości Moliera, ta włoska farsa święciła tryumfy w Paryżu; na nią-to z pewnością prowadził chłopca pobłażliwy dziadunio; najwybrańsza publiczność nie gardziła tą zabawą. Później, gwiazda farsy zbladła nieco wobec zjawienia się tragedji Corneille’a, oraz wyższej komedji literackiej opartej znowuż o wzory hiszpańskie, jak Kłamca Corneille’a, i i. Ale na prowincji, gdzie Molier spędził pierwszy okres dzialalności, farsa zawsze była żywa.
Molier, jako wódz i dyrektor swej trupy, troszczył się o jej repertuar; grywał zapewne sztuki czerpane z innych teatrów; prócz tego tłómaczył, adaptował, może kleił nowe. Nie brano wówczas tego tak ściśle: nikt nie silił się zbytnio na oryginalność, a tem mniej jeszcze troszczył się o szanowanie własności literackiej: pisać, tłómaczyć, wystawiać, były to czynności, w których własne i cudze pomysły mieszały się w rozmaitych proporcjach i kombinacjach. Współautorami bywali nieraz i aktorzy: jak w commedia dell’arte, tak i w tych pierwszych utworach Moliera, t. zw. „kwestja“ kończy się znakiem „etc.“, wyrażającym, iż aktor, zależnie od swej werwy i humoru, może haftować dalej na tej kanwie. Ze sztuk owego repertuaru Moliera — autorstwa nie dochodźmy zbytnio, gdyż zresztą byłoby to daremne — zachowało się tylko kilka tytułów, jak Lekarz zakochany, Trzech doktorów rywali, Bakałarz, Gorgibus w worku, etc. Wreszcie, posiadamy w całości dwie sztuki, które wydawcy powszechnie włączają do utworów Moliera.
I słusznie. Mimo swej prymitywnej budowy i ogólnikowej charakterystyki figur, nie przynoszą one wstydu jego dziełu. Mniejsza o to, czy Molier je sam w całości napisał, czy też dał tu i ówdzie dotknięcie tradycyjnym farsom: dość że posiadają one już to, co będzie jedną z cech jego geniuszu: siłę komiczną. Prócz tego, zawierają już pewną ilość typów, sytuacyj, które, przeobrażone, rozwinięte, odnajdziemy w utworach datujących z dojrzałej epoki pisarza.
Pierwsza z tych sztuk, to Zazdrość Kocmołucha (w oryg. La jalousie de Barbouillé; Barbouillé, „umączony“, gdyż, wedle tradycji włoskiej komedji, aktor grający komiczne role bielił sobie twarz mąką.) Temat, również tradycyjna zazdrość, oraz niedole małżeńskie: mąż wystrychnięty na dudka przez żonę. Później, wystarczy Molierowi jednego genialnego dotknięcia, aby tę farsę zmienić w głębokie studjum społeczne: plebejusz, który wszedł w arystokratyczną rodzinę. Ta sama sytuacja — niedołęstwo i słabość biednego Kocmołucha wobec szczwanej Anieli — innej nabiera perspektywy w Grzegorzu Dyndale, jeżeli weźmiemy pod uwagę, iż i teściowie jego, o ile bodaj trochę posiadali stosunków, mogli, na skargę córki, postarać się o to, aby biednego Grzegorza, pod lada pozorem, skryto w Bastylji lub innem bezpiecznem schronieniu.
Druga figura, to doktór (filozof): widzimy, że reakcja przeciw pedantyzmowi uczeńców jest poniekąd w tradycji ludowej; doktór ten zwiastuje owych paradnych filozofów z Małżeństwa z musu, nauczyciela filozofji w Mieszczaninie szlachcicem, etc.
Co do samej treści tej farsy, to sięga ona jeszcze Bokacjusza, skąd przeszła zapewne na scenę włoską. W repertuarze trupy Moliera fabuła ta pojawia się kilka razy pod rozmaitemi tytułami.
A Latający lekarz? widzimy tu przygrywkę do tej kampanji, jaką Molier wyda medycynie; kampanji również nawiązującej do ludowych tradycyj. Koncepty Sganarela, rozwinięte, staranniej oprawne, stworzą później ten klejnocik humoru: Lekarza mimowoli. Paroma rysami zaznaczony Adwokat nie zeszpeciłby swoją swadą galerji Molierowskich pedantów; szalona zaś cyrkowa scena kończąca sztukę wróży już Szelmostwa Skapena. Są w tej konsultacji lekarskiej rysy niezbyt smaczne: otóż, wobec tego iż późniejsza komedja Moliera wydaje się niekiedy gruba, pamiętajmy, iż o wiele grubszą była ta którą on zastał, czego próbkę mogą właśnie stanowić te rysy. Wówczas musimy uznać, iż Molier raczej uszlachetnił ją znacznie i oczyścił z tych brzydkich narośli.
Fabułę Latającego lekarza znaleziono w zbiorze streszczeń z komedyj włoskiego aktora Dominico, który też ją może skądś zapożyczył.


ZAZDROŚĆ KOCMOŁUCHA
KOMEDJA W 1 AKCIE.
OSOBY:
KOCMOŁUCH, mąż Anieli.
DOKTOR.
ANIELA, córka Gorgoniego.
WALERY, kochanek Anieli.
KASIA, pokojówka Anieli.
GORGONI, ojciec Anieli.
ANZELM.
GÓRKA, służący.
SCENA PIERWSZA.

KOCMOŁUCH sam: Trudno, doprawdy, o nieszczęśliwszego człowieka! Żona przywiedzie mnie chyba do szaleństwa: zamiast dbać o mnie i starać się mi dogodzić, doprowadza mnie do wściekłości dwadzieścia razy na dzień; zamiast siedzieć spokojnie w domu, goni tylko po spacerach, kolacyjkach, włóczy się Bóg wie z kim. O, biedny Kocmołuchu, cóż z ciebie za pożałowania godna istota! Ale trzeba ją raz ukarać. Gdybyś ją tak zakatrupił?... nie, to nic nie warte, powiesiliby cię. Wpakować ją do więzienia?... szelma prędko się wydostanie stamtąd zapomocą swojej przepustki. Cóż tedy począć, u djabła? Ale otóż i pan Doktór zbliża się w tę stronę; muszę go poprosić o jaką radę w kłopocie.

SCENA DRUGA.
DOKTOR, KOCMOŁUCH.

KOCMOŁUCH: Właśnie miałem udać się do pana z prośbą, w sprawie nader dla mnie ważnej.
DOKTOR: A to mi z ciebie nielada gbur, prostak, figura bez wychowania! cóż to? przystępujesz tak do mnie, nie zdejmując nawet kapelusza i nie obserwując rationem loci, temporis et personae. Zaczynać mi od jakiegoś bajdurzenia bez sensu, zamiast powiedzieć, jak należy: Salve, vel salvus sis, doctor doctorum eruditissime. Ejże! za kogo ty mnie bierzesz, przyjacielu?
KOCMOŁUCH: Na honor, chciej mi pan wybaczyć; jakoś mi się dowcip zbakierował, straciłem głowę; ale wiem dobrze, że pan jesteś godnym człowiekiem.
DOKTOR: Czy wiesz przynajmniej, skąd pochodzi słowo godny?
KOCMOŁUCH: A niechże sobie pochodzi z Mościsk czy z Pacanowa, co mnie do tego.
DOKTOR: Wiedz tedy, że słowo godny pochodzi od układny, jeżeli bowiem zamiast głosek u, k, i ł weźmiesz głoskę g, zaś następujące po niej a, zamienisz na o, będziesz miał słowo godny, dodając zaś do niego wyraz człowiek, otrzymasz godny człowiek. Ale, jeszcze raz pytam, za kogo ty mnie bierzesz?
KOCMOŁUCH: Biorę pana za doktora. Zatem, pomówmy nieco o sprawie, którą chcę właśnie przedstawić; trzeba panu wiedzieć...
DOKTOR: Wiedz przedewszystkiem, że ja nie jestem tylko raz doktorem lecz jestem raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, ośm, dziewięć i dziesięć razy doktorem: 1° ponieważ, jako że jedność jest podstawą, podwaliną i wogóle pierwszą ze wszystkich cyfr; więc też i ja jestem pierwszym ze wszystkich doktorów, najuczeńszym z pośród uczonych. 2° ponieważ istnieją dwie własności konieczne dla zupełnego poznania wszystkich rzeczy: zmysły i pojęcie; że zaś ja wcielam w sobie całkowicie i zmysły i pojęcie, przeto jestem po dwa razy doktorem.
KOCMOŁUCH: Zgoda. Otóż...
DOKTOR: 3°. Ponieważ liczba trzy jest liczbą doskonałości, według Arystotelesa; zatem, ponieważ jestem doskonałym i wszystkie moje utwory są również doskonałemi, przeto jestem po trzy razy doktorem.
KOCMOŁUCH: A zatem, panie doktorze...
DOKTOR: 4°. Ponieważ filozofja posiada cztery części: naukę logiki, moralności, fizyki i metafizyki; że zaś ja posiadłem wszystkie te cztery nauki i osiągnąłem w takowych biegłość iście najdoskonalszą, jestem przeto cztery razy doktorem.
KOCMOŁUCH: Tam do licha, ależ nie wątpię. Niech pan posłucha.
DOKTOR: 5°. Ponieważ istnieje pięć pojęć ogólnych: rodzaj, gatunek, różnica, właściwość i przypadkowość, bez znajomości których nie jest podobieństwem przeprowadzić jakiekolwiek ścisłe rozumowanie; że zaś ja posługuję się niemi z pożytkiem, i świadom jestem wysokiej ich użyteczności, przeto jestem pięć razy doktorem.
KOCMOŁUCH: Trzeba tu cierpliwości nielada.
DOKTOR: 6°. Ponieważ cyfra sześć jest cyfrą pracy; że zaś ja pracuję nieustannie dla pomnożenia swej chwały, jestem przeto sześć razy doktorem.
KOCMOŁUCH: Ech, gadaj sobie zdrów ile zechcesz.
DOKTOR: 7°. Ponieważ cyfra siedm jest cyfrą szczęśliwości; że zaś ja posiadam zupełną znajomość wszystkiego co może człowieka uczynić szczęśliwym, i jestem nim w istocie dzięki swym talentom, czuję się zniewolony powiedzieć o samym sobie: O ter quaterque beatum! 8°. Ponieważ cyfra ośm jest cyfrą sprawiedliwości, a to z przyczyny równości jaka się w niej zawiera, a zatem, sprawiedliwość i roztropność, z jaką mierzę i ważę wszystkie czynności, czynią mnie po ośm razy doktorem. 9°. Ponieważ jest dziewięć Muz, ja zaś jestem jednako ukochany przez wszystkie. 10°. Ponieważ, jako że nie można przejść cyfry dziesięciu bez powtórzenia innych cyfr i jako że ona jest niejako cyfrą uniwersalną, otóż, kto ze mną mówi, mówi z doktorem uniwersalnym; ja zawieram w sobie wszystkich innych doktorów. Tak zatem, widzisz, dzięki tym słusznym, prawdziwym, demonstratywnym i przekonywującym racjom, że jestem raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedm, ośm, dziewięć i dziesięć razy doktorem.
KOCMOŁUCH: Kiż-to znów za djabli? Myślałem, że znajdę człowieka co się zowie uczonego, i że mi użyczy dobrej rady, a tymczasem spotkałem kiepskiego warjata, który, miast ze mną pogadać, zabawia się liczeniem palców niby przy grze w morę. Raz, dwa, trzy, cztery: ech, do stu kaduków! Mój panie, nie o to chodzi; proszę byś raczył mnie wysłuchać. Wierzaj, nie jestem człowiekiem, któryby chciał pana przyprawić o daremną stratę czasu i trudu; bądź pewien, że, jeśli zdołasz mi wygodzić w tem o co proszę, dam ci co tylko zapragniesz: pieniędzy, ile sam zechcesz.
DOKTOR: Co? pieniędzy?
KOCMOŁUCH: Tak, pieniędzy i wogóle wszystko czegobyś zażądał.
DOKTOR ujmując suknię w obie garście i podkasując ją z tyłu: Więc ty mnie bierzesz za człowieka, który za pieniądze gotów jest do wszystkiego; za człowieka kierującego się interesem, duszę przedajną? Wiedz, mój przyjacielu, że, gdybyś mi dawał sakiewkę pełną dukatów, i gdyby ta sakiewka mieściła się w bogatej szkatułce, szkatułka w kosztownem puzdrze, puzdro w cudownej skrzyni, skrzynia w ozdobnym alkierzu, alkierz we wspaniałej komnacie, komnata w cudownem mieszkaniu, mieszkanie w przepysznym zamku, zamek w potężnym grodzie, gród w słynnej stolicy, stolica na żyznej wyspie, wyspa w bogatej prowincji, prowincja w kwitnącem mocarstwie, mocarstwo w całym świecie i ten cały świat, w któremby było to kwitnące mocarstwo, w któremby była ta bogata prowincja, w którejby była ta żyzna wyspa, w którejby była ta słynna stolica, w którejby był ten potężny gród, w którymby był ten przepyszny zamek, w którymby było to cudowne mieszkanie, w któremby był ten ozdobny alkierz, w którymby była ta cudowna skrzynia, w którejby było to kosztowne puzdro, w któremby była ta bogata szkatułka, w którejby była zamknięta ta sakiewka pełna dukatów, o, tyle dbałbym o twoje pieniądze i o ciebie całego, tyle! Wychodzi.

KOCMOŁUCH: Na honor, omyliłem się: ponieważ jest ubrany niby jaki lekarz, myślałem że trzeba zacząć od pieniędzy: ale skoro nie chce, nic łatwiejszego niż go zadowolić w tej mierze; spieszę aby go dogonić. Wychodzi.

SCENA TRZECIA.
ANIELA, WALERY, KASIA.

ANIELA: Ach, panie, zaręczam, iż zobowiążesz mnie bardzo, dotrzymując mi niekiedy towarzystwa; mój mąż jest taki gbur, cham, pijak, że pożycie z nim jest jedną torturą: możesz pan się domyślić, co za przyjemność można mieć z tego rodzaju prostakiem.
WALERY: Pani, zbyt wiele zaszczytu mi wyświadczasz, cierpiąc mą niegodną obecność. Przyrzekam iż dołożę starań, aby pani dostarczyć wszelakiej rozrywki; skoro zaś pozwalasz mi mniemać iż moje towarzystwo nie jest jej niemiłem, będę się starał, gorliwą służbą, okazać radość, jaką przejmuje mnie to lube zwierzenie.
KASIA: Na miły Bóg! odmieńcie rozmowę: idzie już ten utrapieniec.

SCENA CZWARTA.
KOCMOŁUCH, WALERY, ANIELA, KASIA.

WALERY: Pani, jestem w rozpaczy, iż muszę być zwiastunem tak bolesnej wieści: ale cóż, doszłaby cię ona przez kogoś innego. Brat pani jest tak chory...
ANIELA: Panie, to co pan powiedział, wystarcza w zupełności; żegnam pana i dziękuję za trudy, które byłeś łaskaw sobie zadać.
KOCMOŁUCH: Daję słowo! obejdzie się i bez rejenta, sam mam świadectwo mego rogatego stanu. Ho, ho! pani szelmo, znów cię zdybałem z gachem, mimo wszystkich zakazów! widzę, chcesz mnie wyprawić na wyspę Koziorożca!
ANIELA: Czy ty koniecznie musisz się o coś złościć? Pan przyniósł mi wiadomość, że brat bardzo chory: gdzież tu powód do sprzeczki?
KASIA: Znowu zaczyna swoje: dziwiłabym się bardzo, gdybyśmy choć chwilę miały spokój.
KOCMOŁUCH: Jedna parszywieje od drugiej, wy jędze przeklęte; ty Kasiu, psujesz moją żonę; od czasu jak cię ma przy sobie, nie warta ani połowy tego co dawniej.
KASIA: Doprawdy, uprzejmy pan, aż miło.
ANIELA: Zostaw tego opoja; nie widzisz, że jest pijany i nie wie poprostu co mówi?

SCENA PIĄTA.
GORGONI, ANZELM, ANIELA, KASIA, KOCMOŁUCH.

GORGONI: Cóż to? Znów ten przeklęty zięć kłóci się z moją córką.
ANZELM: Trzeba posłuchać co to takiego, o co im chodzi.
GORGONI: Ech! ciągle te kłótnie! nigdyż nie będzie spokoju w tem małżeństwie?
KOCMOŁUCH: Ta jędza nazywa mnie opojem. Do Anieli: Ejże, miałbym djablą ochotę wsypać ci frycówkę, i to w obecności rodziców.
GORGONI: Pożegnaj się z moim mieszkiem, gdybyś się tylko ważył.
ANIELA: Ale boteż on zawsze...
KASIA: Przeklęta niech będzie godzina, w której pani wyszła za tego liczykrupę.
ANZELM: No, cicho już; spokój!

SCENA SZÓSTA.
GORGONI, ANZELM, ANIELA, KASIA, KOCMOŁUCH, DOKTOR.

DOKTOR: Cóż to takiego? cóż za zamieszanie! co za kłótnie! co za zwady! co za hałasy! co za swary! co za nieporozumienia! co za brewerje! Cóż to takiego? panowie, cóż takiego? cóż takiego? Dalej, dalej, zobaczmyż czy niema sposobu doprowadzić ich do zgody; niechże ja będę waszym pośrednikiem, niech ja wprowadzę jedność do waszego domu.
GORGONI: To zięć posprzeczał się z moją córką.
DOKTOR: I o cóż chodzi? proszę, zechciej mi pan wyjaśnić przyczynę nieporozumienia.
GORGONI: Panie..
DOKTOR: Ale w krótkich słowach.
GORGONI: No dobrze; włóż pan kapelusz.
DOKTOR: Czy pan wiesz, od czego pochodzi słowo kapelusz?
GORGONI: Hę?
DOKTOR: Pochodzi od caput meus; moja głowa, niby że to jest moja druga głowa.
GORGONI: Na honor, nie wiedziałem.
DOKTOR: Opowiedzcież mi prędko tę sprzeczkę.
GORGONI: Oto więc, co zaszło...
DOKTOR: Mam nadzieję, iż nie będziesz nadużywał mego drogiego czasu, proszę pana o to. Mam kilka ważnych spraw, które muszę załatwić bez zwłoki; jednakże, gdy chodzi o przywrócenie pokoju w rodzinie, gotów jestem zatrzymać się nieco.
GORGONI: Jedna chwila wystarczy.
DOKTOR: Bądź pan tedy zwięzły.
GORGONI: Oto, co właśnie zaszło...
DOKTOR: Trzeba przyznać, panie Gorgoni, że piękna to cnota umieć wyrazić rzecz w niewielu słowach i że wielcy pyskacze, miast by nas mieli zniewolić do słuchania, stają się wprędce tak męczący i uciążliwi, iż nie słyszy się ich zupełnie; virtutem primam esse puto compescere linguam. Tak jest, największym przymiotem roztropnego człowieka, jest mówić zwięźle.
GORGONI: Dowiedz się zatem...
DOKTOR: Sokrates trzy rzeczy usilnie zalecał swym uczniom: ostrożność w działaniu, wstrzemięźliwość w jadle i zamykanie myśli w niewielu słowach. Zaczynaj przeto, mości Gorgoni.
GORGONI: Właśnie pragnąłem to uczynić.
DOKTOR: W krótkich słowach, bez omówień, nie bawiąc się w gawędy; kropnij pan zwięzły apoftegmacik, żywo, żywo, panie Gorgoni, spieszmy się, nie wpadaj w rozwlekłość.
GORGONI: Pozwól mi więc mówić.
DOKTOR: Mości Gorgoni, bez urazy, ale gadasz za wiele; niechże ktoś inny wyłoży mi przyczynę kłótni.
ANZELM: Trzeba panu zatem wiedzieć, że...
DOKTOR: Jesteś ignorant, nieuk, człowiek nieświadom żadnej światłej dyscypliny; osieł, mówiąc ojczystym językiem. Jakżeto! Zaczynasz opowiadanie bez najmniejszego słóweczka wstępu! Musi ktoś inny opowiedzieć mi tę kłótnię. Moja pani, może pani wyłoży mi szczegóły tego zgiełku.
ANIELA: Widzi pan ot, tego starego nicponia, tego pijanicę, no, męża?
DOKTOR: Powoli, jeśli łaska: proszę wyrażać się z szacunkiem o mężu, skoro pani stoisz przed powagą doktora takiego jak ja.
ANIELA: Ech, co mi pańskie doktorstwo! kpię sobie z pana i pańskiego doktorstwa! Sama jestem doktorem kiedy mi się podoba.
DOKTOR: Ty jesteś doktorem kiedy ci się podoba? Ejże! Zdaje mi się, że jesteś dość pociesznym doktorem. Wyglądasz mi na to, że lubisz iść za swoją świerzbiączką: że z części mowy lubisz jedynie łącznik; z rodzajów jedynie masculinum, z przypadków genitivus; ze składni mobile cum fixo; a wreszcie, z prozodji, cenisz jedynie dactylus, quia constat ex una longa et duabus brevibus. Chodźno tu bliżej i powiedz jaka jest przyczyna, jaki przedmiot waszej zwady.
KOCMOŁUCH: Wedle mojej woli...
DOKTOR: Wcale, wcale dobrze... „wedle mojej woli!“ Pojęcie woli mieści w sobie pojęcie życzenia, życzenie mieści pojęcie środków dojścia do celu, cel zaś mieści pojęcie przedmiotu; bardzo, bardzo dobrze: „wedle mojej woli“.
KOCMOŁUCH: To się wściec można!
DOKTOR: Wyłącz pan słowo: „wściec się“; to wyrażenie gminne i pospolite.
KOCMOŁUCH: Ech, panie doktorze, niechże pan słucha, przez litość!
DOKTOR: Audi, quaeso, powiedziałby Cyceron.
KOCMOŁUCH: Ech, do kata, niewiem czy się mówi złamać, czy stłuc, czy strzaskać i o to się najmniej będę troszczył; ale masz mnie tu słuchać, albo ci stłukę twój pysk doktorski; cóż to ma być, u djabła?

Kocmołuch, Aniela, Gorgoni, Kasia, Anzelm, chcąc wyjaśnić przyczynę sprzeczki, i doktór, tłómacząc im że zgoda jest piękną i chwalebną rzeczą, mówią wszyscy naraz: wśród tego zgiełku, Kocmołuch chwyta Doktora za nogę i obala go na ziemię; Doktór wywraca się na grzbiet; Kocmołuch wlecze go za sznur który przywiązał mu do kostki, podczas tego zaś Doktór powinien ciągle mówić i wyliczać na palcach wszystkie swoje argumenty, tak jakgdyby wcale nie leżał na ziemi. — Kocmołuch i Doktór znikają za sceną.

GORGONI: Proszę cię, córko, wracaj do domu i żyj z mężem jak się należy.
ANZELM: Do widzenia, sługa państwa, i dobranoc!

Anzelm, Gorgoni i Aniela odchodzą.

SCENA SIÓDMA.
WALERY, GÓRKA.
WALERY: Panie, jestem serdecznie wdzięczny za trud jaki pan sobie zadał, i przyrzekam, że, za godzinę, zjawię się na schadzkę, której jesteś zwiastunem.

GÓRKA: Nie radzę panu tego odkładać; jeśli się spóźnisz bodaj o kwadrans, bal się tymczasem skończy; zatem, o ile nie stawisz się odrazu, nie będziesz miał szczęścia oglądania ukochanej.
WALERY: Idę więc natychmiast.

Odchodzą.

SCENA ÓSMA.
ANIELA sama:
Dopóki męża niema w domu, skoczę na chwilkę na bal do sąsiadki. Będę z powrotem wcześniej od niego, bo z pewnością utknął w jakim szynku i nawet nie spostrzeże, że wogóle wychodziłam. To chamisko zostawia mnie samą w domu, jakgdybym była jego psem. Wychodzi.

SCENA DZIEWIĄTA.
KOCMOŁUCH sam.
Wiedziałem dobrze, że dam sobie radę z tym djabelskim doktorem i jego zakazanem mędrkowaniem. Niech djabli porwą cymbała! wytrząsłem z niego całą mądrość. Muszę teraz zajrzeć, czy miła gosposia przygotowała wieczerzę. Wychodzi.

SCENA DZIESIĄTA.
ANIELA sama:

O, ja nieszczęśliwa! przybyłam za późno, zabawa już skończona; zjawiłam się właśnie kiedy wszyscy zaczynali się rozchodzić; ale mniejsza, odbiję sobie za innym razem. Wślizgnę się teraz do domu, jakgdyby nigdy nic. Ojoj! cóż to? brama zamknięta; Kasiu! Kasiu!

SCENA JEDENASTA.
KOCMOŁUCH w oknie, ANIELA

KOCMOŁUCH: Kasiu! Kasiu! No i cóż? co ci zrobiła ta Kasia? skądże ty wracasz, pani-szelmo, o tej godzinie i na taki czas?
ANIELA: Skąd wracam? otwórz tylko, a potem ci powiem.
KOCMOŁUCH: Aha, pewnie! możesz iść spać tam skąd wracasz, albo, jeżeli wolisz, na gościniec; nie otwiera się drzwi takiej włóczędze, ulicznicy. Cóż, u djabła! wałęsać się samej o tej porze! Nie wiem, czy to z imaginacji, ale czoło mnie djabelnie coś swędzi w tej chwili.
ANIELA: No i cóż: sama, sama; o cóż chodzi? Kiedy jestem w towarzystwie, znów o to na mnie krzyczysz; więc cóż właściwie mam robić?
KOCMOŁUCH: W domu siedzieć, pilnować wieczerzy, troszczyć się o gospodarstwo, o dzieci. Zresztą, dość niepotrzebnych gadań. Z Panem Bogiem, dobranoc, idź do djabła i daj mi święty pokój.
ANIELA: Nie otworzysz?
KOCMOŁUCH: Nie, nie otworzę.
ANIELA: Ej, mój dobry, poczciwy mężulku, otwórz, proszę cię, moje serduszko złote.
KOCMOŁUCH: A, krokodylu! a, wężu jadowity! łasisz się, by mnie oszukać.
ANIELA: Otwórz tylko, otwórz.
KOCMOŁUCH: Z Panem Bogiem, vade retro, Satanas.
ANIELA: Jakto? nie otworzysz?
KOCMOŁUCH: Nie.
ANIELA: I nie żal ci biednej żoneczki, która cię tak kocha?
KOCMOŁUCH: Nie, jestem nieubłagany; obraziłaś mnie, jestem mściwy jak djabli, krótko mówiąc, jestem niewzruszony.
KOCMOŁUCH: A czy ty wiesz, że, jeżeli doprowadzisz mnie do ostateczności, zrobię coś, czego będziesz żałował?
KOCMOŁUCH: I cóż zrobisz, suko?
ANIELA: Słuchaj więc, jeśli mi nie otworzysz, zabiję się tu pod bramą; rodzice, którzy, z pewnością, nim udadzą się na spoczynek, zajdą tu przekonać się czyśmy się pogodzili, ujrzą mnie nieżywą, i ty pójdziesz na szubienicę.
KOCMOŁUCH: Ha, ha, ha, ha! i któż na tem gorzej wyjdzie z nas dwojga? Dajno pokój, już ty nie jesteś taka głupia, aby się puszczać na te sposoby.
ANIELA: Zatem nie wierzysz? Więc patrz, patrz, widzisz: już trzymam nóż; jeśli mi nie otworzysz, zobaczysz, natychmiast wbiję go w sobie w serce.
KOCMOŁUCH: Uważaj, nóż jest ostry; możesz się skaleczyć.
ANIELA: Więc nie otworzysz?
KOCMOŁUCH: Mówiłem dwadzieścia razy, że nie otworzę; zabijaj się, zdychaj, idź do djabła, gwizdam na to.
ANIELA udając że się przebija: Żegnam cię więc... Och! och! umieram.
KOCMOŁUCH: Czyżby naprawdę miała być podobną gęsią, i spłatać mi takiego figla? Muszę zejść ze świecą i zobaczyć.
ANIELA na stronie: Poczekaj, ja cię urządzę. Jeśli się zdołam wślizgnąć misternie do domu gdy ty mnie będziesz szukał, zapłacę ci pięknem za nadobne.
KOCMOŁUCH: No i cóż, nie mówiłem, że ona nie taka głupia. Nieżywa, a goni jak źróbek na pastwisku. Słowo daję, a ja już zaczynałem na dobre mieć pietra. Dobrze zrobiła, że wzięła nogi za pas; gdybym ją zastał przy życiu po tem jak mnie nastraszyła, byłbym jej zaaplikował paręnaście lewatyw nogą w siedzenie, aby ją oduczyć od głupich żarcików. Ale teraz trzeba iść spać. Oho! zdaje się, że wiatr drzwi zatrzasnął. Hej! Kasiu! Kasiu! otwórz.
ANIELA: Kasiu! Kasiu! No i cóż ci zrobiła Kasia? skądże ty wracasz, panie moczymordo? Dobrze, nareszcie rodzice moi, którzy przybędą za chwilę, ujrzą raz całą prawdę. Pijanico! bezwstydniku! z karczmy wyciągnąć cię nie można, a w domu zostawiasz biedną żonę z małemi dziećmi! ani się spytasz, czy im czego trzeba, mogą sobie kamienie gryźć, jeśli ich głód zbierze!
KOCMOŁUCH: Otwórz prędko, djablico przeklęta, albo ci głowę roztrzaskam.

SCENA DWUNASTA.
GORGONI, ANZELM, ANIELA, KOCMOŁUCH.

GORGONI: Cóż to znowu? ciągłe kłótnie, swary, bijatyki!
ANZELM: Cóż u djaska, czyż wy nigdy nie potraficie żyć spokojnie?
ANIELA: Ależ popatrzcie tylko na niego, pijany jak nieboskie stworzenie, i wraca o tej porze do domu, aby mi robić piekło.
GORGONI: To pewne, że to nie jest godzina o której wracają przyzwoici ludzie. Czy nie godziłoby się, zięciu, abyś się zjawiał do domu nieco wcześniej i żył z żoną jak się należy.
KOCMOŁUCH: Niech mnie wszyscy djabli porwą, jeślim nogą ruszył z mieszkania! Spytajcie, jeśli chcecie, tych panów oto na parterze; to ona wróciła dopiero przed chwilą. O, jakże niewinność bywa uciśniona!
ANZELM: No, dalej, pogódźcie się, proś żony o przebaczenie.
KOCMOŁUCH: Ja, o przebaczenie! wolałbym żeby ją djabeł z miejsca porwał. Jestem tak wściekły, że nie wiem co się ze mną dzieje.
GORGONI: Dalej, córko, uściskaj męża i żyjcie z sobą jak ludzie.

SCENA TRZYNASTA.
DOKTOR w oknie, w szlafmycy i kaftaniku, KOCMOŁUCH, ANZELM, GORGONI, ANIELA.

DOKTOR: Cóż tam! ciągle te hałasy, swary, niezgody, sprzeczki, kłótnie, nieporozumienia, zwady wieczne? Cóż tam znowu? Co to takiego? Spokoju chwili mieć nie można.
ANZELM: To nic, panie doktorze; już wszyscy w zgodzie.
DOKTOR: Co się tyczy zgody, chcecie bym wam przeczytał rozdział z Arystotelesa, w którym tenże udowadnia, że wszystkie części wszechświata utrzymują się jedynie dzięki zgodzie, jaka panuje między niemi?
ANZELM: Czy to bardzo długie?
DOKTOR: Wcale nie; jakieś sześćdziesiąt do ośmdziesięciu stronic.
ANZELM: Do widzenia panu, dobranoc, ślicznie dziękujemy.
GORGONI: Nie trzeba.
DOKTOR: Nie chcecie?
GORGONI: Nie.
DOKTOR: Do widzenia zatem, skoro tak; dobranoc: latine, bona nox.

ANZELM: Chodźmyż tedy nareszcie wieczerzać spokojnie.


LATAJĄCY LEKARZ
KOMEDJA W 1 AKCIE.
OSOBY:
GORGONI, ojciec Lucylli.
LUCYLLA, córka Gorgoniego.
WALERY, zalotnik Lucylli.
SABINA, kuzynka Lucylli.
SGANAREL, służący Walerego.
PIETREK, służący Gorgoniego.
ADWOKAT.
SCENA PIERWSZA.
WALERY, SABINA.

WALERY: Cóż tedy, Sabino, radzisz uczynić?
SABINA: Zaprawdę, nowin przynoszę niemało. Wuj żąda stanowczo, aby Lucylla wyszła za Arganta: sprawa zaszła tak daleko, że dziśby już pewnie byli po ślubie, gdyby nie jej szczera miłość do ciebie. Kuzynka wyznała mi wszystko; gdy zaś chciwość i upór szkaradnego wuja przywiodły nas do ostateczności, wpadłyśmy na doskonały sposób odwleczenia małżeństwa. Otóż w chwili gdy ja tu mówię z panem, kuzynka udaje ciężko chorą; dobry zaś staruszek, dość sobie łatwowierny z natury, posyła mnie właśnie po lekarza. Trzeba więc, abyś pan skąd wytrzasnął lekarza, który byłby ci szczerze oddany i wciągnął go do spisku: chodzi o to, by, jako lekarstwo, zalecił chorej świeże powietrze. Poczciwina umieściłby z pewnością córkę w domku na końcu ogrodu: w ten sposób mógłbyś widywać się z nią bez wiedzy starego i zaślubić ją. Niechże się potem ojciec złości do syta, razem ze swoim Argantem.
WALERY: Ale jakim cudem znaleźć na poczekaniu lekarza, któryby mi szedł na rękę i zechciał narażać się dla mej sprawy? Powiem otwarcie, nie znam nikogo podobnego.
SABINA: Mam myśl: a gdybyś przebrał swego służącego za lekarza? Nic łatwiejszego, niż wyprowadzić w pole poczciwego wujaszka.
WALERY: To ciemięga, który gotów wszystko zepsuć; ale cóż, niech będzie i on, skoro innego nie mamy. Do widzenia, idę go szukać. Gdzież ja, u djaska, znajdę teraz trutnia? ale oto właśnie nadchodzi.

SCENA DRUGA.
WALERY, SGANAREL.

WALERY: Ach, poczciwy Sganarelku, jakże się cieszę, że cię widzę. Potrzebny mi jesteś dla pewnej, nader ważnej sprawy; ponieważ jednak nie wiem dobrze co ty umiesz...
SGANAREL: Co umiem, panie? niech mnie pan tylko spróbuje użyć w ważnej sprawie, w jakiemkolwiek znacznem przedsięwzięciu; poślij mnie naprzykład, bym zobaczył która godzina na wieży, dowiedział się po czemu masło na targu, konia napoił, a sam się pan przekona co ja umiem.
WALERY: Nie o takie rzeczy chodzi: trzeba, abyś udawał lekarza.
SGANAREL: Ja, panie, lekarza! Jestem gotów zrobić wszystko co pan rozkaże; ale udawać lekarza! Zanadto dobrze panu życzę, aby się na to zgodzić. Jakże się tego chwycić, dobry Boże, z którego końca! Pan chyba żartuje sobie ze mnie, daję słowo.
WALERY: Jeśli się zechcesz podjąć, dostaniesz dziesięć dukatów.
SGANAREL: A, za dziesięć dukatów, nie mówię; za tę cenę, gotów jestem zostać nawet i lekarzem; takiemu argumentowi trudno, doprawdy, się oprzeć. Ale, skoro już zostanę lekarzem, gdzież mam się udać?
WALERY: Do starego Gorgoniego, odwiedzić chorą córkę. Ale cóż, kiedy ty jesteś ciemięga, który, miast sprawić się jak należy, gotów...
SGANAREL: Ech, Boże, niech pana już głowa nie boli: ręczę, że potrafię wyprawić boskie stworzenie na tamten świat nie gorzej od najtęższego lekarza w mieście. Wprawdzie przysłowie powiada zazwyczaj: Pomoże jak lekarz po śmierci; ale zobaczysz pan, że, gdy ja się do rzeczy wezmę, będą mówili: Pomoże jak lekarz do śmierci! Hm, bądź co bądź, wszystko razem zważywszy, to rzecz dość trudna udawać lekarza; a jeśli mi się nie powiedzie?
WALERY: W tym wypadku, nie będziesz miał najmniejszych trudności. Gorgoni to człowiek prosty, nieuczony, da się otumanić wszelkim baśniom, bylebyś gęsto mięszał Hipokrata i Galena i nadrabiał bezczelnością co wlezie.

SGANAREL: To niby znaczy, że trzeba mówić filozoficznie, matematycznie. Niech się pan na mnie spuści: jeżeli to człowiek tak łatwowierny, jak pan powiada, ręczę za wszystko; niech się pan tylko postara o suknię lekarza, nauczy co mam robić i wręczy mi dyplom, to znaczy obiecane dziesięć dukatów.

SCENA TRZECIA.
GORGONI, PIETREK.

GORGONI: Biegnij prędko szukać lekarza; córka zaniemogła ciężko; tylko spiesz się.
PIETREK: Cóż u djaska! pocóż więc gwałtem wypychać córkę z domu za starego dziada? Nie widzi pan, że to ochota na młodego chłopca jest przyczyną całej choroby? Nie pojmuje pan związku, jaki etc. ad libitum.
GORGONI: Leć prędko; widzę już, że ta choroba gotowa opóźnić dzień ślubu.
PIETREK: Mnie też do wściekłości to doprowadza; cieszyłem się, że raz mój żołądek wypełni się po brzegi jakąś uczciwą strawą; naraz, wszystko djabli wzięli. Idę wołać lekarza, równie dobrze dla siebie, jak dla pańskiej córki; aż mnie kolka spiera z rozpaczy. Wychodzi.

SCENA CZWARTA.
SABINA, GORGONI, SGANAREL.

SABINA: W samą porę cię spotykam, wuju; przynoszę dobrą nowinę. Prowadzę lekarza najznakomitszego w świecie: powraca właśnie z zamorskich krajów, posiadł najcudniejsze tajemnice, i z pewnością wróci zdrowie Lucylli. Trafiłam na niego szczęśliwym przypadkiem i oto go przywodzę. Jest tak uczony, że chciałabym z całego serca być chorą, aby on mnie mógł uleczyć.
GORGONI: Gdzież jest?
SABINA: Idzie tuż za mną; o widzisz, już nadchodzi.
GORGONI: Najniższy sługa i podnóżek Waszej lekarskiej Mości. Posłałem do pana, abyś odwiedził córkę, która właśnie ciężko zaniemogła; całą nadzieję pokładam w panu.
SGANAREL: Hipokrates powiada, a i Galen poucza o tem zapomocą niezbitych dowodów, że osoba, jest jest chorą, nie miewa się dobrze. Masz wielką słuszność, pokładając we mnie nadzieje; jestem bowiem największym, najbieglejszym, najuczeńszym lekarzem, jaki kiedykolwiek istniał w fakultecie wegetatywnym, senzytywnym i mineralnym.
GORGONI: Bardzo się cieszę.
SGANAREL: Nie wyobrażaj sobie, że ja jestem pospolitym lekarzem, lekarzem dla gminu. Wszyscy inni lekarze, to, w porównaniu ze mną, jedynie poronione płody medycyny. Mam talenty całkiem szczególne, posiadam swoje tajemnice. Salamalek, salamalek. „Rodrygu, masz ty serce?“ Signor, si, signor, no. Per omnia saecula saeculorum. No, chodź, niech pana zbadam.
SABINA: Ależ to nie on chory, to córka.
SGANAREL: Nic nie znaczy; krew ojca i córki, to zupełnie jedno i to samo; z zakłócenia krwi ojcowskiej, mogę poznać na co jest chora córka. Panie Gorgoni, czy możnaby widzieć urynę osoby złożonej niemocą?
GORGONI: Oczywiście; Sabinko, idź prędko, przynieś urynę córki. Sabina wychodzi. Panie lekarzu, bardzo się boję, aby nie umarła.
SGANAREL: Niechże ją Bóg broni! Niech się nie waży umrzeć bez recepty lekarza. Sabina wraca. Hm, ta uryna oznacza wielką gorącość, wielkie zapalenie wszystkich wnętrzności; nie taka zła, z tem wszystkiem.
GORGONI: Jakto! pan łykasz?
SGANAREL: Niech to pana nie dziwi: lekarze zazwyczaj zadowalają się oglądaniem, ja jednak, który jestem lekarzem ponad zwykłą miarę, łykam ją, ponieważ, przy pomocy smaku, lepiej rozróżniam przyczyny i następstwa choroby. Ale, jeźli mam prawdę powiedzieć, trochę jej było za mało, aby móc dobrze osądzić: niech jeszcze odda urynę.
SABINA idzie i wraca: Ledwo ją mogłam do tego nakłonić.
SGANAREL: A to mi dobre! Cóż za komedje! Ma oddać urynę obficie, obficie. Jeżeli wszyscy chorzy zechcą w ten sposób oddawać urynę, niechaj zostanę całe życie lekarzem!
SABINA idzie i wraca: Oto wszystko, co się dało uzyskać; więcej nie może.
SGANAREL: Cóż to, mości Gorgoni, córka oddaje urynę tylko kropelkami? licha warte takie oddawanie; muszę zapisać miksturę. Ale czy nie byłoby sposobu zobaczenia chorej?
SABINA: Właśnie wstała; jeźli pan sobie życzy, pójdę ją zawołać.

SCENA PIĄTA.
SABINA, GORGONI, SGANAREL, LUCYLLA.

SGANAREL: I cóż, panienko, jesteśmy chorzy?
LUCYLLA: Tak, panie doktorze.
SGANAREL: Tem gorzej! to znak że się nie miewamy dobrze. Czy doznajemy wielkich bólów w głowie, w krzyżach?
LUCYLLA: Tak, panie doktorze.
SGANAREL: Wyśmienicie. Tak jest, ów wielki lekarz, w rozdziale swego dzieła o materjach zwierzęcych powiada... mnóstwo mądrych rzeczy; jako że humory mające między sobą powinowactwo pozostają z sobą w ścisłym związku; tak naprzykład, jako że melankolja jest wrogiem wszelakiej radości, żółć zaś, która rozlewa się po ciele, nadaje nam barwę żółtą, i jako że niema nic przeciwniejszego zdrowiu niż choroba, możemy powiedzieć, wraz z tym wielkim człowiekiem, że pańska córka jest bardzo chora. A teraz, pragnąłbym coś zapisać.
GORGONI: Prędko stolik, papieru, atramentu!
SGANAREL: Jest tu ktoś, kto umie pisać?
GORGONI: Czyżbyś pan nie umiał?
SGANAREL: Ach, prawda! zapomniałem o tem; mam tyle spraw na głowie, że ani połowy nie jestem w stanie spamiętać... Sądzę, że niezbędnem jest, aby córka zażyła nieco świeżego powietrza, aby spędziła jakiś czas na wsi.
GORGONI: Mamy tu bardzo piękny ogród i kilka pokoi nań wychodzi; jeżeli panu to dogadza, każę ją tam umieścić.
SGANAREL: Chodźmy się rozejrzeć.

Wychodzą wszyscy.

SCENA SZÓSTA.
ADWOKAT sam:

Słyszałem, że córka imci Gorgoniego jest chora: jako przyjacielowi rodziny wypada mi spytać o zdrowie i ofiarować usługi. Hej tam! imć Gorgoni w domu?

SCENA SIÓDMA.
GORGONI, ADWOKAT.

ADWOKAT: Dowiedziawszy się o chorobie córki, pospieszam wyrazić najżywsze współczucie i ofiarować wszystko, co tylko w mej mocy.
GORGONI: Właśnie naradzałem się w domu z najuczeńszym człowiekiem pod słońcem.

ADWOKAT: Czy nie mógłbym z nim pomówić przez chwilę?

SCENA ÓSMA
GORGONI, ADWOKAT, SGANAREL.

GORGONI: Panie doktorze, oto jeden z moich przyjaciół, bardzo tęgi człowiek, chciałby z panem porozmawiać troszeczkę.
SGANAREL: Nie mam czasu, panie Gorgoni, muszę spieszyć do chorych. O, proszę, bez ceremonji.
ADWOKAT: Szanowny panie, po tem co pan Gorgoni mówił mi o pańskich talentach i wiedzy, pałałem najgorętszą chęcią dostąpienia zaszczytu pańskiej znajomości, i, w tym celu, ośmieliłem się przystąpić do pana z najniższem pozdrowieniem, czego, tuszę, iż nie poczytasz mi za złe. Jest rzeczą bezsporną, iż jednostki które celują nad innych w jakiejkolwiek gałęzi wiedzy, godne są najwyższego uznania, zwłaszcza te, które trudnią się nauką medycyny, tak z powodu jej wielkiej użyteczności, jak również z powodu iż nauka ta zawiera w sobie rozmaite inne nauki; okoliczność, która czyni gruntowne jej zgłębienie niezmiernie trudnem. Z wielką też słusznością powiada Hipokrates w pierwszym swoim aforyzmie: Vita brevis, ars vero longa, occasio autem praeceps, experimentum, judicium periculosum, difficile.
SGANAREL do Gorgoniego: Ficile tantinapota baril cambustibus.
ADWOKAT: Pan nie należysz do tych lekarzy, którzy uprawiają jedynie medycynę słusznie tak nazwaną racjonalną czyli dogmatyczną; mniemam, iż wykonujesz swoją sztukę święcąc na jej polu codziennie najwyższe tryumfy, experientia magistra rerum. Pierwsi ludzie, którzy poświęcili się zawodowi lekarskiemu, cieszyli się, za swoją cenną umiejętność, tak wysokim i ogólnym szacunkiem, iż policzono ich w poczet bogów, przez wdzięczność za świetne kuracje, jakiemi codziennie się mogli poszczycić. Nie znaczy to, iżby należało pomiatać lekarzem, który nie wróci zdrowia pacjentowi, gdyż zdrowie nie jest wyłącznie zależnem od jego lekarstw ani wiedzy; interdum docta plus valet arte malum. Panie, obawiam sie abym nie był natrętnym: mam zaszczyt go pożegnać, w nadziei, że, za następnem widzeniem, będę mógł z nim pomówić dłużej i swobodniej. Pański czas jest tak cenny i t. d. Adwokat wychodzi.
GORGONI: Jak się panu wydaje ta osobistość?
SGANAREL: Ma tam w głowie coś niecoś oleju. Gdyby zabawił dłużej, miałem zamiar podjąć z nim dysputę w pewnej ważnej i podniosłej materji. Ale teraz muszę pana pożegnać. Gorgoni daje mu pieniądze. Ależ panie, co pan robi?
GORGONI: Wiem dobrze, co panu zawdzięczam.
SGANAREL: Czy pan żartuje, panie Gorgoni? Nie wezmę, nie jestem człowiekiem interesownym. Bierze pieniądze. Sługa najniższy. Sganarel wychodzi, Gorgoni wraca do domu.

SCENA DZIEWIĄTA.
WALERY sam:

Nic nie wiem, jak się tam Sganarel spisał: nie mam od niego żadnych wiadomości i jestem w wielkim kłopocie jak go znaleść. Sganarel wraca w ubraniu lokaja. Ale otóż i on. No i cóż, Sganarelu, cóżeś zdziałał?

SCENA DZIESIĄTA.
WALERY, SGANAREL.

SGANAREL: Same cuda: sprawiłem się tak dobrze, że Gorgoni bierze mnie za znakomitego lekarza. Wkradłem się w jego zaufanie; wmówiłem, iż panna potrzebuje wiele świeżego powietrza: dzięki temu, pomieszczono ją natychmiast na samym końcu ogrodu, bardzo daleko od mieszkania starego, gdzie ją pan możesz z łatwością odwiedzić.
WALERY: Ach! życie mi wracasz! Nie tracąc czasu, pędzę aby ją zobaczyć. Wychodzi.
SGANAREL: Trzeba przyznać, że z poczciwego Gorgoniego jest prawdziwy bałwan: dać się w ten sposób wywieść w pole! Spostrzegając Gorgoniego; Wszelki duch! wszystko stracone: całą moją medycynę djabli wzięli; ale spróbuję jeszcze zażyć go z mańki.

SCENA JEDENASTA.
SGANAREL, GORGONI.

GORGONI: Uszanowanie panu.
SGANAREL: Sługa najniższy. Widzisz pan biednego człowieka w prawdziwej rozpaczy: nie zna pan przypadkiem lekarza, który od niedawna przybył do miasta i wsławił się kilkoma cudownemi kuracjami?
GORGONI: Owszem, znam; przed chwilą właśnie wyszedł z tego domu.
SGANAREL: To mój brat, panie: jesteśmy bliźniaki; a ponieważ podobniśmy do siebie jak dwie krople wody, często bardzo biorą jednego za drugiego.
GORGONI: Niech mnie licho porwie, jeślim się i ja nie złapał. A jak pan się nazywa?
SGANAREL: Narcyz, do usług. Trzeba panu wiedzieć, że, będąc w pracowni brata, rozlałem dwie fiolki z esencjami, stojące na krawędzi stołu; uniósł się tak straszliwym gniewem, że wypędził mnie z domu. Na oczy nie chce mnie widzieć; znalazłem się poprostu na bruku, bez oparcia, bez pomocy, bez znajomości.
GORGONI: Czekaj, chłopcze, już ja was pogodzę. Jestem z nim w wielkiej przyjaźni i przyrzekam ci, że jakoś sprawę załatwię. Pomówię o tem, jak tylko go zobaczę.
SGANAREL: Bardzo będę obowiązany, panie Gorgoni. Sganarel wychodzi i zaraz wraca w przebraniu lekarza.

SCENA DWUNASTA.
SGANAREL, GORGONI.

SGANAREL: To trudno; kiedy chory nie chce się stosować do przepisów lekarza i dopuszcza się wszelkich wybryków...
GORGONI: Sługa najniższy, panie lekarzu. Mam do pana wielką prośbę.
SGANAREL: O co chodzi, zacny panie? czy mogę panu oddać jaką przysługę?
GORGONI: Panie doktorze, spotkałem przed chwilą pańskiego brata, który jest zrozpaczony, iż...
SGANAREL: To nicpoń, panie Gorgoni.
GORGONI: Ależ panie, czy chcesz zgubić biednego chłopca?
SGANAREL: Niech już o nim nie słyszę; patrzcie mi, co za bezczelność hultaja, śmieć zasłaniać się pańską protekcją! Proszę, niech mi pan już o nim nie mówi.
GORGONI: Na miłość boską, panie lekarzu, niech pan to zrobi przez przyjaźń dla mnie. Jeśli ja będę mógł panu przysłużyć się w czemkolwiek, uczynię to z radością. Zobowiązałem się niejako wobec niego i...
SGANAREL: Nalegasz pan tak usilnie, że, jakkolwiek przysiągłem iż mu nigdy nie przebaczę, niech będzie, dawaj pan rękę, przebaczam! Zapewniam pana, zadaję gwałt samemu sobie, i daję tem dowód bezgranicznej dla pana przyjaźni. Żegnam pana, panie Gorgoni.

Gorgoni wychodzi do domu, Sganarel odchodzi.

SCENA TRZYNASTA.
WALERY, SGANAREL.

WALERY: Muszę przyznać, że nigdybym nie przypuszczał, aby Sganarel wywiązał się tak dobrze z zadania. Sganarel wraca w ubraniu służącego. Ach, poczciwy chłopcze, jakże ci wdzięczen jestem! Ileż szczęścia, doprawdy, jeżeli...
SGANAREL: Dobrze panu gadać: Gorgoni spotkał mnie przed chwilą, i, gdyby nie podstęp na który wpadłem, sztuczka byłaby się wydała. Spostrzegając Gorgoniego: Ale zmykaj pan, szybko; znowu idzie.

Walery wychodzi.

SCENA CZTERNASTA.
GORGONI, SGANAREL.

GORGONI: Szukałem pana wszędzie, aby panu powiedzieć, że mówiłem już z bratem. Zapewnił mnie, że panu przebacza; ale, aby już być zupełnie pewnym, pragnę by uściskał się z panem w mojej przytomności. Niech pan wstąpi do domu, a ja pójdę go poszukać.
SGANAREL: Dobry panie Gorgoni, nie sądzę byś go mógł znaleść tak łatwo; zresztą ja tu nie zostanę: nadto się lękam jego gniewu.
GORGONI: Zaręczam, że zostaniesz, bo cię zamknę. Idę teraz szukać brata; niech się pan nic nie obawia: upewniam, że już się nie gniewa.

Gorgoni wychodzi.
SGANAREL przez okno: Tam do licha, teraz już wpadłem na dobre; niema sposobu się wykręcić. Ciężka się chmura zebrała; boję się, że mogą z niej lunąć obfite kije, lub że, zapomocą recepty skuteczniejszej niż wszystkie przepisy lekarzy, wycisną mi conajmniej pieczątkę króla jegomości na łopatce. Nie tęgo stoją sprawy: ale nacóż się zda rozpaczać? skoro już tyle zdziałałem, prowadźmyż szelmostwo do końca. Tak, tak, trzeba się jakoś i z tego wykręcić, i dowieść, że Sganarel jest królem hultajów. Skacze przez okno i wybiega.

SCENA PIĘTNASTA.
PIETREK, GORGONI, SGANAREL.

PIETREK: Tam do licha! a to co nowego! któż tu sobie tak skacze bez ceremonji przez okno! Muszę przycupnąć i zobaczyć co się tu święci.
GORGONI: Nie mogę znaleść tego lekarza; djabli wiedzą gdzie on się pochował. Spostrzegając Sganarela, który wraca w przebraniu lekarza. Otóż i on. Panie doktorze, to nie dość żeś pan przebaczył bratu; proszę pana, dla mej przyjaźni, racz się z nim uściskać; jest właśnie u mnie w domu. Szukałem pana wszędzie, chcąc prosić byś dopełnił pojednania w mej obecności.
SGANAREL: Żartujesz chyba, panie Gorgoni; czyż nie wystarcza, że mu przebaczyłem? nie chcę go widzieć na oczy.
GORGONI: Ależ, panie doktorze, niech pan to zrobi dla mnie.
SGANAREL: Nie umiem panu odmówić: niech mu pan powie, aby tu zeszedł. Podczas gdy Gorgoni wchodzi do domu drzwiami, Sganarel dostaje się do wnętrza przez okno.
GORGONI w oknie: Oto brat czeka pana na dole: przyrzekł że uczyni wszystko czego zażądam.
SGANAREL w oknie: Panie Gorgoni, proszę, chciej go pan nakłonić, aby przyszedł tutaj. Błagam, by pojednanie odbyło się w zamkniętem mieszkaniu, ponieważ w obecności ludzi nie oszczędziłby mi z pewnością żadnego wstydu i upokorzenia. Gorgoni wychodzi drzwiami, zaś Sganarel oknem.
GORGONI: Dobrze więc, powiem mu natychmiast... Panie doktorze, powiada że się wstydzi i prosi byś zechciał wejść do domu; pragnie przeprosić pana na osobności. Oto klucz, możesz pan wejść: błagam, nie chciej mi odmawiać tego ukontentowania.
SGANAREL: Niema rzeczy, którejbym dla pana nie uczynił: zaraz usłyszysz jak się z nim rozmówię. W oknie: A, jesteś hultaju! — Mój dobry panie bracie, przebacz mi już, przebacz; zaręczam, że to nie była moja wina. — A ty gałganie, szelmo! czekaj, ja cię nauczę za twoje zuchwalstwo! śmieć niepokoić czcigodnego pana Gorgoniego, suszyć mu głowę swemi głupstwami! — Panie bracie... — Milcz, powiadam! — Już nigdy... — Milcz, łotrze!
PIETREK: Jak pan sobie wyobraża, kto tam u pana jest w tej chwili?
GORGONI: Ten sławny lekarz i jego brat Narcyz; poróżnili się trochę i właśnie się godzą.
PIETREK: Niech mnie licho porwie, jeżeli to nie jest jeden i ten sam człowiek.
SGANAREL w oknie: Ty opoju jeden, nauczę ja cię moresu! Aha, spuszczasz oczy: widzisz dobrze, żeś zawinił, obwiesiu! Ejże, ty udawaczu, jakie on teraz udaje trusiątko!
PIETREK: Panie, niech mu pan powie, ot tak, dla zabawki, aby pokazał troszkę swego brata w oknie.
GORGONI: Aha... panie lekarzu, proszę, niech pan powie bratu, by na chwilkę pokazał się w oknie.
SGANAREL w oknie: Nie jest godzien widoku tak czcigodnych ludzi; przytem jabym go nigdy nie ścierpiał przy sobie.
GORGONI: Panie, nie odmawiaj mi tej łaski po wszystkiem czego od pana doznałem.
SGANAREL z okna: W istocie, mości Gorgoni, masz na mnie taki wpływ, że nie umiem panu niczego odmówić. Pokaż się, hultaju. Zniknąwszy na chwilę, pojawia się w ubraniu służącego. Panie Gorgoni, sługa najniższy. Znika znowu i pojawia się natychmiast w przebraniu lekarza. No i cóż, widziałeś ten obraz upadku i zepsucia?
PIETREK: Jak Boga kocham, to wciąż jeden i ten sam; aby go wyłapać, niech pan powie, że chce pan ich widzieć obu razem.
GORGONI: Ale niech mi pan zrobi tę uprzejmość, aby się pokazać w oknie z nim razem i uściskać go w moich oczach.
SGANAREL w oknie: Odmówiłbym tego każdemu innemu; jednak, aby dowieść że wszystko gotów jestem uczynić dla pańskiej przyjaźni, godzę się, aczkolwiek z przykrością; ale chcę, by przedtem pana przeprosił za wszystkie kłopoty, jakie panu sprawił. Zmienionym głosem: Tak, panie Gorgoni, proszę o przebaczenie że byłem tak natrętny, a tobie, bracie, przyrzekam, w obecności pana Gorgoniego, że nie będziesz miał więcej przyczyn uskarżać się na mnie, i proszę, byś zechciał puścić wszystko w niepamięć. Całuje kapelusz i krezę, które umieścił na swoim łokciu.
GORGONI: No i cóż, niema ich dwóch?
PIETREK: Daję słowo, to jakiś czarownik.
SGANAREL wychodząc z domu jako lekarz: Panie, oto zwracam panu klucz; nie pozwoliłem aby ten nicpoń zeszedł razem ze mną, ponieważ wstyd mi przynosi; nie chciałbym, aby w mieście, gdzie cieszę się pewną reputacją, widywano go w mojem towarzystwie. Wypuścisz go, kiedy się panu spodoba, żegnam pana, jestem pańskim najniższym sługą itd. Udaje, że odchodzi i, zrzuciwszy suknię, wraca do domu przez okno.
GORGONI: Muszę wypuścić tego biednego chłopca; doprawdy, jeżeli mu przebaczył, w każdym razie obszedł się z nim bardzo ostro. Wchodzi do domu i wychodzi ze Sganarelem w ubraniu lokaja.
SGANAREL: Panie, dziękuję za trudy jakie sobie zadałeś i za dobroć której doświadczyłem od pana; wdzięczen będę przez całe życie.
PIETREK: Jak pan myśli, gdzie teraz przebywa ów lekarz?
GORGONI: On? Odszedł właśnie.
PIETREK, podniósłszy suknię Sganarela: A ja go mam tu pod pachą. Oto łotrzyk, który udawał lekarza i który pana ołguje bezczelnie. Podczas zaś kiedy on panu mydli oczy i odgrywa komedje w pańskim domu, Walery i panienka gruchają sobie razem i są już niewiadomo gdzie.
GORGONI: O, ja nieszczęśliwy! ale będziesz za to wisiał, oszuście, łajdaku!

SGANAREL: Panie, panie, i cóż panu przyjdzie z tego, że mnie pan powiesi? Niech pan posłucha chwileczkę, jeżeli łaska. To prawda, dzięki memu konceptowi, mój pan porozumiał się z pańską córką; jednakże, służąc jemu, i panu też nie wyrządziłem żadnej krzywdy: to partja bardzo przyzwoita, tak co do rodu jak i co do majątku. Wierzaj mi, nie rób hałasu, któryby panu wstyd przyniósł jedynie i wyślij do wszystkich djabłów tego hultaja razem z uprzykrzonym Argantem. Ale oto kochankowie.

SCENA SZESNASTA.
WALERY, LUCYLLA, GORGONI, SGANAREL.

WALERY: Do nóg twoich rzucamy się, ojcze.
GORGONI: Przebaczam wam, i nie mam żalu do Sganarela za podejście na którem zyskuję tak godnego zięcia. Chodźmyż weselić się i wypić za zdrowie całego towarzystwa.


WARTOGŁÓW
CZYLI
ZAWSZE NIE W PORĘ
KOMEDJA W PIĘCIU AKTACH
PRZEDSTAWIONA W LJONIE W R. 1653, W PARYŻU W 1658.


WSTĘP.

Ta pierwsza większa sztuka Moliera, nawpół tylko oryginalna, wprowadza nas w styczność z drugiem źródłem jego komedjowej twórczości. Obok zawiesistej farsy, która bywała zazwyczaj krótka (najczęściej w 1 akcie), oparta na prostych tradycyjnych sytuacjach, pisana niedbale, prozą, z wolnem polem dla improwizacji aktorów, istniała, w Hiszpanji, ale zwłaszcza we Włoszech, komedja w wyższym stylu, bardziej już literacka. Sztuki tego typu, wierszem, były staranniej napisane, a treść swą czerpały przeważnie w bardzo zawikłanej intrydze. Oszustwa, podstępy, przebrania, porwane dzieci które odnajdują się z końcem piątego aktu, oto jej cechy. Coś z tych elementów zachowa się nieraz i w późniejszych utworach Moliera: np. zakończenie Skąpca.
Z pomiędzy tych sztuk, jedną z najpopularniejszych była komedja l’Inavvertito, napisana przez włoskiego aktora Barbieri (Beltrame) w 1629 r. Molier znał tę sztukę z czytania, jeżeli nie ze sceny; zaczem, obyczajem ówczesnym, zamierzył przyswoić ją swojej trupie. W naśladownictwie tem nie trzyma się wiernie pierwowzoru, ale wspomaga się pomysłami z innych jeszcze sztuk włoskich, oraz nowelą Cervantesa Piękna Egipcjanka; komedji swojej daje tytuł Wartogłów (l’Etourdi). Ten występ autorski przypada na r. 1653 lub prawdopodobniej 1665: Molier ma wówczas 33 lat. Ta pierwsza, jeszcze tak niesamodzielna próba dowodzi, jak wolno dojrzewał jego geniusz; wchłonąwszy w siebie wiedzę życia, obecnie Molier jakgdyby czuł potrzebę wyrobienia sobie ręki, pióra. Ale dopiero w atmosferze Paryża twórczość jego, dojrzewająca snać wewnątrz, rozwinie się szybko i bujnie. „Premiera“ Wartogłowa odbyła się w Ljonie; później, w 1658, Molier wystawi go z wielkiem powodzeniem w Paryżu.
W tej pierwszej próbie, Molier mało jeszcze, napozór, daje z siebie. Imbroglio włoskie pozostało tak samo u Moliera komedją opartą czysto na intrydze. Intryga ta nie rozwija się stopniowo, aby wkońcu rozwiązać się w pomysłowem zakończeniu; nie, jestto poprostu szereg epizodów (jest ich coś 10, a mogłoby być tak samo drugie tyle), przerwanych nagle rozwiązaniem zupełnie sztucznem. Świat, w którym się rozgrywa ta sztuka — owa rzekoma Messyna — jest nawskróś fantastyczny, rządzący się jedynie prawem konwencji tego rodzaju teatru; Wartogłów nie ma jeszcze nic z tego, czem Molier uczyni później swój teatr: komedji obyczajowej. Komedją charakterów też nie jest: trzej starcy, Celja — owa branka, wysławiająca się z tak wykwintną precyzją — Hipolita, Leander, to postacie konwencjonalne, figury na szachownicy, któremi autor rozgrywa swą partję werwy i dobrego humoru.
Centralnym punktem, osią sztuki, jest sługa Leljusza, Maskaryl. Mascarille, znaczy „maseczka“; Molier, grając tę rolę, grał ją w masce; jakoż i ta postać niewiele ma cech indywidualnych. Ten lokajski geniusz intrygi, to tradycyjna postać, która, poprzez Plauta, sięga het, greckiego teatru. W teatrze włoskim przetrwa ona jeszcze długo po Molierze w swej konwencjonalnej postaci (np. Sługa dwóch panów Goldoniego), podczas gdy we Francji Beaumarchais ożywi ją świeżą krwią, tworząc z niej swego Figara. Akcja rozgrywająca się na „placu publicznym“ i kręcąca się dokoła „niewolnicy“, też mocno trąci łacińską komedją. Z późniejszych utworów Moliera najbardziej pokrewny tej sztuce charakter zachowują Szelmostwa Skapena.
Jedna tu jest figura, którą możnaby uważać poniekąd za charakter: to sam ów „wartogłów“, sam Leljo. Jestto wybornie uchwycony młody panicz z dobrego domu, rozpieszczony życiem, goniący bez opamiętania za swą chętką. Zasady jego etyki nie są nieubłagane, ale od robienia brzydkich rzeczy ma swego Maskaryla; sam, mimo że gotów korzystać z jego sprawek, zachowuje sobie przywilej szlachetnego, rycerskiego w potrzebie odruchu. Doskonale jest tu uwydatniony kontrast człowieka, który myśli leniwo, nieściśle i na krótką metę, gdyż życie go do tego nie zmusza, a tego Maskaryla, który zawsze oglądał świat od dołu, drogo kupił wiedzę życia za cenę kijów i upokorzeń i który szelmostwo swoje pielęgnuje jako artyzm. W stosunku tego sługi i pana znalazłoby się sporo rysów, które wyrywają się z konwencji, głębiej sięgając w istotę rzeczy.
Ale błędem byłoby mniemać, że Molier niczem tu nie wzbogacił swego pierwowzoru. Dał tej komedji swą pierwszą, młodą, iskrzącą się werwę, która sprawia iż oszołomiony tym Maskarylem widz rozkoszuje się jego sztuczkami, byleby znalazł się aktor zdolny udźwignąć tę rolę. Grywał ją sam Molier, i miał w niej być, jak mu to nawet wrogowie jego przyznają, nieoceniony. Tragedją Moliera jako aktora było, że marzył o rolach szlachetnych, koturnowych, w których nie miał powodzenia, a celował w komicznych, które mniej lubił. Z tej podwójności wyniknie rola Alcesta w Mizantropie. Co się tyczy Maskaryla, jeszcze w 1871, kiedy wznowiono sztukę, Coquelin robił furorę w tej roli.
Wreszcie, Molier dał tej sztuce wiersz francuski, który, mimo licznych zaniedbań i wynaturzeń, jest jednym z najlepszych jakim kiedy pisał; soczysty, obrazowy, żywy. Krytykowano nieraz, i bardzo, wiersz Molierowski; aby go sądzić, trzeba pamiętać, że tekst Moliera zawsze pisany był z myślą o scenie nie o lekturze: mnóstwo rzeczy ciężkich i zawiłych w czytaniu, plastyczniej rysuje się przy dobrem wygłoszeniu z żywym udziałem mimiki. Nawet ta potworna tyrada Maskaryla w 5 akcie, wypowiedziana jednym tchem przez Coquelina, robiła podobno wrażenie brawurowego kawałka, którego publiczność słuchała z zapartym oddechem, aby po ostatniem słowie wybuchnąć burzą oklasków. Wiktor Hugo cenił wiersz Wartogłowa nad inne sztuki Molierowskie.
Komedja ta iskrzy się wesołością; czuć, że Molier się bawi, że się upija musowaniem własnej werwy, że sam przedrwiwa sobie przytem z tych naiwnych powikłań: góruje o wiele ponad swoim tematem. Wreszcie, godzi się zaznaczyć tu i ówdzie parodystyczny ton apostrof Maskaryla (do swego serca, honoru, etc.) przywodzących — zapewne z intencją — na pamięć starego Corneille’a, który od czasu Cyda (1636) wydał już do tej pory swoje największe arcydzieła.

OSOBY:
LELJUSZ, syn Pandolfa.
CELJA, niewolnica Tryfaldyna.
MASKARYL, służący Leljusza.
HIPOLITA, córka Anzelma.
ANZELM, ojciec Hipolity.
TRYFALDYN, starzec.
PANDOLF, ojciec Leljusza.
LEANDER, młody szlachcic.
ANDRES, mniemany Egipcjanin.
ERGAST, przyjaciel Maskaryla.
GONIEC.
DWIE GROMADY MASEK.
Rzecz dzieje się w Messynie.
AKT PIERWSZY.
SCENA PIERWSZA.
LELJUSZ sam:
Dobrze tedy, Leandrze, zobaczym w tej dobie,
Który z nas szczęścia szalę przeważy ku sobie;
Kto, w tej serdecznej walce co nas dziś rozpala,
Więcej przeszkód zastawi pragnieniom rywala:
Gotuj więc wszystkie siły w obronie twej sprawy,
Gdy chcesz, by losów wyrok tobie był łaskawy.

SCENA DRUGA.
LELJUSZ, MASKARYL.
LELJUSZ:
Och, Maskarylu!...
MASKARYL:Cóż tam?
LELJUSZ:Źle rzecz cała stoi;
Wszystko przeciw miłości spiknęło się mojej:
Leander kocha Celję i, mimo odmianę
Mych uczuć, znów rywala pono w nim zastanę.
MASKARYL:
Leander kocha Celję!
LELJUSZ:Wprost za nią szaleje.
MASKARYL: Głupia sprawa.
LELJUSZ:To grąży wszystkie me nadzieje.
Lecz nie chcę się przedwczesnej oddawać rozpaczy;
Mam ku pomocy ciebie: to także coś znaczy.
Twoja biegłość we wszystkich podstępach niezwykła
Choćby największą trudność szczęśliwie rozwikła,
Ty mógłbyś nosić miano wszech-służących króla;
I w całym świecie...
MASKARYL:Ejże! zbyt się pan rozczula;
Gdy kto nas potrzebuje, to biedaka pieści,
Daje słodkie imiona, chwali co się zmieści:
Lecz niech przyjdzie humoru najmniejsza odmiana,
Już tylko kijów będę godny w oczach pana.
LELJUSZ:
Sądząc mnie tak niewdzięcznym, błąd popełniasz gruby.
Ale pomówmy teraz o mej brance lubej;
Mów, czy jest w świecie serce wrażliwe tak mało,
Coby jej cudnym wdziękom oprzeć się umiało?
Co do mnie, w każdym ruchu tej mojej królewny
Jej krwi szlachetnej dowód widzę nazbyt pewny,
I wierzę, że choć dzisiaj tak nędzne jej losy,
Do świetniejszej ją doli stworzyły niebiosy.
MASKARYL:
Panu bo zawsze w głowie jakieś romantyki.
Ale co powie Pandolf na pańskie wybryki?
Wszakci to ojciec pański (tak przynajmniej mniema);
Wiesz pan, że cierpliwości on zbyt wiele nie ma,
I gdy mu dość już będzie tej obrazy boskiej,
Łatwo może dać folgę swej furji ojcowskiej.
Wszak dawno już z Anzelmem zamiar noszą w sercu,
Byś z Hipolitą stanął na ślubnym kobiercu,
Mniemając, iż tak tylko cud ten sprawić mogą,
Abyś wreszcie rozsądku zaczął kroczyć drogą;
Gdy pozna, że twój wybór, mimo jego chęci,
Jakiejś obcej przybłędzie swe zapały święci,
Że szalonej miłości płomień tak złowrogi
Odwraca serce twoje z posłuszeństwa drogi,
Bóg to wie, jakim gniewem rozpalić się gotów
I ile panu spadnie na głowę kłopotów.
LELJUSZ: A, dajże mi raz spokój ze swą retoryką!
MASKARYL:
Lepiej pan dałbyś spokój ze swą polityką!
To na nic się nie zdało, i daleko prościej...
LELJUSZ:
Czy ty wiesz, że nie dobrze czyni, kto mnie złości?
Że na kazania dzisiaj źle obrana pora,
I że bardzo nie lubię lokaja męntora?
MASKARYL na stronie:
Gniewa się. Głośno: Ależ panie, wszystko com powiadał,
To tylko były żarty, tylkom pana badał.
Czyż ja mam minę wroga jakiejbądź uciechy?
Czyliż mi w głowie karcić tak rozkoszne grzechy?
Sam pan wie, że tak nie jest, i, przeciwnie zgoła,
Raczej za zbyt płochego uchodzę dokoła.
Żartuj pan sobie z kazań czcigodnego przodka,
Rób swoje: ostatecznie, cóż cię złego spotka?
Daję słowo! pocieszne mi się zawsze zdały
Tych zawiędłych nudziarzy surowe morały;
Cnota z musu, zawiści swej czyniąca zadość,
I chcąca wydrzeć młodym wszelką życia radość.
Słowem, talenty moje są na twe rozkazy.
LELJUSZ:
Nareszcie z ust twych słyszę rozsądku wyrazy.
Słuchaj więc: miłość, którą dusza moja pała,
W oczach mej lubej zrazu dość łaski spotkała;
Lecz Leander oznajmił mi jawnie w tej chwili,
Że, by mi wydrzeć Celję, całą chęć wysili:
Toteż, spieszyć się trzeba: wytęż swoje zmysły,
Jak, najszybszym sposobem, wesprzeć me zamysły;
Znajdź chytrości, podstępy, fortele i zdrady,
By czujności rywala zmylić wszystkie ślady.
MASKARYL:
Pozwólże mi pan nad tem podumać spokojnie.
Na str.: Jakiejby sztuczki zażyć w tej miłosnej wojnie?
LELJUSZ: No i cóż? masz plan jaki?
MASKARYL:O, jaki pan żwawy!
W mojej głowie tak szybko nie idą te sprawy.
Wiem już, co zrobić trzeba... Nie, to do niczego.
Ale, gdyby pan zechciał...
LELJUSZ:Co?
MASKARYL:Nie, nie, nic z tego.
Zróbmy w ten sposób...
LELJUSZ:Jaki?
MASKARYL:Nie, pan nie wytrzyma.
Ale, gdyby pan...
LELJUSZ:Cóż więc?
MASKARYL:I to sensu nie ma.
Mów pan z Anzelmem.
LELJUSZ:O czem? Znajdź sposoby inne.
MASKARYL:
To prawda; toby było spaść z deszczu pod rynnę.
A przecież trzeba wybrnąć. Idź do Tryfaldyna.
LELJUSZ: Po co?
MASKARYL: Nie wiem.
LELJUSZ:To wreszcie złościć mnie zaczyna.
Ty chcesz mnie chyba drażnić przez te wszystkie baśnie.
MASKARYL:
Ej, panie, o to chodzi czego brak nam właśnie:
Gdybyśmy mieli w ręku dobrą garść dukatów,
Nie trzebaby forteli szukać, do stu katów!
I kiedy pański rywal siliłby swą główkę,
Mybyśmy niewolnicę wzięli za gotówkę.
Wiem, że na tych Egipcjan, co ją tu oddali,
Imć Tryfaldyn ochoty nie ma czekać dalej,
I, w gruncie, najszczęśliwszy byłby dziś, jak sądzę,
Gdyby w miejscu wydobyć zdołał swe pieniądze.
Wszak to skończony kutwa i dusigrosz stary,
Dałby się wybatożyć choć za dwa talary;
Pieniądz bożkiem dla niego, to rzecz wszystkim znana:
Ale to bieda...
LELJUSZ:Że co?
MASKARYL:Że znów ojciec pana,
Drugi sknera, co broni się jak opętaniec,
Byś miał jego dukaty puścić w żywszy taniec;
I że niema nadziei, aby w tej potrzebie
Najmniejszy grosik kapnął z tej strony dla ciebie.
Ale spróbujmy z Celją rozmówić się ściślej
I wybadać co ona o tem wszystkiem myśli.
Oto jej okno.
LELJUSZ: Ależ pomnij, że nam do niej
Przystępu Tryfaldyna straż ustawna broni,
Bądź ostrożny.
MASKARYL: Tu sobie stańmy pokryjomu.
Cóż za szczęście! toż właśnie ona wyszła z domu.

SCENA TRZECIA.
CELJA, LELJUSZ, MASKARYL.
LELJUSZ: Jakież winienem niebu dziś zanosić dzięki,
Iż daje mi oglądać twe anielskie wdzięki;
I, jakkolwiek mych cierpień przyczyną twe oczy,
Z jakąż radością widzę ich płomień uroczy!
CELJA:
Z wielkiem zdziwieniem słucham twej przemowy całej,
Iżby me oczy krzywdę komuś zrządzić miały;
I, jeśli one sprawcą jakowej złej doli,
Mogę pana upewnić, że to wbrew mej woli.
LELJUSZ: Nie jest hańbą z rąk polec tak słodkiego wroga,
Stąd każda rana jest mi i chlubna i droga;
I jeśli...
MASKARYL: Panie, rzuć pan te wszystkie kwiateczki:
Tutaj trzeba zaczynać z całkiem innej beczki.
Korzystaj z każdej chwili, póki jeszcze pora;
Spytaj jej...
TRYFALDYN z domu:
Celjo!
MASKARYL: Masz pan!
LELJUSZ:Ha! przeklęta zmora!
Trzebaż, by mi ten starzec znowu stanął w drodze?
MASKARYL:
Idź pan, a mnie tu zostaw; już ja go uchodzę.

SCENA CZWARTA.
TRYFALDYN, CELJA, LELJUSZ w ukryciu, MASKARYL.
TRYFALDYN do Celji:
Cóż ty porabiasz tutaj? Zmykaj mi w te pędy!
Wszak wiesz, że zakazane masz wszelkie gawędy.
CELJA:
Ten pan, znajomy, bawił mnie rozmową grzeczną,
Możesz więc pan uśmierzyć swą czujność zbyteczną.
MASKARYL:
Czy to imci Tryfaldyn?
CELJA:Tak.
MASKARYL:Przezacny panie,
Przedkładam wam najniższe me uszanowanie,
Szczęśliwy, iż powitać dziś mogę osobę,
Którą wszak miasto całe ma za swą ozdobę.
TRYFALDYN:
Sługa pański.
MASKARYL: Ma bytność może nie na rękę;
Lecz poznawszy już dawniej tę oto panienkę
I jej talent wróżenia, niepojęty prawie,
Chciałem rady dziś szukać u niej w pewnej sprawie.
TRYFALDYN:
Jakto! ty w te djabelstwa wdawaćbyś się miała?
CELJA:
Nie; co umiem, to wszak jest tylko magja biała.
MASKARYL:
Oto zatem przyczyna, która mnie sprowadza:
Pana mego miłości opętała władza,
I, w swej wielkiej udręce, tylko marzy o tem,
By mógł ze swoich uczuć zbliżyć się przedmiotem;
Lecz daremne są wszelkie wysiłki w tej mierze,
Gdyż ubóstwianej jego srogi cerber strzeże;
Co zaś największą trwogą w duszy go rozpala,
Iż w swych pragnieniach spotkał groźnego rywala;
Toteż, chcąc zyskać pewność, czy płomień tak żywy
Może się wzajemności spodziewać życzliwej,
Ciebie proszę o wyrok, pewny, że twym głosem
Samo niebo rozrządzi pana mego losem.
CELJA:
Pod jaką gwiazdą pan twój ujrzał światło dzienne?
MASKARYL:
Pod tą, która zwiastuje uczucia niezmienne.
CELJA: Chociaż miłości jego przedmiot mi nieznany.
W mej wiedzy mogę znaleść balsam na te rany.
Wiedz więc, że ta osoba, w swej szlachetnej dumie,
Nieszczęsne swoje losy godnie znosić umie;
I to właśnie jej wzbrania objawiać skwapliwiej,
Choćby dla kogo serce jej zabiło żywiej.
Lecz ja znam tajemnicę, która tkwi w jej łonie,
I panu twemu w krótkich słowach ją odsłonię.
MASKARYL:
Jakiż tryumf magicznej potęgi wspaniały!
CELJA:
Jeśli pan twój w istocie w czuciach swych jest stały,
Jeśli uczciwe żywi dla swej lubej chęci,
Niech ufa, iż wzajemność ten płomień uświęci,
I że ta twierdza, którą oblegać się sili,
By się poddać, sposobnej tylko czeka chwili.
MASKARYL:
To ładnie; lecz wszak fortu klucze ma obrońca,
Którego trudno zjednać.
CELJA:Wysłuchaj do końca.
MASKARYL na stronie, patrząc na Leljusza, który coraz więcej się zbliża.
Nie, na tego warjata już mnie pasja bierze!
CELJA:
Pouczę was, jak macie postąpić w tej mierze.
LELJUSZ zbliżając się:
Mój dobry Tryfaldynie, nie lękaj się próżno;
Jam ci na kark figurę tę nasłał usłużną;
Chciałem, by w mem imieniu wytłómaczył tobie
Uczucie, jakiem płonę ku Celji osobie,
Której okup, gdy tylko cenę mi oznaczysz,
Sądzę, że bez trudności z rąk mych przyjąć raczysz.
MASKARYL na stronie:
Bierzże licho cymbała!
TRYFALDYN:Cóż to za szarada?
Każdy z was co innego zgoła opowiada.
MASKARYL:
Dobry panie, ten szlachcie trochę źle ma w głowie,
Czyżbyś o tem nie słyszał?
TRYFALDYN:Mej zaś dość na słowie.
Już ja więcej miarkuję, niźli się spodziewasz.
Do Celji: Idź do domu i nosa się wyściubić nie waż.
Tobie zaś radzę szczerze, mój filucie chwacki,
Byś zgrabniejsze na przyszłość gotował zasadzki.



SCENA PIĄTA.
LELJUSZ, MASKARYL.
MASKARYL:
Brawo! Jeszczeby trzeba, dla pełnej radości,
Aby w dodatku kijem przełoił nam kości!
Któż panu kazał wpadać i z dzikim zapałem
Niweczyć wszystko, co tak misternie nałgałem?
LELJUSZ:
Wszak chciałem jak najlepiej.
MASKARYL:Najlepiej, w istocie!
Ale co się tu dziwić tej rozkosznej psocie;
Wszakci o takie rzeczy nie pytać u pana,
I twa roztropność dobrze wszem wokół jest znana.
LELJUSZ:
Masz tobie! tyle łajań z drobnostkę małą!
Wszakże znowu nieszczęście żadne się nie stało.
Jeśli drogę do Celji przeciął nam ten stary,
Staraj się choć Leandra skrzyżować zamiary,
By jej nie mógł z niewoli wykupić zbyt rychło.
Ja zaś, chcąc by gderanie twoje raz ucichło,
Umykam.
MASKARYL sam:
Chwała Bogu. Tak mniemam, za katy,
Że jedynym tu środkiem byłyby dukaty;
Aby wynaleźć inny, daremnie się pocę.

SCENA SZÓSTA.
ANZELM, MASKARYL.
ANZELM: Daję słowo, w szczególnej żyjemy epoce!
Zgroza! Ile pożądań pieniądz dzisiaj budzi,
A jak trudno go wydrzeć, gdy raz jest u ludzi!
W dzisiejszym świecie, długi — w mojem rozumieniu —
Są jak dzieci: poczyna się je w upojeniu,
Ale wydać je na świat, ho, to nie przelewki.
Toż i pieniądz: milutko wpada do sakiewki,
Ale, gdy termin zwrotu z kolei nadchodzi,
Dobrze każdy nastęka, zanim go urodzi.
Przecież to już dwa lata jak te trzy tysiączki,
Com je dzisiaj odebrał, wyszły z mojej rączki:
Jeszcze mogę o szczęściu mówić!
MASKARYL na stronie:O, mój Boże!
Bardziej łakomy kąsek czyż trafić się może?
Gdybym zdołał nieznacznie... tak, z ręki do ręki...
Ha, wiem już, jakiej użyć na niego piosnki.
głośno:
Dzieńdobry; właśniem mówił...
ANZELM:Z kim, proszę?
MASKARYL:Z Neryną.
ANZELM:
I o czemżeś rozmawiał z tą słodką gadziną?
MASKARYL:
Szaleje wprost za panem.
ANZELM:Ona?
MASKARYL:Zakochana
Aż litość patrzeć.
ANZELM:Miło mi spotkać waćpana.
MASKARYL:
Tak kocha, że z miłości mdleje bezustanku:
Anzelmie, wolł ciągle, mój luby kochanku,
Kiedyż hymenu węzeł połączy nas stały,
I pragnień moich raczysz ugasić zapały?
ANZELM: Czemuż zatem aż dotąd była nieugięta?
Zje djabła, kto zrozumie czego chcą dziewczęta!
Maskarylu, jak sądzisz? choć znów nie tak młody,
Mogę jeszcze miłosnej tentować przygody?
MASKARYL:
Pewnie! Cóż pan chcesz więcej? Postawę masz walną,
Twarz, choć nienajpiękniejszą ale orginalną,
I...
ANZELM: Sądzisz zatem...
MASKARYL chce mu wziąć sakiewkę:
Mówię, że jest zwarjowana:
Że nic nie chce...
ANZELM:Co, nie chce?...
MASKARYL:Tylko iść za pana;
I pragnie...
ANZELM: Czegóż pragnie?
MASKARYL:Pragnie, w swej czułości,
Twej sakiewki...
ANZELM: Hę?...
MASKARYL bierze mu nieznacznie z rąk sakiewkę
i upuszcza na ziemię: Twojej dozgonnej miłości.
ANZELM:
Rozumiem. Chodźno tutaj: gdybyś ją zobaczył,
Możebyś dobre słówko o mnie szepnąć raczył,
MASKARYL:
Zdaj się pan na mnie.
ANZELM:Sługa.
MASKARYL:Ja pański wzajemnie.
ANZELM wracając:
Nie, doprawdy, wyznaję, cóż za głupiec ze mnie!
Winić mnie o niewdzięczność miałbyś wszelkie prawo:
Więc ja liczę na twoją usłużność łaskawą,
Z ust twych wieść słyszę miłą we wszelkim sposobie,
I najmniejszym podarkiem nie odpłacam tobie!
Zechciej więc na pamiątkę...
MASKARYL:Nie, niech pan pozwoli...
ANZELM: Chciej przyjąć...
MASKARYL:Tu interes nie gra żadnej roli.
ANZELM:
Ja wiem, lecz...
MASKARYL:
Nie, nie, panie; dość już tego sporu:
To mi ubliża; jestem człowiekiem honoru.
ANZELM: Żegnam więc.
MASKARYL na stronie: O nudziarzu!
ANZELM wracając: Chciałbym, przez twe ręce,
Jakiś dowód mych uczuć wręczyć mej panience;
Dam ci zatem pieniądze, abyś kupił w mieście
Jakiś pierścionek, klejnot, lub cokolwiek wreszcie
Wyda ci się...
MASKARYL: Ech, panie, nacóż tu pieniędzy:
Ja sam zlecenie pańskie załatwię czemprędzej;
Znam kupców, możesz ufać że się dobrze sprawię,
A co wydam, to później zwrócisz mi łaskawie.
ANZELM:
Dobrze; wręcz jej podarki i działaj wytrwale,
By podniecić jej czucie w miłosnym zapale.

SCENA SIÓDMA.
LELJUSZ, ANZELM, MASKARYL.
LELJUSZ podnosząc sakiewkę:
Kto upuścił sakiewkę?
ANZELM:Ja, ja, któżby inny?
Dzięki ci, dobry panie, żeś jest tak uczynny!
Że mi ją skradli, jeszcze mniemać byłbym gotów;
Doprawdy, oszczędziłeś mi mnóstwa kłopotów.
Spieszę teraz do domku odnieść me dukaty.

SCENA ÓSMA.
LELJUSZ, MASKARYL.
MASKARYL:
Bardzo, bardzo uprzejmie i mądrze, za katy!
LELJUSZ:
Cóż chcesz, byłby sakiewkę postradał bezemnie.
MASKARYL:
Co mam więcej podziwiać, silę się daremnie,
Czy pański bystry dowcip, czy rękę szczęśliwą?
Działaj tak dalej; sprawa pójdzie bardzo żywo.
LELJUSZ:
Cóżem uczynił?
MASKARYL:
Chcesz pan: więc wprost panu palnę:
Głupstwoś uczynił! słyszysz? głupstwo kapitalne.
Wie, że ojciec zostawia nas w ostatniej nędzy,
Wie, że nic nie wskóramy tutaj bez pieniędzy,
I gdy ja, pragnąc wydrzeć bodaj trochę złota,
Godzę się dlań zapomnieć co honor i cnota...
LELJUSZ:
Jakto! więc ta...
MASKARYL: Tak, zbójco, na to chciałem właśnie
Tej sakiewki, co teraz... Niech cię piorun trzaśnie!
LELJUSZ:
To fatalnie! lecz zgadnąć jakimż miałem cudem...
MASKARYL:
Pewnie; dla pańskiej głowy to zbyt wielkim trudem.
LELJUSZ:
Trzebaż mnie było ostrzec jakim znakiem przecie.
MASKARYL:
Tak; żałuję, że nie mam latarni na grzbiecie.
Na Jowisza! już uwolń mnie od swej osoby,
Bo tem bredzeniem wpędzisz do ciężkiej choroby.
Inny wszystkoby rzucił po figlu takowym,
A ja już głowę łamię nad konceptem nowym,
I mogłoby się udać to mistrzowskie cięcie,
Jeśli pan poraz trzeci...
LELJUSZ:Przyrzekam ci święcie,
Że nic nad to, co czynić każesz najwyraźniej...
MASKARYL:
Odejdź pan, widok pański mnie zanadto drażni.
LELJUSZ:
Spiesz zatem i, nie tracąc z ócz naszego celu...
MASKARYL:
Dobrze; spróbuję jeszcze jednego fortelu.
Leljusz wychodzi.
Zręcznie kierując sprawą, jest nadzieja wszelka,
Że możem mieć pociechę z naszego figielka.
Trzeba znaleźć... Ha, otóż sam tu właśnie idzie.

SCENA DZIEWIĄTA.
PANDOLF, MASKARYL.
PANDOLF:
Maskarylu!
MASKARYL: Co, panie?
PANDOLF:W wielkiej jestem biedzie
Z powodu mego syna.
MASKARYL:Co? pana mojego?
Nie pan sam jeden tylko żali się na niego;
Jego płochość tak zdrożna i niepomna na nic,
Mą cierpliwość przywiodła do ostatnich granic.
PANDOLF:
Sądziłem, że ty właśnie wspomagasz go z duszy
W tych szaleństwach.
MASKARYL: Ja, panie? źle pan o mnie tuszy.
Wciąż spieramy się o to, i czynię co mogę,
Aby go wreszcie przywieść na rozsądku drogę.
Przed chwilą właśnie kłótnię wiedliśmy zaciętą,
Gdym dowodził, że jego powinnością świętą
Zaślubić Hipolitę i że ciężką zbrodnię
Spełnia, ojcowską wolę gwałcąc tak niegodnie.
PANDOLF:
Tak twierdziłeś?
MASKARYL: Tak, panie; i z wielkim zapałem.
PANDOLF:
Byłem więc w błędzie; bowiem aż dotąd mniemałem,
Że to ty go popierasz w każdej jego sprawce.
MASKARYL:
Ja? widać oczernili mnie jacyś łaskawce;
Taka dziś niewinności w świecie jest nagroda.
Że pan nie może słyszeć mnie, to wielka szkoda;
Może wówczas przybyłaby mi nowa gaża:
Do płacy służącego, pensja bakałarza.
Pewnieby nie potrafił pan własnemi usty
Wymowniej go odwodzić od wszelkiej rozpusty.
„Panie, mówię mu nieraz, toż, na boskie rany,
„Przestań się pan już trzpiotać raz jak opętany;
„Ustatkuj się, idź ojca swego zacnym śladem;
„Niechaj ci cnota jego świeci swym przykładem,
„Przestań go swem szaleństwem ranić tak dotkliwie,
„Dbaj o ludzkie mniemania, żyj jak on uczciwie“...
PANDOLF:
To się nazywa mówić. No, i cóż on na to?
MASKARYL:
Ot, śmiech albo łajanie całą mą zapłatą.
Sądzę, iż na dnie, mimo zdrożnego pozoru,
Ma on po panu iskrę cnoty i honoru,
Lecz cóż, gdy szaleństw drogi trzyma się uparcie.
Gdybym tu z panem o tem mówić mógł otwarcie,
Synek pański niebawem byłby poskromiony.
PANDOLF:
Ależ mów.
MASKARYL: Niechby sekret ten miał być zdradzony,
Oj, byłożby mi ciepło! lecz zanadto wierzę,
W roztropność pańską, abym nie mówił z nim szczerze.
PANDOLF:
Dobrze czynisz.
MASKARYL: Wiedz zatem, że, wbrew twojej chęci,
Syn twój się w niewolnicy kocha bez pamięci.
PANDOLF:
Znam tę powiastkę, ale, gdy mi twoje usta
Głoszą ją, widzę że to nie jest plotka pusta.
MASKARYL:
Osądź pan, czy ja jestem z tym warjatem w zmowie?
PANDOLF:
Cieszę się niewymownie, że nie.
MASKARYL:Co pan powie
Na ten projekcik. Rzecz chcąc załatwić najciszej,
Trzebaby... (Wciąż się lękam, że nas kto usłyszy;
Wnetby już było po mnie, gdyby syn twój wiedział...)
Trzeba, mówię, by stworzyć między niemi przedział,
Niewolnicę wykupić, zabrać z tego domu,
I choćby na kraj świata wywieść pokryjomu.
Wszak Anzelm z Tryfaldynem dosyć jest zażyły:
Niechże ją wytarguje od starego żyły,
Poczem, jeżeli oddać chcesz mi ją w tym celu,
Mam stosunki z kupcami, i, bez trudów wielu,
Mogę sprzedażą wrócić koszta tego kroku,
Synowi zaś twojemu sprzątnąć ją z widoku.
Wreszcie, gdy inne śluby macie dlań w zamiarze,
Sam rozsądek tę miłość wyplenić wam każe,
Bo choćby nawet, chęciom ojcowskim powolny,
Zgodzić się na małżeństwo był nareszcie zdolny,
To i wówczas, w wspomnieniu miłostki tak świeżej,
Wielkie niebezpieczeństwo dla tych związków leży.
PANDOLF:
Roztropnie to wywodzisz: wcale niezła rada...
Odszukać więc Anzelma czemprędzej wypada;
A gdy już będę w ręku miał znajdę przeklętą,
Poproszę, byś rzecz skończył tak mądrze poczętą.
MASKARYL sam:
Spieszę do mego pana: ty szukaj Anzelma,
Niech się święci szelmostwo i niech żyje szelma.

SCENA DZIESIĄTA.
HIPOLITA, MASKARYL.
HIPOLITA:
Ha, zdrajco! dłużej zwodzić już ci się nie uda:
Wszystko słyszałam; jawną dziś twoja obłuda!
Któżby zdołał uwierzyć w postępek tak podły;
Wszak twój fałsz i układność każdegoby zwiodły.
Czyś mi nie przysiągł, łotrze, na wszystko najświęciej,
Że będziesz wspierał moje dla Leandra chęci,
A od związku z Leljuszem, który mi zagraża,
Potrafisz mnie wybawić choćby z przed ołtarza;
Że pokrzyżujesz ojca mojego układy,
Gdy oto tu mam dowód twojej czarnej zdrady?
Lecz jeszcze się zawiedziesz; nie będzie zbyt trudno
Udaremnić tę całą robotę obłudną,
I pospieszam bezwłocznie...
MASKARYL:Ależ pani prędka!
Doprawdy skarać panią brałaby mnie chętka
Za to, że, zanim ci się całą rzecz przedłoży,
Już twa wymowna buzia przeciw mnie się sroży;
I teraz, gdy wnet skutek me dzieło uwieńczy,
Ty wbijasz sobie w głowę zamiar tak szaleńczy!
HIPOLITA:
Chcieć mnie jeszcze opętać, to sztuka dość śmiała!
Zdrajco, czy możesz przeczyć, com sama słyszała?
MASKARYL:
Nie; lecz wiedz, że podstępem, któregom chciał użyć,
Twojej sprawie jedyniem pragnął się przysłużyć,
I że celem mojego chytrego sposobu
Było w pole odrazu wywieść starców obu,
Przez kupno, które panią tak bardzo obrusza,
Chciałem jedynie Celję dać w ręce Leljusza,
By ten, przez swej miłości obroty tak nowe,
Do reszty dla tej branki już postradał głowę,
Zaś Anzelm, jego ciągłe szaleństwa sprzykrzywszy,
Aby zezwolił pani na wybór szczęśliwszy.
HIPOLITA:
Więc ten projekt, co krew mi wzburzył tak ogniście,
Dla mnie był ułożony?
MASKARYL:No, tak; oczywiście.
Lecz gdy złość twa nagrodą całej mej taktyki,
Skoro mi trzeba znosić tak przykre wybryki
I za całą podziękę twe wzgardliwe usta
Dają mi imię zdrajcy, łotra i oszusta,
Spieszę błąd swój naprawić i przyrzekam święcie,
Dziś jeszcze udaremnić owo przedsięwzięcie.
HIPOLITA wstrzymując go;
Nie sądź uniesień moich w sposób tak surowy
I wybacz, gdym zraniła zbyt ostremi słowy.
MASKARYL:
Nie, nie; wszystkich dziś środków postaram się użyć,
By zmienić plan, co zdołał cię tak bardzo wzburzyć;
Już więcej nie narzucę się z moją usługą;
Będziesz żoną Leljusza i to niezadługo.
HIPOLITA:
No, mój chłopcze, niech wreszcie gniew twój się uśmierzy;
Byłam niesprawiedliwą, wyznaję najszczerzej,
Wyjmując sakiewkę:
Weź więc to, by zapomnieć łacniej o mej winie.
Czyżbyś mnie mógł opuścić w tak ciężkiej godzinie?
MASKARYL:
Nie, nie mógłbym w istocie, choćbym chciał najbardziej;
Lecz wiedz, że niewdzięcznością dusza moja gardzi,
I pomnij, ile cierpieć musi zacne serce,
Gdy honor swój w niesłusznej widzi poniewierce.
HIPOLITA:
To prawda, Że twój honor srodze był zdeptany;
Niech więc te dwa ludwiki zagoją twe rany.
MASKARYL biorąc:
Nie, to wszystko napróżno; cios był zbyt dotkliwy.
Lecz czuję, że już gniew mój staje się mniej żywy:
Trza umieć od przyjaciół coś ścierpieć w potrzebie.
HIPOLITA:
Aby zamiar ten spełnić, czy dość ufasz w siebie?
Czyli wierzysz, że, wskutek twojego fortelu.
Miłość moja szczęśliwie dopnie swego celu?
MASKARYL:
O rezultat niech pani próżno się nie trwoży:
W potrzebie człowiek swoje chytrości pomnoży,
I, choćby nawet podstęp ten miał zawieść szpetnie,
W inny się sposób wówczas całą sprawę przetnie.
HIPOLITA:
Pomnij, ze Hipolity wdzięczność też coś warta.
MASKARYL:
Nie na zysku nadziei ma przyjaźń oparta.
HIPOLITA:
Pan twój daje ci znaki: mówić z tobą życzy.
Odchodzę; lecz me serce na twą pomoc liczy.

SCENA JEDENASTA.
LELJUSZ, MASKARYL.
LELJUSZ:
Cóż ty robisz, u djaska? mówić umiesz ładnie,
Lecz w działaniu się guzdrzesz wprost już bezprzykładnie.
Szczęściem mój dobry genjusz skrzyżował ich plany
Inaczej już nie ujrzałbym swej ubóstwianej.
Przepadłoby me szczęście, radość życia cała,
Dusza moja rozpaczy łupemby się stała:
Słowem, że, gdybym nie był w porę tu się zjawił,
Anzelm zabrałby Celję, mnie z kwitkiem zostawił.
Już ją wiódł ze sobą. Ale jam mu popsuł szyki,
Bo, spłoszony przez moje groźby i okrzyki,
Tryfaldyn...
MASKARYL: Po raz trzeci! Brawo, drogi panie!
Gdy dojdziem do dziesięciu, zrobim krzyż na ścianie.
Dowiedz się więc, po czasie, nieszczęśliwa głowo,
Że Anzelm kupił brankę za moją namową,
Że w moje własne ręce miał ją wydać potem,
I że pan wszystko zniszczył tym piekielnym zwrotem!
Jażbym miał jeszcze kiedy trudzić się dla pana?
Niechże raczej na miejscu zmienię się w pawjana,
Lub jakąkolwiek inną istotę bydlęcą,
A panu niech już wreszcie raz djabli kark skręcą.
LELJUSZ sam:
Pójdę z nim do garkuchni: gdy z gniewu się pieni,
Najlepiej mu podsunąć tęgi zraz pieczeni.

AKT DRUGI.
SCENA PIERWSZA.
LELJUSZ, MASKARYL
MASKARYL:
Pańskie prośby wzruszyły mnie wreszcie i żale,
I wzbroniły trwać dłużej w mym gniewnym zapale;
Dla sprawy, którą rzucić byłem już gotowy.
Jeszcze raz brnąć mi przyjdzie w jaki kłopot nowy.
Taki już jestem łatwy: i, gdyby niebiosy
Kazały mi dziewczęcą wziąć postać i losy,
Pomyśl pan sobie tylko, coby było ze mnie.
Lecz nie sądź, że znów będę trudził się daremnie,
I że zniosę cierpliwie, byś, choćby raz jeszcze,
Zniweczył projekt, który właśnie w duszy pieszczę.
Anzelma nam przebłagać trzeba jak najprędzej,
Mam sposób, by od niego wydostać pieniędzy;
Lecz powtarzam: raz jeszcze niech pan głupstwo strzeli,
A tyleście mnie razem z swą panną widzieli.
LELJUSZ:
Nie, będę już roztropny; uśmierz swe obawy;
Sam ujrzysz, jak we wszystkiem...
MASKARYL: Bardzo pan łaskawy,
Powziąłem na początek plan niezwykle śmiały:
Ponieważ ojciec pański zbyt jest opieszały,
By, umierając w porę, skończyć twe niedole,
Sam go zgładzić (pozornie, oczywiście) wolę.
Że rozstał się z tym światem puściłem pogłoski
I tknięty paraliżem na sąd poszedł boski.
Przedtem zaś, aby wesprzeć mój plan tak głęboki,
Sprawiłem, iż na folwark skierował swe kroki:
Doniesiono mu także z łaski mojej głowy,
Że ludzie, co mu stawiać mają domek nowy,
Kopiąc grunt pod budynek ten świeżo zaczęty,
Skarb ogromny znaleźli, kładąc fundamenty.
Poleciał jak szalony, wraz z nim z domu wszyscy
Prócz nas dwu popędzili, dalecy i bliscy.
Łatwo, w ludzkiem mniemaniu, możem go więc zgładzić,
I udanym pogrzebem wszystkich w błąd wprowadzić,
Rozumiesz pan więc teraz, jak rzecz cała stoi:
Zagraj dobrze swą rolę; a zaś co do mojej,
Gdy uznasz żem się licho wywiązał z rzemiosła,
Możesz mnie pan publicznie ogłosić za osła.

SCENA DRUGA.
LELJUSZ sam:
Wolałbym, aby obrał sposoby uczciwsze,
By serca mego spełnić pragnienia najżywsze,
Lecz, gdy przedmiot tak luby serce nasze nęci,
Czegóż nie zrobi człowiek, by ziścić swe chęci?
Jeśli miłość i zbrodnię jest uświęcić zdolną,
W niewinnej zdradzie szukać jej ucieczki wolno,
A cel, który osiągnąć pragnie moja dusza,
Zgodzić się na ten układ dzisiaj mnie przymusza.
O nieba! już tu idą: teraz na mnie kolej;
Muszę się przygotować nieco do mej roli.

SCENA TRZECIA.
ANZELM, MASKARYL.
MASKARYL:
Widzę, że pan nie może strawić tego faktu,
ANZELM: Umrzeć tak nagle!
MASKARYL:To jest w istocie bez taktu.
Postępek ten tak płochy i mnie bardzo boli.
ANZELM: Nie wychorować nawet się sobie do woli!
MASKARYL:
W istocie: dziwny pośpiech w przygodzie tak smutnej.
ANZELM: A Leljusz?
MASKARYL:Pogrążony w żałości okrutnej
Tłucze głową, że kilka sińców nabił sobie,
I chciał ze swoim papą ułożyć się w grobie;
Toteż, pragnąc tę rozpacz już przerwać straszliwą,
Musiałem się z pogrzebem załatwić co żywo,
Z obawy, by wpływ tego smutnego widoku
Nie popchnął go w szaleństwie do zgubnego kroku.
ANZELM:
Trza było do wieczora choć zaczekać z ciałem;
Ja sam jeszcze ostatni raz ujrzeć go chciałem,
A przytem zawsze lepiej jest nie kusić licha:
Nie zawsze nieboszczykiem jest kto nie oddycha.
MASKARYL:
Ręczę panu, że umarł dokładnie i zdrowo.
Więc, nawiązując z naszą poprzednią rozmową,
Leljusz (czyn ten mu będzie zasługą przed niebem)
Uczcić swego rodzica chce pięknym pogrzebem,
Aby w smutnrj swej doli pocieszył się trocha,
Widząc, jak syn go jeszcze i po śmierci kocha.
Sukcesyjka jest niezła; ale, z drugiej strony.
Mój pan jest w takich sprawach niezbyt doświadczony,
I, czyto że formalne jakieś są trudności,
Czy że majątek składa się z nieruchomości,
Chce pana prosić, abyś go wspomógł w potrzebie,
I, za złe mu nie biorąc, wyłożył od siebie
Choć to, co dla ostatniej posługi zmarłego...
ANZELM: Już mi mówiłeś; idę natychmiast do niego.
MASKARYL:
Jak dotychczas, los dla nas wielce jest łaskawy:
Starajmy się, by dalej nie poszkapić sprawy;
Toteż, na pana mego rozsądkowe władze
Zbytnio się nie spuszczając, sam rzecz poprowadzę.

SCENA CZWARTA.
ANZELM, LELJUSZ, MASKARYL.
ANZELM:
Chodźmy stąd; zbyt wielkiego doznaję frasunku,
Widząc go tak spowitym w tym dziwnym rynsztunku.
Nie do wiary! tak nagle! żył jeszcze dziś zrana!
MASKARYL:
W ten czas można kęs drogi zrobić, proszę pana.
LELJUSZ płacząc:
Och!
ANZELM: Trudno, mój Leljuszu; gdy wola niebieska,
Od śmierci i dyspensa nie zbawi papieska.
LELJUSZ:
Och!
ANZELM:
Wszak na życie ludzkie wszędzie ona czyha,
Patrząc, kiedyby mogła ukąsić nas z cicha.
LELJUSZ:
Och! och!
ANZELM:
Wszystkie błagania, wszystkie nasze prośby
Nie są zdolne zatrzymać tej straszliwej kośby:
I każdy z nas...
LELJUSZ: Och!
MASKARYL: Próżno pan mówi tak pięknie,
Jego straszliwa boleść od tego nie zmięknie.
ANZELM:
Chociaż więc do rozpaczy wielkie masz powody,
Staraj się ją złagodzić: wszak jesteś tak młody...
LELJUSZ: Och!
MASKARYL: Ja znam go zbyt dobrze: nie uczyni tego.
ANZELM: A teraz, na wezwanie twego służącego,
Przynoszę ci tę sumkę, która niezawodnie
Wystarczy, abyś pamięć ojca uczcił godnie.
LELJUSZ: Och, och!
MASKARYL: Jakże go rani to świeże wspomnienie!
Sama myśl o tem zwiększa już jego cierpienie.
ANZELM:
Znajdziesz niebawem dowód w skryptach nieboszczyka,
Że większej jeszcze sumy masz we mnie dłużnika;
Lecz, choćby nawet dług ten nie grał żadnej roli,
I tak mieniem mem mógłbyś rozrządzać dowoli,
Weź więc, i wiedz, że jestem ci szczerze oddanym.
LELJUSZ odchodząc:
Och!
MASKARYL:
Jakaż straszna boleść wstrząsa moim panem!
ANZELM: Maskarylu, ja sądzę, aby, dla porządku,
Twój pan zechciał mi kwitek dać z owego wziątku.
MASKARYL:
Och!
ANZELM: Dziwnie czasem plączą się koleje świata...
MASKARYL: Och, och!
ANZELM:Skrypcik zostaje, gdy słowo ulata...
MASKARYL:
Och, jakże go sprawami nękać w takiej chwili!
Chciej pan zaczekać, aż się do syta nakwili:
A skoro rozpacz jego nieco się uśmierzy,
Wezmę rewers, na którym tyle ci zależy.
Bądź zdrów; i moje serce nie jest martwym głazem,
Pójdę zatem wypłakać się z mym panem razem.
Och! och!
ANZELM sam:
Pełno na świecie wszelakich kłopotów;
Człowiek musi codziennie być na wszystko gotów:
I nigdy...

SCENA PIĄTA.
ANZELM, PANDOLF.
ANZELM: Co to! Boże! Ten widok straszliwy!...
Pandolf powraca z grobu! Wszak już był nieżywy!
Jakże mu twarz po śmierci wychudła ogromnie!
Przebóg! nie podchodź tutaj, nie zbliżaj się do mnie!
Ha, jakiem zimnem wionie twoje tchnienie trupie!
PANDOLF:
Co znaczą dziś u niego te komedje głupie?
ANZELM:
Powiedz mi, stojąc zdala, co cię tu przywodzi?
Jeśli o pożegnanie ze mną tak ci chodzi,
Zbytek łaski, doprawdy: wyznaję najszczerzej,
Że mi na tym zaszczycie wcale nie zależy.
Jeśli modlitwy trzeba grzesznej duszy twojej,
Niechże twa troska o to wszelka się ukoi,
Nie strasz mnie więcej, ja zaś boskiego imienia
Będę prosił za tobą aż do uprzykrzenia.
Niech mi więc postać twa z oczu znika,
I niech ci niebo, w swej łaskawości,
Nie szczędzi zdrowia i pomyślności,
W długiej karjerze nieboszczyka.
PANDOLF śmiejąc się:
Doprawdy, trza się złościć i śmiać się na poły!
ANZELM: Jak na zmarłego, widzę, żeś sobie wesoły.
PANDOLF:
Powiedz, czy to szaleństwo, czy też proste drwiny,
By żywego uśmiercać w przeciągu godziny?
ANZELM:
Niestety, ty nie żyjesz; widziałem twe ciało.
PANDOLF:
Zatem bez mojej wiedzy chyba się to stało?
ANZELM:
Ledwo przez Maskaryla doszły mnie te wieści,
Serce mi się ścisnęło od wielkiej boleści.
PANDOLF:
Czyli ty śnisz na jawie? czy, przez boskie rany,
Nie poznajesz mnie?
ANZELM:Jesteś w tej chwili przebrany
W ciało nieziemskie, które twej własnej postaci
Kształt to przybierać może, to znów go utraci.
Lękam się, że za chwilę wydmiesz się w olbrzyma
Lub w strzygonia się zmienisz przed memi oczyma.
Na Boga, nie przedzierzgaj się w kształty takowe,
Bo serce mi ze strachu już pęknąć gotowe.
PANDOLF:
W innym czasie naiwność twoja zabobonna,
Trwoga, do wierzeń takich nazbyt łatwo skłonna,
Wierz mi, zabawą byłaby mi niepowszednią,
I chętniebym przedłużył igraszkę tak przednią;
Lecz ta smierć, te o skarbach tak bezczelne baśnie,
Któremi mnie zwabiono z miasta dzisiaj właśnie,
Sprawiają, że mi spada wreszcie z oczu bielmo.
Ten Maskaryl skończonym jest łotrem i szelmą,
Co na wszystko się waży i który przed niczem
Nie cofnie się w potrzebie w swym planie zbrodniczym.
ANZELM:
Jakto! czyżby do takiej miał się uciec broni?
Doprawdy, mój rozsądek coś mi w piętkę goni!
Niechże się dotknę palcem: to Pandolf, w istocie;
Gdzieżem zabrnął, nieszczęsny, w mej ciężkiej głupocie!
Przez litość, chciej zachować to wszystko przy sobie,
Bo sam chyba ze wstydu znalazłbym się w grobie.
Lecz pomóż mi odzyskać, pałką albo kijem,
Pieniądze, które dałem na twoje rekwijem!
PANDOLF:
Powiadasz, że pieniądze? to więc sekret cały:
Tu leży tajemnica tej sztuczki zuchwałej!
Twoja strata. Co do mnie, pospieszam bez zwłoki
Przeciw tej szelmie wdrożyć najsurowsze kroki,
A skoro raz w swe ręce dostaniem paniczka,
Moja głowa, że nam się nie wymknie od stryczka.
ANZELM sam:
I jaż mogłem łotrowi uwierzyć na słówko.
Tak łatwo się z rozumem rozstać i z gotówką!
Na lichaż mi się przyda moja siwa głowa,
Skoro wypalić głupstwo zawsze jest gotowa;
Widać sam wiek człowieka od tego nie chroni..
Lecz co widzę...

SCENA SZÓSTA.
LELJUSZ, ANZELM.
LELJUSZ:A teraz, z tym paszportem w dłoni,
Śmiało mogę przed oczy stanąć Tryfaldyna.
ANZELM:
Jak widzę, już ci żałość folgować zaczyna?
LELJUSZ:
Co mówisz? od tej rany, która dziś mnie boli,
Póki życia się serce moje nie wyzwoli.
ANZELM:
Wracam właśnie, ażeby wyznać ci bezzwłocznie
Omyłkę, którą możem wraz sprawdzić naocznie.
Między dukaty, którem ci właśnie wyliczył,
Wkradło się sztuk fałszywych sporo: tebym życzył
Wymienić ci na inne, nie chcąc twojej straty.
Bezwstydnie bo fałszują dzisiaj te dukaty,
I szalbierstwo w tym względzie tak się w kraju szerzy,
Ze doprawdy już człowiek nikomu nie wierzy.
Czasby już był, by władze pomyślały o tem.
LELJUSZ:
Grzeczność mi wielką czynisz biorąc je z powrotem;
Lecz któreż z nich fałszywe? wszystkie dźwięczą mile...
ANZELM:
Ja je odróżnię; chciej mi oddać je na chwilę.
Czy to wszystko?
LELJUSZ:Tak.
ANZELM:Dobrze. O, ty odzyskana
Garstko dukatów: witaj! wróć do swego pana.
Ty zaś, miły hultaju, niecoś podrwił głową.
Więc ty uśmiercasz ludzi, którzy chodzą zdrowo?
I mnie jeszcze śmiesz wciągać w takie przedsięwzięcia?
Na mój honor, w ładnegobym się ubrał zięcia!
Miłego chciałem wpuścić gagatka do domu!
Tfy! powinieneś skonać z żalu i ze sromu.
LELJUSZ sam:
Niema co mówić, wpadłem. Dziwna rzecz, w istocie,
Skąd on się mógł dowiedzieć o naszej robocie?

SCENA SIÓDMA.
LELJUSZ, MASKARYL.
MASKARYL:
Co! pan tutaj? ja właśnie pana szukam wszędzie.
No, i cóż? koniec wreszcie naszych skupień będzie?
Ubiliśmy rzecz całą w niespełna godzinę!
Daj pan złoto, bym poszedł wykupić dziewczynę.
Pański rywal, jak myślę, zrobi wielkie oczy.
LELJUSZ:
Ach, niestety, fortuna wszak się kołem toczy!
I cóż poradzi człowiek przeciw losu zdradom?
MASKARYL:
Jakto! Czyżby...
LELJUSZ: Tak; Anzelm, snać podstępu świadom,
Odebrał mi dukaty, łup nasz wydarł cały,
Zwiódłszy mnie, iż fałszywe do nich się dostały.
MASKARYL:
Czy pan sobie kpi za mnie?
LELJUSZ:Porzuć tę nadzieję.
MASKARYL:
Więc to prawda?
LELJUSZ:Tak; prawda. Wierz mi, że boleję.
W gniew cię wprowadzi pewnie niezręczność takowa,
MASKARYL:
Mnie? Chybabym oszalał: gniew, to rzecz niezdrowa;
Ja zaś troskę o zdrowie stawiam w pierwszym rzędzie,
Czy Celja będzie wolna, czy też nią nie będzie,
Czy kupi ją Leander, czy inny dobrodziej,
Wierz mi pan, że to wszystko tyle mnie obchodzi!
LELJUSZ:
Och, za cóż nieczułości zdradzasz dla mnie tyle,
Za cóż tak srodze karzesz słabości mej chwilę?
Gdyby nie to nieszczęście, sam mi przyznasz chyba,
Żem cudów dziś dokazał, by starego grzyba
Stumanić mą żałością i tak zagrać rolę,
Że nawet i sprytniejszychby wywiodła w pole.
MASKARYL:
W samej rzeczy, przyznaję: ma się pan czem chwalić.
LELJUSZ:
Dobrze zatem, zbłądziłem; lecz racz się użalić,
I jeśli ci na sercu los mój leżał kiedy,
Napraw jeszcze to głupstwo i ratuj mnie z biedy.
MASKARYL: Całuję rączki; wolę się inaczej bawić.
LELJUSZ:
Maskarylku!
MASKARYL: Nie.
LELJUSZ:Byłbyś zdolny mnie zostawić?
MASKARYL:
Nie, palcem już nie ruszę.
LELJUSZ:Jeśli trwasz w uporze,
Ja się zabiję.
MASKARYL: Ależ i owszem; mój Boże!
LELJUSZ:
Nie zmiękczę cię?
MASKARYL: Nic z tego.
LELJUSZ:Czy widzisz to ostrze?
MASKARYL:
Widzę.
LELJUSZ: Tylko pocisnąć.
MASKARYL:Cóż jest w świecie prostsze!
LELJUSZ:
Jakto! więc nawet moja śmierć ciebie nie wzruszy?
MASKARYL:
Nie.
LELJUSZ: Żegnaj zatem.
MASKARYL:Żegnam pana z całej duszy.
LELJUSZ: Co!...
MASKARYL: Kłujże pan, a prędko; pocóż to gadanie.
LELJUSZ:
Ha, wiem, że masz apetyt na moje ubranie
I chciałbyś, bym jak głupiec rozstał się z tym światem.
MASKARYL:
Czyliż ja nie wiem, ile prawdy było na tem?
Już tam, mimo te wszystkie szumne zapowiedzi,
Trudniej się ktoś zabija, niż o śmierci bredzi.

SCENA ÓSMA.
TRYFALDYN, LEANDER, LELJUSZ, MASKARYL.
Tryfaldyn w głębi rozmawia z Leandrem.
LELJUSZ:
Co ja widzę? mój rywal! wszak on najwyraźniej
Kupuje odeń Celję; drżę cały z bojaźni.
MASKARYL:
Zamiary jego zgadł pan w istocie niezgorzej,
I, jeśli ma pieniądze, rzecz się wnet ułoży.
Co do mnie, bardzom kontent; oto skutki jawne,
Coś pan narobił przez swe szaleństwa ustawne.
LELJUSZ:
Co mam uczynić, powiedz, nie odmawiaj rady.
MASKARYL:
Nic nie wiem.
LELJUSZ: Puść mnie zatem; poszukam z nim zwady.
MASKARYL:
I cóż z tego wyniknie?
LELJUSZ:Więc jakże inaczej?...
MASKARYL:
Jeszcze raz więc ma dobroć dziś panu wybaczy;
Uczułem w sercu litość dla pańskiej osoby.
Pozwól mi się rozpatrzeć; przez inne sposoby
Może się jego chęci w tej sprawie wyczyta.
TRYFALDYN do Leandra:
Dobrze więc, skoro wrócę, rzecz będzie ubita.
MASKARYL na stronie, odchodząc:
Sprawię, by powiernika zechciał szukać we mnie,
A wówczas wszystkie jego plany udaremnię.
LEANDER sam:
No! teraz szczęścia mego nic już nie naruszy!
Żadna obawa więcej nie gości w mej duszy;
Cokolwiek zamierzaliby moi rywale,
O próżne ich zabiegi nie dbam dzisiaj wcale.

SCENA DZIEWIĄTA.
LEANDER, MASKARYL.
MASKARYL mówi te dwa wiersze w domu, poczem pojawia się na scenie:
Och! och! na pomoc! ludzie, jeśli Boga macie
W sercu, ratujcie! och! och! ty łotrze, ty kacie!
LEANDER:
Co znaczą te wykrzyki? Powiedz! co się stało?
MASKARYL:
To, że mi dwieście kijów właśnie się dostało.
LEANDER:
Któż?...
MASKARYL:
Leljusz.
LEANDER: Za co?
MASKARYL:Za co? Rzecz najbłahsza w świecie.
Wypędził mnie i kijem wyłoił po grzbiecie.
LEANDER: To nieładnie, w istocie.
MASKARYL:Ale ja mu za to
Postaram się niezgorszą odwdzięczyć zapłatą.
Tak, przekonasz się jeszcze, ty kacie przeklęty,
Że te kije Maskaryl ma za dług swój święty,
Że i służący może mieć honor, u djaska,
I że, po czterech latach służby, pańska łaska
Powinnaby się chyba objawiać inaczej,
Nie w kijach, w które dziś mnie szczodrze darzyć raczy.
Powtarzam: zemsty mojej chronisz się daremnie;
Wpadła ci w oko branka i chciałeś przezemnie
Dostać ją w swoje ręce: otóż wszystko zrobię,
By ją oddać innemu, djabłu, lecz nie tobie.
LEANDER:
Posłuchaj, Maskarylu: uśmierz swe wzburzenie.
Zawsześ mi się podobał; i tak bardzo cenię
Twe przymioty, żem zdawna już pragnął niemało
Pozyskać cię dla siebie: gdy więc tak się stało,
Jeźli w tej służbie widzisz dla siebie korzyści,
Może, bez próżnej zwłoki, chęć się moja ziści.
MASKARYL:
Dobrze, panie; tem więcej, że losy łaskawe
Pozwalają mi mścić się, walcząc za twą sprawę;
Spełnienie chęci, która twe serce rozpala,
Straszliwą będzie karą dla tego brutala.
Słowem, by dostać Celję, co tylko pan każe...
LEANDER:
Miłość moja ubiegła cię w twoim zamiarze.
Oczarowany bowiem tem cudnem zjawiskiem,
Kupiłem ją: choć drogo, i tak dla mnie z zyskiem.
MASKARYL:
Jakto! Celja...
LEANDER: Mój wybór byłby światu znanym.
Gdybym czynności swoich był wyłącznym panem;
Lecz, że mojego ojca rozkaz oczywisty
(Jak właśnie mi donoszą te od niego listy),
Życie me złączyć pragnie z Hipolity losem,
Nie chcę go drażnić sprawy przedwczesnym rozgłosem.
Że zaś istoty rzeczy to w niczem nie zmienia,
Wolałem tutaj użyć cudzego imienia,
I ten tu pierścień, oto oznaka jedyna
Dla tego, kto odbierze ją z rąk Tryfaldyna.
Przedtem jednakże pragnę przygotować środki,
By ukryć ludzkim oczom cel mych pragnień słodki,
I znaleźć jak najrychlej dogodne ustronie,
Gdzie wraz z mą ukochaną przed światem się schronię.
MASKARYL: Jeżeli o to chodzi, moja rada taka:
Jest tuż za miastem domek mojego krewniaka;
Tam możesz pan umieścić ją z całym spokojem,
Że nikt wiedzieć nie będzie o gniazdeczku twojem.
LEANDER:
Brawo! świetnie się wszystko układać zaczyna.
Bierz pierścień i co żywo spiesz do Tryfaldyna.
Gdy mu stawisz przed oczy ten znak umówiony,
Weźmiesz Celję bez żadnych przeszkód z jego strony;
Poczem, w domku przez ciebie bezpiecznie ukryta...
Lecz cicho!... wszak tu idzie ku nam Hipolita.

SCENA DZIESIĄTA.
HIPOLITA, LEANDER, MASKARYL.
HIPOLITA: Mam dla pana nowinę, ale któż odgadnie,
Czy dlań smutek, czy radość w niej kryje się na dnie.
LEANDER:
Rozstrzygnąć tej zagadki mój rozum nie zdoła,
Póki jej nie usłyszę.
HIPOLITA:Zatem do kościoła
Chciej mnie pan odprowadzić: opowiem ci w drodze...
LEANDER do Maskaryla.
Ty biegnij, gdziem ci kazał; pędź na jednej nodze!

SCENA JEDENASTA.
MASKARYL sam:
Lecę, pędzę, załatwię wszystko jak najspieszniej!
Czyż można było sprawę zakończyć ucieszniej?
Ileż mojego pana radości stąd czeka!
Dostać na własność Celję z rąk tego człowieka,
Złe odmienić na dobre, i, w kupnie dość taniem,
Szczęście swoje osiągnąć rywala staraniem!
Po tem rzadkiem zwycięstwie pan mój chyba każe,
By mnie laurem na głowie zdobili malarze,
A pod moim portretem, złotemi głoskami,
Napis: Wiwat Maskaryl, szelma nad szelmami!

SCENA DWUNASTA.
TRYFALDYN, MASKARYL.
MASKARYL:
Hej tam!
TRYFALDYN:
Czego waść życzysz?
MASKARYL:Spójrz na ten pierścionek;
On ci cel mój objaśni bez żadnych obsłonek.
TRYFALDYN:
Tak, poznaję ten pierścień i wedle umowy
Przywieść ci niewolnicę wraz jestem gotowy.

SCENA TRZYNASTA.
TRYFALDYN, GONIEC, MASKARYL.
GONIEC do Tryfaldyna:
Panie, chciej mi oznajmić, czy tutaj gdzie blisko
Nie mieszka człowiek...
TRYFALDYN:Jaki?
GONIEC:Nosi on nazwisko
Tryfaldyna.
TRYFALDYN: Ja jestem. Czegóż chcesz, mospanie?
GONIEC: Nic; tylko do rąk waszych oddać to pisanie.
TRYFALDYN czyta:
„Zrządzeniem niebios, duszę mą, wielce strapioną,
„Wieść doszła, co zarazem cieszy ją i boli;
„Że córkę moją, dzieckiem mi z domu skradzioną,
„Pod mianem Celji dzierżysz w swych rękach w niewoli.
„Jeśliś zdolny jest pojąć, co ojcem być znaczy,
„Jeśli wiesz, co krwi głosu jest potężna siła,
„Zachowaj mi to dziecię, przedmiot mej rozpaczy,
„I dbaj o nią, jakgdybyć własną córką była.
„By ją z rąk twych odebrać, pospieszam bez zwłoki,
„I nagrodzę swe trudy w sposób tak wspaniały,
„Że całe życie będziesz uwielbiał wyroki
„Niebios, co skarb ten w ręce twe dzisiaj oddały“.
W Madrycie.Don Pedro de Gusman,
markiz de Montalcane“.
Mówi dalej:
Chociaż ów naród prawdy znów zbytnio nie chwali,
Mówili mi wszelako ci, co ją sprzedali,
Że wnet ją ktoś odkupi, co dość jest bogaty,
Abym nie miał powodu obawiać się straty.
I omało dziś właśnie, dzięki mej głupocie,
Nie przepadła mi dziewka, a razem z nią krocie.
Do posłańca:
Jeszcze chwila, a byłbyś się trudził daremno:
Ten człowiek właśnie kupna miał tu dobić ze mną.
Dość już; chęci markiza spełnię, oczywiście.
Goniec odchodzi.
Do Maskaryla:
Sam słyszałeś, com właśnie wyczytał w tym liście.
Powiedz temu, co przysłał cię po tę niebogę,
Że danego mu słowa dotrzymać nie mogę,
I że wrócę pieniądze.
MASKARYL:Lecz takiej obrazy
Mój pan nigdy...
TRYFALDYN: Czy mam ci powtarzać dwa razy?
MASKARYL sam:
Miły pasztet; przepadła dziewczyna już w drodze!
Tym razem los z mych planów zadrwił sobie srodze;
Także w porę się zjawił ten głupi posłaniec,
Co nam tu aż z Hiszpanji spadł jak opętaniec;
Zaprawdę, nigdy chyba koniec tak przeklęty
Nie popsuł sprawy równie pomyślnie zaczętej.

SCENA CZTERNASTA.
LELJUSZ śmiejąc się, MASKARYL.
MASKARYL:
Cóż za radość szalona? Co się z panem dzieje?
LELJUSZ:
Zanim ci rzecz opowiem, daj, niech się wyśmieję.
MASKARYL:
Owszem, śmiejmy się, mamy do śmiechu przyczyny.
LELJUSZ: Ha! teraz już nareszcie ustaną twe drwiny;
Nie powiesz mi już więcej, ty zrzędo przebrzydła,
Że trzpiotostwo me niszczy wszystkie twoje sidła!
Urządziłem w tej chwili sztuczkę nad sztuczkami!
Prawda, żem jest zbyt żywy i nagły czasami,
Lecz za to, kiedy zechcę, mam takie koncepta,
Które rzekłbyś, że djabeł sam mi w ucho szepta;
I przyznasz, że na figiel spłatany w tej chwili,
Byle czyja się głowa nie łatwo wysili.
MASKARYL:
Niech więc słyszę, co wyszło z pańskiej mózgownicy?
LELJUSZ: Otóż, widząc przed chwilą razem na ulicy
Tryfaldyna z Leandrem, wielce przerażony,
Jakiś sposób starałem się znaleść obrony;
I wszystkie moje myśli smażąc niby w tyglu,
Środek ratunku w takim wynalazłem figlu,
Przed którym spryt twój, w świecie chwalony przesadnie,
Kiedy usłyszysz, plackiem jak długi upadnie.
MASKARYL:
Cóż zatem? Mów pan.
LELJUSZ:Słuchaj. Zdziwisz się niezmiernie.
Zatem, list podrobiłem nadzwyczaj misternie,
W którym wielki pan jakiś (od siedmiu boleści),
Pisze do Tryfaldyna, iż doszły go wieści,
Że branka, którą kryje tu pod Celji mianem,
Jest jego dzieckiem, niegdyś przez zbójów porwanem;
Że, aby ją odebrać, z krainy dalekiej,
Corychlej tu pospiesza, prosząc, by opieki
Najtkliwszej, najczujniejszej tymczasem doznała;
Wdzięczność zaś jego za to będzie tak wspaniała,
Iż najświetniejsze inne przewyższy nadzieje.
MASKARYL:
Doskonale.
LELJUSZ: Lecz słuchaj, co się dalej dzieje:
List mój został mu tedy bezzwłocznie oddany;
Lecz, co ważniejsza, w porze tak dobrze obranej,
Że, gdyby nie ja, już miał pomykać z dziewczyną
Jakiś frant, który został z dosyć głupią miną.
MASKARYL:
I to pan na ten koncept wpadłeś tak piekielny?
LELJUSZ:
Tak. I cóż ty powiadasz o grze tak subtelnej?
Przyznaj, że spryt mieć trzeba bystry nad pojęcie,
By tak swego rywala zdławić przedsięwzięcie.
MASKARYL:
By wedle zasług pańskich odmierzyć pochwały,
Na to mojej wymowy zasób jest zbyt mały.
Tak, by godnie roztoczyć przed oczyma świata
To, co pańska fantazja stworzyła skrzydlata,
Ten czyn, który objawia mądrości tak wiele,
Że nic się z nim porównać nawet nie ośmielę,
Mój język jest bezsilny i chciałbym posiadać
Talenty tych, co zdolni są najbieglej władać
Kunsztownych wierszów rytmem lub prozą uczoną,
Aby ci w nich wyrazić, że na zawsze pono
Zostaniesz tem, czem niebo na świat cię wydało:
To jest niewydarzoną, pomyloną pałą,
Mózgiem, co myśli snuje w odwrotnym porządku,
Drwiną z zdrowego sensu, statku i rozsądku,
Narwańcem, postrzeleńcem, głuptasem i trzpiotem.
Pomnóż pan to sto razy: ot, co myślę o tem.
Otom streścił w krótkości, jak wielce cię cenię.
LELJUSZ:
Lecz powiedz, co ma znaczyć twe całe wzburzenie?
Co ja zrobiłem? Pojąć silę się daremnie.
MASKARYL:
Nic pan nie zrobił, ale odczep się odemnie.
LELJUSZ: Nie odstąpię cię, póki mi zagadki całej...
MASKARYL:
Dobrze; nasmaruj zatem pan dobrze pedały,
Bo mam zamiar ćwiczenie zadać im nielada.
LELJUSZ:
Uciekł mi. Jak fatalnie dziś się wszystko składa!
Jak odgadnąć sens jego mowy tak zawiłej,
I co mogłem uczynić, żem mu tak niemiły?

AKT TRZECI.
SCENA PIERWSZA.
MASKARYL sam:
Zamilcz, dobroci moja; próżne twe namowy;
Folgować ci zbyt łatwom zawsze był gotowy;
Być zatwardziałym w gniewie mam dziś chyba rację:
Setny raz łatać tego pustaka warjacje,
To już, zwłaszcza po jego ostatnim pasztecie,
Nawet mej cierpliwości za dużo jest przecie.
Lecz rozpatrzmy na zimno całą sprawę ową:
Jeśli za gniewu mego dziś pójdę namową,
Powie ktoś, że mi zbrakło już w tej walce broni,
I że mój słynny dowcip widać w piętkę goni.
I cóż się stanie wówczas ze świata mniemaniem,
Co królem frantów głosi ciebie zgodnem zdaniem?
Z opinią, którą w próbach ciężkich Bóg wie ilu,
Zwycięstwy swemiś sobie zdobył, Maskarylu?
Honor, mój chłopcze, pierwszą do czynów podnietą;
W szlachetnych swoich trudach nie ustawaj przeto,
I, mimo swej urazy do Leljusza całej,
Skończ dzieło nie dla niego, lecz dla własnej chwały.
Lecz cóż poczniesz, biedaku, w tej ciężkiej potrzebie?
Cokolwiekbyś wymyślił, znów wszystko pogrzebie
Ten demon niezręczności, którego wybryki
Trudniej powstrzymać, niźli wicher w polu dziki,
Niż górskiej wody strumień; on, co w jednej chwili
Obala gmach, na który mózg twój się wysili.
Niechże więc i tak będzie: jeszcze raz ostatni
Spróbuję go mym sprytem wyplątać z tej matni,
A gdyby teraz jeszcze zniszczył moje sieci,
Niech o nim już nie słyszę i niech mu kat świeci!
Ten obrót jeszcze sprawy naszej nie obala:
Gdybyż można tą drogą pozbyć się rywala,
I gdyby nasz Leander, ostygły w pogoni,
Bodaj dzień nam zostawił, by zbliżyć się do niej!
Tak, chodzi mi po głowie podstęp tak wspaniały,
Że znowu byłbym pewnym zwycięstwa i chwały,
Gdybym bez przeszkód wszystko mógł stawić na karcie.
Zobaczmy, czy on w chęciach swoich trwa uparcie.

SCENA DRUGA.
LEANDER, MASKARYL.
MASKARYL:
Próżnom się trudził, panie; zrzucił się z umowy.
LEANDER:
Tak, sam mi opowiedział o przeszkodzie owej.
Lecz, co ciekawsze, wiem już, że cała bajeczka,
To dziecię, Egipcjanie, porwanie, ucieczka,
Ten ojciec, który tutaj podąża z Hiszpanji,
To wszystko wymysł prosty, koncept dosyć tani,
Zabawka, której Leljusz spróbował w potrzebie,
Aby przeszkodzić Celji zabraniu przez ciebie.
MASKARYL: Widzicie mi łotrzyka!
LEANDER:Tryfaldyn wszelako
Tak żywo się tą baśnią przejął ladajaką,
Tak chwycił tę przynętę, że już niema mowy,
By pozwolił te brednie wybić sobie z głowy.
MASKARYL:
Sądzę, że teraz będzie strzegł jej tak skwapliwie,
Że najmniejszych nadziei na przyszłość nie żywię.
LEANDER: Zrazu wydała mi się jedynie powabną:
Dziś kocham ją; me chęci nie tylko nie słabną,
Ale, przeciwnie zgoła, dziś, dla jej zdobycia,
Nie wahałbym poświęcić się choćby i życia,
I, w wiecznej służbie już jej na zawsze oddany,
W trwałe hymenu więzy zmienić jej kajdany.
MASKARYL:
Chciałbyś ją pan zaślubić?
LEANDER:Nie wiem; lecz wiem tyle,
Że jeśli stan jej wahać się każe przez chwilę,
Natomiast wdzięk jej, cnota, jej wszystkie powaby,
Opór w moim rozsądku znajdują zbyt słaby.
MASKARYL:
Jej cnota, pan powiada?
LEANDER:Co mruczysz pod nosem?
Jeśli masz co powiedzieć, gadaj pełnym głosem.
MASKARYL:
Panie, ja widzę, że pan na twarzy się mieni;
Lepiej już nic nie powiem; niech już się pan żeni.
LEANDER:
Nie, nie, gadaj.
MASKARYL: Więc doprze, niechaj i tak będzie.
Co do tego, pan jesteś w bardzo grubym błędzie:
Ta dziewczyna...
LEANDER: Mów dalej.
MASKARYL:Nie jest nazbyt sroga,
Gdy może swą łaskawość rozwinąć nieboga.
Jej serce, chciej pan wierzyć, nie jest znów ze skały
Tym, których chęci drogę doń znaleść umiały.
Lubi grać niewinątko, oczka robić święte,
Lecz ja w tym względzie zdanie mam dawno powzięte;
Wiesz pan, że ja, poniekąd z mojego zawodu,
Na tym towarze znać się muszę już od młodu.
LEANDER:
Celja...
MASKARYL:
Tak, jej niewinność mieści się w pozorze;
To cień cnoty, co niknie o stosownej porze,
I pierzcha wnet bez śladu u tej sprytnej dziewki
Od blasku słońca dobrze wypchanej sakiewki.
LEANDER:
Co ty mi prawisz! ja w to uwierzyć nie mogę.
MASKARYL:
Jak się panu podoba; wszak masz wolną drogę.
Nie wierz mi pan; i owszem: idź za swoją chętką,
Pokłoń się o jej rękę, ożeń się a prędko;
I z słuszną dumą będziesz mógł powiedzieć sobie.
Żeś zaślubił publiczne dobro w jej osobie.
LEANDER: Jakiż zawód straszliwy!
MASKARYL na stronie:Skutkuje przynęta.
Śmiało! jeżeli się go do reszty opęta,
Wyjmiemy sobie z nogi cierń i to nie lada.
LEANDER:
To, coś rzekł, nakształt gromu na mą głowę spada.
MASKARYL:
Jakto! więc pan...
LEANDER: Na pocztę teraz spiesz, gdzie czeka
Pakunek jakiś do mnie wysłany zdaleka.
Sam, po chwili zamyślenia:
Któżby pomyślał, patrząc w to cudne oblicze,
Jak szpetną prawdę kryją pozory zwodnicze!

SCENA TRZECIA.
LELJUSZ, LEANDER.
LELJUSZ: Jakiż może być powód twojego strapienia?
LEANDER: Mojego?
LELJUSZ:Tak.
LEANDER:Powodu nie mam doń i cienia.
LELJUSZ:
O Celję pewno chodzi; wiemy, wiemy o tem.
LEANDER:
Nie zwykłem się zaprzątać tak błahym przedmiotem.
LELJUSZ:
Miałeś wszelako na nią zamiary dość jasne,
Chociaż wzgardą maskujesz teraz klęski własne.
LEANDER:
Gdybym był dość naiwnym, by dbać o jej względy,
Zadrwiłbym z ciebie, mimo twe wszystkie zapędy.
LELJUSZ:
Jakie zapędy moje?
LEANDER:Rzecz cała nam znana.
LELJUSZ:
Cóż więc?
LEANDER: Wszystkie te niby-chytrości aspana.
LELJUSZ: To dla mnie po turecku, co mi pan powiada.
LEANDER:
Udawaj nieświadomość, gdy tak ci wypada;
Lecz, proszę, przestań trwożyć się o swoją lubą.
Biorąc mnie za rywala, łudzisz się zbyt grubo;
Cenię piękność, zapewne, ale również sądzę,
Że szkoda płacić sercem, gdzie starczą pieniądze.
LELJUSZ:
Brawo, brawo, Leandrze.
LEANDER:Pusty śmiech mnie bierze!
Możesz jej nieść bez przeszkód swą miłość w ofierze,
Możesz się szczycić wszędzie z nielada zdobyczy.
W istocie, że jej piękność do rzadkich się liczy,
Lecz, w zamian, wszystko inne zbyt jest pospolite.
LELJUSZ:
Przestań, Leandrze, dłużej spotwarzać kobiétę.
Przeciw mnie możesz walczyć, jak ci się podoba,
Lecz świętą niech dla ciebie będzie jej osoba.
Wiedz, że względem niej miałbym się sam za zbrodniarza,
Gdybym słuchał, jak moje bóstwo ktoś obraża,
I, jeśli obie rzeczy mam rzucić na wagę,
Wolę cierpieć twą miłość dla niej, niż zniewagę,
LEANDER:
To, co tutaj twierdziłem, wiem z najlepszej strony.
LELJUSZ:
Ten, kto ci to powiedział, jest łajdak skończony.
To są wierutne kłamstwa, co mi tutaj pleciesz;
Ja znam jej serce.
LEANDER:Wszakże twój Maskaryl przecież
Może coś o tem wiedzieć i powodu niema
Wątpić, gdy on tak twierdzi.
LELJUSZ:On?
LEANDER:On sam.
LELJUSZ:I mniema,
Że podobne oszczerstwo może ujść mu płazem,
I że znowu obróci wszystko w śmiech tym razem!
Załóż się, że odwoła.
LEANDER:Założę się, że nie.
LELJUSZ: Na honor, że ubiję to pieskie nasienie,
Jeśli w oczy powtórzy mi to kłamstwo szpetne.
LEANDER:
Ja zaś ręczę, że oba uszy mu obetnę,
Jeżeli nie potwierdzi tego, co mi gadał.

SCENA CZWARTA.
LELJUSZ, LEANDER, MASKARYL.
LELJUSZ:
A, tuś mi, psie przeklęty! coś ty tu powiadał?
MASKARYL: Hę?
LELJUSZ:Ty języku żmiji, ty nasienie wraże,
Więc ty śmiesz już na Celję rzucać swe potwarze?
Ty śmiesz najrzadsze cnoty plugawić dziewczęce,
Jakie kiedy w złych losów jaśniały udręce?
MASKARYL cicho do Leljusza:
Umyślnie to zełgałem; niech się pan nie złości.
LELJUSZ:
Nie, nie, próżne mrugania, dosyć twej chytrości;
Głuchy jestem i ślepy na wszystkie obrony,
Choćby potwarcą nawet był mój brat rodzony.
Na tę, którą ubóstwiam, rzucić cień obrazy,
Znaczy bólem me serce przeszyć tysiąc razy.
Na nic twe znaki. Powtórz swe słowa bez sromu.
MASKARYL:
Ech, skończmy te brewerje, lub idę do domu.
LELJUSZ:
Nie ujdziesz mi.
MASKARYL: Au!
LELJUSZ:Zaraz mi tu gadaj jasno.
MASKARYL po cichu do Leljusza:
Ależ zrozum pan wreszcie swoją głową ciasną...
LELJUSZ:
Spiesz się; coś tu nabreszył? już mej cierpliwości...
MASKARYL j. w.:
Mówiłem co mówiłem; niech się pan nie złości.
LELJUSZ dobywając szpady:
Ha! zaraz mi tu, bratku, zaśpiewasz inaczej!
LEANDER wstrzymując go:
Proszę, niech pan hamować się tu nieco raczy.
MASKARYL na stronie:
Niech kto powie, czy nie jest to warjat prawdziwy?
LELJUSZ:
Pozwól mi, bym nasycił gniew mój sprawiedliwy.
LEANDER:
Bić go tu, w moich oczach, to znów inna sprawa.
LELJUSZ:
Jakto! więc moich ludzi karać nie mam prawa?
LEANDER:
Co znaczy: twoich ludzi?
MASKARYL na stronie: Masz! wszystko odkryje!
LELJUSZ:
Choćbym tu do wieczora chciał mu sypać kije,
Wszak to mój człowiek.
LEANDER:Teraz jest w mojej usłudze.
LELJUSZ:
W pańskiej? w istocie, pojąć daremnie się trudzę,
Jakiem prawem...
MASKARYL pocichu do Leljusza:
Ostrożnie.
LELJUSZ:Cóż za baśnie nowe?
MASKARYL na stronie:
Ha! kat przeklęty! niszczy mą całą budowę.
Na nic me znaki, prośby, nic go nie powstrzyma!
LELJUSZ:
Ty śnisz chyba, Leandrze, wątpliwości niema.
On nie jest mym służącym?
LEANDER:Z surową przyganą,
Czyliś go nie wypędził od siebie dziś rano?
LELJUSZ:
Nie wiem, co to ma znaczyć.
LEANDER:I, w swej srogiej złości,
Czyliś mu przytem laską nie naruszył kości?
LELJUSZ:
Ja, jego bić, wypędzać? Przez Boga na niebie,
Ty chyba kpisz, Leandrze, albo też on z ciebie.
MASKARYL na stronie:
Dokończ już, dokończ, kacie, już wszystko stracone.
LEANDER do Maskaryla:
Więc te kije w twej głowie były urojone?
MASKARYL:
On sam nie wie co gada; pamięć jego...
LEANDER:Nie, nie;
Teraz dopiero jasno pojmuję znaczenie
Sztuczek, w które omotać chciałeś mnie wykrętnie.
Lecz za twą pomysłowość wybaczam ci chętnie.
Wystarczy mi, że pan twój sam zdradził najjaśniej,
Jaki cel jest sprężyną wszystkich twoich baśni,
I że, dawszy się ująć w te sidła jak dziecko,
Tak tanio-m chytrość twoją opłacił zdradziecką.
Już wiem, czego się lękać mam, i z której strony.
Bywaj mi zdrów, Leljuszu; sługa uniżony.

SCENA PIĄTA.
LELJUSZ, MASKARYL.
MASKARYL:
Odwagi tylko, chłopcze! przy tobie zwycięstwo:
Wydobądź pałasz z pochwy, z serca całe męstwo,
I zagraj Olibrjusza, kata niewiniątek.
LELJUSZ:
Wszak, jeślim dobrze pojął mowy jego wątek,
Oskarżał cię...
MASKARYL: I panu nazbyt było trudno,
Na naszą korzyść zwrócić tę wiarę ułudną,
Przez którą miłość jego zgasła już bez mała?
Masz pan! na co rycerskość twoja się przydała.
Powiernikiem rywala gdy się twego staję,
I on mi w własne ręce dziewczynę wydaje,
Pana z tym głupim listem djabli niosą w gości!
Pragnę z kolei stłumić żar jego miłości,
Jest znowuż mój wartogłów i psuje mi szyki!
Próżno staram się wstrzymać te zgubne wybryki,
Wszystko na nic: on dalej jak głuszec tokuje,
I dopóty nie spocznie, aż wszystko zepsuje.
W istocie, masz pan rację, że takie koncepta
Chyba tylko sam djasek panu w ucho szepta!
Taki okaz doprawdy wart jest, aby przecie
W królewskim pomieszczony został gabinecie.
LELJUSZ:
Nic dziwnego, że niszczę wszystkie twoje plany:
I, póki każdy zamysł nie będzie mi znany,
Może się to przytrafić sto razy.
MASKARYL:Tem gorzej.
LELJUSZ:
Skoro więc na mnie gniew twój tak bardzo się sroży,
Pozwól mi, bym w zamiarach twych miał udział ścisły.
Kryjąc mi tak troskliwie wszystkie swe zamysły,
Sprawiasz właśnie, że zawsze z czemś wpadnę znienacka,
MASKARYL:
Ot, co nas gubi: twoja gorączka junacka!
Toteż, mój dobry panie, zgódź się z rzeczy stanem,
Że zawsze byłeś, jesteś i będziesz baranem.
LELJUSZ: Stało się; wyrzekanie nic tu nie pomoże;
Bądź co bądź, dziś mój rywal szkodzić mi nie może,
I, jeśli spryt twój teraz, jakim nowym zwrotem...
MASKARYL:
Jeśli łaska, przestańmy, proszę, mówić o tem.
Gniewu mego tak łatwo dziś pan nie ukoi:
Zanim zaczniemy gadać, musisz, z łaski swojej,
Pomóc mi w pewnej sprawie: później się zobaczy,
Czy się da znów rzecz tamtą skierować inaczej.
LELJUSZ:
Rozkazuj: wszystkie twoje wypełnię życzenia.
Powiedz, czego ci trzeba: mej krwi, czy ramienia?
MASKARYL:
Na cóż znowu, mój panie, tyle huków, fuków!
Pan widocznie jest jednym z owych szablotłuków,
Co to łatwiej dobywa, istna boska kara,
Szpady z pochewki niźli z kieszeni talara.
LELJUSZ:
Cóż mam więc czynić?
MASKARYL:Nim się cokolwiek rozpocznie,
Trza gniew pańskiego ojca uśmierzyć bezzwłocznie.
LELJUSZ: Wszakże nie ma już żalu.
MASKARYL: Tak: nie ma do pana;
Lecz pomnij, żem to ja go uśmiercił dziś zrana;
To go bardzo dotknęło, bo na takie żarty,
Wogóle każdy staruch bardzo jest zażarty:
Cały się trzęsie, widząc bodaj trumny wieko,
W którem dostrzega przyszłość swoją niedaleką.
Ceni sobie to życie poczciwy ojcaszek,
I w tym przedmiocie żadnych nie dozwala fraszek;
Boi się przepowiedni, i, w swej złości do mnie,
Zataszczyć mnie do turmy poprzysiągł niezłomnie
Lękam się zaś, że, skoro raz zawrę znajomość
Z mieszkaniem, które gratis daje król jegomość,
Opuścić mi je później będzie trudniej nieco.
Oddawna już wyroki jak grad na mnie lecą:
Cnota wszędzie zawistnych znachodzi naokół,
Nie oszczędza jej nawet sądowy protokół!
Trzeba więc ojca zmiękczyć.
LELJUSZ:Słuszna twoja rada,
Ale zato...
MASKARYL: Ach, o tem później się pogada.
Leljusz wychodzi.
No, trzebaż nam odsapnąć po mozołach tylu.
Przestańże się na chwilę dręczyć, Maskarylu,
I rozbijać się na kształt kulawego djabła.
Nagłość niebezpieczeństwa, bądź co bądź, osłabła,
I teraz, byle dobrze upatrzyć godzinę...

SCENA SZOSTA.
ERGAST, MASKARYL.
ERGAST:
Szukam cię, by ci ważną zwiastować nowinę,
W sprawie twojego pana: chciej nadstawić ucha.
MASKARYL:
Cóż zatem? gadaj śmiało.
ERGAST:A nikt tu nie słucha?
MASKARYL:
Nie.
ERGAST: Przyjaźń ma oddawna jest wypróbowana;
Znam twe plany, jak również chęci twego pana,
Przychodzę cię więc przestrzec. Leander zamierzył
Wykraść Celję; ktoś z ludzi mi ten sekret zwierzył.
Wszystko jest już gotowe i, lada godzina,
Zamyśla się w przebraniu wkraść do Tryfaldyna,
Dowiedziawszy się skądsiś, że nieraz w tej porze.
Panienki sobie w maskach przyjmuje nieboże.
MASKARYL:
Brawo! z tryumfem swoim niech zaczeka krzynę:
Potrafię ja mu zdmuchnąć z przed nosa dziewczynę;
Sposób się na panicza obmyśli tak gładki,
Że się ślicznie pochwyci w swoje własne siatki.
Dowie się, że ja w głowie mam mózg a nie sieczkę.
Bywaj; masz u mnie za to dobrą buteleczkę.

SCENA SIÓDMA.
MASKARYL sam:
Teraz trzeba na naszą nakierować stronę
Płomiennego kochanka zamysły szalone;
I, jeśli chytry zamiar szczęśliwie się ziści,
Miniem niebezpieczeństwo, a złowim korzyści.
Gdyby nam się udało tam wtargnąć przebranym,
Leanderby na lodzie osiadł ze swym planem:
My sobie z naszym łupem umkniemy pospołu,
On zaś zapłaci koszta całego mozołu.
Ślady jego zamysłów, nawpół już odkryte,
Przeciwko niemu zrazu zostaną zużyte,
A zaś my, przed wszelakim pościgiem spokojni,
Wyłżemy się ze sprawy jak najbogobojniej.
To się zowie załatwić sprawę bez hałasu,
I kasztany z rąk kotka wyciągnąć zawczasu!
Trzeba się zaraz przebrać i zmówić kompanów.
Nie mam już nadto wiele czasu dla mych planów:
Wiem już gdzie zając siedzi; teraz trud niewielki
Postarać się o ludzi i o przybór wszelki.
Wierzcie mi, że załatwię wszystko jak potrzeba:
Gdy mnie szelmostwa darem obdarzyły nieba,
Uważam za wdzięczności obowiązek święty
Od Boga mi zesłane rozwinąć talenty.

SCENA ÓSMA.
LELJUSZ, ERGAST.
LELJUSZ:
Więc przy pomocy masek chce ją porwać z domu?
ERGAST:
Tak jest. Gdym tę wiadomość dostał pokryjomu,
Od człowieka z orszaku Leandra, bez zwłoki
Do Maskaryla najpierw zwróciłem swe kroki.
On mniema, iż potrafi zapobiec tej chętce
Planem, który w tej chwili ułożył na prędce;
Że zaś i pana tutaj szczęśliwie zdybałem,
Pospieszam go objaśnić o zdarzeniu całem.
LELJUSZ:
Dziękuję ci za pośpiech dla mnie tak usłużny,
I wdzięczność ci serdeczną zawsze będę dłużny.

SCENA DZIEWIĄTA.
LELJUSZ sam:
Już tam pewnie mój hultaj swą sztukę pokaże,
Lecz i ja pragnę wspomóc go w jego zamiarze.
Wszak o mnie idzie: przeto niech nikt nie urąga,
Żem tu sam nieruchomo sterczał nakształt drąga,
Gdy inni się biedzili. Zaskoczę ich z cicha.
Szkoda, żem nie wziął z sobą mej laski, do licha!
Lecz i tak, niech rozpocznie kto dziś ze mną zwadę,
Mam dwa pistoleciki, mam wreszcie i szpadę.
Hej, jest tam kto!

SCENA DZIESIĄTA.
TRYFALDYN w oknie, LELJUSZ.
TRYFALDYN: A co tam? Czego chcecie, panie?
LELJUSZ:
Radzę szczelnie drzwi zamknąć, gdy wieczór nastanie
TRYFALDYN:
Czemu?
LELJUSZ: Osoba pewna stoi ci na zdradzie,
I, w wesołej wtargnąwszy w dom twój maskaradzie.
Pragnie ci porwać Celję.
TRYFALDYN:Celję! czy być może!
LELJUSZ: Mieli się zjawić tutaj właśnie o tej porze.
Zaczekaj, z tego okna wszystko ujrzysz łacno.
A co? mówiłem; widzisz tę kompanję zacną?
Pst! w twoich oczach chcę ich przyjąć jak należy,
Złowim ich, niby małe rybki do węcierzy.
TRYFALDYN:
Mnie chcieli wywieść w pole!
Głupie, śmieszne dudki!

SCENA JEDENASTA.
LELJUSZ, TRYFALDYN, MASKARYL i jego ludzie w maskach.
LELJUSZ:
Gdzie spieszycie, maseczki? mówcie bez ogródki.
Tryfaldynie, otwieraj, masz tu miłych gości.
Do Maskaryla, przebranego za kobietę:
Mój Boże, cóż za piękność, cóż to za śliczności!
Cóż ty tam mruczysz, masiu? powiedz mi, bez sprzeczki,
Czy pozwolisz uchylić nieco swej maseczki?
TRYFALDYN:
Precz, łotry! gdy nie chcecie doświadczyć mej ręki.
Wam zaś, panie, dobranoc i serdeczne dzięki.

SCENA DWUNASTA.
LELJUSZ, MASKARYL.
LELJUSZ:
Jakto! ty, Maskarylu?
MASKARYL:Nie, kto inny, nie ja.
LELJUSZ:
Ha! cóż za niespodzianka! znów prysła nadzieja!
Ale czyż mogłem zgadnąć, powiedz, jeśli łaska,
Że twoją postać kryje ta przeklęta maska!
Jak mogłem się domyślić i przez jakie czary,
Że mą pomocą twoje skrzyżuję zamiary!
Aby gniew mój nasycić w jakimbądź sposobie,
Gotówbym setkę kijów wypalić sam sobie.
MASKARYL:
Bądź zdrów, szczytny umyśle, skarbnico mądrości.
LELJUSZ:
Masz! jeśli mi pomocy odmówisz w swej złości,
Komuż się oddam dzisiaj?
MASKARYL:Wszystkim djabłom z piekła!
LELJUSZ:
Nie, dusza twa nie będzie dla mnie tak zaciekła;
Raz ostatni niech wina będzie darowana!
Jeśli trzeba, bym upadł tutaj na kolana,
Gotów jestem....
MASKARYL: Tarara! Zmykaj stąd dobrodziej,
Bo zdaje mi się mocno, że ktoś tu nadchodzi.

SCENA TRZYNASTA.
LEANDER i jego ludzie w maskach; TRYFALDYN w oknie.
LEANDER:
Pst! pocichu i zgrabnie trzeba nam się sprawić.
TRYFALDYN:
Cóż to! całą noc maski będą się tu bawić!
Panowie! Płochość wasza jest wprost nie do wiary:
Narażać się na wilgoć nocną, na katary!
Któż wykradzenie kiedy tak późno zaczyna?
Dajcie dziś pokój: sama Celja was zaklina:
Leży w łóżku i przyjąć was teraz nie może.
Przykro jej bardzo. Lecz nim, w sposobniejszej porze,
Wdzięczność swą wam wyrazi bardziej godnym znakiem,
Pragnie was dziś uraczyć tym skromnym przysmakiem.
LEANDER:
Pfe! cóż za woń haniebna! Otóż mamy żniwo!
Zdradzono nas; zmykajmy przebrać się co żywo.

AKT CZWARTY.
SCENA PIERWSZA.
LELJUSZ przebrany za Ormianina, MASKARYL.
MASKARYL:
No i niechże pan powie, czy ci nie do twarzy?
LELJUSZ:
Znów nadzieja w mem sercu z rozpaczą się waży.
MASKARYL:
Takie to są porywy gniewów moich piękne:
Próżno klnę się, odgrażam, zawsze wkońcu zmięknę.
LELJUSZ:
Możesz mi wierzyć w zamian, że wynajdę środki,
Aby wdzięczności spełnić obowiązek słodki,
I, gdybym jeden tylko miał kawałek chleba...
MASKARYL:
Dość już; teraz o rzeczy myśleć nam potrzeba.
Dzisiaj, jeśli pan znowu bąka strzelić raczy,
Niech pan nieświadomością już się nie tłómaczy:
Na pamięć znać winieneś to, com ci wyłożył.
LELJUSZ:
Jakimż cudem Tryfaldyn swój dom ci otworzył?
MASKARYL: Usłużnością go moją ująłem gorliwą,
Tłómacząc mu, że, jeśli nie zechce co żywo
Pomyśleć o ratunku, skarb swój wnet postrada,
Bo plan, i to niejeden, właśnie się układa,
By porwać tę, o której (w kłamstwie oczywistem)
Szlachetnem pochodzeniu znać dano mu listem;
Że i mnie chciano zrazu wmięszać do tej sprawy,
Alem się zdołał rychło wycofać z zabawy,
I, przyjaźnią dla niego serdeczną wiedziony,
Sam z siebie chcę mu w ręce dać sposób obrony.
W tem miejscu-m już wymowie pofolgował swojej:
Jako, że od opryszków świat dzisiaj się roi;
Że, co do mnie, zmierżony przez ludzi zepsucie,
Pragnę resztę dni w ciszy spędzić i pokucie,
Odsunąć się od zgiełku i spokojnie sobie
Gdzieś przy jakiej uczciwej zamieszkać osobie;
Że, jeżeli pozwoli, szczęściem dla mnie będzie,
W jego domu schronienie móc znaleźć w tym względzie;
Że tyle we mnie zdołał obudzić przyjaźni,
Iż, zrzekając się wszelkich zasług najwyraźniej,
Przeciwnie, w jego ręce, znane mi z zacności,
Chcę złożyć owoc swoich skromnych oszczędności,
Któremi, skoro Bóg mnie powoła ze świata,
Jego pragnę obdarzyć, jak własnego brata.
Wiedziałem, że ten sposób najłacniej go skusi;
A ponieważ, mem zdaniem, koniecznie pan musi
Naradzić się z panienką w tajemnej rozmowie,
Wciąż mi różne fortele chodziły po głowie.
Wreszcie, on sam nasunął mi dogodną drogę,
Aby pan mógł dziś jeszcze widzieć swą niebogę;
Zwierzył mi się, iż syna, dawno zginionego,
Postać zaziemska w nocy dziś przyszła do niego.
Oto przebieg wydarzeń, najwierniej oddany,
I na którym osnułem me dzisiejsze plany.
LELJUSZ:
Dość już, wszystko pojmuję: słyszałem dwa razy.
MASKARYL:
Tak; choćby i trzy nawet, bez pańskiej obrazy,
I wówczas może jeszcze, mimo całej pychy,
Ujrzymy twego sprytu rezultat dość lichy.
LELJUSZ:
Lecz spieszmy się, przez litość: nie zniosę tej zwłoki.
MASKARYL:
Kto nie chce nosem brzdęknąć, miarkuje swe kroki.
Trudno: masz pan łepetę twardą cokolwieczek,
Chciej więc jeszcze raz lekcję mą przyjąć bez sprzeczek,
I niechaj się nią trwale twa pamięć ozdobi:
Tryfaldyn zwał się dawniej Ruperto Zenobi,
Żył w Neapolu; stamtąd, w czas domowych waśni,
Posądzony o bunty, skutkiem jakiejś baśni,
(Nie sądzę, by człeczyna mógł groźnym być komu)
Musiał uchodzić nagle, w nocy, pokryjomu.
Że zaś żona i córka, dziewczątko zaledwie,
Zostawszy w mieście, zmarły niebawem obiedwie,
Tryfaldyn, nagłym ciosem tym osierocony,
Zapragnął, by, w wygnania ciężkiej chwili onej,
Syn, co zwał się Horacy i przebywał w szkole.
Złączony z ojcem, krzepił jego smutną dolę.
Pisze więc do Bolonji, do którego miasta
Wysłał go w towarzystwie mentora Adrasta;
Lecz przez dwa lata próżno, w zgryzocie i smutku,
Syna lub wiadomości czekając bez skutku,
Osądził, iż musieli rozstać się z tem życiem;
Zaczem, pod przybranego imienia ukryciem,
Osiedlił się tu u nas i, przez lat dwanaście,
Bez wieści o swym synu żył lub o Adraście.
Ten zarys (nie chcę bowiem go rozsnuwać dłużej)
Za podstawę do pańskiej roli niech posłuży:
Masz być kupcem, co w Turcji, spamiętaj to sobie,
W dobrem zdrowiu oglądał jego zguby obie.
Jeślim sobie ten wybieg obmyślił, nie inny,
By wskrzesić mu synalka w sposób tak niewinny,
To dlatego, iż fakty są w świecie dość znane,
By dzieci, przez korsarzy tureckich porwane,
Później, w jakie piętnaście lub dwadzieścia latek,
Bez szwanku do swych ojców wracały lub matek.
Czytałem te historje mało ze sto razy,
Czemuż więc ich nie użyć, bez boskiej obrazy?
Pan (niby to) świadomy z własnych ust ich nędzy,
Pożyczyłeś im chętnie na okup pieniędzy,
Lecz, że musiałeś spieszyć bezzwłocznie z powrotem,
Horacy prosił ciebie, byś uprzedził o tem
Jego ojca, którego dola jest mu znaną,
I czekał tu, nim oni na miejscu nie staną.
Czyliż mam zresztą wszystko powtarzać na nowo?
LELJUSZ: W istocie, że zbyteczne każde twoje słowo,
Bo ni jedno w pamięci mojej nie wygasło.
MASKARYL:
Idę zatem, by pierwsze dać do walki hasło.
LELJUSZ:
Aj! Maskarylu, słuchaj, a jeśli zażąda,
Bym mu powiedział, jak ten synalek wygląda?
MASKARYL:
To mi trudność! toż zrozum swem bystrem pojęciem,
Że, gdy go ojciec widział, był małem chłopięciem;
A zresztą, czyliż lata spędzone w niewoli,
Nie mogły rysów twarzy przekształcić dowoli?
LELJUSZ:
To prawda. Ale powiedz, jeśli się spostrzeże,
Że mnie widział, co zrobić?
MASKARYL:Pusty śmiech mnie bierze!
Toż mówiłem już (niech się twa roztropność święci!)
Że pański obraz nie mógł utkwić mu w pamięci,
Bo widział cię przelotnie, w ciągu krótkiej chwili;
Zresztą twój strój i zarost do reszty go zmyli.
LELJUSZ:
Doskonale. Lecz powiedz, ta jakaś Turcyja...
MASKARYL:
Wszystko jedno, Turcyja czy tam Barbaryja...
LELJUSZ:
A ta nazwa miasteczka, gdzieśmy się spotkali?
MASKARYL:
Tunis. No, i ten człowiek pamięcią się chwali!
Nie chce słuchać, powiada: z powtarzaniem basta,
A już dwanaście razy nazwę tego miasta...
LELJUSZ:
Idźże więc raz zaczynać; już mi nic nie trzeba.
MASKARYL:
Niechże cię więc rozsądkiem natchną wielkie nieba;
I bacz, by twego sprytu płomień nazbyt żywy...
LELJUSZ:
Pozwól mi działać wreszcie; cóżeś tak lękliwy!
MASKARYL: Horacy z preceptorem, Bolonja, nauka,
Tryfaldyn czy Ruperti, Neapol; nie sztuka
Chyba spamiętać...
LELJUSZ:Bogdaj ci gęba zarosła!
Czegóż mi wciąż powtarzasz? Czy mnie masz za osła?
MASKARYL:
No, tak, niby nie całkiem, lecz coś tego blisko.

SCENA DRUGA.
LELJUSZ sam:
Gdy go nie trzeba, tańczy koło mnie jak psisko,
Ale kiedy poczuje że mi jest potrzebny,
Poufali się w sposób istotnie haniebny.
Wnet zatem ujrzę zbliska te oczy promienne,
Których moc mi włożyła to jarzmo tak cenne;
Będzie mi wolno, w słowach pełnych uniesienia,
Przedstawić memu bóstwu duszy mej cierpienia
I wyrok, który z ust jej... Lecz słyszę ich głosy.

SCENA TRZECIA.
TRYFALDYN, LELJUSZ, MASKARYL.
TRYFALDYN:
Pochwalone niech będą łaskawe niebiosy!
MASKARYL:
Na panu się nie sprawdza nasza gadka stara,
Bo u pana nie mara jest sen, ale wiara.
TRYFALDYN do Leljusza:
Jakiejż podzięki, jakiejż potrzeba nagrody,
By wam, panie, wdzięczności mej złożyć dowody?
LELJUSZ:
To zupełnie zbyteczne, zwalniam was od tego.
TRYFALDYN:
Czy się łudzę, czym kiedyś kogoś podobnego
Do tego Ormianina widział?
MASKARYL:To możliwe;
Lecz w podobieństwach cuda bywają prawdziwe.
TRYFALDYN:
Wieści zatem przynosisz mi o moim synie?
LELJUSZ:
Zdrów jak ryba we wodzie, mości Tryfaldynie.
TRYFALDYN:
Opisał ci swe losy i mówił ci o mnie?
LELJUSZ:
Z dziesięć tysięcy razy.
MASKARYL:No, to znów ogromnie
Przesadzone...
LELJUSZ: W najżywszym opisał sposobie
Twój wzrost, wygląd i...
TRYFALDYN:Jak to wytłómaczyć sobie,
Skoro mnie raz ostatni widział w siódmym roku,
A nawet nauczyciel, co go miał przy boku,
Z trudnościąby rozpoznać zdołał me oblicze.
MASKARYL:
Związki krwi w swej pamięci nie są tak zwodnicze;
Obrazów w niej wyrytych żaden czas nie strawi.
Tak naprzykład...
TRYFALDYN: Dość o tem. Gdzież on teraz bawi?
LELJUSZ:
W Turcji, w Turynie.
TRYFALDYN:Turyn? Ależ, dobry panie,
Wszak Turyn jest w Piemoncie?
MASKARYL na stronie:O, niecny bałwanie!
Do Tryfaldyna:
Chciał powiedzieć w Tunisie, źle go pan pojmuje,
I w istocie w tem mieście syn twój się znajduje;
Ale wszystkim Ormianom jest ten zwyczaj wspólny,
Iż mają błąd wymowy, dla nas dość szczególny,
I z „nis“ każda sylaba im na „ryn“ mieni się:
Stąd mówił o Turynie, zamiast o Tunisie.
TRYFALDYN do Maskaryla:
W istocie, by go pojąć, trzeba znać te braki.
Do Leljusza:
Byś mnie mógł znaleźć, dałże ci jakie poszlaki?
MASKARYL na stronie:
Widzicie go jak zgłupiał.
Do Tryfaldyna, wykonawszy parę ruchów fechtunkowych:
Chciałem sobie nieco
Przypomnieć dawną wprawę; jakto lata lecą!
Dawniej równegom sobie nie miał w sztuce owej
I nieraz w szrankach wieniec zdobyłem laurowy.
TRYFALDYN do Maskaryla:
Obecnie się acana o to nie pytano.
Do Leljusza: Jakież ci jeszcze inne podał moje miano?
MASKARYL:
Ach, mój panie Zenobio Ruperti, jak wiele
Radości dzisiaj niebo zsyła wam w udziele!
LELJUSZ: To wasze własne imię, wiernie tak mi gadał.
TRYFALDYN:
Gdzie ujrzał światło dzienne, czyli ci powiadał?
MASKARYL:
Ach, pobyt w Neapolu życie w raj zamienia,
O ile go nie mącą bolesne wspomnienia.
TRYFALDYN:
Czyliż wiecznie przerywać nam będziesz bez końca?
LELJUSZ:
Tak, w Neapolu ujrzał pierwszy promień słońca.
TRYFALDYN:
Gdziem go wysłał za młodu i kto z nim był drugi?
MASKARYL:
Doprawdy, że mistrz Adrast wiele ma zasługi,
Co mu w jego złym losie towarzyszył wiernie,
Niewoli nawet znosząc tak dotkliwej ciernie.
TRYFALDYN:
Ech!
MASKARYL na stronie:
Jeszcze chwila dłużej, a idziem pod wodę.
TRYFALDYN:
Chciałbym od was usłyszeć, panie, ich przygodę;
Na jakim statku los ich spotkał tak przeklęty?
MASKARYL:
Nie wiem co to, że ciągle ziewam jak najęty?
Czy pan nie myślisz o tem, mości Tryfaldynie,
Że gość nasz cośby przegryzł (widzę to po minie)
I że jest dosyć późno.
LELJUSZ:Co do mnie, dziękuję.
MASKARYL:
Ale zje, zje z pewnością, niech tylko spróbuje.
TRYFALDYN:
Proszę zatem.
LELJUSZ: Po panu.
MASKARYL do Tryfaldyna: Niech pan nie uważa:
W Armenji jest krok pierwszy prawem gospodarza.
Do Leljusza, gdy Tryfaldyn wszedł do domu:
Dwóch słów nie umieć sklecić!
LELJUSZ:Zrazum był zmięszany;
Lecz możesz być spokojny o swe dalsze plany,
I zobaczysz, jak wkrótce, ma śmiała wymowa...
MASKARYL:
Oto nasz rywal: nie wie o niczem ni słowa.
Wchodzą do domu Tryfaldyna.

SCENA CZWARTA.
ANZELM, LEANDER.
ANZELM:
Zechciej, Leandrze, słów mych wysłuchać niewielu,
Co szczęście twoje mają i honor na celu.
Nie chcę do cię przemawiać, w tej ciężkiej godzinie,
Jak ojciec, słuszną pieczę winny swej rodzinie,
Lecz jak twój własny ojciec, o twe dobro dbały,
Który cię wstrzymać pragnie od rodu zakały;
Słowem tak, jakbym pragnął, aby moje dziecko
Ratował ktoś w potrzebie przed zgubą zdradziecką.
Czy ty wiesz, ile plotek miasto już obchodzi
O miłości, co w nocy skrada się jak złodziej?
Czyli myślisz, że wzrośnie twoja dobra sława
Od takich czynów, jak twa wczorajsza wyprawa?
Pomyśl tylko, jak ostro będzie tu sądzony
Kaprys, co w takim świecie szuka sobie żony,
I, darząc swą rodzinę zgryzotą i smutkiem,
Los swój łączy ze znajdą egipską, z podrzutkiem!
Za ciebie niż za siebie bardziej się wstydziłem,
Chociaż i sam dotknięty zajściem tak niemiłem,
Gdyż córki mej, co z tobą była ślubu blisko,
Nie godziło się dawać ludziom w pośmiewisko.
Ech! przestań tak uparcie trwać w swoim obłędzie!
Otrząśnij się, Leandrze, i niech koniec będzie!
Jeśli człowiek nie zawsze rozsądnym być może,
Zbłądziwszy, nie powinien długo brnąć w uporze.
Gdy żona nie posiada nic oprócz piękności,
Zbyt krótko w takiem stadle radość w domu gości;
I, gdy pierwszych pożądań przeminą uciechy,
Ciężko swej niebaczności trzeba spłacić grzechy.
Wierzaj mi, że te wszystkie miłosne zachcenia,
Te zapały młodzieńcze i te uniesienia,
To wszystko, przy największych żądz miłosnych mocy,
Zdoła nam uprzyjemnić ledwie parę nocy;
Lecz, gdy po tych zapałach już nas chłód ogarnie,
Za cenę miłych nocy dni pędzim zbyt marnie.
Co więcej, nieraz taka namiętność zwodnicza
Sprawia, że w gniewie ojciec syna wydziedzicza...
LEANDER:
Wszystko, co w tak życzliwym mówisz mi sposobie,
Umysł mój już oddawna przedstawił sam sobie;
Wierz mi, że miałbym sobie na przyszłość za zbrodnię
Twoją dla mnie łaskawość deptać tak niegodnie,
I wiem, mimo przelotne zapały dla innej,
Co warta twoja córka i com jej jest winny:
Toteż, będę się starał...
ANZELM:Ktoś uchylił bramy,
Cofnijmy się bezpiecznie, byś znów takiej samej
Zniewagi jak wczorajsza nie stał się ofiarą.

SCENA PIĄTA.
LELJUSZ, MASKARYL.
MASKARYL:
Wkrótce twój wierny hultaj będzie cieniem, marą,
Gdy go tak zechcesz dręczyć swojem roztrzepaniem.
LELJUSZ:
Ha! więc znowu zaczynasz z swem zwykłem gderaniem?
O cóż ci chodzi? Czyliż mi nie szły jak z płatka
Wszystkie łgarstwa?
MASKARYL:O, bystrość w samej rzeczy rzadka!
Turków heretykami zrobiłeś pan rychło,
I, zanim jeszcze pierwsze twe głupstwo przycichło,
Twierdziłeś, że swe modły zanoszą do słońca.
To mniejsza. Lecz co wróżbą jest smutnego końca
Tej sztuczki, to że miłość twoja, nazbyt szparka,
W sąsiedztwie Celji kipi, niby woda z garnka,
Gdy na zbyt silnym ogniu po brzegi wyrasta.
Słowem, głupstwo po głupstwie robisz pan i basta.
LELJUSZ:
Czegóż więcej mi twoja surowość zabroni?
Wszakżem się ani słowem nie odezwał do niej.
MASKARYL:
Nie sztuka gębę stulić; zato, niech pan wierzy,
Postępki twoje, w ciągu tej jednej wieczerzy,
Więcej do podejrzenia dziś mu przyczyn dały,
Niżby ich inny zdołał zbudzić przez rok cały.
LELJUSZ:
I w czemże?
MASKARYL:
Jakto, w czemże? W całej twej warjacji.
Gdy Tryfaldyn zaprosił pana do kolacji,
Pan, cały czas, na Celję wytrzeszczając gały,
Siedziałeś z twarzą w ponsach, durny, osowiały,
Żadnaby cię do jadła nie przemogła siła,
A wtedyś miał pragnienie, kiedy ona piła;
Wówczas pan się rzucałeś i, jak jaka świnia,
Nie wylewając resztek, nie płucząc naczynia.
Chciwą gębą z jej własnej pan żłopałeś szklanki,
W miejscu, którego usta tknęły twej kochanki.
Gdy jaki kąsek wzięła do swej rączki drobnej,
Lub nadgryzła go nawet, wówczas ty, podobny
Do kota, który myszę chwyta w swoje zęby,
Rzucałeś się nań chciwie i brałeś do gęby.
Co więcej (na to trzeba być niezgrabnym wołem),
Taki hałas nogami robiłeś pod stołem,
Że Tryfaldyn, trącony przez ciebie zbyt czynnie,
Dwa razy pieski za to ukarał niewinnie,
Które mogą mieć słuszną urazę do ciebie.
I to nazywasz dobrze sprawić się w potrzebie?
Ja z samego patrzenia, jeszcze o tej porze
Cały spocony jestem, chociaż chłód na dworze.
Śledząc cię bezustanku, jak w kręgielni gracze
Śledzą kulę, gdy pchnięta toczy się i skacze,
Tak ja niejako wstrzymać twe szaleństwa chciałem,
Kręcąc się i zwijając całem mojem ciałem.
LELJUSZ:
Łatwo jest me postępki potępić, niestety,
Skoro się nie odczuwa ich słodkiej podniety;
Jednakże się postaram, dla twojej przyjaźni,
Powściągnąć płomień, co mnie tak rozkosznie drażni.
Odtąd...

SCENA SZÓSTA.
TRYFALDYN, LELJUSZ, MASKARYL.
MASKARYL: O Horacego mówiliśmy doli.
TRYFALDYN:
To dobrze. Do Leljusza: Proszę jednak, czy mi pan pozwoli,
Bym poufnie pogadał kilka słów z nim oto?
LELJUSZ:
Każde życzenie pańskie wypełnię z ochotą.

SCENA SIÓDMA.
TRYFALDYN, MASKARYL.
TRYFALDYN:
Czy ty wiesz, co ja właśnie robiłem przed chwilą?
MASKARYL:
Nie; lecz, jeśli mnie moje przeczucia nie mylą,
Dowiem się wnet od pana.
TRYFALDYN:Z potężnego dębu,
Który lat przeszło dwieście rośnie tu u zrębu.
Wyszukałem gałązkę, ukształconą ładnie,
Której rozmiar sam przedtem obrałem dokładnie,
I z niej, zadając sobie trud nieladajaki,
Wystrugałem patyczek (pokazując ramię:) ot, mniej więcej taki,
Cieńszy z jednego końca, co, jak mi się zdaje,
Do garbowania skóry świetnie się nadaje,
Bo jest zręczny w ujęciu, twardy, w sękach cały...
MASKARYL:
I któżto, jeśli łaska, ma dostać te wały?
TRYFALDYN:
Ty przedewszystkiem; potem, smaku jego zazna
Ten frant, co mnie chciał dzisiaj wystrychnąć na błazna;
Ten nibyto Ormianin, ten kupiec przebrany,
Co wkradł się w dom z pomocą bajeczki udanej.
MASKARYL:
Jakto! więc pan nie wierzy...
TRYFALDYN:Nie szukaj wymówek.
Sam odsłonił na szczęście swą grę ten półgłówek,
Kiedy, ściskając Celji ręce pokryjomu,
Wyznał, iż dla niej tylko wszedł do mego domu;
Słyszała to Joasia, moja siostrzenica.
W ten sposób wyszła na jaw cała tajemnica;
A, choć nie mówił o tem, nie wątpię ni chwili,
Żeście całe szelmostwo razem ułożyli.
MASKARYL:
A, krzywdę mi pan czyni. Mogę panu dowieść,
Że mnie pierwszego złapał na swoją opowieść.
TRYFALDYN:
Jeśli chcesz dać najlepsze twej wierności znamię,
Wygnać stąd łotra niech mi pomoże twe ramię;
Przetrzep mu ze mną skórę, co się zowie, szczerze,
Wówczas w twoją niewinność bezzwłocznie uwierzę.
MASKARYL:
Ależ z duszy, najchętniej, jeśli o to chodzi,
Przekonasz się, czy w spółce ze mną ten dobrodziej!
Na stronie:
A, panie Ormianinie, znów podrwiłeś główką,
Ale mi to zapłacisz.

SCENA ÓSMA.
LELJUSZ, TRYFALDYN, MASKARYL.
TRYFALDYN: Proszę tu na słówko.
Zatem, mości szalbierzu, ty śmiesz tak, bez sromu,
Podchodzić mnie niegodnie w moim własnym domu?
MASKARYL:
Więc potoś z jego synem udawał znajomość.
Abyś się tu do panny podbierał jegomość?
TRYFALDYN bije Leljusza:
Masz zapłatę!
LELJUSZ do Maskaryla, który go bije także:
A, łotrze!
MASKARYL:Tak oto, w tym kraju,
Przyjmować łotrów...
LELJUSZ:Kacie!
MASKARYL:...mamy tu w zwyczaju.
Schowaj to na pamiątkę.
LELJUSZ:Co! ty myślisz sobie...
MASKARYL bijąc go ciągle i wypędzając:
Ruszaj stąd, bo ci jeszcze jaką przykrość zrobię.
TRYFALDYN:
No, kontent jestem z ciebie. Dosyć tej zabawy.
Maskaryl wchodzi za Tryfaldynem do domu.
LELJUSZ wracając:
Ja z rąk lokaja doznać tak strasznej niesławy!
Czyż mógłby kto przewidzieć czyn tego zbrodniarza,
Który na pana rękę podnieść się odważa?
MASKARYL w oknie domu Tryfaldyna:
Jakże tam pańskie plecy, jeśli spytać mogę?
LELJUSZ:
Co! ty jeszcze po wszystkiem śmiesz włazić mi w drogę?
MASKARYL:
Widzisz pan, co to znaczy nie patrzeć za siebie,
I języka na wodzy nie trzymać w potrzebie.
Lecz tym razem nie czuję już do pana złości,
Zamiast czczych łajań, rzecz się załatwiła prościej;
I, choć pan się znalazłeś najniezdarniej w świecie,
Obmyłem już twe winy na twym własnym grzbiecie.
LELJUSZ:
Ha! skarżę za to wszystko straszliwie tę żmiję!
MASKARYL:
Ależ to pan sam sobie zawdzięcza te kije.
LELJUSZ:
Sobie?
MASKARYL:
Gdyby w twym mózgu było mniej ubóstwa,
Wówczas, gdyś szeptał brednie do swojego bóstwa,
Możeby przecież jednak przyszło ci do głowy
Spojrzeć, czy nie masz świadków swej walnej wymowy.
LELJUSZ:
Jakto? czyżby kto słyszał, co mówiłem Celji?
MASKARYL:
Toż tylko dzięki temu wszystko djabli wzięli!
Wszystkiego narobiła twa gęba straszliwa.
Chciałbym wiedzieć, czy kiedy w pikietę pan grywa?
Tamby twa zręczność godne mogła znaleźć pole.
LELJUSZ:
Wiecznież nieszczęsny patrzeć mam na swą niedolę!
Lecz czemuż twoją ręką zostałem wygnany?
MASKARYL:
To był jedyny koncept w tej sztuce udany;
Gdyż w ten sposób zdziałałem, że już nikt nie powie,
Iż ja, w całem oszustwie, byłem z tobą w zmowie.
LELJUSZ:
Nie trzebaż było chociaż walić tak dokładnie!
MASKARYL:
Bałem się, że Tryfaldyn całą rzecz odgadnie;
A potem, wyznam panu, przy tej sposobności.
Miło mi było folgę dać mej słusznej złości.
Już się stało; a teraz, jeśli pan przyrzeknie,
Że, za te razy, com ci wyliczył tak pieknie,
Wszelki zamiar porzucisz swojej zemsty srogiej,
Tak wprost, jak też przez inne jakiekolwiek drogi,
Ja ręczę, mą obecność tu mając na względzie.
Że, nim miną dwie doby, Celja twoją będzie.
LELJUSZ:
Choć się obszedłeś ze mną niezbyt honorowo,
Czegóżbym za nadzieję nie oddał takową!
MASKARYL:
Przyrzekasz mi pan zatem?
LELJUSZ:Przyrzekam ci święcie.
MASKARYL:
To nie wszystko. Daj słowo, że w me przedsięwzięcie
Nie wmięszasz się, cobądź mi czynić się spodoba.
LELJUSZ:
Słowo.
MASKARYL:
Gdy nie dotrzymasz, niechaj cię choroba!
LELJUSZ:
Spełnienia twych obietnic czekam z niepokojem.
MASKARYL:
Wolałbyś iść do domu natrzeć plecy łojem.
LELJUSZ sam:
Trzebaż, aby nieszczęście, co w ślad za mną goni,
W ciągłych klęskach przystępu broniło mi do niej!
MASKARYL wychodząc z domu Tryfaldyna:
Co! pan jeszcze nie zniknął? Idźże raz do djaska,
I przestań się kłopotać sprawą, jeśli łaska;
Niech ci to już wystarczy, że ja o niej myślę,
I nie próbuj wspomagać mnie w żadnym zamyśle.
Hamuj się.
LELJUSZ odchodząc:
Już mą żywość będę miał na pieczy.
MASKARYL sam:
Teraz trzeba pomyśleć, jak się wziąć do rzeczy.

SCENA DZIEWIĄTA.
ERGAST, MASKARYL.
ERGAST:
Maskarylku, pospieszam tu do ciebie z wieścią,
Co duszę twą napełni niemałą boleścią.
W chwili, gdy z tobą mówię, młody Egipcjanin,
Nie czarny i, jak sądzę, nawet chrześcijanin,
Strojnie odziany, przybył, a z nim starowina
Jakaś, nieznana w mieście, i do Tryfaldyna
Prosto cała kompanja z miejsca się udała.
MASKARYL:
Ha, to ten sam, o którym Celja raz wspomniała!
Pókiż nam z rąk uciekać będzie ta dziewczyna?
Jedna bieda się kończy, a druga zaczyna.
Próżnom się cieszył, że los, aż dotąd tak srogi,
Leandra już nazawsze usuwa nam z drogi,
Że ojciec, niespodzianem swojem tu zjawieniem.
Umiał zawładnąć jego miłosnem zachceniem,
I że, rodzica swego wypełniając wolę,
Dziś jeszcze z Hipolitą ma złączyć swą dolę;
Tymczasem, jeden rywal gdy nam z oczu znika,
Straszniejszego zyskujem nagle przeciwnika!
Jednak, że spryt mój umie czasem sprawiać cuda,
Sądzę, że mi ich wyjazd odwłóczyć się uda,
I że, bylebym trochę mógł zyskać na czasie,
Całą sprawę pomyślnie jeszcze skończyć da się.
Jakichś opryszków w mieście gonią dziś obławą:
Że zaś Egipt nie cieszy się zbyt dobrą sławą,
Spróbuję, czy, rzuciwszy zręczne podejrzenia,
Nie dałoby się ptaszka wsadzić do więzienia.
Znam urzędników w sądzie, którym bardzo rzadko
Zdarzyło się pogardzić taką dobrą gratką,
I zawsze są gotowi wysilić swe główki,
Gdzie zaświta nadzieja jakiejbądź łapówki;
Choć niewinny, w ich oczach nie znajdzie rozgrzeszeń,
Bo zawsze winną dla nich czyjaś pełna kieszeń.

AKT PIĄTY.
SCENA PIERWSZA.
MASKARYL, ERGAST.
MASKARYL:
A psie, a niegodziwcze, a ty pusta głowo,
Czyż znęcać się nademną znów zaczniesz na nowo?!
ERGAST: Dzięki czujnej pewnego sierżanta pomocy,
Wszystko szło dobrze, natręt był już w naszej mocy,
Gdyby nie pan twój, który wpadł jak opętany.
By szalonym pomysłem zniweczyć twe plany.
Nie zniosę tego, krzyknął pełen uniesienia,
By w ten sposób szlachcica ciągnąć do więzienia;
Że jest uczciwy, ręczę głową i majątkiem!
Gdy, mimo to, rzecz cała szła swoim porządkiem,
Twój pan natarł na woźnych w sposób tak gwałtowny,
Że ten naród, co w gębie bardziej jest wymowny
Niż w pięści, pierzchnął z placu z tak wielkim zapałem,
Że równego pośpiechu jeszcze nie widziałem.
MASKARYL:
Więc dobrze. Po niewczasie dowie się nasz wścibski.
Czego tu przybył szukać ów natręt egipski!
ERGAST:
Mam jeszcze coś załatwić. Kłaniam uniżenie.

SCENA DRUGA.
MASKARYL sam:
Ten cud ostatni wprost mnie wprowadza w zdumienie.
Myślałby kto (co do mnie, jestem przekonanym),
Że jakiś bies złośliwy owładnął mym panem.
I, drwiąc ze mnie wyraźnie, prowadzi go wszędzie,
Gdzie wie, że ta obecność najszkodliwszą będzie.
Zobaczym: ma zawziętość jeszcze nie osłabła;
Czy djabeł mnie zwycięży, czy ja tego djabła?
Celja nasze zamiary dobrem widzi okiem,
Wyjazd ten ją napełnia zmartwieniem głębokiem:
Spróbuję plan mój oprzeć na owej niechęci.
Lecz idą tu; znów człowiek z piasku bicz ukręci:
Ten dom, wraz z urządzeniem, jest pod moją pieczą;
Mam w nim pełną swobodę! zatem, taką rzeczą,
Może jeszcze, przy szczęściu, wszystko się odmieni.
Nikt prócz mnie tu nie mieszka, a klucz mam w kieszeni.
O Boże! ileż odmian w tym czasie tak krótkim,
I ileż ról grać trzeba z takim nędznym skutkiem!

SCENA TRZECIA.
CELJA, ANDRES.
ANDRES:
Wszak wiesz, Celjo, żem żadnej nie uląkł się próby.
By w poświęceniu dla cię szukać mojej chluby;
Wiesz, że w Wenecji ze mną, mimo wiek mój młody,
Nikt w rycerskiem rzemiośle nie mógł iść w zawody,
I, mogę rzec bez pychy, dosyć byłem blisko,
By niemałe w tem mieście zdobyć stanowisko.
Naraz, urok twój wszystko zaćmił w sercu mojem,
Odtąd, trawiony ciągle słodkim niepokojem,
Porzuciłem bogactwa, zaszczyty i względy,
By za twą błędną dolą los swój ciągnąć wszędy,
I mimo nieszczęść próby i twą obojętność,
Wciąż trwała niesłabnąca w mem sercu namiętność.
Później, igraszką losów rozłączone z tobą
Me serce, niezgaszoną okryte żałobą,
Wciąż goniło wytrwale za swych pragnień marą:
Wtem, spotkawszy przypadkiem egipcjankę starą,
Gdy ją badam, twe losy poznać niecierpliwy,
Słyszę, że twoi ludzie, w przygodzie straszliwej,
By okupem pieniężnym ratować swą dolę,
Jako zastaw oddali cię tutaj w niewolę.
By cię ocalić, spieszę tedy bez wytchnienia,
I z ust twych dalsze twoje usłyszeć życzenia:
Lecz widzę, że w twem sercu, miast słodkiej radości
Jakiś posępny smutek bezustannie gości?
Jeśli cię nęci w domu wieść żywot spokojny,
Skarby, jakie w Wenecji zebrałem w czas wojny,
Wystarczą dla obojga nas na życie całe.
Jeśli zaś znowu losów koleje niestałe
Rozkażesz dzielić z sobą, i ta wola chętny
Wnet znajdzie posłuch, byłem nie był ci natrętny.
CELJA:
Cenię wielce twą dobroć w chęciach tak ofiarną:
Smutek mój niewdzięcznością byłby dla cię czarną;
To też chmury, co mego nie opuszczą czoła,
Za uczuć moich wyraz dla cię nie bierz zgoła.
Od kilku dni uparcie dręczy mnie ból głowy,
I, gdyś na wszystko dla mnie w istocie gotowy,
Nim minie to cierpienie, prosić się ośmielę,
Byś chciał odłożyć podróż, choć na dni niewiele.
ANDRES:
Niech wszystko wedle chęci twa wola odmienia;
Rozkazem dla mnie, pani, są twoje życzenia.
Trzeba więc w jakimś domu osiąść tu na dłużej.
Ten napis poszukiwań cel pomyślny wróży.

SCENA CZWARTA.
CELJA, ANDRES, MASKARYL przebrany za Szwajcara.
ANDRES:
Czy wyście gospodarzem tutaj, dobry panie?
MASKARYL:
Do usług.
ANDRES: Czy można zająć tu mieszkanie?
MASKARYL:
Tag; mam la cucosiemce sześliszne pokoje,
Lecz tilko la porząne; o insze nie stoję.
ANDRES:
Widzę, że dom twój wolny jest od wszelkiej skazy.
MASKARYL:
Pan tu obca; ja posnć po pierwże fyrazy.
ANDRES: Tak.
MASKARYL:
Szy to je małżonka pana chrześcijańska?
ANDRES: Jakto?
MASKARYL:
Więc jak nie szona, może siostra pańska?
ANDRES: Nie.
MASKARYL:
Bardzo ładna; czy tu chciała co kupować
W mieście, czy może miała z kim się procesować?
Proces, to nis nie warte, do pańskiej usługi:
Sędzia, to jeden zlodzi a atfokat drugi.
ANDRES:
Nie; nie oto nam chodzi.
MASKARYL:A może ta mala
Nasze miasto oglątać z panem przyjechala?
ANDRES:
Mniejsza o to. A teraz, nim się coś rozpocznie,
Sprowadzić tu staruszkę pospieszam niezwłocznie,
I odmówić nasz powóz, co czeka gotowy.
MASKARYL:
Ona nie była zdrofa?
ANDRES:Cierpi na ból głowy.
MASKARYL: Ja mieć toprego syra i toprego winka;
Niech pan wejść; wejść do domu z ta ladna ziewczynka.
Celja, Andres i Maskaryl wchodzą do domu.
SCENA PIĄTA.
LELJUSZ sam:
Chociaż niepewność wciąż mnie dręczy trwogą nową,
Działać cokolwiek wzbrania mi raz dane słowo;
Muszę cierpieć i, jemu zostawiwszy pole,
Czekać, aż wyrok niebios rozstrzygnie mą dolę.

SCENA SZÓSTA.
ANDRES, LELJUSZ.
LELJUSZ:
Powiedz, kogo w tym domu szukasz, z łaski swojej?
ANDRES: Wynająłem przed chwilą tu kilka pokoi.
LELJUSZ:
Jakto! wszak to mój ojciec nabył ten pałacyk,
I mój własny służący włada w nim jak kacyk.
ANDRES:
Nie wiem; lecz karta świadczy, że jest do najęcia;
LELJUSZ: W istocie; o tem nie miałem pojęcia.
Któżby ją mógł umieścić i w jakimże celu?...
A! już wszystko rozumiem, drogi przyjacielu;
Pewno jakąś intryżkę ukuł stary wyga!
ANDRES: Czy można pana spytać, co to za intryga?
LELJUSZ: Nikomubym nie pisnął o tem ani słowa,
Lecz panu mogę; pan to przy sobie zachowa.
Ten napis, który widzisz tu, z pewnością znaczy
(Przynajmniej myślę, że jest tak, a nie inaczej),
Że mój służący, chłopak obrotny i dzielny,
Musiał zadzierzgnąć jakiś węzełek subtelny,
By mnie połączyć z pewną cudną egipcjanką,
Która musi być moją: żoną czy kochanką.
Już oddawna z tą sprawą straszny ma ambaras.
ANDRES: Jej imię?
LELJUSZ:Celja.
ANDRES: Czemuż nie mówisz mi zaraz?
Trzeba było powiedzieć, a byłbym ci gotów
Oszczędzić wszystkich twoich w tej sprawie kłopotów.
LELJUSZ:
Jakto! ty znasz więc Celję?
ANDRES:Przed chwilą z niewoli
Właśnie ją wykupiłem.
LELJUSZ:Jakaż losów kolej!
ANDRES:
Dla jej zdrowia zatrzymać się w mieście zmuszony,
W tym domku właśnie dla niej szukałem ochrony,
I wdzięczen jestem bardzo, iż sam, i tak szczerze,
Wszystkie swoje zamysły odkryłeś w tej mierze.
LELJUSZ:
Jakto! więc z twojej ręki spotka mnie ta radość?
Ty byłbyś gotów...
ANDRES pukając do drzwi:
Zaraz stanie ci się zadość.
LELJUSZ:
Wdzięczność dla cię mych wzruszeń przeważyła szalę...
ANDRES:
Wstrzymaj swoje podzięki; nie żądam ich wcale.

SCENA SIÓDMA.
LELJUSZ, ANDRES, MASKARYL.
MASKARYL na stronie:
Masz tobie! skądże znowu tutaj ten narwaniec!
Wnet patrzeć, jak nas puści w jaki nowy taniec.
LELJUSZ:
Któżby go był mógł poznać w tym cudacznym stroju?
Przybliż się, Maskarylu, bądź bez niepokoju.
MASKARYL:
Ja nie żadna makarel; ja topra szleczyna,
Ja nigdy nie handlować żadnego ziewczyna.
LELJUSZ: Nieporównany! Topsze rola się udala!
MASKARYL:
Niech pan izie na spaser, ze mnie sie nie śmiala.
LELJUSZ:
No, skończ tę maskaradę, poznaj swego pana.
MASKARYL:
To licha, fizys pańsga zgola mi nieznana.
LELJUSZ ciągnąc go:
Wszystko już ułożone, udanie zbyteczne.
MASKARYL:
Ja walić pięścią, jak pan bęzie tak niegrzeczne.
LELJUSZ:
A skończże raz już z twoim helweckim szwargotem!
Jak się wszystko skończyło, opowiem ci potem;
Dość, że, dzięki dobroci jego najżyczliwszej,
Cała rzecz ułożyła się w sposób uczciwszy.
MASKARYL:
Jeśli tak, me udanie cel w istocie traci;
Odszwajcarzam się zatem do własnej postaci.
ANDRES:
W istocie, że ten chłopak wzorowym jest sługą.
Zaczekaj tu więc na mnie, powrócę nie długo.

SCENA ÓSMA.
LELJUSZ, MASKARYL.
LELJUSZ:
I cóż ty na to mówisz?
MASKARYL:Cieszę się niezmiernie.
Ze nareszcie zbieramy kwiaty, a nie ciernie.
LELJUSZ:
Wzbraniałeś się wyjść z swojej postaci przybranej,
I nie mogłeś uwierzyć w zwrot tak niespodziany!
MASKARYL:
Zbyt pana znam, by strach mój mógł zadziwić kogo,
I dotąd nie pojmuję, jak i jaką drogą...
LELJUSZ:
Ale przyznaj mi teraz, żem gracz jest nielada,
I że wszystkie mi błędy odpuścić wypada
Za czyn, którym sam celu dziś nareszcie dopnę.
MASKARYL:
Hm, to raczej szczęśliwe było, niż roztropne.

SCENA DZIEWIĄTA.
CELJA, ANDRES, LELJUSZ, MASKARYL.
ANDRES:
Czy ta osoba celem jest twoich płomieni?
LELJUSZ:
Któż w świecie moje szczęście dzisiejsze oceni!
ANDRES:
Żem jest twoim dłużnikiem, dusza ma pamięta,
Nigdy w niej nie wygaśnie powinność tak święta:
Lecz raczej twych dobrodziejstw wolę cenę stracić,
Niźlibym kosztem szczęścia mego miał je płacić.
Niech odpowie ten zachwyt, co w sercu twem gości,
Czy tego skarbu mogę się wyrzec z wdzięczności;
Nie sądzę, byś był zdolny przyjąć tę ofiarę.
Do widzenia. Opuszczam miasto za dni parę.

SCENA DZIESIĄTA.
LELJUSZ, MASKARYL.
MASKARYL który nucił przez chwilę:
Śpiewam sobie, choć wcale nie jest mi do śpiewu.
Celja jest twoja, wszystko kończy się bez gniewu,
Słowem, pan mnie rozumiesz.
LELJUSZ:Dość już. Od tej chwili,
Niech się twa głowa dla mnie napróżno nie sili.
Jestem osłem, bałwanem, bydlęciem przeklętem,
I sam dla siebie pałam jak najżywszym wstrętem.
Porzuć swe dalsze trudy dla podłej niezdary;
Niema dla mnie na świecie dość surowej kary;
Po tych ciosach, co na mnie spadły z własnej winy,
W śmierci dziś na me rany jest balsam jedyny.



SCENA JEDENASTA.
MASKARYL sam:
Śliczny koniec dla pana i pomysł nielada!
Zapewne; jeszcze tylko umrzeć mu wypada,
By swe głupstwa koroną tą uwieńczył godnie.
Ale próżno, biadając na swe wszystkie zbrodnie,
Wyrzekł się mej pomocy w pierwszem uniesieniu:
Chcę mu dziś służyć, choćby wbrew jego życzeniu,
I muszę, mocom wszystkim naprzekór piekielnym,
Strapienia nasze hymnem zakończyć weselnym.
Przed niczem się nie cofnie dziś chęć moja śmiała:
Im silniejsze przeszkody, tem wspanialszą chwała.



SCENA DWUNASTA.
CELJA, MASKARYL.
CELJA do Maskaryla, który do niej szeptał pocichu:
Jakiekolwiek mi losy przypadną w udziale,
Nie spodziewam się po tej odwłoce zbyt wiele;
I dzisiejszy początek wskazał mi dowodnie,
Ze nie łatwo ta sprawa ukończy się zgodnie.
Com mu winną, me serce zbyt dobrze rozumie,
Dla jednych uczuć drugich podeptać nie umie,
I każdy z nich, jakkolwiek z przyczyny odmiennej,
W duszy mojej posiada skarb zarówno cenny.
Choć Leljuszowi sprzyja serca mego wnętrze,
Andres do mej wdzięczności ma prawa najświętsze,
Która nigdy nie ścierpi, by płomień tak luby
Dawał szczęście innemu, kosztem jego zguby.
Tak, jeśli ogniom jego nie będę powolną,
Jeśli miłość ma jemu sprzyjać nie jest zdolną,
Wówczas przynajmniej winnam to sprawić dla niego,
By nią, z jego uszczerbkiem, nie darzyć innego;
I, jeśli jego uczuć chęć ma nie uświęci,
Tyleż gwałtu własnego serca zadać chęci.
Gdy więc widzisz, w mej duszy co się dzisiaj dzieje,
Powiedz, żali tu można mieć jakąś nadzieję?
MASKARYL:
W istocie, aby z tylu przeszkód wyjść zwycięskim,
Trzebaby chyba władać kunsztem czarnoksięzkim!
Jednak, do dzieła wezmę się dziś z całej duszy;
Zapał mój ziemię, niebo, powietrze poruszy,
Aby znaleść ratunek w jakiej nowej sztuce.
By ci los twój oznajmić, niebawem powrócę.



SCENA TRZYNASTA.
HIPOLITA, CELJA.
HIPOLITA:
Odkąd pani tu bawi, w całem naszem mieście,
Wszędzie dokoła słychać lamenty niewieście
Na czary twoich oczu, co, w dziwnym sposobie,
Wszystkich kochanków chęci zwracają ku tobie.
Uroków, jakie pani rozsiewasz dokoła,
Żadne serce, jak mniemam, uniknąć nie zdoła,
I orszak twój, wciąż w nowe zdobycze bogaty,
Z każdym dniem w plon porasta, kosztem naszej straty.
Co do mnie, nie widziałabym zbyt wielkiej szkody
W tak przemożnych zwycięstwach twej rzadkiej urody,
Gdyby z mych wielbicieli, co tobie dziś służą,
Choć jeden mi pozostał: nie żądam zbyt dużo;
Lecz wszystkich mi wydzierać, to czyn zbyt okrutny:
Przychodzę się użalić więc doli tak smutnej.
CELJA:
Drwić w sposób tak misterny to kunszt jest prawdziwy;
Lecz, proszę, przestań sobie szydzić z nieszczęśliwej.
Twe własne oczy nazbyt chlubną mają sławę,
Abym mogła uwierzyć w twą płonną obawę,
Gdy wiesz, że spojrzeń twoich przemożna potęga,
Każdego, kogo zechce, w swoje jarzmo wprzęga.
HIPOLITA:
Mimo to, w tejże chwili, wszakże miasto całe
Głosi moją porażkę, a twą, pani, chwałę;
I, nie mówiąc o innych, wszyscy wiedzą pono,
Ze Leljusz i Leander dla Celji dziś płoną.
CELJA:
Jeśli mam wziąć za prawdę tę plotkę niewczesną,
Strata ich nie powinna być ci zbyt bolesną,
I serce twe nie byłoby się oddać skorem
Temu, kto raz się splamił tak lichym wyborem.
HIPOLITA:
Moje mniemanie o tem zgoła jest odmienne,
I, uznając piękności twej blaski tak cenne,
W uroku twym tak silne dostrzegam przyczyny,
By niestałych zmienników rozgrzeszyć z ich winy,
Iż serce moje, chociaż draśnięte w swej dumie,
Potępić za tę zdradę Leandra nie umie,
I godzi się łaskawem znowu widzieć okiem,
Kochanka, wróconego ojcowskim wyrokiem.

SCENA CZTERNASTA.
CELJA, HIPOLITA, MASKARYL.
MASKARYL:
Wielką, wielką nowinę, nad wyraz szczęśliwą,
Usta moje zwiastować spieszą wam co żywo.
CELJA: Co się stało?
MASKARYL:Słuchajcie! oto już, tym razem...
CELJA:
Cóż?
MASKARYL:
Wszystkie troski pierzchną przed szczęścia obrazem.
Przed chwilą, Egipcjanka....
CELJA:Cóż tedy? Mój Boże?
MASKARYL:
Przechodziła przez rynek, gdy, w tej samej porze,
Druga staruszka, także dość draśnięta czasem,
Przyjrzawszy się jej zbliska, z okrutnym hałasem,
Z przekleństwami — ot, jędza istna rodem z piekła! —
Skoczyła ku niej: walka się wszczyna zaciekła;
Lecz, miast wszelakiej szabli, szpady lub obucha,
Wciąż to jedna to druga łapa miga sucha,
Któremi zapaśniczki darły wzajem obie
Resztki mięsa, co jeszcze miały je na sobie.
Słychać wciąż było: suko ty! szelmo! łotrzyco!
Na początek, dwa czepki frunęły ulicą,
I, odsłaniając łyse dwie ohydne głowy,
Przydały całej walce potworności nowej.
Andres wraz z Tryfaldynem, będąc walki świadkiem,
Wraz z mnóstwem innych ludzi zebranych przypadkiem,
Rzucili się rozłączać te babiny obie,
Broniące się w niezwykle zaciekłym sposobie.
Skoro już zapaśniczki, wielce zawstydzone,
Starały się swe głowy ukryć obnażone,
A każdy o przyczynę tej wojny się pyta,
Wówczas ta, co się pierwsza rzuciła kobieta,
I co, mimo znużenia po walce szalonej,
W Tryfaldyna ustawnie wzrok miała wlepiony,
W głos wykrzyknęła: „Panie! jeśli się nie mylę,
To pan, ten sam... ach, Boże! wszak to już lat tyle...
Mówiono mi, że w mieście tem żyjesz w ukryciu...
Tak, Zenobi Ruperto... więc jeszcze w tem życiu,
Los dał mi ciebie spotkać i właśnie w momencie,
Gdym o twe własne dobro walczyła zawzięcie.
Kiedy Neapol rzucić musiałeś tajemnie,
Córki swej opiekunkę uczynił pan ze mnie,
A dziecię to, podówczas ledwie w czwartym roku.
Nie miało nic równego z wdzięku i uroku.
Tymczasem ta-tu jędza, czarownica podła,
Wślizgnęła się do domu, wszystkich czujność zwiodła,
I ukradła mi dziecko. Niestety, twa żona
Tem nieszczęściem tak bardzo została zgnębiona,
Iż niebawem śmierć pasmo jej życia przecina;
Ja zaś, niedoli owej niewinna przyczyna,
Innego do ratunku nie widząc sposobu,
Razem ci oznajmiłam śmierć tych istot obu;
Lecz dziś, skoro przeczucie moje ją poznało,
Rozkaż jej, niech odpowie, co z dzieckiem się stało“.
Słysząc imię Zenobja Ruperti, w rozmowie
Kilkakroć powtórzone, Andres przy tem słowie
Pobladł silnie na twarzy i wreszcie, wzruszony,
Tak się do Tryfaldyna odzywa z swej strony:
„Jakto! czyżbym przypadkiem, bez własnej zasługi,
Odnalazł, czegom szukał przez czas jakże długi,
I czyż mogło mi serce nie zdradzić swem biciem,
Żeś jest tym, co obdarzył mnie światłem i życiem!
Tak, ojcze, ja, Horacy, syn twój, tutaj stoję;
Gdy Adrast, mój opiekun, dni zakończył swoje.
Ja, w sercu innych pragnień doznając potęgi,
Opuściłem Bolonję i uczone księgi,
I spiesząc tam, gdzie wiodły mnie porywy śmiałe,
W różnych krajach błąkałem się przez sześć lat całe.
Z czasem jednak, męczarnie tęsknoty zbyt srogiej
Pchnęły mnie, by powrócić znów w rodzinne progi:
Niestety, nie znalazłem ni ciebie, ni domu,
Ni w Neapolu los twój wiadomym był komu.
Widząc więc, że daremne me wszystkie zabiegi,
Z kolei zawinąwszy na weneckie brzegi,
Żyłem tam, o mym domu, dzięki losu zdradom,
Prócz własnego imienia niczego nie świadom“.
Możecie łatwo zgadnąć, ile w tej godzinie
Wzruszeń przeżyło serce w biednym Tryfaldynie!
Zresztą, nie chcę cię dłużej męczyć mą rozprawą:
Zaś, jeśli jeszcze czego byłabyś ciekawą,
Możesz sobie pogadać z swoją Egipcjanką.
Dla Tryfaldyna córką już jesteś, nie branką,
Andres jest twoim bratem, że zaś siostry własnej
Prawo mężem być wzbrania w sposób dosyć jasny,
Przeto, wdzięczności długiem jakowymś wiedziony,
Chce cię widzieć w postaci pana mego żony,
Ojciec Leljusza, zajściu całemu przytomny,
Zgodził się zaraz, pełen radości ogromnej,
Zaś, aby już zaludnić wraz całe podwórko,
Świeżego Horacego obdarzył swą córką.
Widzisz więc, ile zdarzeń w ciągu tej godziny!
CELJA:
Zmysły tracę, słuchając tej wielkiej nowiny.
MASKARYL:
Wszyscy spieszą tu razem: tylko te dwie stare
Zostały, by po walce odsapnąć chwil parę;
Leander idzie także i ojciec jegomość.
Ja spieszę memu panu zanieść tę wiadomość,
I donieść, że, gdy przeszkód najwięcej się piętrzy,
Wszystko naraz odmienił cud niebios najświętszy.
HIPOLITA:
Z tych pomyślnych wydarzeń jestem tak szczęśliwą,
Że własny los nie wzruszyłby mnie bardziej żywo.
Lecz oto oni.

SCENA PIĘTNASTA.
TRYFALDYN, ANZELM, PANDOLF, CELJA,  HIPOLITA, LEANDER, ANDRES.
TRYFALDYN: Córko!
CELJA:Ojcze ukochany!
TRYFALDYN:
Czy już świadomą jesteś swych losów odmiany?
CELJA:
Tak ojcze, i od szczęścia drży serce w mem łonie.
HIPOLITA do Leandra:
Próżnobyś chciał przemawiać tutaj w swej obronie,
Gdyż sam przedmiot cię broni najżywszą wymową.
LEANDER:
Chciej mi rzucić łaskawie przebaczenia słowo.
Przysięgam, że w mych uczuć szczęśliwym powrocie,
Mniej ojcu dziś zawdzięczam, niż własnej ochocie.
ANDRES do Celji:
Ktoby przeczuł, że chęci me dla cię tak czyste.
Na milczenie skazane zostaną wieczyste?
Lecz i w tej losu zmianie, skarb mojej miłości
Teraz w braterskiem sercu na zawsze zagości.
CELJA:
Co do mnie, zawszem siebie winiła niechcący,
Że czułam dla cię tylko szacunek gorący,
I nie mogłam odgadnąć, jakie tajne siły
Bronią mi drogi, sercu zazwyczaj tak miłej,
I czemu w duszy pragnę obudzić napróżno
Uczucie, które tobie sądziłam być dłużną.
TRYFALDYN:
Lecz cóż ty o mnie powiesz! Cóż za ojciec ze mnie,
Że ledwom cię odzyskał, a już potajemnie
Knuję plany, by oddać cię rychło w zamęście?
CELJA:
Że w twojem, ojcze, ręku całe moje szczęście.

SCENA SZESNASTA.
CIŻ SAMI i LELJUSZ.
MASKARYL do Leljusza:
Ciekawym, czy też pański bies skorzysta z gratki,
By i dziś zniszczyć szczęścia tak trwałe zadatki
I czy, aby coś zepsuć w tej radosnej chwili,
Jeszcze raz pańska głowa swój dowcip wysili?
Patrz, przez losu igraszkę, tak dziś sprawy stoją,
Iż chęci twe spełnione, a Celja jest twoją.
LELJUSZ:
Czyliż mi wolno wierzyć, że Celja... że ona...
TRYFALDYN:
Tak, mój zięciu, to prawda.
PANDOLF:Rzecz postanowiona.
ANDRES do Leljusza:
Niechaj to będzię mojej wdzięczności wyrazem.
LELJUSZ do Maskaryla:
Maskarylku, uściskać cię muszę tym razem,
Radość moja...
MASKARYL: Aj, panie! złamiesz mi pan rękę!
Udusił mnie bez mała. Strach mi o panienkę,
Bo, jeśli będziesz ściskał ją w równym zapale,
Przyznam się, że jej losu nie zazdroszczę wcale.
TRYFALDYN do Leljusza:
Widzisz, jak Bóg marzeniom mym uczynił zadość.
Lecz, ponieważ dla wszystkich dziś się święci radość,
Czekajmy tu, aż jego ojciec też się stawi,
I tę szczęśliwą parę sam pobłogosławi.
MASKARYL:
Każdy ma coś dla siebie: tylko Maskaryla
Samotnych dni buziaczek żaden nie umila!
A widząc, jak się pięknie składają te parki,
I mnie przechodzą jakieś do małżeństwa ciarki.
ANZELM:
Znajdzie się coś dla ciebie.
MASKARYL:Więc dobrze; a zatem
Cieszmy się wszyscy w dniu tym, w szczęście tak bogatym;
I niech nam niebo, co dziś tak łaskawie świeci,
Pozwoli być ojcami naszych własnych dzieci.

ZWADY MIŁOSNE
KOMEDJA W PIĘCIU AKTACH
PRZEDSTAWIONA W BÉZIERS W R. 1656, W PARYŻU 1658 R.


WSTĘP.

Następny utwór Moliera jest pozornie raczej cofnięciem się wstecz, niż krokiem naprzód. Jestto komedja tak niejednolita, tak wyraźnie sklejona z dwóch obcych sobie elementów, iż, przy całym kulcie Molierowskim, nikt, we Francji, nie odważa się jej wystawiać w całości: grywa się z niej 2 akty, które, same dla siebie, stanowią rozkoszną komedyjkę. Ale, w istocie, utwór ten stanowi nową zdobycz Moliera, dalszy krok ku znalezieniu samego siebie, swej drogi, ku wyzwoleniu się z panujących mód i stylów. I stąd właśnie ta niejednolitość: strzęp starej komedji jest tu niby larwa, z której już się wydobywa barwny, świetny motyl.
Znów tedy Molier bierze za podstawę włoską komedję Secchiego p. t. Chciwość, komplikuje jeszcze jej intrygę (może już w tem tkwi coś z parodji, satyry?) tak że jej „wyjaśnienia“ (II, 1) trzebaby przełożyć na prozę aby je zrozumieć. Jestto historja o dziewczynie, chowanej jako chłopiec, w męskiem przebraniu: ulubiony motyw włoskiego teatru, dający pole do dość drażniących djalogów i dwuznacznych scenek. Mimowoli, odczytując scenę Askanjusza z Walerym (I, 2), myślimy o Szekspirze (Jak się wam podoba, etc.); to stąd, że i Molier i Szekspir czerpali ze wspólnego źródła: z komedji włoskiej.
Ale ta licha intryga sztuki ginie doprawdy pod obfitością tego, co już Molier daje z siebie: cała ta jego oryginalna, samodzielna część sztuki tętni humorem, werwą, nieraz uczuciem. Ten paradny Kasper (w oryg. Gros Réné, od przezwiska aktora-grubasa który go grywał) ze swemi monologami; ten Metafrast (tradycyjne imię „uczonego“ z komedji włoskiej) będący tak artystycznem rozwinięciem „doktora“ z pierwszych fars Moliera; to nieporozumienie między dwoma starcami, to już rzeczy kreślone ręką mistrza. A cóż dopiero sama zwada miłosna, ten kwartecik prowadzony z całą sztuką kontrapunktu; z basem, rubasznym basem Kaspra, parodjującym tkliwy wiolin swego pana! Ileż humoru, czułości, delikatnej intuicji psychologicznej w kreśleniu tych wiecznych kłótni, istniejących odkąd istnieją kochankowie! Molier traktował ten temat ze szczególnem upodobaniem: wróci doń jeszcze w Świętoszku, w Mieszczaninie szlachcicem; ale nigdzie ta scena nie wypadnie tak pełno, tak bogato jak tutaj, przez to szczęśliwe dublowanie pary kochanków parą służby, które to dublowanie w Mieszczaninie szlachcicem jest może już bardziej mechaniczne i pospieszne.
W jednej rzeczy scena ta ustępuje tamtym dwom: to iż w tamtych komedjach, zwada rodzi się w naturalny sposób z samej miłości; jest w tem jakby instynkt kochanków przeczuwających rozkosze pojednania i szukających zaprawy dla słodyczy, iżby nie stała się monotonna. Wystarczyłoby słowa aby wyjaśnić rzecz, ale żadne z nich nie powie tego słowa, lub raczej powie je na końcu, kiedy już przebiegną całą skalę urojonego dramaciku. Tutaj, nie: tu Erast ma wszelkie powody podejrzewać Łucję, jak ona znów ma powody być nań oburzona: raczej dziwićby się można że sobie tak łatwo odpuścili. To wynika z grzechu pierworodnego sztuki: z jej zaszczepienia na lichem imbroglio włoskiem.
Jak wspomniałem, Komedja Francuska wykroiła z tych Zwad 2 akty i tak grywa się je od końca XVIII w.; w ten sposób, sztuka ma znów tę wadę, że wogóle nie znamy przyczyny tego całego nieporozumienia.

Jeżeli instynkt twórczy Moliera, szukał w tych dwóch sztukach opanowania „rzemiosła“, zadanie to spełniło się w całej pełni: obecnie, odrzuciwszy już podpórki, spróbuje się w zupełnie samodzielnym utworze.

OSOBY:
ERAST, zalotnik Łucji.
ALBERT, ojciec Łucji i Askanjusza.
KASPER, służący Erasta.
WALERY, syn Polidora.
ŁUCJA, córka Alberta.
MARYSIA, pokojowa Łucji.
POLIDOR, ojciec Walerego.
FROZYNA, powiernica Askanjusza.
ASKANJUSZ, córka Alberta, przebrana za mężczyznę.
MASKARYL, służący Walerego.
METAFRAST, uczony.
RĘBAJŁO.

AKT PIERWSZY.
SCENA PIERWSZA.
ERAST, KASPER.
ERAST: Mam ci wyznać? więc jakaś tajemna obawa
Szczęściu mojego serca wciąż na poprzek stawa.
Tak, żadna mnie pociecha dziś nie zaspokoi:
Lękam się oszukanym być w miłości swojej;
Nie wiem, czy mogę ufać twojej dobrej wierze,
Lub czy się sam nie łudzisz, choć nawet i szczerze.
KASPER:
Mnie pan mniemasz być zdolnym takich sztuk szatańskich!
Powiem zatem, z amorów przeproszeniem pańskich,
Że krzywdzisz serce, co tu bije pod siermięgą,
I że na fizjognomjach znasz się niezbyt tęgo.
Człowieka z taką gębą pomówić jest trudno,
Aby się miał spaskudzić zdradą tak obłudną;
Tak wielkiegom zaszczytu nie godzien, prawdziwie,
I żyję sobie prosto, skromnie, lecz poczciwie.
Żebym się dał oszukać, to wreszcie być może;
To prędzej; i to jednak między bajki włożę.
Dalibóg, że nie widzę (lub całkiem zgłupiałem),
Gdzie do podejrzeń powód w tem zdarzeniu całem.
Miłość Łucji niesłusznie strachu cię nabawia,
Wszak ciągle pana szuka, wciąż z panem rozmawia;
A Walery, co wzdycha do niej tak natrętnie,
Nie zdaje mi się przez nią widzianym zbyt chętnie.
ERAST: Nieraz złudna nadzieja kochanka uwodzi,
I niezawsze wzrok czuły z sercem w parze chodzi;
Zapały, do jednego pozornie zwrócone,
Często dla innych uczuć stanowią zasłonę.
Bym wierzył, iż niechęci tej wyraz jest szczery,
Nazbyt spokojnym mi się wydaje Walery;
Jego chłód, obojętność, z jaką sobie patrzy
Na to, w czem ty jej łaski znak widzisz najrzadszy,
To zatruwa mi niemal każdą szczęścia chwilę,
Budzi gniew, który próżno przytłumić się silę,
Wlewa w duszę zwątpienie i wzbrania mi wiary,
Czy Łucja szczere żywi względem mnie zamiary.
Pragnąłbym, by w słodyczy trwać niezamąconej,
Widzieć, jak go zazdrości żar trawi szalony;
I wówczas jego troski, gniewy i zgryzoty
Byłyby dla mnie słodkim zakładem jej cnoty.
Czy wierzysz, iż ktoś mógłby z tak pogodną twarzą
Oglądać, jak rywala jego szczęściem darzą?
A jeśli nie, to powiedz: na dziwy takowe
Patrząc, czyż nie mam przyczyn łamać sobie głowę?
KASPER: Może gdzieindziej swoje obrócił zapały,
Skoro spostrzegł, iż tutaj na nic się nie zdały.
ERAST: Skoro serce się spotka z odprawą tak jawną,
Unika tej, co wszystkiem była mu niedawno,
I, krusząc łańcuch, duszy kochanka tak drogi,
W spokojności nie wytrwa z pewnością tak błogiej.
Tej, którąśmy kochali, widok nazbyt bliski
Odnawia w sercu dawnej miłości pociski,
I gdy ten obraz wzgardy w nas wzbudzić nie zdoła,
To znak, że jeszcze płomień ów nie wygasł zgoła.
Zresztą, wierz mi, choć miłość zda się już umarłą,
Nieco zazdrości zawsze szarpie nas za gardło,
I nie pozwala patrzeć bez srogiej boleści,
Że serce, niegdyś drogie, inne czucia pieści.
KASPER: Kiepska z tych filozofij do życia omasta:
Ja, co widzę oczami, w to wierzę i basta,
Juścić chyba sam sobie ten życzy najgorzej,
Kto, zanim ma przyczynę, zawczasu się trwoży.
Pocóż tyle mędrkować i, z własnej ochoty,
W swej mózgownicy czerpać powód do zgryzoty?
Miałbym dociekaniami głowę sobie kręcić!
Najpierw niech przyjdzie święto, a będziem je święcić.
Strapienia dobrowolnie szuka tylko dudek:
Ja się tam w nie nie bawię bez ważnych pobudek;
A choć czasem naprawdę rzecz smutku jest warta,
Udam, że nic nie widzę i ślę ją do czarta!
W miłości, chęci pańskie dzielę sercem całem;
Twa dola lub niedola i moim udziałem;
Gdyby pana zdradziła twoja piękność słodka,
I mnie od pokojówki lepszy los nie spotka.
Lecz przypuszczać najgorsze na co tutaj zda się?
Wolę wierzyć, gdy słyszę: kocham cię, grubasie;
I nie pytam, by chwalić szczęsne swoje losy,
Czy Maskaryl z rozpaczy targa się za włosy.
Ech! że moja Marysia czasem i pozwoli,
Że ją tam ktoś popieści albo poswywoli,
I uśmieje się przytem z nią nakształt warjata: —
I ja śmiać się potrafię, a jeszcze, u kata,
Zobaczym, kto z nas śmiechu przyczyn się doczeka!
ERAST:
Bajże, baju.
KASPER: Ha! ona: widzę ją zdaleka.

SCENA DRUGA.
ERAST, MARYSIA, KASPER.
KASPER: Pst! Marysiu!
MARYSIA:Ty! skądże się wziąłeś?
KASPER:Tak sobie.
Zgadnij, z kim w tejże chwili mówiłem o tobie?
MARYSIA:
Pan Erast także tutaj! właśnie ścigam pana
Już od dobrej godziny. Uf! całam zdyszana.
ERAST: Jakto?
MARYSIA: No, szukam pana, jak mówię, wytrwale,
I mogę ręczyć...
ERAST:Za co?
MARYSIA:Że niema go wcale
W kościele, w rynku, w domu, ani na spacerze.
KASPER:
Przysięgnij na to, Maryś.
ERAST:Ciekawość mnie bierze,
Kto ci kazał mnie szukać?
MARYSIA:Niech się pan założy,
Że ktoś, co panu życzy wcale nie najgorzej;
Poprostu, moja pani.
ERAST:O, Marysiu miła!
Mamż wierzyć, iż to ona głosem twym mówiła?
Powiedz mi, nie ukrywaj złowróżbnej nowiny,
Wszak ciebie winić o nią nie miałbym przyczyny:
Na Boga, wyznaj szczerze, czy twej pani lubej
Serce w zwodnych igraszkach nie szuka swej chluby?
MARYSIA:
Co! skądże to znów panu strzeliło do głowy?
Czy nie dosyć uczucia jej mają wymowy?
By nareszcie dać wiarę miłości tak szczerej,
Czegóż pan żądasz jeszcze?
KASPER:Póki się Walery
Nie obwiesi, dopóty się nie ułagodzi.
MARYSIA:
Jakto?
KASPER: Taki zazdrosny jest mój pan dobrodziej.
MARYSIA:
O Walerego? Dobryś! To koncept wspaniały!
Dziw mi, że takie myśli w głowie twej postały.
Miałam go za mędrszego, lecz dziś przyszła kolej
Zwątpić, czy pan w swym mózgu masz jakowyś olej.
Pomyliłam się, widzę że nie miałam racji.
Czy i tyś się nabawił tej samej warjacji?
KASPER:
Ja, zazdrosny! chroń Boże mnie od takiej biedy,
By mi z tego cierpienia brzuch miał schudnąć kiedy!
Prócz tego że niezmienną wiarę kładę w tobie.
Zbyt dobre mam mniemanie o własnej osobie,
Bym się lękał, że przy mnie ktoś ci w oko wpadnie.
Takiego jak ja gaszka gdzież znajdziesz tak snadnie?
MARYSIA:
Otóż to: takim winien być każdy mężczyzna!
Choćby i był zazdrosny, niech tego nie przyzna.
Cóż zyska, kogo brzydki ten płomień rozpala?
Wspiera tylko zamiary własnego rywala,
I na zalety tego, który go tak trwoży,
Nieraz swym gniewem oczy kochanki otworzy.
Nie jeden już w ten sposób wygrał swoją sprawę
Przez czułego rywala przedwczesną obawę.
Wciąż się lękać by nie być wywiedzionym w pole,
To znaczy grać w miłości dość mizerną rolę,
I samemu się stroić na dudka przed czasem.
To sobie pan pozwoli powiedzieć nawiasem.
ERAST:
Więc dajmy temu pokój. Mówisz, że mnie kocha?
MARYSIA:
Wart byłbyś, aby z panem podrożyć się trocha;
I, aby pana skarać, powinnabym dłużej
Ukryć przed nim cel mojej godzinnej podróży.
Masz, spojrzyj i uspokój swą trwogę nieznośną.
Wszak niema tu nikogo, możesz czytać głośno.
ERAST czyta:
„Miłości twej zapał — oto twoje słowa —
„Nie cofnie się dla mnie przed niczem:
„Niechajże więc dłużej swych chęci nie chowa,
„I stanie przed ojca obliczem.
„Niech kreśli wymownie swe prawa, na zawsze
„Wyryte w dziewiczem mem sercu,
„A jeśli wyroki uzyska łaskawsze,
„Wnet staniem na ślubnym kobiercu“.
Cóż za szczęsna wiadomość! o ty, coś jej posłem,
Wydajesz się w mych oczach jakiemś bóstwem wzniosłem.
KASPER:
Wszakże panu mówiłem: niech pan co chce gada,
Wszystko zawsze tak będzie, jak Kasper powiada.
ERAST odczytuje:
„Niech kreśli wymownie swe prawa, na zawsze
„Wyryte w dziewiczem mem sercu,
„A jeśli wyroki uzyska łaskawsze,
„Wnet staniem na ślubnym kobiercu“.
MARYSIA:
Gdybym jej powtórzyła pańskie posądzenia,
Słów tak czułych wyparłaby się bez wątpienia.
ERAST:
Ach, ukryj jej, przez litość, ten obłęd tak krótki,
Co w serca niepokojach czerpał swe pobudki;
A jeśli jej powtórzysz, dodaj, żem gotowy
Śmiercią mą spłacić zbrodnię omyłki takowej,
I, że spieszę, u stóp jej, bodaj tysiąc razy.
Ofiarą życia mego mścić się jej obrazy.
MARYSIA:
Nie mówmy tu o śmierci, nie czas teraz na to.
ERAST:
Zbyt wiele ci winienem; wiem to, i z odpłatą
Nie zwlekając, niebawem ziszczę to, com dłużny
Staraniom posłanniczki miłej i usłużnej.
MARYSIA:
Ach, czym mówiła panu, gdziem go po próżnicy
Jeszcze szukała dzisiaj?
ERAST:Gdzież?
MARYSIA:Na tej ulicy,
Co pan już wie.
ERAST:Na której?
MARYSIA:No... tam... przy tym kramie,
Gdzie miesiąc temu, jeśli ma pamięć nie kłamie,
Obiecał mi pan kupić pierścionek.
ERAST:Pojmuję!
KASPER:
A szelmeczka!
ERAST:To prawda, i winnym się czuję,
Żem zapomniał wywiązać się ze swych przyrzeczeń.
MARYSIA:
Przecież ja nie dlatego, żebym swoją pieczeń...
KASPER:
O, gdzieżby!
ERAST dając jej swój pierścień:
Ten pierścionek może ci przypadnie
Do gustu; przyjm go w zamian: bardzo ci z nim ładnie.
MARYSIA: Pan żartuje; takiegobym nie śmiała nosić.
KASPER:
Biedna trusia: a bierzże! nie dajże się prosić;
Odmawiać, kiedy dają! czyś z zmysłów obrana?
MARYSIA:
Więc dobrze; wezmę jako pamiątkę od pana.
ERAST: Kiedyż u stóp anioła mego złożę dzięki?
MARYSIA:
Myśl pan, jak z ojca wydrzeć prawa do jej ręki.
ERAST:
Lecz, gdyby mnie odrzucił...
MARYSIA:Wówczas się pokaże;
My uczynimy wszystko, co serce nam każe.
W ten czy ów sposób, musim złączyć was oboje;
Rób pan zatem co możesz, a my zrobim swoje.
ERAST:
Żegnaj; dzisiaj rzecz całą wyjaśnię z pewnością.
Erast odczytuje pocichu list.
MARYSIA do Kaspra:
A my, jakże tam stoi znów z naszą miłością?
Nic mi o niej nie mówisz.
KASPER:Niby w naszym stanie,
Dosyć prędko załatwia się takie kochanie.
Ja cię chcę, chcesz mnie także?
MARYSIA:Ze szczerą ochotą.
KASPER:
Dość więc; daj łapę.
MARYSIA:Bywaj, Kasprusiu, me złoto.
KASPER:
Moja gwiazdko!
MARYSIA:Pochodnio moich słodkich chęci!
KASPER: Kometo mojej duszy, tęczo mej pamięci!
Marysia wychodzi.
Bogu niech będą dzięki; dobrze sprawa stoi:
Wszak Albert nie odmówi panu córki swojej.
ERAST:
Walery ku nam idzie..
KASPER:Żal mnie bierze szczery
Teraz na niego patrzeć.

SCENA TRZECIA.
WALERY, ERAST, KASPER.
ERAST:Cóż, panie Walery?
WALERY: I cóż, panie Eraście?
ERAST:W jakimż dzisiaj stanie
Twe zapały?
WALERY: A pańskie?
ERAST:Rosną niesłychanie.
WALERY: Moje także.
ERAST:Dla Łucji?
WALERY:Ano, oczywiście.
ERAST:
Doprawdy, że podziwiać cię trzeba: siarczyście
Wierny jesteś.
WALERY: Nie: pański to płomień tak stały
Może służyć za przykład potomności całej.
ERAST: Co do mnie, obcą taka miłość duszy mojej,
Która patrzeniem samem swoje chęci poi;
I tak szlachetnem sercem nie szczycę się wcale,
Bym czyjąś wzgardę umiał znosić tak wytrwale.
Kiedy kocham, to pragnę być również kochanym.
WALERY:
To bardzo naturalne; zgodzę się tu z panem:
I najmilsza osoba nie uczyni ze mnie
Wasala, jeśli serca nie da mi wzajemnie.
ERAST:
Jednak Łucja...
WALERY:Tak, Łucja, gdy pan do niej wraca,
Wszystkiem, czegobym pragnął, mą miłość odpłaca.
ERAST: Tak łatwo zadowolić pana?
WALERY:Mniej wszelako,
Niż panu się wydaje.
ERAST:Ja bo mam niejaką
Przyczynę wierzyć w chęci jej dla mnie przychylne.
WALERY:
Ja zaś wiem, że w jej sercu mam miejsce dość silne.
ERAST:
Nie łudź się lepiej, radzę.
WALERY:Niechaj mi pan wierzy,
I rojenia zbyt śmiałe cokolwiek uśmierzy.
ERAST:
Gdybym ci mógł pokazać pewien znak jaskrawy
Jej uczuć... Nie: to byłby cios zanadto krwawy.
WALERY:
Ja, gdybym mógł uchylić tajemnicy pewnej...
Nie, wole nic nie mówić; nazbyt byłbyś gniewny.
ERAST:
Wyzywasz mnie, doprawdy, i, wbrew chęci własnej,
Twej pysze przeciwstawić muszę dowód jasny.
Czytaj.
WALERY przeczytawszy:
Treść bardzo miła.
ERAST:Pismo pan poznaje?
WALERY: Ręka Łucji.
ERAST:Cóż? jeszcze się panu wydaje...
WALERY śmiejąc się i odchodząc:
Bywaj mi zdrów!
KASPER:Oszalał chyba poczciwina!
I gdzież tu, u stu djabłów, do śmiechu przyczyna?
ERAST: I mnie to dziwi wielce; któż teraz odgadnie,
Jaka w tem tajemnica ukrywa się na dnie?
KASPER:
Patrz pan, to jego sługa.
ERAST:Tak, widzę go zdala;
Wybadajmy zeń chytrze zamysły rywala.

SCENA CZWARTA.
MASKARYL, ERAST, KASPER.
MASKARYL na stronie:
Może mówić ten sługa o losie dotkliwym,
Kto miał pana młodego i z sercem kochliwem!
KASPER:
Dzień dobry.
MASKARYL: A, dzień dobry.
KASPER:W jakież spieszy kraje
Maskaryl; idzie, wraca, czy też tu zostaje?
MASKARYL:
Nie wracam, bo nie byłem; wszak to jasne: ano
Nie idę też, bo właśnie mnie tu zatrzymano,
I nie zostaję również, bo wraz stąd w te pędy
Umykam.
ERAST: Coś nieskory dzisiaj do gawędy
Imć Maskaryl?
MASKARYL: Wybaczy mi pan z łaski swojej...
ERAST: Cóż tak spiesznie ucieka? mnie się może boi?
MASKARYL:
O twą szlachetność, panie zbyt jestem spokojny.
ERAST:
Daj rękę: już nie mamy powodów do wojny;
Zgoda z nami; ustąpić z własnej chęci wolę
I wam, jako szczęśliwszym, wolne daję pole.
MASKARYL:
Daj Boże!
ERAST: Kasper świadkiem: już sprzykrzyło mi się.
KASPER: To prawda; ja ci również daruję Marysię.
MASKARYL:
Ją zostawmy na boku i, co do tej sprawy,
Możem obaj żyć w zgodzie bez wszelkiej obawy.
Ale czy to rzecz pewna, że już odkochana
Wasza Wielmożność, czy też to są żarty pana?
ERAST:
Przejrzałem sam, że pan twój w szczęśliwszej miłości
Zbyt daleko już zaszedł; odtąd więc nie rości
Żadnvch praw moje serce do tej pięknej damy.
MASKARYL:
Miło mi niewymownie, że się tak zgadzamy.
Prócz tego, że twych przeszkód baliśmy się nieco,
Cieszę się i za pana, żeś skończył z tą hecą.
Tak, dobrześ pan uczynił, żeś rzucił do djaska
Tę grę, że już nie zwodzi cię czułości maska;
Tysiąc razy, sam wiedząc jak tam rzeczy stoją,
Bolałem jaknajszczerzej nad prostotą twoją:
Przykro patrzeć, jak z człeka zacnego drwią sobie.
Ale jakże pan poznał się na tym sposobie?
Wszak o ślubie, zawartym dzisiaj w nocnej porze,
Oprócz mnie i dwóch innych nikt wiedzieć nie może.
I w najgłębszym sekrecie dotychczas się chowa
Dwojga serc kochających wieczysta umowa.
ERAST:
Co ty mówisz?
MASKARYL: Powiadam, że jestem zdumiony
I nie rozumiem zgoła, jak i z której strony
Mogłeś się pan domyślić, iż czułość udana,
Co, wszystkich oszukując, uwiodła i pana,
Ma na celu tych dwoje zawieść przed ołtarze.
ERAST:
Kłamiesz wszystko bezczelnie.
MASKARYL:Panie, jak pan każe.
ERAST:
Jesteś łajdak.
MASKARYL: I owszem.
ERAST:I za czelność swoją
Doczekasz się, że kijem plecy ci wyłoją.
MASKARYL:
Owszem; do usług pańskich.
ERAST:Och, Kasprze!
KASPER:Tu jestem.
ERAST:
Próżno staram się łudzić mym słabym protestem!
Do Maskaryla.
Chcesz uciekać?
MASKARYL: Nie, panie.
ERAST:Powtórz więc wyraźnie:
Łucja...
MASKARYL: Nie, kpiłem sobie.
ERAST:Kpiłeś sobie, błaźnie!
MASKARYL:
Nie, nie kpiłem.
ERAST: Więc prawda, co mówisz?
MASKARYL:Nie, panie,
Nieprawda.
ERAST: Więc cóż tedy?
MASKARYL:To boskie skaranie!
Już się boję, że powiem coś źle.
ERAST:Gadaj śmiało!
Prawda-li to, czyś zmyślił tę opowieść całą?
MASKARYL:
Jak się panu podoba: ja się w ten ambaras
Nie chcę już więcej wdawać.
ERAST wyjmując szpadę: Odpowiesz mi zaraz?
Oto sposób, by język ci rozwiązać snadnie.
MASKARYL:
Ejże, panie, bo głupstwo znów z tego wypadnie!
Jeśli łaska, już wolę, może się pan zgodzi,
Niech mi szybko da kijów parę pan dobrodziej
I pozwoli mi odejść bez wszelkiej obrazy.
ERAST:
Zginiesz tu, albo prawdy najświętszej wyrazy
Z ust twoich wraz usłyszę.
MASKARYL:Dobrze, powiem tedy;
Lecz zlituj się pan, wszak jam nie winien tej biedy!
ERAST:
Mów, lecz wiedz, że tu idzie o twą własną szyję;
I że przed mą wściekłością nic cię nie ukryje,
Jeśli choć jednem słowem zboczysz z prawdy drogi.
MASKARYL:
Zgadzam się, połam mi pan i ręce i nogi,
Zrób mi pan jeszcze więcej, zabij mnie, zezwalam,
Jeśli najmniejszem kłamstwem usta me pokalam.
ERAST:
Prawdą jest to małżeństwo?
MASKARYL:Widzę sam z boleścią,
Żem się jak Piłat w Credo wpakował z tą wieścią;
Lecz niemniej rzecz jest prawdą, i nie w mojej mocy
Zaprzeczyć, że, po schadzkach odbywanych w nocy,
Podczas kiedy pan za dnia był im parawanem,
Przedwczoraj połączyli się małżeńskim stanem.
Mimo to, Łucja jeszcze staranniej ukrywa
Z mym panem ją łączące miłości ogniwa,
I żąda, aby znosił, jak, na oczach ludzi,
Jej serce ciebie ogniem udanym wciąż łudzi,
Szukając w tym podstępie najlepszej ochrony.
By sekret ten przed czasem nie został zdradzony.
Jeśli, mimo mych przysiąg, wątpisz o mej wierze,
Niech Kasper kiedy ze mną w nocy się wybierze,
A pokażę mu, stojąc pod oknem na warcie,
Że do pokojów panny wchodzim dość otwarcie,
ERAST:
Precz z mych oczu, hultaju.
MASKARYL:Na pierwsze żądanie;
O nic więcej nie proszę. Maskaryl wychodzi.

SCENA PIĄTA.
ERAST, KASPER.
ERAST:I cóż?
KASPER:A cóż, panie,
Zle z nami obydwoma, jeśli on nie kłamie.
ERAST:
Nie, mowa ta zbyt jawne prawdy nosi znamię.
Jak rzecz stoi, pojmuję teraz oczywiście:
Jego śmiech na słów widok zawartych w tym liście,
Wskazuje na ich zmowę i świadczy dowodnie,
Że mną się ta zwodnica zasłania niegodnie.

SCENA SZÓSTA.
ERAST, MARYSIA, KASPER.
MARYSIA:
Przychodzę panu donieść, że dziś, o zachodzie,
Moja pani nań czekać przyrzeka w ogrodzie.
ERAST:
Śmiesz jeszcze mówić do mnie, zdrajczyni niegodna?
Idź, powiedz swojej pani, żem przejrzał ją do dna,
Że pisanie liścików to próżny jest zbytek
I oto, jaki robię z nich dzisiaj użytek. Drze list i wychodzi.
MARYSIA:
Powiedz, Kasprze, czy mucha ugryzła go jaka?
KASPER:
Ty śmiesz przemawiać do mnie, babo ladajaka,
Krokodylu zdradziecki, ty, co w piersiach serce
Masz gorsze niż satrapy, niźli ludożerce!
Idź, zanieś tę odpowiedź swojej pani godnej,
Że koniec już nareszcie jej grze tak wygodnej,
Że wreszcie już naiwność w nas obu osłabła,
I że może wraz z tobą iść sobie do djabła.
MARYSIA sama:
Moja biedna Marysiu, czy to sen czy jawa?
Doprawdy, na szaleństwo to jakieś zakrawa;
Jakto! takie przyjęcie za dobroci tyle!
Biedna pani; zadziwi się bardzo niemile!

AKT DRUGI.
SCENA PIERWSZA.
ASKANJUSZ, FROZYNA.
FROZYNA: Frozyna umie trzymać język za zębami.
ASKANJUSZ:
Lecz czy bezpiecznie tutaj? spojrzyjno czasami
Czy niema kogo blisko i czy też, broń Boże,
Naszej tu kto rozmowy podsłuchać nie może.
FROZYNA:
Bezpieczniej nam z pewnością tutaj, niźli w domu.
Widać na cztery strony: nikt więc pokryjomu
Nas nie zajdzie, i mówić możesz bez obawy.
ASKANJUSZ:
O, jak trudno przystąpić do takiej przeprawy!
FROZYNA:
Oj, to jakiś dość ciężki sekret, jak się zdaje.
ASKANJUSZ:
Zbyt ciężki, skoro tobie z trudem go wyznaję,
I gdybym mogła ukryć rzecz, o którą chodzi,
Nie wiedziałabyś o niej.
FROZYNA:To już się nie godzi!
Kryć coś ze mną, jakgdybyś sto razy w potrzebie
Nie doświadczyła mego oddania dla ciebie!
Co, razem wychowana z tobą, tem się szczycę,
Że umiem kryć najświętsze twoje tajemnice!
Która wiem...
ASKANJUSZ: Czego myśli nie śniły niczyje:
Sekret, co ród i płeć mą ludzkim oczom kryje;
Wiesz, że w dom, w którym bawię, przyjęto mnie dzieckiem,
Aby ocalić zapis sposobem zdradzieckim,
Co gdy z śmiercią Askanja już miał być stracony,
W mem przebraniu dlań środków szukano obrony.
Dlatego, serce moje z tobą się odważy
Innych tajemnic również zwolnić czujnej straży;
Lecz, zanim rzecz rozpocznę, objaśnij mi, proszę,
Wątpliwość, jaką zdawna w myślach moich noszę:
Czy być może, by Albert nie znał wydarzenia,
Co czyni go mym ojcem i płeć mą odmienia?
FROZYNA:
Jeśli mam rzec otwarcie, owa sprawa cała
Nigdy nie była dla mnie nadto zrozumiała:
W wielu rzeczach intryga ta zgoła jest ciemną,
A matkę mą wybadać silę się daremno.
Gdy zmarł ów syn, cel ojca gorącej miłości,
A, zanim na świat przyszedł jeszcze, dziedzic włości
Rozlicznych, zapisanych przez wuja bogacza,
Co go swym spadkobiercą jedynym naznacza,
Matka wieść tę pragnęła ukryć jak najdłużej,
Bojąc się, by małżonek (naówczas w podróży),
Dowiedziawszy się o tem, w gniew nie popadł srogi,
Z żalu, że te bogactwa przejdą w obce progi.[11]
Otóż, mówię, by ukryć tę rzecz jakoś przecie,
Umyśliła podstawić obce jakieś dziecię,
I wzięła ciebie od nas, gdzieś ty się chowała,
(W ten sposób mogła zatrzeć się przygoda cała,
Żeś ty zajęła miejsce umarłego chłopca).
Czy ojcu cała sprawa pozostała obca,
Nie wiem. Od nas nie słyszał nic; od swej zaś żony,
Co lat dwanaście przeszło sekret utajony
Nosiła, wobec tego że tak nagle zmarła,
Sądzę, że i jej także nie wymknął się z gardła.
Jednak, widzę, iż styczność utrzymuje skrycie
Z osobą, której pono ty zawdzięczasz życie,
Wiem nawet iż ją wspiera czasem potajemnie,
Lecz z jakich przyczyn, tego dochodzić daremnie.
Z drugiej strony, małżeństwo dla ciebie układa
I to takie, jak tobie pewno się nie nada.
Może zna sztuczkę, której ty jesteś przedmiotem,
Lecz nie wie o przebraniu. Ale dosyć o tem;
Zbyt daleko zawiodła nas ta cała sprawa:
Powróćmy do sekretu, któregom ciekawa.
ASKANJUSZ:
Wiedz zatem, że się miłość omamić nie dała,
Że ma płeć się jej oczom umknąć nie zdołała,
I celne jej pociski, przez tę szatę męską,
W serce słabej dziewczyny wtargnęły zwycięsko:
Kocham tedy.
FROZYNA: Ty kochasz?
ASKANJUSZ:Frozyno, powoli;
Na zdziwienie dopiero później przyjdzie kolej:
Wstrzymaj się jeszcze; jeszcze moje serce biedne,
By w zdumienie cię wprawić, znajdzie rzecz niejednę.
FROZYNA: Cóż?...
ASKANJUSZ:Walerego kocham.
FROZYNA:O losu zagadki!
Jego kochasz, co właśnie przez podstęp twej matki
I twoje podstawienie postradał dziedzictwo!
Co, gdyby pod tą szatą przeczuł twe dziewictwo,
Bezzwłocznie tych majątków ujrzałby się panem!
W istocie, że ta miłość czemść tak niesłychanem...
ASKANJUSZ:
Czekaj: większem zdumieniem wstrząsnę twoje łono:
Ja jestem jego żoną.
FROZYNA:Żoną!
ASKANJUSZ:Tak jest, żoną.
FROZYNA:
Ha! to naprawdę więcej, niż biedna pomieszczę
W mejej głowie.
ASKANJUSZ: Zaczekaj; to nie wszystko jeszcze.
FROZYNA:
Jeszcze?
ASKANJUSZ:
Jestem nią, mówią, lecz on nie wie o tem,
I nie zna tej, co jego ślubów jest przedmiotem.
FROZYNA:
Mów co chcesz; już ma głowa pojąć się nie sili,
Wszystkie myśli zmieszałaś mi w tej jednej chwili,
Rozum mój tym zagadkom podołać nie może.
ASKANJUSZ:
Jeśli chcesz mnie posłuchać, rzecz ci wnet wyłożę.
Walery, co był siostrą mą zajęty szczerze,
Zdawał mi się zbyt ostro sądzony w tej mierze,
I tkliwość jego, Łucji tak bardzo niemiła,
Najżywszą dlań sympatję w mem sercu zrodziła.
Chcąc sprawić, by go siostra widziała łaskawie,
Tak gorącom umiała mówić w jego sprawie,
Żem sama nie spostrzegła, jak budzi się we mnie
Czucie, którem jej wszczepić pragnęła daremnie.
Mówiąc do niej, on w moją duszę się zakradał;
Płomień, dla niej się tlący, mem sercem owładał,
I miłość ta, przez jego boginię wzgardzona,
Wdarła się tryumfalnie do mojego łona.
Tak, serce me, Frozyno, zbyt słabe, niestety,
Zdobyła chęć, zwrócona do innej kobiety,
I śmiertelnie zranione przez grot ów tak ostry,
Z lichwą mu zapłaciło nieczułość mej siostry.
Nareszcie, miłość moja, znękana tym stanem,
Zapragnęła zbliżenia, lecz pod cudzem mianem;
Raz w ogrodzie, Walery, wezwany tajemną
Prośbą Łucji (jak mniemał), zszedł się w nocy ze mną.
I powiodłam rzecz w sposób tak dobrze udany,
Iż wcale nie domyślił się osób zamiany.
Pod zasłoną tak miłą serca jego chęci,
Rzekłam, iż jego obraz wciąż noszę w pamięci,
Lecz, znając wolę ojca odmienną, musiałam
Ukrywać te uczucia, któremi dlań pałam;
Że do czasu z miłości swej sekret uczynię,
Którego powiernicą będzie noc jedynie;
Zaś we dnie, aby sprawy tej nie zepsuć, wcale
Nie będziemy rozmawiać z sobą poufale,
I że tę samą we mnie obojętność spotka,
Co wówczas nim nas jeszcze nić złączyła słodka;
A również on ma przyrzec mi, że z jego strony
Sekret gestem ni słowem nie będzie zdradzony.
Wreszcie, nie poprzestając na takiej zdobyczy,
Lecz chcąc mieć wszystko czego tkliwe serce życzy,
Śmiałością, co przeszkody wszelkie przezwycięża,
Zdołałam wczoraj zmienić kochanka na męża.
FROZYNA:
Ej, dziewczyno, nielada posiadasz talenty!
Któżby to był odgadnął przy twej mince świętej?
Jednak tu nazbyt lekko rzecz powiodłaś całą;
Bo przypuśćmy, że wszystko zrazu się udało,
Nie trudno się domyślić dość smutnego końca,
Skoro ten nocny sekret doczeka się słońca.
ASKANJUSZ:
Gdy miłość jest gwałtowna, nic nas nie odstraszy
W dążeniu, aby dopiąć celu chęci naszej;
I, byle mogło posiąść serce czego życzy,
Wszystko, co będzie później, za nic sobie liczy.
Lecz, jeżeli dziś mówię z tobą bez osłonek,
To, by twej rady... Ale oto mój małżonek.

SCENA DRUGA.
WALERY, ASKANJUSZ, FROZYNA.
WALERY: Jeśli państwo oboje tu rozmowę wiodą,
W której moja obecność byłaby przeszkodą,
Oddalę się.
ASKANJUSZ: O tobie mówimy, a zatem
Możesz przerwać rozmowę, gdyś sam jej tematem.
WALERY:
Ja?
ASKANJUSZ:
Tak.
WALERY: I jakże?
ASKANJUSZ:Rzekłam, że, gdybym kobietą
Była, łatwo uległabym twoim zaletom,
I, gdyby wzajem obraz mój władał w twem sercu,
Wnetbyśmy wraz na ślubnym stanęli kobiercu.
WALERY:
Czynić takie wyznania, to rzecz nader łatwa,
Skoro podobne gdyby ich spełnienie gmatwa;
Lecz złapałbyś się, gdyby komplement tak luby
Był kiedy wystawiony na szczerości próby.
ASKANJUSZ:
Bynajmniej; gdybym serca twego była panią,
Pewnobyś nie miał przyczyn uskarżać się na nią.
WALERY: A gdybym, dzięki twojej pomocy u innej,
Mógł zdobyć szczęście, również byłbyś tak uczynny?
ASKANJUSZ:
Wówczas mogłyby zawieść się pańskie nadzieje.
WALERY:
Z tej odpowiedzi przyjaźń nie bardzo widnieje.
ASKANJUSZ:
Jakto! więc w tak okrutnym chcesz żądać sposobie,
Abym, będąc dziewczyną, zakochaną w tobie,
Przyrzekła ci za tobą wstąpić w czułe szranki,
I walczyć za twą miłość dla innej kochanki?
Przyznasz, iż to zadanie niezbyt chyba miłem.
WALERY:
Lecz skoro nią nie jesteś?
ASKANJUSZ:To, co ci mówiłem,
Rzekłem jako kobieta i tak też należy
Aby było przyjęte.
WALERY:Tu więc szkopuł leży!
Nic więc po twej przyjaźni nie mam tuszyć sobie,
Chyba, że niebo sprawi cud w twojej osobie?
Słowem, gdyś nie kobietą, szukałbym daremno,
Dowodów tej sympatji, co łączy cię ze mną?
ASKANJUSZ:
W pewnych kwestjach nad wszelki wyraz jestem czuły,
I serce moje ranią najmniejsze skrupuły,
Kiedy o miłowanie chodzi. Jestem szczery,
Nie licz na me usługi, mój drogi Walery,
Póki wzajem upewnić nie zdołasz niekłamnie,
Że i ty takież czucia w sercu chowasz dla mnie,
Że płomień mej przyjaźni dzielisz najgorętszej,
I, gdybym był dziewicą, wnet związek najświętszy,
Chęćby uwieńczył, która sercem mojem całem...
WALERY:
Nie, o takich skrupułach jeszcze nie słyszałem!
Lecz przyjmuję ugodę, choć dla mnie tak nową,
I chętnie na ten układ daję moje słowo.
ASKANJUSZ:
Ale szczerze?
WALERY: Najszczerzej.
ASKANJUSZ:Zatem wszystko jasne:
O twe szczęście dbać odtąd chcę, jak o me własne.
WALERY:
Wcześniej niż się spodziewasz, za słowo cię chwycę;
I wkrótce ci powierzę ważną tajemnicę.
ASKANJUSZ:
Ja ci również niebawem odsłonię wyraźniej
Sekret, co będzie dla mnie próbą twej przyjaźni.
WALERY:
W jaki sposób odgadnąć, silę się daremnie?
ASKANJUSZ:
Dowiedz się więc, że kocham kogoś potajemnie,
I w twojej władzy leży, jak można najprościej,
Skłonić ku memu sercu przedmiot mej miłości.
WALERY:
Niechaj więc serce twoje w swe szczęście uwierzy,
Bo pewnem ono, jeśli odemnie zależy.
ASKANJUSZ:
Dużo bardzo przyrzekłeś; więcej niźli mniemasz.
WALERY:
Mów zatem; dłużej przyczyn ukrywać się nie masz.
ASKANJUSZ:
Czas jeszcze; ta osoba, powiem tylko tyle,
Jest blisko ciebie.
WALERY:Zgadnąć napróżno się silę.
Czyżby, daj Boże, siostra...
ASKANJUSZ:Nic ci tej godziny
Więcej nie mogę wyznać.
WALERY:Czemu?
ASKANJUSZ:Mam przyczyny.
Gdy twój sekret posiędę, i mój ci odsłonię.
WALERY:
Musi mi ktoś, co zamknął go święcie w mem łonie,
Zezwolić.
ASKANJUSZ: Więc postaraj się o to, a słowa
Zobaczymy kto lepiej z nas obu dochowa.
WALERY:
Zgoda: przyjmuję układ.
ASKANJUSZ:I ja: bywaj zatem.
Walery wychodzi.
FROZYNA:
Rozmawia z tobą, niby z najoddańszym bratem.

SCENA TRZECIA.
FROZYNA, ASKANJUSZ, MARYSIA, ŁUCJA.
ŁUCJA do Marysi pierwsze trzy wiersze:
Stało się: tak ukarzę bodaj przeniewiercę,
I jeśli czyn ten zdoła zranić jego serce,
To wszystko, czego żądać dzisiaj jeszcze mogę.
Bracie, na nową odtąd pragnę wstąpić drogę,
Chcę kochać tego, co był przedmiotem mej wzgardy,
I on dziś włada w duszy przedtem dlań tak hardej.
ASKANJUSZ:
Co mówisz, siostro? Jakto! ta twoja odmiana
Zdaje mi się zbyt nagła i niespodziewana.
ŁUCJA:
Ja raczej twej odmianie dziwić się mam prawo:
Sameś go wszak opieką otaczał łaskawą;
Wszak nieraz wyrzucałeś mi, nawet dość żywo,
Mą nieczułość, twem zdaniem zbyt niesprawiedliwą;
A gdy chcę go pokochać, wyraźnie cię boli
Mój zamiar i wypadasz z opiekuńczej roli!
ASKANJUSZ:
Troska o ciebie, siostro, dawne chęci głuszy;
Wiem, że inna króluje dzisiaj w jego duszy;
Mniemam zaś, że swej własnej dumie jesteś dłużną,
Aby raz wzgardzonego nie wzywać napróżno.
ŁUCJA:
Gdy tylko o to chodzi, umiem strzec mej sławy;
Toteż porzuć, mój bracie, daremne obawy:
Dość łatwo mi jest czytać w serca jego karcie.
Uczucia moje możesz wyznać mu otwarcie,
Lub, jeśli ty nie zechcesz, własne usta moje
Uśmierzą duszy jego tkliwe niepokoje.
Co! bracie, skądże znowu ten wybuch rozpaczy?
ASKANJUSZ:
Siostro! jeśli me słowo u ciebie coś znaczy,
Jeśli z uczuć siostrzanych coś w tem sercu gości,
Rzuć tę myśl, nie wydzieraj przedmiotu miłości
Młodej istocie, która nad wyraz mi drogą,
A której losy ciebie również obejść mogą.
Nieszczęsna jemu swoje czucia najgorętsze
Oddała; mnie otwarła duszy swojej wnętrze,
A tkliwość, jaką biedna istota dlań pała,
Najzatwardzialsze serce zmiękczyćby zdołała.
O, siostro, czyli nie znasz miłości? azaliż
Nie wiesz, jak strasznym ciosem tę biedną powalisz?
Ja tak czuję tę boleść, co wstrząśnie jej łonem,
Że pewnym, iż to będzie dla nieszczęsnej zgonem,
Jeśli wydrzesz kochanka, co drogim jej tyle.
Wszakże dotychczas Erast, jeśli się nie mylę,
W sercu twojem...
ŁUCJA:Mój bracie, dość na teraz o tem:
Nie wiem, kto twych gorących starań jest przedmiotem,
Lecz błagam cię, zakończmy na dziś tę rozmowę.
Pozwól, to wszystko rzeczy są dla mnie tak nowe...
ASKANJUSZ:
Siostro, jeżeli brata nie pragniesz rozpaczy,
Błagam cię, racz swe chęci skierować inaczej.

SCENA CZWARTA.
ŁUCJA, MARYSIA.
MARYSIA:
Widzę, iż pani sobie poczyna dosc żwawo.
ŁUCJA:
Na nic nie zważa serce zdeptane odprawą;
Spieszy mścić się, i wówczas chwyta bez pamięci
Wszystko, co może pomóc mu w odwetu chęci.
Zdrajca! on śmiał się ozwać do mnie tak zuchwale!
MARYSIA:
Z osłupienia do siebie przyjść nie mogę wcale;
Choć chciałabym zrozumieć, przecież, na mą duszę,
Jestem ciągle jak w rogu; darmo głowę suszę.
Wszakże, gdym mu wiadomość od pani przyniosła,
Z jakąż radością przyjął mnie, jako jej posła!
Upojony twym listem, nie wiedząc co czyni,
Honorował mnie zgoła tytułem bogini,
A trudno znów opisać, jak potem mnie z góry
Potraktował, gdym przyszła z wieścią po raz wtóry.
Nie wiem, coby zajść mogło przez ten czas tak krótki,
By w sercu jego sprawić tak dotkliwe skutki.
ŁUCJA:
Co się stać mogło, mniejsza. Tak, lub też inaczej,
Przed moją nienawiścią nic go nie tłómaczy.
Jakto! ty chcesz przypuszczać jakąś sprawę ciemną,
W tem, co może jedynie być zdradą nikczemną?
Po mym liście, co wstydem dla mnie wiecznym będzie,
Czyż można dlań wymówkę znaleźć w jakim względzie?
MARYSIA:
Istotnie, że tak chyba mniemać nam wypada;
A ten gniew jego cały, to nikczemna zdrada.
Wpadłyśmy, proszę pani. I możnaż tu wierzyć
Tym łotrom, co to niby woleliby nie żyć,
Niż żyć bez nas: wszak każdy z początku tak grucha,
A my, głupie, tym pięknym słówkom dajem ucha,
Aż i ulegnie wreszcie zbyt słaba niewiasta.
Myśmy gęsi, a oni są łotry, i basta!
ŁUCJA: Dobrze, niechaj się chełpi i żarciki stroi;
Niedługo będzie pysznił się ze zdrady swojej;
Wnet się dowie, iż duszę mam w piersiach zbyt hardą,
Aby wzgardę czem innem odpłacić niż wzgardą.
MARYSIA:
To niech nam choć pociechą będzie, i niemałą,
Że nic się im uzyskać od nas nie udało.
Ma tam nosek Marysia i rozum ma wielki,
Że nie chciała pozwolić na żadne figielki!
Inna może, ze względu na tak bliski związek,
Możeby nie dość pilnie strzegła swych podwiązek;
Ale jam nie tak głupia.
ŁUCJA:O czem ty znów pleciesz?
Dałabyś pokój głupstwom bodaj teraz przecież!
Powtarzam, że mnie cios ten zranił tak dotkliwie,
Iż gdyby (czego nawet nadziei nie żywię,
Bo niebo zbyt zawzięło się na mą niedolę,
By raczyło do zemsty mi otworzyć pole),
Gdyby, mówię, niewierny kochanek w te progi
Powrócił, by mi życie swe rzucić pod nogi,
I przebaczenia błagał za czyn swój dzisiejszy,
Zabraniam ci w obronie jego by najmniejszej
Prośby; przeciwnie, żądam, by twój zapał cały
Wciąż stawiał mi przed oczy postępek zuchwały;
Nawet, gdyby me serce, zbyt słabo obronne,
W swej nikczemnej słabości ulec było skłonne,
Niechaj twe przywiązanie wzgardy mej zarzewie
Podsyca, i osłabnąć nie da mi w mym gniewie.
MARYSIA:
Niech się pani nie boi: ja nie gorzej od niej
Pałam chęcią pomszczenia tej potwornej zbrodni,
I raczej wiecznie panną zostanie Marysia,
Niżby ten szelma grubas przebłagał mnie dzisia.
Gdyby sam tu...

SCENA PIĄTA.
ALBERT, ŁUCJA, MARYSIA.
ALBERT: Idź, Łucjo, do domu i przyślij
Pana nauczyciela; właśnie mam na myśli
Wybadać go, czy nie wie, co to za przyczyna
Tak ciężkim smutkiem nęka duszę mego syna.

SCENA SZÓSTA.
ALBERT sam:
W jakąż przepaść udręczeń wpada i niedoli,
Kto z prawej drogi zboczyć raz siebie pozwoli.
To dziecko, przez mą chciwość do domu przyjęte,
W jakichż cierpień zakuło mnie więzy przeklęte!
Ach, gdybym me zgryzoty był przeczuł z początku
Wolałbym i nie marzyć owym majątku:
To drżę, iż rzecz odkryje się lada godzinę,
Wtrąci w nędzę i hańbę mą całą rodzinę;
To znów o tego syna życie tak kosztowne
Przechodzą bezustanku troski niewymowne;
Ilekroć w dom powracam, cały trwogą dyszę,
Ze w progu straszną jakąś wiadomość usłyszę:
„Jakto! nie wiesz? więc mężnie znieś losów udrękę;
Syn twój ma złą gorączkę, złamał nogę, rękę“...
Słowem, z lada przyczyny, bezustanku prawie,
W zgryzocie, w utrapieniu nędzne, życie trawię.
Och, tak...

SCENA SIÓDMA.
ALBERT, METAFRAST.
METAFRAST: Mandatum tuum curo diligenter.
ALBERT:
Mistrzu, chciałem...
METAFRAST: Mistrz, znaczy dosłownie: magis ter,
To jest: trzy razy większy.
ALBERTNiech mnie piorun spali,
Jeślim to wiedział, ale dobrze, mówmy dalej.
Mistrzu...
METAFRAST:
Bądź łaskaw mówić.
ALBERT:Chcę być tak łaskawy,
Lecz ty bądź łaskaw wciąż mi nie przerywać sprawy.
Zatem, raz jeszcze, mistrzu (to już po raz trzeci),
Chodzi o mego syna; wiesz, że jest mi z dzieci
Najdroższy, i żem w pieczy miał go zawsze szczerej.
METAFRAST:
Bardzo słusznie: filio non potest praeferri
Nisi filius.
ALBERT: Mistrzu, nie chcą być niegrzeczny,
Lecz ten żargon wydaje mi się dość zbyteczny.
Wiem, żeś wielki łacinnik i doktór nielada,
Wierzą chętnie każdemu kto mi to powiada,
Ale pocóż, w rozmowie ze mną poufałej,
Twej niezmiernej mądrości kram rozwijać cały,
I pluć dziwnemi słowy w sposób tak uczony,
Jakbyś właśnie kazanie miał głosić z ambony?
Mój ojciec, chociaż rozum miał, ba, co się zowie,
Nic mi, oprócz pacierza, nie zaszczepił w głowie,
A i ten, choć go zwykłem odmawiać od dziecka,
Zawsze mi się wydaje niby coś z turecka.
Porzuć więc erudycji kunsztowne obroty,
I racz zniżyć swój język do mojej prostoty.
METAFRAST:
Stanie się.
ALBERT: Otóż, syn mój wstręt ma jakiś dziwny
Do małżeństwa; już z góry zdaje się przeciwny,
Ilekroć jakąkolwiek partję mu wymienię.
METAFRAST:
Widać, że w tem podobne ma usposobienie
Jak brat Marka Tuljusza, o którym wspomina
W liście do Attykussa, tym co się zaczyna:
Atanaton...
ALBERT: Mój Boże, co nam do tych panów
Greków, Esklawończyków, czyli też Albanów,
Lub innych nacyj, które twa mądrość porusza:
Powiedz mi, co to wszystko ma do Askanjusza?
METAFRAST:
Cóż zatem ten Askanjusz?
ALBERT:Napełnia mnie trwogą,
Zali go kryta miłość nie wiąże do kogo:
Coś go dręczy, wyraźnie ma jakieś strapienie;
Ot, wczoraj wszak zdybałem go niepostrzeżenie,
W jakimś zaułku leśnym, gdzie nikt nie zachodzi...
METAFRAST:
W miejscu ustronnem w lesie, chciał rzec pan dobrodziej
Miejsce uboczne, ustroń, latine: secessus,
Wirgili wszak powiada: Est in secessu locus...
ALBERT: I jakżeż mógłby mówić o tem ten Wirgili,
Skoro pewną jest rzeczą, iż tam w onej chwili
Nie było żywej duszy; któż więc twierdzić może...
METAFRAST:
Mówię tu o Wirgilim, jako o autorze,
Co tę samą rzecz ujął wybrańszemi słowy,
A nie jako o świadku twej z synem rozmowy.
ALBERT:
A ja znów ci powiadam, że mi żadnych wzorów
Wybrańszych nie potrzeba, świadków ni autorów,
I własne mi świadectwo wystarcza do zbytku.
METAFRAST:
Dobrze jest słów dobierać wsławionych w użytku
Przez najlepszych pisarzów: Tu vivendo bonos
Powiadają, scribendo sequare peritos.
ALBERT:
Człowieku, gdy ja mówię, zechcesz ty być cicho?
METAFRAST:
Kwintylian to gorąco zaleca.
ALBERT:A, licho
Niech cię porwie!
METAFRAST: I jeszcze dodaje uczenie
Zdanie, które rad będziesz pewno nieskończenie
Usłyszeć.
ALBERT: Nie, rad będę połamać ci kości!
Pies, nie człowiek! O, jakbym, bez żadnej litości,
Na tej gębie obrzydłej, co sama się prosi...,
METAFRAST:
Ale czemu właściwie pan się tak unosi?
Czego pan chce odemnie?
ALBERT:Hę? Chcę być słuchanym,
Gdy co mówię.
METAFRAST:
Najchętniej w tem zgodzę się z panem
Wnet ci się stanie zadość, jeśli o to chodzi:
Milczę już.
ALBERT: Mądrze czynisz.
METAFRAST:Niechże pan dobrdziej
Zacznie mówić; ja słucham.
ALBERT:Więc dobrze.
METAFRAST:Jeżeli
Słowo pisnę, niech zginę.
ALBERT:Będziem to widzieli.
METAFRAST:
Nie będziesz się już żalił na wymowę moją.
ALBERT: Ach, oby!
METAFRAST:Zatem proszę.
ALBERT:Tak więc rzeczy stoją...
METAFRAST:
Nie obawiaj się żadnej przerwy z mojej strony.
ALBERT:
Dość już.
METAFRAST:
W milczeniu będę wprost nieposkromiony.
ALBERT: Już ci wierzę.
METAFRAST: Przyrzekam nie pisnąć ni słowa.
ALBERT: Wystarczy.
METAFRAST:Odtąd stoi przed tobą niemowa.
ALBERT:
Wybornie.
METAFRAST:
Mów pan zatem, bez skrupułu cienia.
Nie będziesz się uskarżał na mój brak milczenia;
Ust nawet nie otworzę: niech się pan nie boi.
ALBERT na stronie:
A, zdrajca!
METAFRAST: Tylko, proszę, kończ pan, z łaski swojej;
Dosyć już dawno słucham; teraz zwyczaj święty
Każe, bym ja przemówił.
ALBERT:Ha! zbóju przeklęty!
METAFRAST:
No Boga! ciągle słuchać! dręczysz mnie zbyt srodze;
Mówmy bodaj naprzemian, albo już odchodzę.
ALBERT:
Cierpliwość moja...
METAFRAST: Jakto! pan wciąż mielesz swoje?
Jeszcze nie? Ha! per Jovem! w miejscu nie ustoję.
ALBERT:
Nie zacząłem...
METAFRAST:
Co, jeszcze? ileż tu gadania!
Czyż nie pozwolisz wtrącić mi jednego zdania?
ALBERT na stronie:
Zwarjuję.
METAFRAST:
Znów zaczynasz? Ech! tego nie lubię!
Błagam cię, jedno słówko niechajże choć wściubię.
Głupiec, co nic nie mówi, niczem się nie różni
Od milczącego mędrca.
ALBERT odchodząc: Zaczekaj, a dłużni
Nie będziem sobie.

SCENA ÓSMA
METAFRAST sam:
Glossą niezwykle udaną
Określił to filozof: „Mów, by cię poznano“
Zatem, jeśli mówienia moc mi jest wydarta,
Cóż ludzka ma istota cała będzie warta,
Gdy w esencji z bydlęciem zrównaną zostanie?
Na tydzień cały w głowie mam pewne strzykanie
O, jak ja nienawidzę tych wielkich pyskaczy!
Ha, jeśli uczonego słuchać nikt nie raczy,
Jeśli się żąda, aby stał z gębą zamkniętą,
Całą świata hierarchję trza obalić świętą:
Trzeba, ażeby lisów mogły dusić kury,
Aby dzieci na starców fukać mogły z góry,
Aby wilka ścigało jagniątko spokojne,
By warjat pisał prawa, baby szły na wojnę,
By zbrodniarz na sędziego wydawał wyroki,
Zak mistrzowi swojemu kijem łoił boki,
By chory niósł zdrowemu pociechę w frasunku,
Aby zając płochliwy...

SCENA DZIEWIĄTA
ALBERT, METAFRAST.
Albert potrząsa dużym dzwonkiem nad uszami Metafrasta, który ucieka.
METAFRAST uciekając: Na pomoc! ratunku!



AKT TRZECI.
SCENA PIERWSZA.
MASKARYL sam:
Czasem wygrywa, kto się na wszystko odważy,
I w lichej sprawie trzeba kręcić jak się zdarzy.
Dla mnie, którego język, nazbyt niedyskretny,
Skórę moją umieścił w pozycji dość szpetnej,
Jedynym środkiem było pchać dalej tę sprawę,
I odkryć przed staruszkiem calutką zabawę.
Jego syn (niby pan mój), to gorąca pała:
Gdyby kiedy mógł zgadnąć, jak rzecz się wydała,
Bałbym się, Maskarylku, o twą biedną szyję!
W ten sposób, nim się moje gadulstwo odkryje,
Może jakąś odmianę ześle dopust boży,
I rzecz między ojcami sama się ułoży.
W tym też celu przychodzę, by zapuścić wędkę
I ściągnąć go na małą z mym starym gawędkę!
Puka do drzwi Alberta.
SCENA DRUGA.
ALBERT, MASKARYL.
ALBERT: Kto puka:
MASKARYL:Swój, przyjaciel.
ALBERT:Ho, ho! możnaż wiedzieć,
Co cię sprowadza?
MASKARYL:Chciałem ci, panie, powiedzieć
Dzień dobry.
ALBERT: A, doprawdy, zbyt jesteś gorliwy.
Dzień dobry ci, dziękuję. Odchodzi.
MASKARYL:Cóż on taki żywy!
Zaraz umyka. Puka znowu.
ALBERT: Jeszcze?
MASKARYL:Ależ pan wszystkiego
Nie wysłuchał.
ALBERT:Wszak dnia mi życzyłeś dobrego?
MASKARYL:
Tak.
ALBERT: A zatem, nawzajem.
Odchodzi znów, Maskaryl go wstrzymuje.
MASKARYL:Mam także zlecenie
Od imci Polidora nieść ci pozdrowienie.
ALBERT:
A! to znów co innego. Twój pan cię przysyła
Z taką misją?
MASKARYL: Tak, panie.
ALBERT:Wielce mi jest miła.
Idź, powiedz, że mu życzę wszelkiej pomyślności.
Odchodzi.
MASKARYL:
Ten człowiek najwyraźniej nie lubi grzeczności.
Puka: Jeszczem nie skończył, panie, polecenia swego:
Mój pan ma jeszcze prośbę gorącą do niego.
ALBERT: Gdy zechce zatem, jestem na jego rozkazy.
MASKARYL zatrzymując go:
Czekajże pan i nie każ zaczynać sto razy.
Otóż, mój pan tu idzie, aby w ważnej sprawie
Pomówić z tobą, jeśli zezwolisz łaskawie.
ALBERT: O, i cóż to za sprawa, co go zmusza ze mną
Rozmowy szukać nagle?
MASKARYL:Pewną rzecz tajemną
Zwierzył mu ktoś w tej chwili, a to, co odkryto,
Dla was obu ma wagę ponoś znamienitą.
Oto, co miałem donieść.

SCENA TRZECIA.
ALBERT sam:
Nieba! drżę z obawy!
Wszak zdawna mnie już żadne z nim nie łączą sprawy:
Czuję burzę, co nagle grozi głowie mojej,
I wiem, co to za sekret dziś go niepokoi!
Bez ochyby ktoś zdradził mnie, znęcony zyskiem,
I oto dni me hańby stały się igrzyskiem:
Odkryto me podejście. O! jakże to trudno
Prawdę na wieki zdusić pod maską obłudną!
Ileż lepiejbym zrobił dla swej dobrej sławy,
Gdybym był słuchał wciąż mnie dręczącej obawy,
Co nieraz mnie skłaniała, bym, póki jest pora,
Sam zwrócił ten majątek w ręce Polidora;
Bym uprzedził rozgłosu hańbę wiekuistą,
I przez zgodne układy wyszedł z sprawy czysto.
Lecz stało się; zapłacić przyjdzie mi to krwawo,
I skarb ten, co pod dach mój dostał się nieprawo,
Opuści go, niestety, unosząc ze sobą
Honor mój, i dom kryjąc wieczystą żałobą!

SCENA CZWARTA.
ALBERT, POLIDOR
POLIDOR pierwsze cztery wiersze nie widząc Alberta:
W taki sposób zaślubić pannę pokryjomu!
Czyż on zechce zapomnieć nam takiego sromu?
Nie wiem, co mnie tu czeka; gubię myśli wątek:
Jej ojca gniew tak słuszny i jego majątek
Zbyt duży... Już tu idzie.
ALBERT:Polidor! o Boże!
Boję się doń przystąpić.
ALBERT:Spojrzeć się nań trwożę.
POLIDOR:
Jak zacząć tę rozmowę?
ALBERT:Jak tu wyrzec słowo?
POLIDOR:
Wzburzony jest widocznie.
ALBERT:Patrzy tak surowo...
POLIDOR:
Widzę po twem wzruszeniu, szanowny sąsiedzie,
Że się domyślasz, co mnie w progi twoje wiedzie.
ALBERT: Niestety!
POLIDOR:W pomięszaniu oba tutaj stoim:
Ja sam ledwo uwierzyć mogłem uszom swoim.
ALBERT: Wierz mi, że się od żalu i wstydu rumienię.
POLIDOR:
Pojmujesz na postępek ten moje wzburzenie:
Wymówek dla winnego szukać nie próbuję.
ALBERT:
Bóg się nad najnędzniejszym grzesznikiem lituje.
POLIDOR: Tobie zatem przystoi iść za wzorem nieba.
ALBERT:
Trzeba chrześcijaninem być.
POLIDOR:Zaiste, trzeba.
ALBERT: Ulituj się, na Boga, mości Polidorze!
POLIDOR:
Mnie błagać ciebie o to godzi się w pokorze.
ALBERT: By łaskę twą okupić, padam na kolana.
POLIDOR: Moją to raczej rzeczą uczynić, nie pana.
ALBERT:
Okaż nieco współczucia nad mym smutnym losem!
POLIDOR:
Chciej nie zamykać uszu przed litości głosem!
ALBERT:
Kiedy widzę twą dobroć, wprost serce mi taje.
POLIDOR:
Twoja łaskawość wyjść mi z podziwu nie daje.
ALBERT:
Przebacz mi więc, zapomnij.
POLIDOR:Ty przebacz mi raczej.
ALBERT:
Ciężką boleścią w sercu mem czyn ten się znaczy.
POLIDOR:
I we mnie pewno żałość niemniejszą też budzi.
ALBERT:
Śmiem błagać, by nie doszedł on do uszu ludzi.
POLIDOR: I mnie, mości Albercie, to na sercu leży.
ALBERT:
Chciej cześć moją oszczędzać.
POLIDOR:Ach, chciałbym najszczerzej!
ALBERT:
Co do sprawy majątku, sam sumę oznaczysz.
POLIDOR:
Nie chcę nic więcej nad to, co sam oddać raczysz:
Całą sprawę zostawiam tobie do uznania,
I z radością do twego nakłonię się zdania.
ALBERT: Co to za dobroć! cóż to za serca przymioty!
POLIDOR:
Toś ty dobry, że, mimo tak ciężkiej zgryzoty...
ALBERT:
Oby Bóg chciał we wszystkiem szczęście zsyłać na cię!
POLIDOR:
Oby ciebie wspomagał!
ALBERT:Uściskaj mnie, bracie.
POLIDOR:
Najchętniej; i serdeczne dzięki składam tobie,
Że wszystko się skończyło w pomyślnym sposobie.
ALBERT:
Niebu niech będzie chwała.
POLIDOR:Utaić nie mogę,
Żem o ciebie niemałą w sercu żywił trwogę;
Bałem się, że, przy twojem znaczeniu i wpływie,
Błąd córki swej na synu mścić zechcesz straszliwie...
ALBERT: Hę, co mówisz o błędzie i o córce mojej?
POLIDOR:
Mniejsza więc, niech już rzecz ta nas nie niepokoi.
Przyznam chętnie, że syn mój zawinił w tej sprawie;
Przyznam nawet, gdy żądasz (jesteś w pełnem prawie),
Że on tu jeden winę za czyn ten ponosi;
Że córka twoja cnotę zbyt wysoko nosi,
Aby postąpić w sposób z honorem tak sprzeczny,
Gdyby jej uwodziciel nie skłonił wszeteczny;
Że ten zdrajca nadużył niewinności świętej,
I miałbyś prawo bardziej w duszy być zawzięty.
Lecz już się stało; gdy więc, wspólnem naszem zdaniem,
Szczęśliwem się skończyło wszystko pojednaniem,
Nie swarzmy się już dłużej, a owe nieczyste
Sprawki niechaj uświęcą związki uroczyste.
ALBERT na stronie:
Co za omyłka, Boże! i cóż za nowina!
Jedna troska się kończy, a druga zaczyna;
W mem pomięszaniu nie wiem, jak tę rzecz prowadzić,
A jeśli powiem słowo, obawiam się zdradzić.
POLIDOR:
O czem myślisz, Albercie?
ALBERT:Ja? tak, to i owo;
Lecz proszę, dajmy pokój teraz z tą rozmową:
Słabo mi się zrobiło, zostawić cię muszę.

SCENA PIĄTA.
POLIDOR sam:
Rozumiem, jaki ciężar gnębi jego duszę.
Chociaż rozsądek jego skłania się do zgody,
Zbyt głębokie ma w sercu do żalu powody;
Obraz zniewagi nosi wciąż w myślach, i woli
Ukryć samotnie ranę, co jeszcze go boli.
Współczuję z jego hańbą, żal mi go najszczerzej;
Niechże się to cierpienie pomału odleży:
Zbyt łatwo wraca boleść przemocą zduszona.
Otóż i sprawca; idzie ta pałka szalona.
SCENA SZÓSTA.
POLIDOR, WALERY.
POLIDOR:
Zatem, miły gagatku, wciąż hultajstwem swojem
Będziesz igrał z rodzica starego spokojem?
Codziennie będę musiał suszyć sobie głowę
Jak naprawiać szaleństwa twoje, coraz nowe?
WALERY:
I cóż ja znów tak złego niby robię co dnia,
I jaka do twych uszu, ojcze, doszła zbrodnia?
POLIDOR:
Tak, dziwny człowiek jestem, z tak zrzędnym humorem,
By winić syna, co jest cnót wszelakich wzorem!
Przecież żyje jak święty i w domu ojcowskim
Pędzi swe dni na klęczkach przed obrazem boskim!
Chcieć mu dowieść, że prawa natury wywraca,
I że z nocy dzień robi, to daremna praca!
Że sto razy przez swoje zuchwalstwo zbyt butne,
Zranił serce ojcowskie, to kłamstwo wierutne!
Że i teraz, najświętsze depcąc obowiązki,
Śmiał wejść z córką Alberta w potajemne związki,
Niepomny jakie mogą wypaść z tego skutki:
Cóż znowu! to kto inny! baranek cichutki
Nawet mnie nie rozumie, co to za małżeństwo!
A, psie! z niebios zesłany na moje męczeństwo,
Czy zawsze będziesz broił, i czy, przed mym zgonem,
Nie ujrzę cię czem innem, niż trutniem szalonym?
WALERY sam w zamyśleniu:
Kto mógł zdradzić? ma głowa próżno się wysila
Kogo o to posądzić? czyżby Maskaryla?...
Ale wyłże się szelma z tego ambarasu;
Trzeba go z mańki zażyć i stłumić do czasu
Mój gniew.

SCENA SIÓDMA.
WALERY, MASKARYL.
WALERY: Ha, Maskarylu, do uszu rodzica,
Nie wiem jak, ale doszła cała tajemnica.
MASKARYL:
W istocie?
WALERY: Tak.
MASKARYL:I skąd się dowiedział, u djaska?
WALERY:
Nie wiem, przez kogo na mnie spłynęła ta łaska,
Lecz wszystko załatwiło się, i to tak przednio,
Że wdzięczność dlań w mem sercu czuję niepoślednią.
Gniewu ojca się lękać nie mam już przyczyny:
Chwali wielce mój wybór, rozgrzesza mnie z winy,
I radbym bardzo wiedzieć, kto, w tej całej sprawie,
Potrafił go nastroić dla mnie tak łaskawie.
Nie uwierzysz, jak cieszę się z tego obrotu.
MASKARYL:
A gdybym panu wyznał, żem to ja z kłopotu
Go wybawił i umysł złagodził ojcowski?
WALERY:
No, no, do gotowego chciałbyś przyjść bez troski!
MASKARYL:
Ja sam, powtarzam panu, ojcu rzecz wyznałem,
I jam sprawił to wszystko zwierzeniem tak śmiałem.
WALERY:
Ty? bez żartów?
MASKARYL: Niech głowy nie wyścibię z piekła,
Jeśli ma gęba świętej prawdy nie wyrzekła!
WALERY dobywając szpady:
A ja chcę w piekle gorzeć na wieki, jeżeli
Nie sprawię tu na miejscu, by cię djabli wzięli!
MASKARYL:
Panie, co to takiego? nie tak nagle, panie!
WALERY:
To jest zatem twa wierność? to twe przywiązanie?
Bez mej sztuczki przenigdyby się nie wydało
To, o co podejrzewać mogłem cię tak śmiało.
Zdrajco, którego gęba w paplaniu zbyt łatwa,
Ojca gniewem przedwczesnym wszystkie plany gmatwa,
Coś wszystko zniszczył, zgubił, musisz, szelmo jedna,
Dać tu gardło.
MASKARYL: Powoli, ma duszyczka biedna
Nie jest gotowa na śmierć. Proszę, niech pan raczy
Zaczekać, aż się koniec tej sprawy obaczy.
Miałem ważne przyczyny, aby dziś staruszka
Zapoznać z sekretami małżeńskiego łóżka:
To mały zamach stanu; ujrzysz pan po skutku,
Czy do radości będzie powód, czy do smutku.
O cóż się pan więc gniewa? Jak tam głową kręci
Maskaryl, by tryumfem ozdobić twe chęci,
To mniejsza, bym w końcu umiał ci dogodzić
WALERY:
A jeżeli ty znów chcesz mnie za nos wodzić?
MASKARYL:
By mnie zabić, dość czasu zostanie ci zawsze;
Lecz może zdołam zyskać wyroki łaskawsze;
Bóg dopomoże swoim, a pan mój szczęśliwy,
Hołd odda Maskaryla służbie tak gorliwej.
WALERY:
Zobaczym więc. Lecz Łucja...
MASKARYL:Pst, ojciec nadchodzi.

SCENA ÓSMA.
WALERY, ALBERT, MASKARYL.
ALBERT:
Im więcej myślę nad tem, tem więcej się rodzi
W mej duszy wątpliwości; i, w tej dziwnej sprawie,
Zbyt łatwom pofolgował snać pierwszej obawie.
Łucja twierdzi, że wszystko to wymysł bezczelny,
I broni niewinności swej w sposób tak dzielny...
Hej! słysz ty, czy to twoje zuchwalstwo się waży
Córki mej cześć ofiarą czynić swej potwarzy?
MASKARYL:
Mości Albercie, noś się tu nieco łagodniej,
I nie czyń swego zięcia winnym takiej zbrodni.
ALBERT: Jakto zięcia, hultaju? Możnaby cię o to
Posądzić, żeś kierował tą całą robotą,
I że plan ów się w twojej wylągł mózgownicy.
MASKARYL:
Gdzież tu powód, by krzyki robić na ulicy?
ALBERT:
Więc godzi się zniesławiać dziewczynę uczciwą,
By z hańby mego domu zebrać sobie żniwo?
MASKARYL:
Wszak on gotów jest spełnić wszystkie twe żądania.
ALBERT: Jedno mam tylko: aby zaprzestał udania.
Jeśli dla mojej córki miał jakoweś chęci,
Czemuż uczciwie tego nie powie, lecz kręci?
Mógł do jej serca z prośbą udać się otwarcie;
Mógł jawnie chęci swoje postawić na karcie,
A nie szukać pomocy w potwarzy tak niskiej,
Czci dziewczęcej ukryte zadając pociski.
MASKARYL:
Jakto? niby że Łucji nie łączą najsłodsze
Ogniwa z moim panem?
ALBERT:I nie złączą, łotrze!
MASKARYL:
Powoli! A gdy prawdą jest to, co się stało,
Czy zechcesz zgodą swoją rzecz uświęcić całą?
ALBERT:
A jeśli nie jest prawda, chcesz, bym, bez litości,
Za twe podłe oszczerstwo nadłamał ci kości?
WALERY:
Że jest prawdą, nietrudno będzie panu dowieść.
ALBERT:
Masz! i ten znów popiera bezecną opowieść
Swego godnego sługi! O, nikczemni łgarze!
MASKARYL:
Że prawdę szczerą mówię, wnet się to pokaże.
WALERY:
Lecz w jakimż celu chciałby ktoś nadstawiać karku...
ALBERT na stronie:
Świadczą, jak dwaj opryszki sobie na jarmarku.
MASKARYL:
Przejdźmy więc do dowodów i, przez usta własne,
Niechaj Łucja w tej sprawie da świadectwo jasne.
ALBERT:
A jeżeli odeprze wszystkie kłamstwa twoje?
MASKARYL:
Nie, panie, nie odeprze, o to się nie boję.
Przyrzeknij zezwolenie swoje na te śluby,
A ja idę o zakład, i to bardzo gruby,
Że własnemi ustami zaraz tu obwieści
I związek swój i miłość, którą w duszy pieści.
ALBERT:
Zaraz się przekonamy.
MASKARYL do Walerego: Panie, dobra nasza.
ALBERT: Łucjo!
WALERY do Maskaryla:
Boję się...
MASKARYL:Nic niech pan nie przestrasza.

SCENA DZIEWIĄTA.
WALERY, ALBERT, MASKARYL, ŁUCJA.
MASKARYL:
Mości Albercie, spokój. Zwiastuję ci, pani,
Nowinę, co niemałą radość kryje dla niej:
Ojciec twój, obznajmiony z całem przedsięwzięciem,
Godzi się męża twego uznać swoim zięciem,
Jeśli tylko, rzuciwszy próżne niepokoje,
Własnem wyznaniem słowa tu potwierdzisz moje.
ŁUCJA:
Co on mi prawi, hultaj ten z wytartem czołem?
MASKARYL:
Wcale niezły przydomek tak naprędce wziąłem.
ŁUCJA: Może mi pan wyjaśni, jaki ma początek
Tej miłej opowiastki zbyt misterny wątek?
WALERY: Wybacz, aniele; sługi gadulstwo przeklęte
Wbrew mej chęci zdradziło związki nasze święte.
ŁUCJA:
Co? związki?...
WALERY: Wyszły na jaw, Łucjo ubóstwiana,
I próżno rzecz ukrywać, co wszystkim jest znana.
ŁUCJA: Co! nas oboje wieczne złączyć miały śluby?
WALERY:
W szczęściu tak niezmierzonem nie szukam czczej chluby;
I to, że dziś radością ma dusza się poi,
Nie zasługom winienem mym, lecz łasce twojej.
Wiem, że możesz wyrzuty mi czynić dziś krwawe;
Że w tajemnicy chciałaś utrzymać tę sprawę;
Toteż, wiernie starałem się, aby ni razu
Słowem ni gestem twego nie złamać zakazu,
Lecz...
MASKARYL:
Tak, ja to zrobiłem: wyznaję w pokorze!
ŁUCJA:
Czyż bezczelniejsze kłamstwo istnieć w świecie może?
Śmiesz mi je w oczy rzucać, jak na pośmiewisko
I sądzisz, że zdobędziesz mnie sztuką tak niską?
To mi rycerz, co wszystkie nadzieje w tem mieści,
By, gdy serca nie może, sięgnąć choć mej cześci,
I mniema, iż, mą hańbą trafion w samo serce,
Ojciec ręką swej córki zapłaci oszczercę!
Choćby wszystko wiązało wreszcie nas oboje:
Ojciec, losu wyroki, własne chęci moje,
Wolałabym w mym gniewie zgwałcić tysiąc razy
Pragnienia własne, losów i ojca rozkazy,
I wolałabym zginąć, niż złączyć swe życie
Z tym, co w sposób tak podły chciał zdobyć mnie skrycie.
Precz stąd; gdyby płci mojej gwałtowność przystała,
Ujrzałbyś, jakim gniewem dusza moja pała,
I wziąłbyś słuszną cenę bezczelności swojej.
WALERY:
Przepadło, już jej w gniewie nic nie uspokoi.
MASKARYL:
Pozwól mi pan z nią mówić. Ech, pani łaskawa,
Pocóż teraz w chowanki cała ta zabawa?
Cóż pani tem zamierza? Jakiż humor dziki
Wbrew własnym chęciom każe stroić te wybryki?
Gdyby choć ojciec pani był nieubłagany,
Rozumiem; lecz on gotów zmienić swoje plany,
I sam rzekł nam, iż, całą rzecz wyznając szczerze,
Wszystko możesz od niego uzyskać w tej mierze.
Czujesz pani, to prawda, zawstydzenia trochę,
By sama zwierzać ojcu sprawki nieco płoche!
Lecz twą zbytnią powolność dla miłosnych chęci
Z ojca zgodą ten związek najłacniej uświęci;
I, choć jego pochwała pewnie cię nie czeka,
Zawszeć to błąd mniej ciężki, niż zabić człowieka.
Ciało ludzkie jest słabe niekiedy; to pewna
Że i panna z kamienia nie jest, ani z drewna;
Nie ty pierwsza znalazłaś się pono w tej matni,
I nie tobie, jak sądzę, przyszło to ostatniej.
ŁUCJA:
Jakto, ojcze! ty słuchasz tej bewstydnej mowy
I ni słowem nie skarcisz czelności takowej?
ALBERT:
Cóż mam powiedzieć, dziecko? Trudno niespodzianiej
Być zaskoczonym komuś.
MASKARYL:Przysięgam ci, pani,
Żeś powinna otwarcie wyznać sprawę całą.
ŁUCJA:
I cóż mi każesz wyznać?
MASKARYL:Co? To, co się stało
Między tobą a panem mym: to dobre żarty!
ŁUCJA: I cóż się stało zatem, hultaju wytarty,
Między mną a twym panem?
MASKARYL:Już ja się założę,
Że pani chyba lepiej o tem wiedzieć może,
I że ta noc zbyt słodką była dla niej, aby
Ślad w jej pamięci miała zostawić tak słaby.
ŁUCJA:
Czas skończyć już, mój ojcze, z tym frantem zuchwałym!
Uderza go w twarz i wychodzi.
SCENA DZIESIĄTA.
WALERY, MASKARYL, ALBERT.
MASKARYL:
Oj, zdaje mi się, że ja po gębie dostałem.
ALBERT:
Tak, łotrze, zdrajco; ręka jej na twojej twarzy
Kreśli słuszny rachunek tej niecnej potwarzy.
MASKARYL:
Mimo to, niech mnie djabeł za moją robotę
Porwie, jeżelim zełgał cokolwiek na jotę!
ALBERT: Mimo to, niechaj uszy mi oba obetną,
Jeśli mi nie zapłacisz za napaść tak szpetną!
MASKARYL:
Czy chcesz dwóch świadków, którzy rzecz potwierdzą moją?
ALBERT:
Czy chcesz dwóch ludzi, którzy plecy ci wyłoją?
MASKARYL:
Ich słowo zdoła chyba pozyskać mi wiarę.
ALBERT:
Ich dłoń zastąpi dzielnie me ramię zbyt stare.
MASKARYL:
Wierzaj mi pan, że Łucja przez wstyd tylko kręci.
ALBERT:
Wierz mi, że nie pomogą ci niebiescy święci.
MASKARYL:
Wszak znany panu Ormin, notarjusz dość wzięty?
ALBERT:
A kat, Drabinka, znany ci, łotrze przeklęty?
MASKARYL:
I Szymon, krawiec, sławny ze zdatności swojej?
ALBERT: I nowa szubienica, co na placu stoi?
MASKARYL:
Zobaczysz, że poświadczą, com rzekł prawdy głosem.
ALBERT:
Zobaczysz, że wnet zrobią koniec z twoim losem.
MASKARYL:
Oni świadkami byli, stwierdzą to przed prawem.
ALBERT:
Oni wszystkie szelmostwa twe pomszczą niebawem.
MASKARYL: Te oczy oglądały zamianę pierścionka.
ALBERT:
A te ujrzą, jak będziesz dyndał u postronka.
MASKARYL:
Jako znak, Łucja czarną włożyła zasłonę.
ALBERT:
Jako znak, na twem czole to jest nakreślone.
MASKARYL:
Cóż za starzec uparty!
ALBERT:Cóż za łotr bezczelny!
Ciesz się, że mój sędziwy wiek nie jest dość dzielny,
By wraz ukarać twoje niecne przedsięwzięcie:
Ale to nie ucieknie, przyrzekam ci święcie.

SCENA JEDENASTA.
WALERY, MASKARYL.
WALERY:
I cóż ten piękny sukces, któryś tak niezłomnie...
MASKARYL:
Rozumiem, w jakim sensie pan przepija do mnie:
Wszystko przeciw mnie staje; w którą spojrzę stronę,
Wszędzie widzę batogi, stryczki najeżone;
Toteż, aby raz skończyć mą nieszczęsną dolę,
Sam już ze stromej skały na łeb skoczyć wolę,
Jeśli niebios tak srogie dziś dla mnie wyroki,
Pozwolą mi gdzie znaleźć cypel dość wysoki.
Żegnam więc pana.
WALERY:Nie waż się ruszyć ni krokiem:
Jeśli chcesz umrzeć, dobrze, lecz tu pod mem okiem.
MASKARYL:
Nie jestem w stanie umrzeć, gdy ktoś się przygląda,
I opóźnia pan zgon mój, gdy pan tego żąda.
WALERY:
Za mną, hultaju, za mną; zobaczysz, nieboże,
Że twej chętce do żartów wnet koniec położę.
MASKARYL: O, biedny Maskarylu! ileż tu niedoli!
I za co? za to, że ktoś drugi poswywoli!

AKT CZWARTY.
SCENA PIERWSZA.
ASKANJUSZ, FROZYNA.
FROZYNA: Przykry w istocie obrót.
ASKANJUSZ:O, droga Frozyno,
Jakże dziś los się znęca nad biedną dziewczyną!
Ta sprawa, gdy raz jawną stała się przed światem,
Można dać głowę, że się nie zakończy na tem;
Z Walerym ani z Łucją rzecz nie pójdzie gładko:
Oboje, zaskoczeni tak dziwną zagadką,
Skoro zechcą dochodzić tej sztuki zbyt ciemnej,
Cały mój chytry fortel stanie się daremny.
Bo wreszcie, czyli Albert wie, jak sprawa ma się,
Czy też go oszukano również w swoim czasie,
To pewna, że gdy płeć ma i los, raz zdradzone,
Skarb, co dziś w jego rękach, zwrócą w inną stronę,
Powiedz, jakąż mnie cierpieć dłużej ma przyczynę?
Gdy znikną czuć ojcowskich pobudki jedyne,
Skończy się jego tkliwość; a wówczas daremnie
Marzyć, aby swą żonę zechciał uznać we mnie
Kochanek mój: bo choćby zdradę mi wybaczył,
Sierotę bez majątku któżby przyjąć raczył?
FROZYNA: Obawy te rozsądek sam dyktuje zdrowy;
Lecz nieco po niewczasie przyszły ci do głowy.
Skądżeś przedtem czerpała swe dziwne złudzenia?
Wszakci nie trzeba było tu jasnowidzenia,
By od początku zgadnąć, że, przy tym fortelu,
Wszędzie łacniej zajść możesz, niż do swego celu.
Co do mnie, odkąd tylko rzecz poznałam całą,
Wiedziałam, że się musi stać to, co się stało.
ASKANJUSZ:
Cóż więc czynić? Zbyt wielkie już męczarnie znoszę;
Postaw się na mem miejscu i poradź co, proszę.
FROZYNA:
Stawiam się na twem miejscu; twoją rzeczą tedy
Radzić mi, jak wyplątać się z tej całej biedy.
Teraz ja jestem tobą a ty mną; a zatem,
Mów, Frozyno, jak ukryć tę sprawkę przed światem,
Jaki ratunek znaleźć? powiedzże, kochana!
ASKANJUSZ:
Na szyderstwo, w istocie, źle chwila obrana;
Widać nieszczęście moje wzrusza cię zbyt mało,
Jeśli jeszcze ochoty do żartów ci stało.
FROZYNA:
Nie, twojemu nieszczęściu współczuję najszczerzej,
I zrobiłabym wszystko, co w mej mocy leży;
Lecz cóż ja mogę tutaj? gdy tak sprawa stoi,
Nie widzę, jak ją zwrócić wedle chęci twojej.
ASKANJUSZ:
Gdy więc niema ratunku, śmierć chyba jedynie...
FROZYNA:
Na to masz dosyć czasu o każdej godzinie.
Śmierć jest lekarstwem, które zawsze jest pod bokiem,
Toteż, lepiej nie spieszyć się z takim wyrokiem.
ASKANJUSZ:
Nie, nie, Frozyno, jeśli z tej straszliwej toni
Twoja życzliwa pomoc dziś mnie nie obroni,
Poddaję się, i losom złowrogim uległa...
FROZYNA:
Wiesz, co mi przyszło na myśl? trzeba, bym pobiegła
Do... Lecz Erast tu idzie; nie czas na zabawę,
Możem zatem po drodze omówić tę sprawę:
Oddalmy się.

SCENA DRUGA.
ERAST, KASPER.
ERAST:Więc znowu czyniono ci wstręty?
KASPER:
Ha, nigdy poseł nie był mniej dobrze przyjęty:
Ledwiem oznajmił pannie dobranemi słowy,
Iż pan mój śmie ją prosić o chwilę rozmowy,
Kiedy mi wraz odrzekła, strasznie nadąsana:
„Powiedz, że sobie robię tyle z twego pana
Co z ciebie“; i, po takiem wyznaniu dość miłem,
Odwróciła się do mnie, z przeproszeniem, tyłem.
Toż samo i Marysia, nasrożywszy gały,
Krzyknęła mi: „Umykaj, lalo, pókiś cały“,
I poszła za swą panią; tak zatem niebiosy
Panu i mnie zsyłają zbyt podobne losy.
ERAST:
Ha, niewdzięczna! przyjmować z pychą tak wyniosłą
Powrót serca, co słusznym gniewem się uniosło!
Jakto! więc pierwszy poryw mej wiary zburzonej,
Choćby mylny, w jej oczach nie znajdzie obrony?
Wobec tylu pozorów, w ów dzień tak złowrogi,
Mogłoż zmilczeć me serce w boleści zbyt srogiej?
Czyż ktokolwiek postąpiłby tutaj inaczej,
I zuchwałość oszczerstwa czyż mnie nie tłómaczy?
Czym w uznaniu swej winy zbyt był opieszałym?
Wszak żadnych przysiąg, zaklęć od niej nie żądałem,
I, gdy jeszcze nikt nie wie co ma sądzić o tem,
Już me serce przed uczuć swych wiernych przedmiotem
Korzy się; a zaś ona, mimo to, ma za nic
Ten jawny dowod mojej miłości bez granic.
Miast uśmierzyć mą troskę i, świadectwem swojem,
Zdeptać potwarz, co zdjęła mnie tym niepokojem,
Niewdzięczna, męki mojej uśmierzyć się wzbrania,
I odtrąca me prośby, me listy, wezwania!
Zaprawdę, miłość taka niewiele jest warta,
Co w zawziętości umie być równie uparta;
Ten gniew, co czucia depce tak łatwo najświętsze,
Nazbyt jasno odsłania mi jej serca wnętrze!
Ha, wiem już, ile warto cenić te zapały,
Które w jej duszy kaprys snać zrodził niestały.
Nie, ja sam już nie pragnę nieść miłości mojej
Sercu, co tak niewiele o nią pono stoi;
Owszem, skoro jej na mnie zależy zbyt mało,
I ja dbać o to nie chcę więcej niż przystało.
KASPER: I ja toż samo: rzućmy więc milutką parę,
I policzmy tę miłość między grzeszki stare.
Trza nauczyć rozumu te dzierlatki płoche,
I pokazać, że człowiek ma tężyzny trochę.
Kto znosi takie fochy, ten zasłużył na nie:
O, inaczejby z nami gadały te panie,
Gdybyśmy się umieli cenić nieco więcej.
Samiśmy temu winni, do kroćset tysięcy!
Niech zginę, jeśliby nam, bez grymasów cienia,
Nie skakały na szyję aż do uprzykrzenia,
Gdyby nie te honory, które, dla swej klęski,
Tym srokom, w naszych czasach, ród oddaje męski.
ERAST:
Nic mnie tak jak nieczułość nie razi w kobiecie;
Toż, aby jej odpłacić w tej samej monecie,
Natychmiast w sercu swojem wzniecę płomień nowy.
KASPER:
Ja zaś chcę wszystkie baby wybić sobie z głowy.
Nie chcę już słyszeć o nich i mniemam, bez zdrady,
Że i panby najlepiej poszedł w moje ślady.
Bo widzi pan, kobieta, wedle mego zdania,
To jest takie zwierzątko, trudne do poznania,
W którem natura chętnie ku złemu się bierze;
I tak jak, panie, zwierzę jest to zawsze zwierzę,
I zwierzęciem zostanie, choćby żywot jego
Trwał bogdaj sto tysięcy lat, tak, względem tego,
Kobieta jest kobietą, i zawsze i wszędzie
Będzie tylko kobietą, póki świat trwać będzie,
Stąd mówi pewien Greczyn mądry, że jej głowa
Jest niby piasek sypki, i, zważ pan me słowa,
Z których się inne wszystko jasno wyprowadza:
Tak, jak głowie przypadła nad tem ciałem władza,
I ciało bez tej władzy równe jest bydlęciu,
Tak znowu, gdy ten władca w całem przedsięwzięciu
Nie zgadza się znów z głową, i to co do joty,
Widzimy, że przychodzą przeróżne kłopoty;
Część bydlęca naówczas chce ogarnąć władzą
Nad częścią rozumową i obie się wadzą:
Ta chce w prawo, ta w lewo; jedna rada mięcej,
Druga twardziej; to nieszczęść sprowadza najwięcej.
Stąd wynika, że każda, niewiasta czy dziewka,
Ma głowę, jak na dachu taka chorągiewka,
Co z lada pierwszym wiatrem kręcić się gotowa:
Co kum Arystoteles też orzekł w te słowa,
Że podobna do morza jest: toż mówią w świecie,
Żeby morskiej nie ufać fali i kobiecie.
Otóż, przez porównanie (bowiem porównanie
Wielce, panie, ułatwia nam wszelkie poznanie,
I mawiamy, my, ludzie uczeni głęboko,
Że porównanie niby jest myśli opoką),
Przez porównanie zatem (niechże pan posłucha),
Jak się widzi na morzu, gdy wiatr tęgi dmucha,
I kroi się na burzę, wówczas zbiera fala,
I jedna się na drugą jak umie przewala,
Wówczas okręt, zbłąkany w tej straszliwej biédzie,
To zapada w piwnice, to znów pod strych idzie:
Tak znów, skoro kobieta ma głowę upartą,
Wówczas żywiołów burzę widzimy zażartą,
Która się uwidocznia przez pewne... wyzwiska,
Niby jak... wiatr, gdy... fale... niby... gdzieś tam... ciska
W... pewien sposób i ręka sternika osłabła...
Wówczas... Słowem, kobiety wszystkie są do djabła.
ERAST:
Mądrze to wywiedzione.
KASPER:Dosyć, Bogu chwała,
Ale idzie tu panna, a z nią i ta mała.
Niechże się pan choć trzyma.
ERAST:Uśmierz swą obawę.
KASPER:
Lękam się, że pan gotów jeszcze pokpić sprawę.

SCENA TRZECIA.
ERAST, ŁUCJA, MARYSIA, KASPER.
MARYSIA:
Znów tu idzie; niech pani przynajmniej nie zmięknie.
ŁUCJA:
Czemuż o mej stałości mniemasz tak niepięknie?
MARYSIA:
Zbliża się.
ERAST: Nie, nie, pani; nie sądź, że przychodzę
Mówić o swych uczuciach, zdeptanych tak srodze.
Skończone; chcę wyleczyć się: już zrozumiałem,
Jaka część w sercu twojem była mym udziałem.
Ten twój gniew tak wytrwały za cień przewinienia
Świadczy, żem tam zbyt wiele nie miał do stracenia;
Chcę więc dowieść, iż wzdardy gdy chcesz walczyć bronią
I mnie nietrudno będzie postarać się o nią.
Przyznaję, iż me oczy podziwiały w tobie
Czar, w żadnej innej dotąd nieznany osobie,
I serce me, twych uczuć szczęściem upojone,
Za nicby miało przy niem królewską koronę;
Tak; temu, com czuł dla cię, nic zrównać nie zdoła;
Żyłem w tobie jedynie, i powiem ci zgoła,
Że, choć zraniony w serce, i tak jeszcze może,
Niełatwo czucia moje dla ciebie umorzę;
Lękam się, iż, pomimo całe me staranie,
Dusza ma długo będzie broczyć po tej ranie,
I od więzów, co były jej szczęściem, choć wolna,
Nic w tem życiu pokochać nie będzie już zdolna.
Lecz mniejsza; skoro, pomna tylko swej urazy,
Depcesz serce, co wraca do cię tyle razy,
Ostatni raz z pewnością wiodą mnie w tę stronę
Chęci moje, okrutnie przez panią wzgardzone.
ŁUCJA:
Gdybyś znów moich chęci chciał słuchać rozkazu,
Oszczędziłbyś i tego ostatniego razu.
ERAST:
Spełnią się twe życzenia, nie można łaskawsze:
Zrywam z tobą, niewdzięczna, zrywam już na zawsze,
Skoro chcesz tego: wprzódziej niech życie postradam,
Niźli bodaj raz jeszcze do ciebie zagadam!
ŁUCJA:
Bardzo się z tego cieszę.
ERAST:Nie lękaj się, pani
Abym miał złamać słowo; gdybym nawet dla niej
Uczuć w sercu nie zdołał stłumić najzupełniej,
Bądź pewna, iż przenigdy wstyd ten się nie spełni,
Bym miał do stóp twych wrócić.
ŁUCJA:Trud byłby daremny.
ERAST:
Nimbym, po tem co zaszło, w słabości nikczemnej
Miał dbać o twoją łaskę, albo błagać o nią,
Raczejbym pierś mą stokroć własną przeszył dłonią.
ŁUCJA:
Nie mówmy więc już o tem.
ERAST:Tak, nie mówmy o tem;
I, aby raz na zawsze skończyć z tym przedmiotem,
By ci dowieść, niewdzięczna, niezbicie, niezłomnie,
Że nic ci już nie wolno spodziewać się po mnie,
Precz ze wszystkiem, co w mojej utrwala pamięci
Obraz, który dziś zatrzeć przysiągłem najświęciej.
Oto twój portret, pani; jaśnieją w nim blaski
Stu powabów, zesłanych na cię z niebios łaski;
Lecz, że sto równych przywar pod niemi się skrywa,
Weź go: niech mnie ta maska nie zwodzi fałszywa.
KASPER: O!
ŁUCJA: I ja chętnie swoje wspomnienia przemażę;
Oto djament, od pana otrzymany w darze.
MARYSIA: Wybornie.
ERAST:Bransoleta, dana na pamiątkę.
ŁUCJA: Odbierz również tę swoją z agatu pieczątkę.
ERAST czyta:
„Miłość Erasta, dla Łucji tak stała,
„Odgadnąć jej uczucia radaby niezmiernie:
„Łucja, jeżeli równym płomieniem nie pała,
„Cieszy się, że ją Erast miłuje tak wiernie.
„Łucja“.
Przyjmować tak życzliwie me tkliwe zamiary!
Był to fałsz, co jedynie takiej godzien kary.
Drze list.
ŁUCJA czyta:
„Nie wiem, czy czucia obudzę łaskawsze
„I jaki wyrok mnie spotka:
„Lecz to wiem, piękności słodka,
„Żem cię, o pani, pokochał na zawsze.
„Erast“.
Te słowa przysięgały mi wiarę bez granic!
I słowa i przysięgę sam dzisiaj masz za nic. Drze list.
KASPER: Jedź pan.
ERAST wyjmując inny list:
I ten od pani: takąż pójdzie drogą.
MARYSIA do Łucji:
Ostro.
ŁUCJA drąc inny list:
Jakież te świstki dziś wartość mieć mogą?...
KASPER do Erasta:
Niechże pan nie osłabnie.
MARYSIA do Łucji: Niech się panna trzyma.
ŁUCJA:
No, wszystko!
ERAST: Chwała Bogu, nic już więcej niema!
Niech zginę, jeśli słowo złamać się odważę!
ŁUCJA:
Jeśli w mojem nie wytrwam, niech mnie niebo skarze.
ERAST:
Zegnam więc panią.
ŁUCJA:Żegnam.
MARYSIA do Łucji:To się pani chwali.
KASPER do Erasta:
Myśmy górą.
MARYSIA do Łucji: Niech pani teraz się oddali.
KASPER do Erasta:
Po tem zwycięstwie lepiej trzymać się zdaleka.
MARYSIA do Łucji:
Czegóż panna chce jeszcze?
KASPER do Erasta:I na cóż pan czeka?
ERAST:
O, Łucjo, Łucjo, ciężkim to żalem przypłacisz,
Gdy serce tak oddane niebacznie utracisz.
ŁUCJA: O, Eraście, Eraście, trudno mi to będzie,
Bo ten towar bez starań znaleźć mogę wszędzie.
ERAST:
Nie, nie; gdzie chcesz go szukaj; niema w świecie całym
Serca, coby dla ciebie biło z tym zapałem.
Nie mówię tego wcale, abym pragnął jeszcze
Wzruszyć panią; tak złudnych nadziei nie pieszczę,
Całej tkliwości mojej snać było za mało:
Chciałaś zerwać, więc dobrze; zatem, już się stało;
Lecz nie wierzę, byś, mimo zaklęcia najświętsze,
Znalazła kiedy czucia od moich gorętsze.
ŁUCJA: Kto kocha, zgoła nie tak ten poczyna sobie,
I lepsze ma mniemanie o drogiej osobie.
ERAST: Kto kocha, ten, rozsądku straciwszy hamulec,
W zazdrości swej pozorom łatwo może ulec;
Lecz kto kocha nawzajem, pewniutkiem jest zato,
Że mniej łatwo się godzi z miłości utratą.
ŁUCJA:
Sama zazdrość nie umie być tyle zuchwałą.
ERAST: Szczera miłość wybacza urazę tak małą.
ŁUCJA:
Nie, Eraście, w prawdziwość twych uczuć nie wierzę.
ERAST:
Nie, Łucjo, ty mnie nigdy nie kochałaś szczerze.
ŁUCJA:
Nie sądzę, by pan o to troszczył się zbyt wiele.
I lepiejby mi było, tak mogę rzec śmiele,
Gdybym... Lecz dłużej o tem rozmawiać zbytecznie:
Co myślę, tajemnicą niech zostanie wiecznie.
ERAST: Dlaczego?
ŁUCJA:No, dlatego, że zrywamy z sobą;
Więc pocóż cię zaprzątać dłużej mą osobą.
ERAST: Zrywamy?
ŁUCJA:No, zrywamy; czyż już się nie stało?
ERAST: Jak widzę, pani cieszy się z tego niemało?
ŁUCJA:
Jak i pan.
ERAST: Jak ja?
ŁUCJA:Pewnie: wszakże się nie godzi
Okazać, że o czyjąś stratę zbyt nam chodzi.
ERAST:
Ależ, okrutna, przecież to z własnej twej woli...
ŁUCJA:
Ja? wcale; to pan rzeczy popchnął na tę kolej...
ERAST:
Ja? Jam myślał, że pani uciechę tem sprawię.
ŁUCJA: Nie: siebie tylko miałeś na oku w tej sprawię.
ERAST:
Jednak, gdyby me serce znowu z dawną siłą,
Choć zranione, za więzy swemi zatęskniło?
ŁUCJA:
Nie, nie, nie czyń pan tego: zbyt uległa jestem,
Mógłbyś się łatwo spotkać z zbyt słabym protestem.
ERAST:
Nie, łaska, co me błędy zatrze w twej pamięci,
Choć rychła, powolniejszą będzie od mych chęci;
Nie chciej jej skąpić, pani: serc naszych zapały
Mają snać trwać na wieki, gdy tyle przetrwały.
Błagam więc panią, powiedz: z win moich ogromu
Czym rozgrzeszon?
ŁUCJA:Ach... możesz odwieść mnie do domu..

SCENA CZWARTA.
MARYSIA, KASPER.
MARYSIA:
Cóż za miękość niegodna!
KASPER:O niecna słabości!
MARYSIA:
Rumienię się ze wstydu.
KASPER:Wściekam się ze złości.
Nie sądź, że ja się bronić będę równie słabo.
MARYSIA:
Nie myśl, że tu jest sprawa z ślamazarną babą.
KASPER:
Chodźno, chodź, a zobaczym co panienka wskóra.
MARYSIA: Niechaj się jegomości tylko nie ubzdura,
Że to sprawa z tą gąską, moją panią. Proszę!
Byłoby po czem płakać! straszne mi rozkosze!
Ja miałabym się czulić do twej gęby głupiej?
Gonić za tobą może? Niech cię inna kupi,
Co cię nie zna, grubasie!
KASPER:Z tej zaczynasz beczki?
Proszę, proszę, zabieraj te swoje wstążeczki,
Swoje kokardki: zaszczyt to dla nich zbyt wielki,
By miały dłużej dyndać u mej kamizelki.
MARYSIA:
Byś się i ty przekonał, coś mi wart jest cały,
Oto paryzkich szpilek setka: dar wspaniały,
Któryś mi wczoraj wręczył z miną tak nadętą!
KASPER:
Masz, weź jeszcze ten nożyk; noś go w samo święto:
Kosztował cię sześć groszy: prezent godny księżnej.
MARYSIA:
Oto nożyczki, przy nich łańcuszek mosiężny.
KASPER:
Kawał sera z przedwczoraj: nielada mi łupy;
Masz. Chciałbym ci móc oddać i ten talerz zupy,
Któryś mi dała kiedyś. Nic, nic nie zatrzymam.
MARYSIA:
Szkoda, że tutaj listów twych przy sobie nie mam,
Ale wszyściutkie w ogień pójdą w tejże dobie.
KASPER:
A z twemi gryzmołami, jak myślisz, co zrobię?
MARYSIA: Pamiętaj: nie pomogą już żadne błagania.
KASPER: By przeciąć sobie wszelką drogę pojednania,
Złammy tę słomkę: słomka na dwoje skruszona
Oznacza, między szlachtą, że rzecz już skończona.
Nie róbno słodkich oczu: wściekam się ze złości.
MARYSIA:
Nie zerkaj na mnie: nie chcę już twoich czułości.
KASPER:
Przełam: w ten sposób wszelką już zniszczym nadzieję.
Przełam. Śmiejesz się, głupia?
MARYSIA:Tak, z ciebie się śmieję.
KASPER:
Do djabła te chichoty! już ma wściekłość cała
Ostygła. Jakże myślisz, zrywamy, ty mała,
Czy nie?
MARYSIA: Gadaj.
KASPER:Ty gadaj.
MARYSIA:Nie, ty gadaj lepiej.
KASPER:
Więc cóż? czy się twój Kaspruś od ciebie odczepi,
Czy nie?
MARYSIA: Jak się podoba.
KASPER:Jakże więc z tą złością?
Mów.
MARYSIA: Nie powiem.
KASPER:I ja nie.
MARYSIA:I ja nie, zpewnością.
KASPER:
Ech, dość długo błazeństwa stroim już oboje:
Dawaj łapę, przebaczam.
MARYSIA:Wróć więc w łaski moje.
KASPER:
Mój Boże! jakże przylgnął człek do tego pysia!
MARYSIA: Jak za swoim Kasperkiem szaleje Marysia!

AKT PIĄTY.
SCENA PIERWSZA.
MASKARYL sam.
„Skoro wieczorna cisza zalegnie w tym domu,
Chcę do Łucji mieszkania wtargnąć pokryjomu:
Idź spiesznie, przygotować w jaknajkrótszej porze
Broń, latarkę i wszystko co się przydać może“,
Tak rzekł, a mnie jakgdyby zadźwięczało w uchu:
„Idź po stryczek, na którym masz zadyndać, zuchu“.
Chodźże tutaj, mój panie (w pierwszej chwili bowiem
Takem zdębiał, że z tego zdumienia, wprost powiem,
Gęba mi się zrobiła jak zamurowana;
Lecz teraz chcę przemówić i poskromić pana:
Niechże się pan więc broni i mówmy roztropnie.)
Zatem, dziś w nocy, mówi pan, że tego dopnie,
By widzieć Łucję? „Tak jest“. O cóż panu chodzi?
„O to, w czem kochankowi wahać się nie godzi“.
Godzi się to człekowi, co ma rozum krótki,
Nadstawiać swoją skórę na tak przykre skutki.
„Lecz wszak wiesz, jaka boleść duszę moją rani:
Łucja jest zagniewana“. Tem gorzej więc dla niej.
„Lecz miłość żąda, abym ubłagał ją przecie“.
Miłość jest bardzo głupia i nie wie co plecie:
Potrafiż miłość trzymać skórę naszą zdala
Od zemsty ojca, brata, gniewnego rywala?
„Czyż myślisz, iż zapragną nas ścigać w tej matni?“
Tak, jestem tego pewien, zwłaszcza ten ostatni.
„Nie, Maskarylku, wszystko pójdzie jak najlepiej,
Będziemy uzbrojeni: gdy nas kto zaczepi,
Weźmiem się za łby“. Właśnie; do takiej roboty
Pański służący niema najmniejszej ochoty:
Ja, bić się! Czym ja Roland jaki, dobry Boże,
Czy Ferragus? Ja tam się byle czem nie trwożę,
Ale, kiedy pomyślę, ja, co lubię życie,
Że dwa cale żelaztwa, w bok wepchnięte skrycie,
Wystarczą już, by człeka ulokować w trumnie,
Myślę, że niema czego nosić się tak dumnie.
„Wszak możesz włożyć pancerz“. Tem ci gorzej, panie,
Tem trudniejszem mi będzie wszelakie zmykanie;
A potem, niema zbroi tak szczelnej, przez którą
Szpadkaby wejść nie mogła jaką małą dziurą.
„Ale też z ciebie tchórza jest okaz wspaniały!“
Niech będzie, byle brzuch mój zawsze został cały.
Przy stole licz pan na mnie jak na cztery tuzy,
Lecz nie licz na mnie wcale, gdy chodzi o guzy.
Jeśli tamten świat jakie ma wdzięki dla pana,
Dla mnie żyć na tym słodycz jest nieopisana;
Na śmierć ani na kije nie mam żadnej chętki,
Idź więc pan sam kark kręcić, kiedyś taki prędki.

SCENA DRUGA.
WALERY, MASKARYL.
WALERY:
Nigdy jeszcze dzień nie wlókł się tak opieszale:
Słońce zda się na niebie nie posuwać wcale;
I do krańca, przy którym światło jego gaśnie,
Taki mu jeszcze kawał drogi został właśnie,
Że, aby doń dotarło, tracę już nadzieję.
Nie, ja z tego czekania chyba oszaleję!
MASKARYL:
I poto cały pośpiech, aby, gdy raz przecie
Ściemni się, w mrokach nocnych oberwać po grzbiecie!
Wszakże już chyba Łucja w sposób dość niegrzeczny...
WALERY:
Daj pokój, proszę, wszelkiej perswazji zbytecznej.
Choćbym miał po sto razy narazić mą szyję,
Nie mogę trwać w udręce w której teraz żyję;
Przebłagam ją, lub los mój niechaj się wypełni.
Stało się.
MASKARYL: Te uczucia chwalę w całej pełni;
Lecz w tem sęk, że wszak trzeba wkraść się w jej pokoje
Pocichu?
WALERY: Nie inaczej.
MASKARYL:Zatem, ja się boję
Przeszkodzić.
WALERY: Jakto?
MASKARYL:Kaszel dręczy mnie uparty
I boję się nim zdradzić w czasie mojej warty.
Raz po raz... Kaszle: Sam pan widzi, jak wstrzymać się silę.
WALERY:
Weź kawałek lukrecji: przejdzie ci za chwilę.
MASKARYL:
Nie sądzę, dobry panie, by to mogło minąć;
Więc, choć marzeniem mojem z tobą żyć lub zginąć,
Byłbym niepocieszony, jeśliby z takowej
Przyczyny panu memu bodaj włos spadł z głowy.

SCENA TRZECIA.
WALERY, RĘBAJŁO, MASKARYL.
RĘBAJŁO:
Panie, z najpewniejszego źródła właśnie słyszę,
Ze Erast przeciw tobie strasznym gniewem dysze,
Albert zaś się gotuje, w niepomiernej złości,
Twemu Maskarylowi pogruchotać kości.
MASKARYL:
Mnie? W czemżem ja tu winien? Cóżem ja, za katy,
Zrobił, aby mi łamać biedne moje gnaty?
Czyliż ja stróżem jestem, powiedzmy to wreszcie,
Dziewictwa wszystkich panien w naszem zacnem mieście?
Mamże nad pokusami ich jakową władzę?
I, gdy one chcą gwałtem, cóż ja tu poradzę?
WALERY:
Ech! nie tacy są straszni, jakby się zdawało!
I, chociażby wysilił swą odwagę całą,
Erast tak łatwo rady nie da sobie z nami.
RĘBAJŁO: Możeby moje ramię zdało się czasami:
Wiesz pan, że lubię pomóc bliźniemu w potrzebie.
WALERY:
Dzięki; mam zwyczaj liczyć w tych sprawach na siebie.
RĘBAJŁO:
Mam także dwóch przyjaciół, ludzi dobrej woli,
Pewnych, i z których każdy, jeśli pan pozwoli,
Choćby i z całym światem stanie do rozprawy.
MASKARYL:
Zgódźże się pan, a prędko.
WALERY do Rębajły: Nazbyt pan łaskawy.
RĘBAJŁO:
Mały Gil też był chłopak do tych rzeczy gładki,
Gdyby nie los, co wydarł go z naszej gromadki.
Cóż to za szkoda, panie! Cóż za druh wspaniały!
Wiesz pan, w jakie przed sądem dostał się opały:
Zmarł jak Cezar: oprawca, co go łamał kołem,
Przed hartem jego duszy sam uderzył czołem.
WALERY:
Wierzę, panie Rębajło, że człowiek tej miary
Wart jest żalu. Lecz, co do pańskiej znów ofiary,
To zbyteczne.
RĘBAJŁO: Nalegać próżno się nie silę;
Lecz wiedz, że cię szukają i że, lada chwilę...
WALERY:
Ja zaś, by dowieść że mnie to wzrusza zbyt mało,
Chcę go, jeśli mnie szuka, spotkać jak przystało;
I mam zamiar po mieście, w tym czasie goracym,
Przechadzać się sam jeden tylko z mym służącym.

SCENA CZWARTA.
MASKARYL, WALERY.
MASKARYL:
Dla Boga! To szaleństwo! Nie kuśże pan licha,
Widzi pan przecie, ile biedy na nas czyha,
Jak, z wszech stron...
WALERY: Cóż wzrok wlepiasz w przerażeniu srogiem?
MASKARYL:
Dziwnie mi zapachniało z tej strony batogiem.
Proszę, jeśli me słowo dla pana coś warte,
Porzućmy, dobry panie, to miejsce otwarte.
Chodźmy się zamknąć lepiej.
WALERY:Zamknąć się hultaju!
Ten sposób godny tchórzów nie jest w mym zwyczaju;
Dalej, za mną, bez gadań; powtarzam ci krótko...
MASKARYL:
Panie, mój dobry panie, żyć jest tak słodziutko!
Raz się tylko umiera i na czas tak długi!
WALERY:
Zatłukę cię, gdy ozwiesz się z tem po raz drugi.
Ha, Askaniusz: zostawmy go; ujrzym w potrzebie,
Po czyjej stronie on się opowie sam z siebie.
Tymczasem, chodź do domu: musim doskonale
Uzbroić się obadwaj.
MASKARYL:Nie spieszno mi wcale.
Do djabła te romanse, do djabła dziewczęta:
Taka wprzód posmakuje, a potem znów święta!

SCENA PIĄTA.
ASKANJUSZ, FROZYNA.
ASKANJUSZ:
Więc to prawda, Frozyno? nie śnięż ja na jawie?
Powtórz jeszcze raz wszystko, co wiesz o tej sprawie.
FROZYNA:
Wnet się wszystkiego dowiesz, bądź tylko cierpliwa.
W zdarzeniach tak szczególnych najczęściej tak bywa:
Sto razy to powtórzą, aż uprzykrzy ci się.
Teraz dość, byś wiedziała, że, po tym zapisie,
Co z urodzeniem chłopca warunki swe wiąże,
Żona Alberta, zaszła raz ostatni w ciążę,
Powiła tylko ciebie; ojciec zaś, w sekrecie,
Pragnąc za każdą cenę mieć płci męskiej dziecię,
W dom swój przyjął kwieciarki Anastazji chłopca,
Ty zaś na wychowanie poszłaś jako obca
Do mej matki. Niebawem, w czas ojca podróży,
Dziecię zmarło, przeżywszy ledwie rok, nie dłużej.
Wówczas, strach przed małżonkiem i miłość matczyna
Sprawiły, że znów nowy podstęp się zaczyna:
Matka twoja odbiera ciebie pokryjomu,
Miejsce zmarłego chłopca zajmujesz w tym domu,
Ojcu zaś, by śmierć ukryć rzekomego syna,
Powiada się, iż własna zmarła mu dziewczyna.
Oto i twoich losów tajemnica cała,
Którą dotąd mniemana twa matka skrywała;
Podaje swe pobudki: może również inne
Jeszcze miała potemu, nie całkiem niewinne
Słowem, że to odkrycie, nad wszelkie marzenia,
Losy miłości twojej dziś z gruntu odmienia.
Wobec tych jawnych zeznań, gdy, z innej znów strony,
Sekret twój, prędzej-później, musiał być zdradzony,
Wyznałam ojcu, jak się miała sprawa owa;
List żony mu potwierdził wszystko co do słowa,
Poczem, zrazu ostrożnie rzecz prowadząc całą,
Później wszystko na kartę kładąc bardziej śmiało,
I pragnąc by tajemnic wszelkich pierzchła zmora,
Udało się nam wciągnąć w sprawę Polidora,
Całej zagadki rąbek odsłonić z ostrożna,
Posuwać rzecz stopniowo, tak iż wreszcie można
Było, wspólnej korzyści kładąc mu dowody,
Sprowadzić umysł jego do szczęśliwej zgody.
Teraz sam pragnie jeno, z twym rodzicem w parze,
Ciebie wraz z twym kochankiem powieść przed ołtarze.
ASKANJUSZ:
Cóż za radość, Frozyno, jakiż dzień szczęśliwy...
Ileż zawdzięczam twojej pomocy życzliwej!
FROZYNA:
Poczciwiec jest w humorze teraz wyśmienitym,
I pragnie kosztem syna ubawić się przytem.

SCENA SZÓSTA.
ASKANJUSZ, FROZYNA, POLIDOR.
POLIDOR:
Zbliżno się, moja panno: zwać mi cię tak wolno;
Wiem kim jesteś i wiem też, do czegoś jest zdolną.
Dopięłaś sztuczki, w której, w sposób niepowszedni,
Błyszczy tyle rozumu i dowcip tak przedni,
Że wszystko ci wybaczam i serdecznie wierzę,
Iż za to samo syn mój pokocha cię szczerze.
Wartaś tego: to ja ci powiadam, dziewczyno.
Otóż i on: zabawę mieć będziem jedyną.
Spiesz corychlej i dom swój zwołaj tutaj cały.
ASKANJUSZ:
Posłuszeństwem chcę zmazać krok ów tak zuchwały.

SCENA SIÓDMA.
POLIDOR, WALERY, MASKARYL.
MASKARYL do Walerego:
Nieraz niebo nam znaki zsyła niespodziane;
Śniły mi się tej nocy perły rozsypane
I jajka zbite: panie, ten sen mnie przeraża.
WALERY:
Podły tchórzu!
POLIDOR: Mój synu, konieczność się zdarza
Walki, gdzie cała dzielność będzie ci potrzebna,
Jeśli cię nie ma spotkać porażka haniebna.
MASKARYL:
I czyż nikt, proszę pana, czyż nikt się nie ruszy,
Wstrzymać ludzi, co sobie chcą obcinać uszy!
Niech będzie, dobrze; ale, jeśli w tej godzinie
Przyjdzie panu żałobę wdziać po swoim synie,
Niech pan mnie nie obwinia.
POLIDOR:Nie; tak rzeczy stoją,
Iż sam żądam, by spełnił wraz powinność swoją.
MASKARYL:
Wyrodny ojcze!
WALERY do ojca: Męża honoru to zdanie
Godnem jest, i tem więcej szanuję cię za nie.
Winnym: przyznaję; byłem przyczyną twej troski
Czyniąc to, com uczynił, bez wiedzy ojcowskiej;
Lecz, choć słuszne masz do mnie przyczyny urazy,
Silniej dziś przemówiły krwi twojej rozkazy,
I honor twój, co nie chce ani słyszeć o tem,
By Erast miał być dla mnie postrachu przedmiotem.
POLIDOR:
Tak, wiem, że i on żywił przeciw tobie plany;
Lecz od owego czasu zaszły różne zmiany,
I dziś w innem spotkaniu, bardziej jeszcze srogiem,
Będziesz walczył...
MASKARYL:A gdyby się zgodzić z tym wrogiem?
WALERY:
Co, ja, bać się! Przenigdy. I któż to być może?
POLIDOR:
Askanjusz.
WALERY: On?
POLIDOR:Ma stanąć tu w najkrótszej porze.
WALERY:
On, który mi poprzysiągł wspomagać mą sprawę!
POLIDOR:
Tak, on cię dziś wyzywa na walną rozprawę,
I, na nic nie chcąc baczyć, nastaje okrutnie,
By krwawy pojedynek rozstrzygnął tę kłótnię.
MASKARYL:
Dzielny człek: wie, że rycerz prawy się nie trudzi,
W zwady swoje daremnie mieszać innych ludzi.
POLIDOR:
Słowem, czynią cię winnym zniewagi potwarczej.
Mojem zdaniem, ten powód zupełnie wystarczy;
Otóż, za wspólną zgodą, rzecz stanęła na tem,
Że ty masz się potykać tutaj z Łucji bratem,
I to na oczach wszystkich, bez żadnej odwłoki,
Tak, jak każą zwyczajów rycerskich wyroki.
WALERY:
A cóż Łucja, mój ojcze, czyż jej serce twarde...
POLIDOR:
Chce Erasta, dla ciebie ma jedynie wzgardę;
By dowieść, o oszczerstwo twoje ile stoi,
Pragnie zawrzeć te związki w przytomności twojej.
WALERY:
Ha! słysząc taki bezwstyd, z wściekłości się pienię:
Czyż już straciła rozum, cześć, honor, sumienie?

SCENA ÓSMA.
ALBERT, POLIDOR, ŁUCJA, ERAST, WALERY, MASKARYL.
ALBERT:
No i cóż, zapaśnicy? Mój właśnie nadchodzi:
Czy zebrał wszystkie siły swe w kupę dobrodziej?
WALERY:
Tak, gotów jestem, gotów, skoro sami chcecie;
Jeślim się mógł zawahać, na Boga! toż przecie
Pobudką była resztka szacunku dla prawa,
Nie przed mym przeciwnikiem nikczemna obawa.
Lecz dość już, wszystkie względy w tej chwili mam za nic
Gniew mój w swem uniesieniu nie zna żadnych granic,
I dusza ma, na widok tak niecnej obłudy,
Nim wzgardzi, pomścić krzywdę swą pragnie dziś wprzódy.
Do Łucji:
Nie iżby miłość moja jeszcze nie wygasła:
Gniew, zemsta, to w tej chwili me jedyne hasła,
I, gdy twój bezwstyd hańby okryję rozgłosem,
Przestanę się już troszczyć serca twego losem.
Tak, Łucjo, patrząc na to, wstręt mnie tylko bierze!
Na widok twych postępków oczom ledwo wierzę;
Nie wiem, jak zdolna jesteś w twarz popatrzeć komu,
I powinnabyś zginąć na miejscu od sromu.
ŁUCJA:
Zraniłyby mnie może twe szalone słowa,
Gdyby nie pomsta, która już czeka gotowa.
Oto Askanjusz: sądzę, iż, natarłszy śmiało,
Wnet zmusi cię, byś zmienił mowę tak zuchwałą,
I bez wielkiego trudu.

SCENA SCENA DZIEWIĄTA.
ALBERT, POLIDOR, ASKANJUSZ, ŁUCJA, ERAST, WALERY, FROZYNA, MARYSIA, KASPER, MASKARYL.
WALERY:Tego nie dokaże,
Choćby dwadzieścia ramion stanęło z nim w parze.
Żal mi, iż musi bronić swej niegodnej siostry,
Lecz, gdy sobie poczynać chce w sposób tak ostry,
Wraz mu się stanie zadość; i tobie, mój panie.
ERAST:
Chciałem wprzódy na siebie przyjąć to zadanie;
Lecz, skoro już Askanjusz całą sprawę wiedzie,
Zostawiam mu, niech sobie sam radzi w tej biedzie.
WALERY:
Bardzo mądrze; ostrożność nigdy nie zawadzi,
Ale...
ERAST: On się już z tobą upora najgładziej.
WALERY:
On?
POLIDOR:
Nie bądź zbytnio dufny; nie baczysz w swym gniewie,
Że to niezwykły chłopak.
ALBERT:Tak, jeszcze nic nie wie,
Lecz wkrótce na swej skórze o tem się przekona.
WALERY:
Dalej więc! tej dzielności wraz ujrzym znamiona.
MARYSIA:
Tak przy wszystkich?
KASPER:To jakieś obyczaje nowe.
WALERY:
Cóż to są, żarty ze mnie? Roztrzaskam tu głowę,
Któremuś z panów śmieszków. Dalej więc, niech staje.
ASKANJUSZ:
Nie, nie, jam nie tak straszny, jak ci się wydaje;
I, wśród tej całej tyle zawiłej przygody,
Raczej słabości mojej wraz ujrzysz dowody.
Niebo mnie obdarzyło sercem nazbyt tkliwem,
Bym się oparł przed twoim atakiem straszliwym,
I tobie przeznaczyły łaskawe niebiosy,
Abyś dziś brata Łucji skończył smutne losy.
Tak, daremnie me ramię odwagą się zbroi,
Askanjusz wkrótce zginie tutaj z ręki twojej,
Lecz chętnie zginąć gotów, jeśli śmierć ta sprawi,
Aby się losy z tobą obeszły łaskawiej,
Tę dając ci za żonę, co sama w pokorze
Uzna, iż twoją dziś już jedynie być może.
WALERY:
Nie, chociażby świat cały, wolę raczej nie żyć,
Niż, po tej niecnej zdradzie...
ASKANJUSZ:Ach, zechciej mi wierzyć,
To serce, co przysięgło wieczne śluby tobie,
Nic ci nie przewiniło w najmniejszym sposobie.
Że czystym jego płomień i że miłość stałą,
Ojca twego na świadka wezwać mogę śmiało.
POLIDOR:
Tak, mój synu; uspokój się, dość tej zabawki;
Czas, by się wyjaśniły już te ciemne sprawki.
Ta, z którą połączyła cię przysiąg wymiana,
Oto właśnie tu stoi przed tobą przebrana.
Ważne były przyczyny, by ją, jako dziecko,
Ukryć pod tą postacią, oczom tak zdradziecką;
Później miłość do nowej popchnęła ją zdrady,
Co się stała przyczyną domów obu zwady.
Nie spoglądaj po wszystkich wzrokiem nieprzytomym:
To, co ci tu powiadam, jest faktem niezłomnym.
Ona to, głosem Łucji, lecz własną osobą,
Wiecznych ślubów zadatki wymieniła z tobą,
I, tym podstępem wszystkich zmyliwszy na chwilę,
W dwu rodzinach zasiała niepokojów tyle.
Lecz dziś, skoro Askanjusz stał się już Dorotą,
Potrzeba, aby jawnie, za wspólną ochotą,
Nowy węzeł uświęcił rzecz po wszystkie czasy.
ALBERT:
I to właśnie być miały te straszne zapasy,
Któremi miałeś zmazać krzywdę dobrej sławy,
A których wszak królewskie nie bronią ustawy.
POLIDOR:
Widzę, żeś zaskoczony przygodą tak ciemną;
Lecz nic nie wskórasz, bronić chciałbyś się daremno.
WALERY:
Nie, nie, wzdragać się ani w myśli mi postało;
I, choć w istocie jestem zdumiony niemało,
Zachwyca mnie ten fortel i w sercu mem gości
Razem tyle podziwu, dumy i miłości,
Iż oczy te tak słodkie...
ALBERT:Mniemnać się odważę,
Iż to, co chcesz jej mówić, nie zbyt idzie w parze
Z tym strojem; chodźmyż inny jej włożyć, a potem
Możesz się bliżej zająć uczuć swych przedmiotem.
WALERY:
Wybacz, Łucjo, że dusza ma, szałem wiedziona...
ŁUCJA:
Niema czego wybaczać: rzecz już wyjaśniona.
ALBERT:
Chodźmyż, na ceremonje będzie czas i w domu:
Tam każdy może świadczyć, co zechce i komu.
ERAST:
Lecz nie pomnicie, wznosząc radosne hałasy,
Że jeszcze tu ktoś czeka na krwawe zapasy:
Myśmy dwaj już szczęśliwi, ale widzi mi się,
Że teraz trzeba będzie zapytać Marysię,
Który z dwóch, twój Maskaryl czy też mój Kasperek,
Wygra sprawę: rycerze, ustawcie się w szereg!
MASKARYL:
Dziękuję; nazbyt łaskaw na mnie pan dobrodziej.
Niech się żeni w spokoju; o to mi nie chodzi:
Już tam piękna Marysia nie jest taka sroga,
I zawsze będzie wolna do jej łaski droga.
MARYSIA:
Niby że ciebie sobie przybiorę za gaszka?
Na męża ujdziesz: lepszy czy gorszy, to fraszka;
Bierze się co jest z brzegu i cudów nie szuka:
Lecz kawalir, to musi być rarytna sztuka.
KASPER:
Słuchaj: skoro małżeństwo nas już sklei święte,
Wara mi później gachom zastawiać przynętę.
MASKARYL:
Myślisz, bracie, dla siebie tylko pojąć żonę?
KASPER:
Rozumie się: figielki będą zabronione,
Albo mnie pozna jeszcze.
MASKARYL:Ech, mój miły Boże!
Każdy robi co umie, a żyje jak może;
I mąż, przed ślubem straszny, w czasie nader krótkim
Staje się w rękach żony barankiem cichutkim.
MARYSIA:
Nie bój się nic, mężusiu, nic ci się nie stanie;
Marysia tam nie czuła na lada gruchanie.
Będę ci mówić wszystko.
MASKARYL:O szelma! Baj baju!
Z męża mieć powiernika!...
MARYSIA:Cicho, ty hultaju.
ALBERT: Po raz ostatni, chodźmyż, moi przyjaciele,
By w radości obchodzić potrójne wesele.

POCIESZNE WYKWINTNISIE
KOMEDJA W JEDNYM AKCIE
1659

WSTĘP.

W miarę jak w Molierze rodził się i mężniał pisarz, czuł on instynktowne ciążenie ku jedynemu miejscu, gdzie talent jego mógł znaleźć podnietę, warunki rozwoju, godną siebie publiczność etc. Przenosi się (1658) ze swą trupą do Rouen, w pobliże Paryża, zapuszcza się sam do stolicy, rozgląda się. Wreszcie, trupa, która ma już swoją reputację, zyskuje protektora, i to nie ladajakiego: zostaje nadworną kompanią Jegomości (tytuł brata królewskiego), z pensją 300 franków dla każdego aktora. Zaznaczmy, że pensji tej nigdy nie wypłacono, co było w owym czasie zwyczajnem zjawiskiem. Molier znał się na rzeczy, przedstawiając swego „markiza de Mascarille“ tak nieszczególnym płatnikiem.
Ale, w zamian, ta dostojna opieka dawała inne korzyści. Dzięki niej, w listopadzie 1658, Molier ma zaszczyt wystąpić przed królem i przed całym dworem. Gra tragedję Nicomède, zgodnie ze swemi fałszywemi ambicjami aktorskiemi, i zyskuje dość mierne uznanie; na szczęście, po ukończeniu sztuki, prosi króla o pozwolenie odegrania jednej z tych zawiesistych fars, któremi raczył prowincję: Doktór zakochany. Ludwik XIV, to wcielenie form i majestatu, miał, w zakątku duszy, słabość do grubej farsy; ubawił się też wyśmienicie: to rozstrzygnęło o losach Moliera i jego teatru. Dano nowym aktorom lokal, gdzie Molier zdobył publiczność paryską Wartogłowem i Zwadami miłosnemi.
Ale nadeszła chwila, w której Molier pokaże swój lwi pazur; zarazem — bez intencji może i bez pełnej świadomości. — rozpocznie tę kampanję, którą wiodła komedja jego bez wytchnienia, do końca, w imię zdrowego rozsądku i smaku, przeciw wynaturzeniom właściwym epoce. Tem pierwszem wydarzeniem są Pocieszne wykwintnisie (Les Précieuses ridicules). Jestto zarazem etap w twórczości Moliera o tyle, iż tu, pozostając w skromnej ramie dawnej farsy, wypełnia ją całkowicie treścią własną, zaczerpniętą z życia współczesnego, z tego na co patrzał, słowem wprowadza na scenę satyrę obyczajową.
Kiedy powstały Pocieszne wykwintnisie, nie jest ściśle wiadomo. Może na prowincji, około 1654, na podstawie obserwacyj prowincjonalnych „wykwintniś“; inni, opierając się na notatce la Grangé’a[12], sądzą, iż Molier napisał tę sztukę w Paryżu, w 1659. To zdaje się pewne, iż, jeżeli powstała wcześniej, uległa gruntownej przeróbce.
Aby zrozumieć tło tej satyry, można ją zestawić z powstałym na pół wieku wprzódy Don Kiszotem. Podobnie jak duch rycerstwa miał swoje piękne i szlachetne źródła, nim się wyrodził i dojrzał do satyry Cervantesa, tak samo i duch z którego zrodziły się Précieusy[13]. W początku XVII w., w epoce długotrwałych wojen domowych, nienawiści religijnych i powszechnej dzikości, powstał, pod egidą margrabiny de Rambouillet, salon, gdzie zbierało się grono wytwornych duchów, aby się zabawiać konwersacją, pielęgnować sztuki, oraz słodkie obcowanie dwu płci, ale w uszlachetnionej, wysubtelnionej formie. Margrabina przyjmowała tylko kobiety nieskazitelne: „unikała w ten sposób tłoku“, zauważa sceptycznie Maurycy Donnay. Do tych pań przyłączyło się wielu wybitnych pisarzy, i w ten sposób powstało ognisko kultury literackiej, które przyczyniło się w znacznej mierze do wyrobienia smaku, oczyszczenia i wzbogacenia języka, oraz utworzenia tego wysokiego poloru towarzyskiego, będącego później cechą XVII w. i Francji w ogólności.
Ale te zdobycze nie obyły się bez kosztu. Subtelność nosiła w sobie zaród „manjery“; wyrobienie umysłowe i językowe groziło z drugiej strony zubożeniem, okrojeniem, sprowadzeniem wszystkiego do miary salonu, odrzuceniem tego co nie dostraja się do jego pojęć i smaku. Wiek XVII wyhoduje tę kulturę, która jest potrosze jak strzyżony ogród Wersalu; oddaloną od natury, od źródeł i miąższu wielkiej twórczości; znajdzie się na antypodach sztuki wyrosłej z ludu; zbraknie mu szerokiego tchu i tej tajemnicy, która sprawia iż oko zatopione w dziele sztuki nie widzi jego dna. Wielcy twórcy, wielcy pisarze XVII wieku przezwyciężyli, wewnętrzną wartością swych dzieł, opór tego konwenansu, ale na potocznej literaturze odbił się on w sposób opłakany. Co zaś do smaku, to dość powiedzieć, iż, w jego imię, jeden z największych poetów Francji, Villon, został, jako „trywialny barbarzyńca“, pogrzebany tak gruntownie, iż dopiero wiekowi XIX przypadło zadanie odkopania go.
Oczywiście nie można całej odpowiedzialności za ewolucję literacką XVII w. zwalać na barki salonu pani de Rambouillet. Tembardziej, zacna ta dama nie może ponosić winy, że jej idee, przeszedłszy w inne ręce, wypaczyły się karykaturalnie. Albowiem, za jej przykładem, potworzyło się wiele takich rzekomych centrów kulturalno-literackich; nie wszędzie umiano pochwycić ducha, szlachetne strony tych zebrań; łatwiej było naśladować ich wady, nienaturalność, wyłączność literacką. A już jak wyglądało to co doszło na prowincję, łatwo sobie wyobrazić!
Zresztą i samo pierwotne ognisko „wykwintniś“ dogasało. Po małżeństwie Julji d’Angennes (córki pani de Rambouillet, o którą margrabia de Montausier czternaście lat się zabiegał, w duchu ideałów Magdusi u Moliera), życie w pałacu zamarło. Spadkobierczynie jego ducha popadły w śmieszność; prawdziwe précieuzy odegrały swą rolę.
Rozkwit pałacu Rambouillet przypada na r. 1624—1648, zatem na dziesiątek lat przed przybyciem Moliera do Paryża. Molier zastał już przeżytki; zetknąwszy się ze światem literackim, musiał odczuć tego ducha manjery i koterji. Ten przybysz z prowincji, który zdobył sobie wstępnym bojem króla grubą farsą, który wyparował z jego łask uprzywilejowanych aktorów, spotkał się z pewnością w tym światku z uprzedzeniem i wzgardą. Aby sobie zdobyć miejsce, trzebaby się giąć, mizdrzyć, słowem wkupić się do tych salonów, które stwarzały reputację. Molier wolał im wydać wojnę.
Napozór — jak to zresztą Molier starannie zaznacza w przedmowie — mierzy on nie w „prawdziwe“ wykwintnisie, ale w ich nieudolne naśladowczynie; ale Molier okazuje się w tej pierwszej próbie zbyt rasowym satyrykiem aby się zatrzymać na powierzchni: idzie śmiało w głąb. Poprzez niezdarne naśladownictwo dosięga samego pierwowzoru, wydobywa bezlitośnie na wierzch wszystko co kryje się śmiesznego pod tem wyrafinowaniem, pod chęcią bycia czemś więcej niż się jest, pod duchem koterji literackiej: stwarza nieśmiertelną satyrę, która, ze zmianą zewnętrznych rysów, może służyć po wsze czasy dla każdego snobizmu.
Żargon się zmienia, treść jest wieczna. Mnie usobiście, Wykwintnisie najbardziej przywodzą na myśl warszawski salon Deotymy, wedle ech i anegdot, jakie dochodziły mnie zeń w dzieciństwie. Podobno raz, kiedy, wśród wyfraczonego grona wielbicieli (frak był bezwarunkowo obowiązujący w jej salonie), wieszczka, w fantastycznym stroju, improwizowała na podjum, z ulicy, przez otwarte okno, jakiś żartowniś wrzasnął:

Deotyma Się nadyma;
Zamiast kiecki,
Ma strój grecki!

Sądzę, iż konsternacja, jaką to wywołało w salonie, musiała być dość podobna do wrażenia premiery Wykwintniś w Paryżu.
Molier jeszcze niejednokrotnie wróci do tego tematu[14], i my razem z nim. Już tu jednak powiedział dużo. Cóż on dojrzał pod tem „wydwarzaniem“ umysłu i serca? Przedewszystkiem próżność, straszliwą próżność, zakochanie w sobie, pieszczenie się sobą, a co za tem nieodzownie idzie, „towarzystwo wzajemnej adoracji„; oschłość serca przeżartego próżnością i nieszczerością; zanik uczuć naturalnych pod chwastami sztucznych pseudo-ideałów. Dalej ujrzał snobizm, nowinkarstwo, ducha koterji, ślepotę na wszystko co poza nią lub co nie mieści się w jej miarę; zdrobnienie spraw myśli ludzkiej do proporcyj salonowych igraszek. A wreszcie, grubość obyczajów, chamstwo duchowe czające się nieraz pod temi subtelnościami. I tu najbardziej może godną jest podziwu przenikliwość spojrzenia Moliera: to wyrafinowanie mózgowe i literackie, te pretensje do oderwania się od pyłu ziemi, zaszczepione na bardzo grubej jeszcze obyczajowości, to jedna z cech tego XVII w. Przypomnijmy sobie najjaskrawsze rysy ze współczesnych pamiętników: znacznie później jeszcze widzimy, u Saint-Simona, iż wielkie damy na pokojach królewskich biorą w potrzebie lewatywę, odwróciwszy się poprostu tyłem do kominka, ugiąwszy majestatycznej spódnicy, i nie przerywając (prawdopodobnie bardzo subtelnej) rozmowy. A „Hisiorja miłosna Galji“ Bussy Rabutina: cóż tam za kwiatki obyczajowości! W zamian za to, słowo „chustka do nosa“, powiedziane ze sceny, wywołało najwyższe zgorszenie, a pocałunek w rękę byłby tam czemś bardzo rażącem. Ujrzymy to jeszcze przy kampanji Moliera o Szkołę żon.
Wreszcie, w satyrze tej, Molier walczy przeciw gwałtom popełnianym na języku. Podobnie jak dążność do wysubtelnienia uczuć zwyrodniała w sentymentalne i pedantyczne brednie „Mapy krainy czułości“, tak i wyrafinowania językowe „Wykwintniś“ i ich nadwornych pisarzy, przyniósłszy piśmiennictwu francuskiemu niemało dobrego, zaczęło grozić przesadą i sztucznością. Ciągłe mówienie obrazami, metaforami rozprowadzanemi z całym pedantyzmem w szczegóły, egzaltacja superlatywów, oraz zacieśnianie się w umówionej gwarze, wszystko to wytwarzało atmosferę jakiejś stęchlizny duchowej; Molier wybija pięścią szybę i wpuszcza świeże powietrze. A jak bardzo naleciałości te językowe mogły się stać niebezpieczne, przekonamy się nieraz na samym Molierze: styl jego, kiedy chce być ozdobny i dworny (najczęściej, coprawda, w jego „urzędowych“ widowiskach), nieraz przywiedzie nam na pamięć łamańce „wykwintniś“.
Sprawa Moliera była tu zatem dobrą sprawą. A jeżeli, w śmieszności którą obrzucił w czambuł „wykwintnisie“, jest odrobina niesprawiedliwości i — można powiedzieć — niewdzięczności, to zwykły porządek rzeczy: literatura wzięła z nich to co było dobre, a teraz, instynktownie, wyrzuca to co niestrawne i skażone. Każdy zdrowy ustrój tak reaguje i musi reagować.
Sposób, w jaki Molier bierze się do tego tematu, jest nieskończenie prosty i przez to tem skuteczniejszy. Molier tworzy sobie kanwę w duchu starych fars francuskich, prostą, nieskomplikowaną, grubą: instynkt mówi mu, że w ten sposób jeszcze komiczniej odbijać będą śmieszności które chce dosięgnąć. Już sam spis osób trąci starym teatrem jarmarcznym, gdzie aktorzy występowali pod własnemi imionami. La Grange, du Croisy, to nazwiska aktorów z trupy Moliera; Magdusia, Kasia, imiona aktorek Bejart i de Brie[15]; „wicehrabia“ de Jodelet (też nazwisko aktora) wystąpił z umączoną twarzą; Mascarille (imię utrwalone dwoma poprzedniemi komedjami), którego grał sam Molier, wystąpił w karykaturalnym do ostatnich granic kostjumie[16] i w masce.
Pocieszne wykwintnisie są, w swoim rodzaju, dziełem mistrza. Rama, bieg akcji, postacie, wszystko zmierza tu trafnie do celu, wszystko dobrane świadomie, treściwie, samodzielnie, bez żadnych obcych naleciałości. Akcja prosta, uboga nawet, a mimo to nie monotonna, gdyż wciąż ożywiona nowemi rysami satyrycznemi. Inwencja djalogu, języka, pełna szczęśliwych i komicznych rysów. I humor, humor tryskający z każdego słowa, nie lękający się błazeństwa, jaskrawości, humor nieodparty, porywający. Wogóle cechą tych pierwszych komedyj Moliera jest ich niezmącona niczem wesołość, do której nie mięsza się jeszcze nic goryczy ani owego „makabrycznego“ pierwiastka którym trąci nieraz jego późniejszy humor. To pierwsze upojenie twórczości, radosne kipienie budzącego się i zyskującego swą świadomość geniuszu.
Powodzenie było olbrzymie, żywiołowe. Można się domyślić, że, jeżeli królowym salonów i ich satelitom nie była w smak ta komedja, to w zamian mężów i ojców Molier miał od pierwszej chwili za sobą. A także i ten „parter“, to mieszczaństwo paryskie, które od początku odczuło w Molierze rzecznika własnej duszy i temperamentu. Podobno, podczas pierwszego przedstawienia, jakiś staruszek podniósł się i zakrzyknął: „Śmiało, Molierze, oto mi dobra komedja!“ Poczciwina musiał mieć zapewne w domu swoją Kasię i Magdusię.

Czy „prawdziwe wykwintnisie“ zrozumiały to co później Molier pisze w przedmowie, że „kobiety naprawdę wykwintne nie powinny czuć się dotknięte, gdy się wyszydza pocieszne gąski, silące się na ich liche naśladownictwo“, to więcej niż wątpliwe; tyle pewnem jest, iż salony wprawiły w ruch wpływowych galopantów i uzyskały nawet zakaz grania sztuki. Coprawda, tylko na kilka dni; tak iż zakaz ten, jak zwykle, posłużył jedynie jako „reklama“ i sprawił, iż, na następne przedstawienie... podwojono ceny. Cześć talentom Moliera jako administratora! Cały Paryż chciał widzieć tę komedję; z prowincji odbywały się istne pielgrzymki; wedle współczesnego kronikarza, osoby, które nie widziały Wykwintniś, nie śmiały przyznać się do tego bez rumieńca. Zupełnie jak Kasia u Moliera:
Co do mnie, z pewnością zapadłabym się ze wstydu pod ziemie, gdyby mnie ktoś przypadkiem zapytał czym widziała lub znam to i owo z najnowszych wydarzeń w dziedzinie sztuki, a jabym musiała się przyznać do nieświadomości.

Króla nie było wówczas w Paryżu; za powrotem każe sobie grać Pocieszne wykwintnisie kilka razy.
W jaki sposób komedyjka ta stanie się punktem wojującego okresu w życiu Moliera i doprowadzi do Swiętoszka i Mizantropa, zobaczymy w dalszym ciągu.




PRZEDMOWA AUTORA.

Szczególny to doprawdy obyczaj, drukować czyjś utwór wbrew woli autora. Nie znam pod słońcem nic niegodziwszego; usprawiedliwiłbym raczej wszelkie inne nadużycie, niż to właśnie.
Nie znaczy to, bym chciał popisywać się przesadną skromnością autorską i, przez fałszywy punkt honoru, poniewierać mą komedję. Obraziłbym w niesmaczny sposób cały Paryż, dając do zrozumienia iż mógł darzyć poklaskiem jakąś niedorzeczność. Ponieważ publiczność jest ostatecznym sędzią tego rodzaju utworów, nieprzyzwoitością z mej strony byłoby podawać w wątpliwość jej wyrok; gdybym nawet miał najgorsze mniemanie o Pociesznych wykwintnisiach przed ich wystawieniem, muszę obecnie wierzyć iż mają wartość, skoro tak liczne zgromadzenie nie poskąpiło im pochwały. Jednak, ponieważ większa część przymiotów jakich się w tej sztuce dopatrzono, polega na grze i na wypowiedzeniu, zależało mi na tem, aby jej nie odzierać z tych powabów: powodzenie, jakie osiągnęła na scenie, wystarczało mi w zupełności. Postanowiłem, jak mówię, nie ukazywać komedji mej inaczej niż przy blasku świeć, nie chcąc nikomu dawać sposobności do przytoczenia przysłowia[17]; nie pragnąłem wcale próbować skoku z teatru Bourbońskiego do Pałacowej Galerji[18]. Mimo to, nie udało mi się uniknąć tego losu; spotkało mnie to nieszczęście, iż wykradziony odpis sztuki znalazł się w rękach księgarzy, z dodatkiem przywileju druku, wydobytego podstępem. Na nic nie zdało się krzyczeć: „O czasy! o obyczaje!“ wykazano mi niezbicie konieczność przyzwolenia na druk, lub narażenia się na proces: to zaś ostatnie złe jeszcze jest gorsze od pierwszego. Trzeba było zatem poddać się losowi i zgodzie na to, co i tak stałoby się bez mego zezwolenia.
Mój Boże! cóż za kłopotliwa rzecz wydawanie książki! jakimż nowicjuszem jest autor, ukazujący się w druku po raz pierwszy! Gdybyż przynajmniej zostawiono mi nieco czasu, byłbym mógł lepiej pomyśleć o sobie i dopełnić ostrożności, o których panowie autorzy, obecnie moi koledzy, zwykli pamiętać. Przedewszystkiem, wynalazłbym sobie możnego pana, którego wziąłbym, bez jego upoważnienia, za protektora mego dzieła, i starałbym się poruszyć jego hojność zapomocą kwiecistej dedykacji. Następnie, zabrałbym się do napisania pięknej, uczonej przedmowy; nie zbywa zaś na książkach, w którychbym znalazł pod ręką wszystko co można powiedzieć przemądrego o tragedji i komedji, o ich etymologji, pochodzeniu, definicji itp.
Zwróciłbym się również do przyjaciół, którzy me odmówiliby mi z pewnością wierszy pisanych po francusku lub po łacinie, a mających na celu zachwalenie sztuki. Mam nawet i takich, którzyby mnie sławili po grecku; wiadomo zaś, że pochwała w jeżyku gieckim sprawia, na czele książki, znakomite wrażenie. Jednakże, drukują mnie oto przemocą, nie pozwalając mi się nawet opatrzyć; nie mogą nawet tyle uzyskać, aby mi wolno było powiedzieć dwa słowa dla usprawiedliwienia mych intencyj co do przedmiotu tej komedji. Pragnąłbym wykazać, że nie przechodzi ona w niczem granic godziwej i dozwolonej satyry; że najdoskonalsze rzeczy mogą być małpowane przez lichych naśladowców, zasługujących na wydrwienie; i że takie koszlawe przedrzeźnianie rzeczy wybornych w sobie stanowiło, od niepamiętnych czasów, przedmiot komedji. Tak jak prawdziwi uczeni i rycerze nie obrazili się jeszcze nigdy o doktora albo też kapitana z komedji; ani też sędziowie, książęta i królowie, gdy widzą jak Trywelin, lub inny, przedstawia w śmieszny sposób na scenie sędziego, księcia lub króla: tak i kobiety naprawdę wykwintne nie powinnyby się czuć dotknięte, gdy się wyszydza pocieszne gąski, silące się na ich liche naśladownictwo. Jednakże, jak już powiedziałem, nie zostawiono mi czasu na zaczerpnięcie oddechu, a pan de Luynes pragnie bezzwłocznie oddać mnie pod prasę; niechże więc będzie, skoro taka wola boska.



OSOBY:
LA GRANGE odpaleni zalotnicy.
DU CROISY
GORGONI, poczciwy mieszczanin.
MAGDUSIA, córka Gorgoniego
pocieszne
wykwintnisie
KASIA, siostrzenica Gorgoniego
MARYŚKA, ich pokojówka.
ALMANZOR, ich służący.
MARKIZ DE MASCARILLE, lokaj La Grange’a.
WICEHRABIA DE JODELET, lokaj Du Croisy’ego.
DWÓCH TRAGARZY.
SĄSIADKI.
GRAJKOWIE.



SCENA PIERWSZA.
LA GRANGE, DU CROISY.

DU CROISY: Mości la Grange!
LA GRANGE: A co?
DU CROISY: Popatrzno się na mnie, bez żartów.
LA GRANGE: No i...?
DU CROISY: I cóż powiesz o naszej wizycie? Bardzoś zadowolony?
LA GRANGE: A tobie jak się zdaje, czy mamy z czego być kontenci?
DU CROISY; Prawdę mówiąc, niebardzo.
LA GRANGE: Co do mnie, wyznam otwarcie, jestem poprostu oburzony. Słyszane to rzeczy, aby dwie prowincjonalne gąski drożyły się z sobą w ten sposób i traktowały z podobnem lekceważeniem przyzwoitych ludzi! Ledwie krzesła raczyły podać! A co się naszeptały do ucha, naziewały, naprzecierały oczu, pytając się wzajem: „Która to godzina?“ Czy raczyły wybąkać coś prócz tak i nie, na wszystko z czem zwróciliśmy się do nich? Przyznaj, gdybyśmy byli najostatniejszymi wywłokami, nie możnaby nas przyjąć z większem lekceważeniem!
DU CROISY: Widzę, że bardzo wziąłeś to do serca.
LA GRANGE: Z pewnością wziąłem, i to tak dalece, że pragnę się pomścić. Wiem dobrze, co jest przyczyną tej niełaski. Atmosfera, jaką stworzyły nasze „wykwintnisie“, zatruła swemi wyziewami nietylko Paryż, lecz przedostała się do zaścianków: zdaje się, że nasze dzierlatki dobrze się nią zachłysnęły. Obiedwie mają coś z „wykwintnisi“ a coś z prowincjonalnej lafiryndy; zgadują też doskonale, czegoby trzeba aby im przypaść do smaku. Jeśli chcesz mnie posłuchać, wypłatamy im sztuczką, która okaże im dosadnie całą ich niedorzeczność i nauczy je na przyszłość znać się trochą lepiej na ludziach.
DU CROISY: Cóż to za sztuczka?
LA GRANGE: Mam służącego, imieniem Maskaryla, który uchodzi w oczach wielu za rodzaj piękno ducha: toć, w dzisiejszych czasach, niema nic tańszego pod słońcem! Istną namiętnością tego cymbała jest odgrywać rolą dystyngowanej osobistości; bawi się w wytworne maniery i czułe wierszyki, i żywi pogardą dla reszty służby, którą nazywa wprost bydłem.
DU CROISY: Bardzo ładnie; cóż więc zamierzasz?
LA GRANGE: Co zamierzam? Pragnę... Ale wyjdźmy stąd lepiej.

SCENA DRUGA.
GORGONI, DU CROISY, LA GRANGE.

GORGONI: No i cóż, poznaliście panowie córką i siostrzenicą? Czy wszystko idzie po myśli? Cóżeście wskórali za pierwszą wizytą?
LA GRANGE: O tem łatwiej się pan zapewne dowie od nich, niż od nas. Wszystko, co możemy powiedzieć, to że dziękujemy z serca za przychylność i zostajemy uniżonymi służkami.
GORGONI sam: Oj! zdaje się, że wychodzą jacyś niebardzo radzi. Co może być przyczyną ich niehumoru? Trzeba się dowiedzieć, jak rzeczy stoją. Hej tam!

SCENA TRZECIA.
GORGONI, MARYŚKA.

MARYŚKA: Co pan rozkaże?
GORGONI: Gdzie panie?
MARYŚKA: W gotowalni.
GORGONI: Cóż tam robią?
MARYŚKA: Pomadę na usta.
GORGONI: Zadużo tej pomady: powiedz im, niech zejdą tutaj.

SCENA CZWARTA.
GORGONI sam.

To szelmy, chcą mnie chyba do ruiny doprowadzić tą swoją pomadą! Wszędzie tylko białka od jaj, mleczko panieńskie, i tysiąc innych kordjałów, na których się nie rozumiem. Odkąd jesteśmy tutaj, spotrzebowały tłuszczu conajmniej z dwunastu świń, a czterech parobków wyżywiłoby się przez dzień baraniemi nogami, których im trzeba dostarczać.

SCENA PIĄTA.
MAGDUSIA, KASIA, GORGONI.

GORGONI: Bardzo doprawdy potrzebne wyrzucać wciąż tyle pieniędzy poto, aby sobie gęby tak packać! Gadajcie, coście wy takiego zrobiły tym panom, że pożegnali się tak ozięble? Czy nie rozkazałem przyjąć ich jak ludzi, których przeznaczam wam za mężów?
MAGDUSIA: I jakiż oddźwięk, ojcze, mogło w nas znaleźć postępowanie tych osobników, tak dalekie od poprawności?
[19] KASIA: Mocą jakiej harmonji, wuju, osoba nieco uduchowiona mogłaby się dostroić do rodzaju ich jestestwa?
GORGONI: A cóż wy im macie do zarzucenia?
MAGDUSIA: Piękne mi zaloty, doprawdy, u tych panów! Jakto! od pierwszej chwili poznania zapoczątkowywać rzecz od małżeństwa?
GORGONI: A od czegóż mieli „zapoczątkowywać“ według ciebie? od nałożnictwa? Czyż nie powinnyście obie, równie jak i ja, być szczerze zadowolone z takiego postępowania? Możeż istnieć pod słońcem przyzwoitszy sposób? Czy święty węzeł, do którego zmierzają najkrótszą drogą, nie jest najlepszą rękojmią uczciwości zamiarów?
MAGDUSIA: Ach, ojcze, jakież to obrzydliwie płaskie wszystko co mówisz. Wstyd mi doprawdy, że muszę słuchać, jak z ust twoich wychodzą podobne światopoglądy. Czas byłby, ojcze, byś się nauczył wreszcie ujmować rzeczy z nieco szlachetniejszego tonu.
GORGONI: Kpię sobie i z twego tonu i z piosenki. Powiadam, że małżeństwo jest rzeczą czcigodną i świętą, i że zaczynać od takiej materji jest postępowaniem godnem uczciwego człowieka.
MAGDUSIA: Mój Boże! gdyby świat cały tobie był podobien, ojcze, jakże rychły byłby koniec każdego romansu! Ładna-to rzecz byłaby w istocie, gdyby Cyrus na samym początku zaślubił Mandanę, a Aroncjusz z miejsca połączył się z Klelją![20].
GORGONI: O czem ta znowu bredzi?
MAGDUSIA: Oto kuzynka moja, ojcze, powie ci, równie dobrze jak i ja, że małżeństwo powinno wieńczyć rzecz dopiero na końcu, po wielu przygodach. Trzeba, by kochanek, kuszący się o pozyskanie względów, umiał pięknie wynurzać podniosłe uczucia, by umiał być w miarę słodkim, czułym i namiętnym, a pragnienia swoje poddał uświęconym obyczajom kultu miłości. Zrazu, bądź to w świątyni, bądź na przechadzce, bądź na publicznem igrzysku, ujrzy, po raz pierwszy, tę, którą mu jest przeznaczonem pokochać; może się również zdarzyć, iż los, w postaci krewnego lub przyjaciela, zawiedzie go do jej mieszkania, które opuści rozmarzony i pełen melancholji. Przez jakiś czas, ukrywa swój płomień przed ubóstwianą; od czasu do czasu jednak, zjawia się w jej salonie i nie omieszka skierować rozmowy na jakąś kwestję uczuciową, która zaprzątnie dowcip całego zebrania. Wreszcie, przychodzi dzień wyznań, które zazwyczaj winny się odbywać w alei, w ogrodzie, gdy reszta towarzystwa oddali się cokolwiek: wyznanie to zrazu napełnia nas gniewem, widnym po rumieńcu lic, który to gniew, na czas jakiś, wypędza kochanka z przed naszych ócz. Stopniowo, znajduje sposób złagodzenia ciężkiej urazy; udaje mu się nieznacznie oswoić nas z tkliwą wymową swych płomieni i wydobyć wreszcie zwierzenie, które uczynić kosztuje nas tak wiele. Potem, zjawiają się przeszkody: rywale, którzy stają wpoprzek wzajemnej skłonności, prześladowania rodziców, wybuchy zazdrości obudzonej przez fałszywe pozory, skargi, rozpacze, wykradzenie i jego następstwa. Oto, jak prowadzi się rzecz w świecie wytwornych duchów; to prawidła, których, w materji uczuć, nie wolno jest zaniechać. Ale tak, z miejsca, ugrzęznąć w małżeńskiej sypialni, wszystkie zabiegi miłosne sprowadzać jedynie do trudu spisania ślubnego kontraktu, i chcieć zaczynać romans od tego co powinno być jego Szczytnem uwieńczeniem! Doprawdy, ojcze, nie mogę sobie wyobrazić nic bardziej kramarskiego niż to postępowanie: słabo mi się robi na samo uprzytomnienie takowego barbarzyństwa.
GORGONI: Cóż to, u djabła, za gwara? Cóż ty za górnym językiem przemawiasz?
KASIA: W istocie, wuju, kuzyna moja ujęła rzecz we właściwem oświetleniu. Jakże możliwem jest dobrze przyjmować osobników, którzy są zupełnie nieokrzesani w sztuce zalecania się do płci naszej! Założę się, że z pewnością nigdy na oczy nie widzieli Mapy Czułości[21] i że Tkliwe-Liściki, Czułe-Starania, Bileciki-Słodkie i Lube-Wierszyki to dla nich ziemie zupełnie nieznane. Czyż nie widzisz, wuju, że na całej ich osobie wyciśnięte jest to piętno i że zbywa im najzupełniej na owej zewnętrzności, która, od pierwszej chwili, usposabia nas przychylnie? Przybywać do domu w zamiarach miłosnych w prostych gładkich pończochach, w kapeluszu na którym pióra świecą nieobecnością, z głową, której utrefienie nie czyni zadość najskromniejszym życzeniom, w ubraniu, chromającem na zupełny niedostatek wstążek! Boże mój! i cóż-to za zalotnicy! Cóż za niezdobność w stroju, cóż za jałowość w rozmowie! To można życiem przypłacić, to można zmysły postradać! Zauważyłam przytem, że ich kołnierze nie zdradzają dłoni najlepszej przykrawaczki i że więcej niż dobre pół stopy brakuje, by szerokość ich pludrów mogła być uznana za zadowalającą.
GORGONI: Jak mi Bóg miły, pobzikowały obiedwie; toż ja nic wyrozumieć nie mogę z ich szwargotu. Słuchaj mnie, Kachna, i ty, Magdusiu...
MAGDUSIA: Na miłość Boga! ojcze, oszczędź nam, proszę, tych dziwacznych imion, i raz wreszcie zechciej nazywać nas inaczej.
GORGONI: Jakto, dziwacznych imion! Czy to nie są wasze imiona, na chrzcie świętym nadane?
MAGDUSIA: O Boże, jakżeś ty poziomy, ojcze! Co do mnie, wyznaję, iż tonę w nieustannem zdumieniu, iż ty, ojcze, byłeś zdolny dać życie istocie mego duchowego pokroju. Słyszał kto, aby, w wytwornym stylu, była kiedy mowa o Kachnie lub Magdusi? czy nie zechcesz przyznać, że wystarczyłoby jednego z tych imion, by osławić i odrzeć z uroku najpiękniejszy romans?
KASIA: To prawda, wuju, że ucho, o ile nie jest wyzute z wszelkiej delikatności, piekielnie musi cierpieć, słysząc dźwięk tego rodzaju przezwisk; natomiast imię Polikseny, które obrała moja kuzyna i miano Aminty, które ja przyjęłam za swoje, posiadają wdzięk, na który i ty, wuju, nie możesz zostać nieczułym.
GORGONI: Słuchajcież mnie tedy: mądrej głowie dość dwie słowie. Nie chcę ani słyszeć o tem, byście miały nosić jakieś inne imiona, niż te, które dali wam chrzestni rodzice; co zaś do tych panów, znam ich ród i majątek, i żądam stanowczo, byście patrzały na nich jak na przyszłych mężów. Dosyć już długo siedzicie mi na karku, a wieczne stróżowanie dwom dziewuchom, to nieco za ciężkie zadanie dla człowieka w moim wieku.
KASIA: Co do mnie, wuju, wszystko co mogę odpowiedzieć, to iż małżeństwo wydaje mi się rzeczą wskroś nieprzyzwoitą. Nie pojmuję poprostu, jak można znieść myśl sypiania z mężczyzną zupełnie obnażonym?
MAGDUSIA: Pozwól, ojcze, byśmy nieco zaczerpnęły oddechu w wykwintnym świecie Paryża, gdzie bawimy dopiero od dni kilku. Daj nam snuć wedle naszych upodobań tkankę powieści życia i nie przyspieszaj tak jej rozwiązania.
GORGONI na stronie: Niema co i wątpić, pomylone są zupełnie. Głośno: Słuchajcie więc: to moje ostatnie słowo. Nic nie rozumiem tych wszystkich bredni; wiem to, że chcę być panem we własnym domu i, aby przeciąć zbyteczne gadania, albo wyjdziecie obie za mąż w najkrótszym czasie, albo, jak Boga kocham, wpakuję was do klasztoru; na to przysięgam.

SCENA SZÓSTA.
KASIA, MAGDUSIA.

KASIA: Mój Boże! droga moja, jakże duch twego ojca głęboko ugrzązł w materji! jakże umysł jego jest gruby, a dusza przepojona ciemnością!
MAGDUSIA: Cóż chcesz, droga? wstyd mi za niego, doprawdy. Trudno mi uwierzyć, bym w istocie miała być jego córką, i mniemam, iż, prędzej czy później, zdarzy się przygoda, która odsłoni mi tajemnicę jakowegoś zaszczytniejszego pochodzenia.

KASIA: Nicby mnie to nie dziwiło; owszem, wszystko raczej przemawiałoby za tem; co do mnie, również, ilekroć zastanowię się nad sobą...
SCENA SIÓDMA.
KASIA, MAGDUSIA, MARYŚKA.

MARYŚKA: Jakiś służący pyta, czy panienki są w domu i mówi, że jego pan chce przyiść w odwiedziny.
MAGDUSIA: Naucz się, błaźnico jedna, wysławiać mniej pospolicie. Powiedz: przybył zwiastun, który zapytuje, czy niema przeszkód aby panie stały się widzialne.
MARYŚKA: A Jezu! a toć ja nie rozumiem po łacińsku i nie uczyłam się, jak panny, nijakich filiozofji od Wielgiego[22].
MAGDUSIA: Nieokrzesana! Trudno, zaiste, cierpieć to stworzenie! I któż jest, kogo ów lokaj mieni swoim panem?
MARYŚKA: Nazywa go markizem de Mascarille.
MAGDUSIA: Ach, droga! markiz! markiz! Idź, powiedz prędko, że może nas oglądać. To z pewnością jakiś wytworny umysł, który musiał zasłyszeć o nas.
KASIA: Z pewnością, słodka moja!
MAGDUSIA: Trzeba go przyjąć tu na dole; to będzie lepiej, niż w naszym pokoiku. Poprawmy przynajmniej trochę włosy i starajmy się godnie podtrzymać reputację. Prędko, spiesz i podaj nam tutaj poradnik wdzięków.
MARYŚKA: Jak mi Bóg miły, panienko, nie wiem co to za zwierzę; trza mówić po krześcijańsku, jeśli panienka chce, aby ją człek rozumiał.

KASIA: Przynieś więc zwierciadło, ciemna ignorantko i strzeż się, byś nie zbrukała jego czystej powierzchni odbiciem swego obrazu.
SCENA ÓSMA.
MASCARILLE, DWÓCH TRAGARZY.

MASCARILLE: Hola! moi ludzie, hola! Już, już! ostrożnie. Te gbury chyba umyślnie chciały mi roztrząść kości tem obijaniem mnie o wszystkie mury i bruki!
PIERWSZY TRAGARZ: Do kata! bo też i drzwi nie są zbyt szerokie. Kazał pan, byśmy go zanieśli aż tutaj.
MASCARILLE: Myślą sobie. Cóż wy myślicie, trutnie, że ja będę narażał pulchność piór na nieżyczliwość dżdżystego powietrza i zaszczycał błoto uliczne odciskami mych trzewików? Dalej, zabierajcie lektykę.
DRUGI TRAGARZ: Niech nas pan wprzódy zapłaci.
MASCARILLE: Hę?
DRUGI TRAGARZ: Mówię, panie, aby pan nam dał naszą zapłatę, jeśli łaska.
MASCARILLE dając mu policzek: A, ty hultaju! ty śmiesz się domagać pieniędzy od osoby mego urodzenia i stanowiska?
DRUGI TRAGARZ: Więc to w ten sposób płaci się biednych ludzi? Czy pańskie urodzenie starczy nam za obiad?
MASCARILLE: Hoho! ja was nauczę rozumu! Te draby ośmielają się pokazywać mi tu rogi!
PIERWSZY TRAGARZ biorąc w rękę drążek lektyki: Dalej, płacić zaraz, i basta.
MASCARILLE: Co?
PIERWSZY TRAGARZ: Mówię, że chcę tu widzieć pieniądze w tej chwili.
MASCARILLE: No, ten to jakiś przyzwoity człowiek.
PIERWSZY TRAGARZ: No, będzie już raz?
MASCARILLE: Owszem, owszem; ty przynajmniej wyrażasz się jak należy, ale tam ten, to gbur, który nie ma pojęcia o zachowaniu. Masz, jesteś zadowolony?
PIERWSZY TRAGARZ: Nie, nie jestem zadowolony; dałeś pan policzek memu koledze i... Podnosi drążek.
MASCARILLE: Powoli; masz tu za policzek. Wszystko można odemnie uzyskać, ale po dobroci. Idźcie, a przyjdźcie tu niezadługo, aby mnie zanieść do Luwru: król bezemnie spaćby się nie położył.

SCENA DZIEWIĄTA.
MARYŚKA, MASCARILLE.

MARYŚKA: Panie kazały powiedzieć, że zejdą za chwilę.
MASCARILLE: Niech sobie nie robią ceremonji; już samo oczekiwanie jest dla mnie rozkoszą.
MARYŚKA: Oto właśnie idą.

SCENA DZIESIĄTA.
MAGDUSlA, KASIA, MASCARILLE, ALMANZOR.

MASCARILLE złożywszy ukłon: Panie, będziecie z pewnością zadziwione czelnością, z jaką odważam się wam złożyć mą czołobitność; jednakże, w tym wypadku, padacie ofiarą własnego rozgłosu; wszelka bowiem niepospolitość posiada dla mnie urok tak potężny, że upędzam się za nią gdzie tylko mogę.
MAGDUSIA: Jeśli niepospolitość jest przedmiotem pańskiego pościgu, nie na naszych ziemiach polować ci wypadnie.
KASIA: Aby niepospolitość odszukać w naszym domu, musiałbyś pan chyba przywieść ją tu z sobą.
MASCARILLE: Muszę założyć sprzeciw wobec tak jaskrawego fałszu. Reputacja wasza jest wiernym sprawdzianem istotnej wartości i wszystko co było dotąd świetnego w Paryżu, otrzyma z waszych rączek nieodwołalnie pik, repik i kapotą.
MAGDUSIA: Wspaniałomyślność pańska posuwa nieco zbyt daleko hojność twego uznania; musimy się mieć obie dobrze na baczności, by nie pozwolić łatwowierności naszej dać się zbyt łatwo ująć w potrzaski pochlebstwa.
KASIA: Najdroższa, trzebaby kazać podać krzesła.
MAGDUSIA: Hej, Almanzor!
ALMANZOR: Pani?
MAGDUSIA: Prędko, zaopatrz nas w wygódki duchowego obcowania.
MASCARILLE: Ale powiedzcież mi panie, czy ja tu jestem w bezpiecznem miejscu?

Almanzor odchodzi.

KASIA: Czegóż się pan obawia?
MASCARILLE: Czego? Kradzieży mego serca, morderstwa dokonanego na mej niepodległości. Widzę tu pewne oczki, które mi wyglądają na wielkie niedobrego, i nie wróżą mej duszy zbytniej rękojmi swobody. Cóż u licha! Ledwie się do nich zbliżyć, już stają pod bronią w zaczepno-odpornej postawie. Ha! na honor! strach mnie oblatuje! albo umykam jak stoję, albo też żądam hipotecznego zabezpieczenia, że nie uczynią mi krzywdy.
MAGDUSIA: Ach, droga, cóż to za dowcip, cóż za werwa!
KASIA: Żywe wcielenie Hamilkara![23].
MAGDUSIA: Niech pan będzie bez obaw; oczy nasze nie mają żadnych złych zamiarów. Serce pańskie może zasypiać spokojnie, wsparte na ich lojalności.
KASIA: Ależ prosimy, panie, nie bądź tak nieubłagany dla tego fotela, który już od kwadransa wyciąga ku tobie ramiona; zechciej ukoić jego żądze utulenia cię w objęciu.
MASCARILLE przyczesawszy perukę i poprawiwszy ubranie: I cóż, moje panie, co powiadacie o Paryżu?
MAGDUSIA: Ach, i cóż mogłybyśmy powiedzieć? Trzebaby się znajdować na antypodach zdrowego pojęcia, aby nie przyznać, że Paryż jest zaczarowaną szkatułką wszystkich cudów, ogniskiem dobrego smaku, wykwintu i galanterji.
MASCARILLE: Co do mnie, mniemam, iż, poza Paryżem, niema zbawienia dla ludzi pewnego poziomu.
KASIA: Och, najniezbitsza prawda!
MASCARILLE: Czas wprawdzie trochę świński; ale od czegóż lektyki!
MAGDUSIA: To prawda, że lektyka jest nieporównanym szańcem przeciw zniewagom ulicznego błota i nieprzyjaznej pogody.
MASCARILLE: Czy panie wiele przyjmują? Któreż z wytwornych duchów są ozdobą waszych salonów?
MAGDUSIA: Ach, jeszcze zbyt mało znane jesteśmy w mieście; żywimy jednak nadzieję zadomowienia się w niem rychło. Mamy bliską przyjaciółkę, która obiecała sprowadzić do nas wszystkich panów ze Zbioru wybranych utworów[24].
KASIA: I jeszcze wielu innych, których również nam wymieniono jako wszechpotężnych rozjemców w materji piękna i smaku.
MASCARILLE: Och, co do tego, mogę się paniom przysłużyć lepiej niż ktokolwiek. Toż oni bywają u mnie wszyscy co do jednego! Mogą powiedzieć śmiało, że nie zdarzyło mi się wstawać z łóżka, bym nie miał koło siebie z jakiego pół tuzina literatów.
MAGDUSlA: Doprawdy, wdzięczność nasza nie miałaby wprost równej, gdybyś nam zechciał wyświadczyć tę uprzejmość. Toż niepodobna jest nie mieć tych wszystkich panów w liczbie swych znajomych, jeśli się pragnie należeć do prawdziwego świata! Wszakże nie kto inny, niż oni, dzierży w swych dłoniach szalę publicznego mniemania w tem mieście; wiesz pan dobrze, iż nieraz wystarczy przyjmować u siebie którego z nich, by pozyskać rozgłos wielkiej znawczyni, chociażby się nic więcej nie uczyniło potemu. Ale największy urok przedstawia dla mnie to, że, dzięki tym uduchowionym odwiedzinom, można mieć pierwsze wiadomości o mnóstwie rzeczy, które wiedzieć jest wprost obowiązkiem i które stanowią samą esencję wykwintnego umysłu. Tą drogą, otrzymuje się codzień nowinki z duchowego świata; ma się najświeższą wiadomość o wszystkiem, co się tam zrodziło, wierszem czy prozą. Wie się najdokładniej: „Ten a ten stworzył najpiękniejszy pod słońcem poemacik na taki a taki temat; ta a ta podłożyła słowa do takiej a takiej melodji; ten czy ów napisał madrygał o szczęściu, tamten ułożył stance na niewierność; pan X. napisał wczorajszego wieczora trjolet dla panny Y., która przesłała mu odpowiedź dziś rano koło ósmej; ten autor powziął plan takiego utworu; tamten zabiera się do trzeciej części swego romansu; inny znów oddał właśnie dzieło pod prasę“. To są rzeczy, które nadają człowiekowi znaczenie w towarzystwie; kto tego wszystkiego jest nieświadom, za cały jego rozum i dowcip nie dałabym szeląga.
KASIA: W istocie, uważam, że to najwyższy szczyt śmieszności, jeśli osoba, która ma pretensję do wyższego umysłu, nie zna każdego najmniejszego czterowiersza, urodzonego przed kilku godzinami. Co do mnie, z pewnością zapadłabym się ze wstydu pod ziemię, gdyby mnie ktoś przypadkiem zapytał, czym widziała lub znam to i owo z najnowszych wydarzeń w dziedzinie sztuki, a jabym się musiała przyznać do nieświadomości.
MASCARILLE: To prawda, że hańbą jest nie być z pierwszej ręki wtajemniczonym we wszystko co się dzieje; ale pozbądźcie się panie wszelkich obaw; stworzę w waszym salonie prawdziwą akademję wykwintnego smaku. Przyrzekam, że nie urodzi się w Paryżu ani jedna strofka, którejbyście nie umiały na pamięć o pięć minut wcześniej niż kto inny. Ja również, jak mnie tu panie widzicie, zabawiam się tem, o ile mi przyjdzie ochota. Zdarzy się wam napotkać w buduarach paryskich z jakich dwieście piosenek, tyleż sonetów, z czterysta epigramów i więcej niż tysiąc madrygałów, które wszystkie wyszły z pod mego pióra, nie mówiąc o szaradach i portretach, bo tychbym i policzyć nie zdołał.
MAGDUSIA: Przyznam się, że namiętnie lubię portrety: nic wykwintniejszego nad tę zabawę.
MASCARILLE: Portrety, to rzecz wcale niełatwa; hoho! to wymaga głębokiego umysłu! będę miał sposobność przedstawić paniom kilka, które może zdołają zyskać ich uznanie.
KASIA: Ja znów poprostu ginę za szaradami.
MASCARILLE: Też dobre ćwiczenie wrodzonego dowcipu; nie dalej niż dziś rano ułożyłem cztery, któremi zaraz paniom moim będę służył.
MAGDUSIA: I madrygały mają swój powab, jeśli są zręcznie splecione.
MASCARILLE: To moja najsilniejsza strona; pracuję obecnie nad ułożeniem w madrygały całej historji rzymskiej[25].
MAGDUSIA: Ach, Boże! to będzie coś czarującego; zamawiam sobie z góry przynajmniej jeden egzemplarz, jeśli pan zechcesz to wydrukować.
MASCARILLE: Każdej z pan przyrzekam po jednym, i to w cudnej oprawie. Wprawdzie to nie bardzo godzi się z mojem stanowiskiem, ale czynię to jedynie dlatego, aby dać coś zarobić księgarzom, którzy mnie oblegają poprostu.
MAGDUSlA: Mniemam, ze to musi być wielka przyjemność widzieć się w druku.
MASCARILLE: Bezwątpienia. Ale prawda, muszę paniom powtórzyć małą improwizację, popełnioną wczoraj w domu pewnej księżnej, z którą jestem nader blisko; trzeba paniom wiedzieć, że w improwizacji jestem djabelnie mocny.
KASIA: Improwizacja jest najlepszym kamieniem probierczym umysłu.
MASCARILLE: Słuchajcież panie zatem.
MAGDUSIA: Całe się w słuch zamieniamy.
MASCARILLE:

Och, och! to znaczy kupować zbyt tanio:
Podczas gdy ja niewinnie spoglądam na panią,
Twe oczy chyłkiem skradły moje serce.
Na pomoc! gwałtu! złodzieje! morderce!

KASIA: Bożeż ty mój! trudno, w istocie, dalej posunąć wykwint wytrażenia.
MASCARILLE: Wszystko co robię, zaleca się zupełną swobodą; nie czuć w tem ani odrobinę pedanta.
MAGDUSIA: Odległe jest od tego więcej niż na dwa tysiące mil.
MASCARILLE: Czy zauważyłyście panie ten początek: Och! och! to doprawdy nadzwyczajne, och! och! jak człowiek, który coś w jednej chwili spostrzega: och! och! Zdumienie: och! och!
MAGDUSIA: Tak; to och! och! jest wprost bajeczne!
MASCARILLE: Ech, to drobnostka.
KASIA: Ach, mój Boże! co też pan mówi? Te drobne dotknięcia, to właśnie rzeczy wprost bezcenne.
MAGDUSIA: Z pewnością; co do mnie, wolałabym stworzyć to och! och! niż napisać cały poemat epiczny.
MASCARILLE: Na Jowisza! ależ pani ma wytrawny gust!
MAGDUSIA: Tak; może nie jestem z niego zupełnie wyzuta.
MASCARILLE: Ale czy nie podziwiacie panie również tego: kupować zbyt tanio? kupować zbyt tanio: kupować, niby towar, jakie to obrazowe: kupować zbyt tanio. Podczas gdy ja niewinnie, nic nie podejrzewając, jak biedny baranek, spoglądam na panią, to znaczy przyglądam się pani, obserwuję panią, pozieram na panią; twe oczy chyłkiem... Jak snę paniom wydaje to słowo chyłkiem? czy nie jest szczęśliwie dobrane?
KASIA: Rzadko szczęśliwie.
MASCARILLE: Chyłkiem, pokryjomu; coś niby kot, który pochwycił myszkę w łapy, chyłkiem.
MAGDUSIA: Nie można było lepiej tego oddać.
MASCARILLE: Skradły moje serce, wydarły, zrabowały; na pomoc! gwałtu! złodzieje! morderce! Nie wydaje się paniom, to jakby człowiek, który krzyczy i pędzi za złodziejem, aby go przytrzymać? Na pomoc! gwałtu! złodzieje! morderce!
MAGDUSIA: Trzeba przyznać, że wykwint walczy tutaj o lepsze z dowcipem.
MASCARILLE: Zanucą paniom melodję, którą do tego ułożyłem.
KASIA: Pan uczyłeś się i muzyki?
MASCARILLE: Ja? ani trochę.
KASIA: W jakiż sposób to zatem być może?
MASCARILLE: Ludzie dobrze urodzeni umieją wszystko, chociaż się nigdy niczego nie uczyli.
MAGDUSIA: Oczywiście, moja droga.
MASCARILLE: Posłuchajcie panie, czy wam ta melodja przypadnie do smaku: hem, hem, la, la, la, la, la. Brutalność pory roku niegodziwie się obeszła z czułością mego organu;, ale mniejsza, to właśnie będzie tak, bez pretensji. Śpiewa:

Och! och! to znaczy kupować zbyt tanio,

etc.
KASIA: Ach! nie! doprawdy! ileż namiętności w tej melodji! To można zginąć, słuchając.
MAGDUSIA: A przytem, pojęta bardzo chromatycznie.
MASCARILLE: Czy nie zdaje się paniom, że myśl dobrze uwypukla się przez melodję? Na pomoc! gwałtu! A potem, jakgdyby ktoś krzyczał z całej siły: Złodzieje! I nagle, jak osoba, która już oddech traci: Morderce!
MAGDUSIA: To znaczy wniknąć w najistotniejszą istotę rzeczy, uchwycić samego ducha. Wszystko jest bajeczne, upewniam; jestem wprost zwarjowana na punkcie słów i melodji.
KASIA: Jeszcze nie słyszałam rzeczy o takiej skali rozpięcia.
MASCARILLE: Wszystko co robię, przychodzi mi ot tak, samo z siebie, bez żadnej nauki.
MAGDUSIA: Natura obeszła się z panem niby najoddańsza matka, jesteś jej zepsutem dziecięciem.
MASCARILLE: A na czem paniom czas upływa, jeśli wolno wiedzieć?
KASIA: Na niczem.
MAGDUSIA: Aż do dziś, cierpiałyśmy na straszliwą posuchę wszelkiego urozmaicenia.
MASCARILLE: Jeżeli nie będziecie miały nic przeciwko temu, pozwolą sobie zaprowadzić panie któregoś z najbliższych dni do teatru; mają grać właśnie komedyjką, którą rad byłbym wspólnie z paniami oglądać.
MAGDUSIA: Takiej rzeczy się nie odmawia.
MASCARILLE: Ale, kiedy będziemy w teatrze, proszę panie, byście zechciały tęgo oklaskiwać. Zobowiązałem się, że popchnę w świat tę sztukę; jeszcze dziś rano autor był u mnie, by mi przypomnieć obietnicę. Taki już obyczaj w tem mieście, że nam, ludziom z towarzystwa, autorzy przychodzą odczytywać nowe sztuki, by zjednać sobie naszą przychylność i uzyskać poparcie: możecie sobie panie wyobrazić, czy parter ośmieliłby się choć mruknąć, skoro my wyrazimy zdanie! Co do mnie, jestem bardzo lojalny: jeśli przyrzekną poparcie jakiemuś poecie, nie omieszkam krzyczeć na cały głos: „cudowne! zachwycające!“ nim jeszcze świece pozapalają w lichtarzach.
MAGDUSIA: Ach! nie mów pan nawet! Paryż, to urocze miejsce; rozgrywa się tu codziennie tyle rzeczy, o których na prowincji, przy całym dowcipie, nie można mieć pojęcia.
KASIA: Niech się pan nie obawia: skoro już wiemy jak się rzeczy mają, nie zaniedbamy klaskać w ręce i okrzykiwać się po każdem zdaniu.
MASCARILLE: Nie wiem, czy się nie myle; ale panie wyglądacie mi na to, że same macie jakąś komedyjkę na sumieniu.
MAGDUSIA: Może i niezupełnie źle pan trafił.
MASCARILLE: Doprawdy? o, wtakim razie, musimy to zobaczyć. I ja również mam w swoic hpapierach sztuczkę, którą zamierzam wystawie niebawem.
KASIA: Czy być może! I którymż artystom pan ją powierzy?
MASCARiLLE: Dobre pytanie! Naturalnie naszym wielkim artystom: aktorom z Burgundzkiego Pałacu[26]. Wszak oni jedni tylko zdolni są uwydatnić rzecz jak się należy; tamci drudzy, to nieuki: deklamują poprostu tak jak się mówi; nie umieją pięknie wydymać wierszy i zawieszać głosu w najładniejszem miejscu. Ciekawym, w jaki sposób ma kto poznać gdzie jest piękne miejsce, jeśli aktor me zatrzyma się na niem i nie da przez to znaku, że trzeba krzyczeć „brawo“ i walić oklaski.
KASIA: W istocie, jest pewien sposób poddania słuchaczom piękności dzieła; a każda rzecz otyle jest warta, o ile ktoś potrafi ją podać.
MASCARILLE: Co panie sądzicie o moich fatałaszkach? Czy dobrze sharmonizowane z całością ubrania?
KASIA: Nieporównanie!
MASCARILLE: Wstążka jest nieźle dobrana.
MAGDUSIA: Bosko. Poznać Perdigeona w każdym calu.
MASCARILLE: A jakie zdanie pań o krezkach u spodni?
MAGDUSIA: Szykowne co się zowie.
MASCARILLE: Mogę się poszczycić, że przynajmniej o dobre ćwierć łokcia szersze, niż wszystko co się spotyka w tym rodzaju.
MAGDUSIA: Muszę przyznać, że jeszcze nie windziałam, by ktoś tak daleko posunał wykwint zewnętrznej postaci.
MASCARILLE: Niech Panie raczą nieco skierować na te rękawiczki zainteresowanie swego powonienia.
MAGDUSIA: Pachną niewypowiedzianie miło.
KASIA: Nigdy jeszcze piękniejszy zapach nie podrażnił mego organu.
MASCARILLE: A to? Daje im wąchać swą pudrowaną perukę.
MAGDUSIA: Nieporównanie! ten zapach wnika do ostatnich zaułków naszej wrażliwości.
MASCARILLE: Nie mówią panie nic o moich piórach! Jak wam się zdają?
KASIA: Szalenie ładne.
MASCARILLE Czy, wiecie, że pojedyncze ździebełko kosztuje całego ludwika? Co do mnie, mam już tę słabość, że w każdej rzeczy pociąga mnie wszystko co najpiękniejsze i najdroższe.
MAGDUSIA: W takim razie, muszą nas łączyć nici jakiejś niewidzialnej sympatji. Ja także niewysłowienie jestem wybredna we wszystkiem co kładę na siebie; wszystko, aż do samych skarpetek, musi pochodzić z pierwszych magazynów.
MASCARILLE wykrzykując nagle: Au! au! au! powoli! Niech mnie Bóg skarze, moje panie, to się nie godzi, doprawdy; na honor! mogę mieć pretensje do was; nie postępuje się w ten sposób!
KASIA: Co się stało? Co panu jest?
MASCARILLE: Jakto! obiedwie naraz tak się spiknąć przeciw memu sercu! Atakować mnie na dwa fronty! och, och! to jest wbrew prawom narodów, siły zbyt nierówne, zacznę krzyczeć o pomoc, to morderstwo!
KASIA: Trzeba mu przyznać, że umie wszystko wyrazić w niezwyczajny sposób.
MAGDUSIA: W istocie; umysł jego jest wprost jakiegoś odrębnego kroju.
MAGDUSIA do Mascarilla: Więcej w tem strachu niż czego innego: serce pańskie już krzyczy, nim je zadraśnięto.
MASCARILLE: Gdzież tam, u stu djabłów! całe jest odrapane od stóp aż do głowy.

SCENA JEDENASTA.
KASIA, MAGDUSIA, MASCARILLE, MARYŚKA.

MARYŚKA: Proszę pani, ktoś przyszedł.
MAGDUSIA: Któż taki?
MARYŚKA: Wicehrabia de Jodelet.
MASCARILLE: Wicehrabia de Jodelet?
MARYŚKA: Tak, panie.
KASIA: Czy go pan zna?
MASCARILLE: To mój najlepszy przyjaciel!
MAGDUSIA: Wpuść-że go czemprędzej.
MASCARILLE: Nie widzieliśmy się z sobą od dość dawna; oczarowany jestem tem spotkaniem.
KASIA: Otóż i on.

SCENA DWUNASTA.
KASIA, MAGDUSIA, JODELET, MASCARILLE, MARYŚKA, ALMANZOR.

MASCARILLE: Ach! wicehrabio!
JODELET ściskając się z nim: Ach, markizie!
MASCARILLE: Jakżem rad, że cię spotykam!
JODELET: Jakże się cieszę, że cię tu oglądam!
MASCARILLE: Uściskaj mnie jeszcze trochę, proszę cię, kochany.
MAGDUSIA do Kasi: Najdroższa, zaczynamy być znane w stolicy; otóż i wielki świat sam znajduje drogę do naszych progów.
MASCARILLE: Moje panie, pozwólcie, że wam przedstawię tego oto kawalera: klnę się honorem, że wart byście go bliżej poznały.
JODELET: Słusznem jest, by oddano paniom co im się należy; wdzięki wasze przywiązują, prawem lenna, świat cały do waszej osoby.
MAGDUSIA: Uprzejmość pańska wspina się doprawdy na szczyty pochlebstwa.
KASIA: Ten dzień będzie zapisany w naszym kalendarzu, jako szczęsny nad wyraz.
MAGDUSIA: Hej tam, malcze, ciągle trzeba ci przypominać obowiązki? Nie widzisz, że pożądany jest przybytek jednego fotela?
MASCARILLE: Nie dziwcie się panie, patrząc na oblicze wicehrabiego: niedawno podniósł się z ciężkiej choroby, która mu oblekła twarz taką bladością.
JODELET: To ślady uciech dworskich i trudów wojennych.
MASCARILLE: Wiecież, moje panie, że, w osobie wicehrabiego, oglądacie jednego z najmężniejszych rycerzy naszych czasów? To junak bez trwogi i zmazy.
JODELET: I ty mi w niczem nie ustępujesz, markizie: wiemy, do czegoś jest zdolny.
MASCARILLE: To prawda, żeśmy się widywali w niejednej potrzebie.
JODELET: I to tam, gdzie było djabelnie ciepło.
MASCARILLE, spoglądając na Kasię i Magdusię: Tak, ale nie tak ciepło jak tutaj. Hi, hi, hi.
JODELET: Poznaliśmy się w armji; pierwszy raz kiedyśmy się spotkali, markiz dowodził pułkiem kawalerji na galerach maltańskich.
MASCARILLE: To prawda; lecz ty, wicehrabio, wcześniej odemnie wstąpiłeś do służby. Pomnę, byłemłem jeszcze młodym oficerkiem, kiedy dowodziłeś dwoma tysiącami koni.
JODELET: Wojna, to ładna rzecz; cóż, kiedy, na honor, dwór licho dziś nagradza usługi takich jak my ludzi.
MASCARILLE: To właśnie było powodem, iż wolałem szpadę zawiesić na kołku.
KASIA: Co do mnie, mam szaloną czułość dla ludzi oręża.
MAGDUSIA: I ja cenię ich także; ale lubię, aby męstwo trzymało równy krok z bystrością i dowcipem.
MASCARILLE: Pamiętasz, wicehrabio, oblężenie Arrasu? jak pułki nasze, ustawione w półksiężyc...
JODELET: Co ty tam prawisz o jakimś półksiężycu? Cały księżyc, pamiętam jak dziś.
MASCARILLE: Może masz słuszność.
JODELET: Jakżebym nie pamiętał? Na honor, toż tam przecie dostałem w nogę kawałkiem granatu, tak że do dziś jeszcze noszę ślady. Niech panie pomacają, proszę; zobaczycie co to była za rana.
KASIA dotknąwszy wskazanego miejsca: To prawda, że blizna jest duża.
MASCARILLE: Niechże mi pani poda rączkę i pomaca, o, tutaj, w samym tyle głowy: znalazła pani?
MAGDUSIA: Owszem, zdaje mi się że coś czuję.
MASCARILLE: To postrzał muszkietu, który dostałem w czasie ostatniej kampanji.
JODELET odsłaniając pierś: Oto strzał, który przebił mnie na wylot, kiedyśmy brali Gravelines.
MASCARILLE kładąc rękę na guziku od spodni: Zaraz wam tu pokażę straszliwą ranę...
MAGDUSIA: Ależ nie trzeba: wierzymy bez oglądania.
MASCARILLE: Takie znaki zaszczyt przynoszą: pokazują, z kim się ma do czynienia.
KASIA: Nie wątpimy bynajmniej o pańskiej wartości.
MASCARILLE: Wicehrabio, masz tu swą karocę?
JODELET: Dlaczego?
MASCARILLE: Zawieźlibyśmy panie trochę na miasto i zaprosilibyśmy je na podwieczorek.
MAGDUSIA: Dziś niestety nie możemy wyjść z domu.
MASCARILLE: Sprowadźmy zatem skyrzypków, aby trochę potańczyć,
JODELET: Na honor, świetna myśl.
MAGDUSIA: Na to zgadzamy się chętnie; ale trzebaby się postarać o jakieś rozmnożenie towarzystwa.
MASCARILLE: Hola! Champagne, Picard, Bourguignon, Cascaret, Basque, la Verdure, Lorrain, Provencal, La Violette! Niech djabli porwą tych pachołków! W całej Francji chyba niema szlachcica, któryby gorzej był obsłużony odemnie. Żaden z hultajów ani się nie zatroszczy!
MAGDUSIA: Almanzorze, spiesz powiedzieć ludziom pana markiza, aby poszli poszukać grajków. Wstąp też zaprosić do nas panów i panie z sąsiedztwa, aby zaludnić pustkowie naszego zebrania. Almanzor wychodzi.
MASCARILLE: I cóż powiesz, wicehrabio, o tych oczach?
JODELET: A cóż ty sam o nich myślisz, markizie?
MASCARILLE: Ja? Mówię, że wolność nasza z trudnością zdoła w całych pludrach wymknąć się z tego domu. Co do mnie przynajmniej, wyznaję, dziwnie robi mi się mdło na duszy, a serce wisi już ledwie na włosku.
MAGDUSIA: Ileż naturalności we wszystkiem co on mówi! Umie każdą rzecz wyrazić w sposób najpowabniejszy w świecie:
KASIA: To prawda, dowcipem szafuje na funty.
MASCARILLE: Aby dowieść paniom, że jestem szczery, ułożę natychmiast na ten temat maleńką improwizację. Namyśla się.
KASIA: Ach! uczyń to pan, zaklinam na całe uwielbienie mego serca: tak chciałabym usłyszeć coś skomponowanego umyślnie dla nas.
JODELET: Miałbym ochotę i ja zrobić coś takiego, ale w tej chwili moja żyłka poetycka jest nieco wyczerpana z powodu mnogiego puszczania krwi, na jakie mnie w ostatnich dniach skazano.
MASCARILLE: Cóż, u djabła! Pierwszy wiersz przychodzi mi z największą łatwością; ale z następnemi mam zawsze nieco kłopotu. Na honor, to trochę za nagle: kiedyś, wolniejszym czasem, ułożę paniom tę improwizację; będziecie oczarowane.
JODELET: To istny demon dowcipu.
MAGDUSIA: I to dowcipu w najlepszym gatunku.
MASCARILLE: Powiedz mi, wicehrabio, dawno nie widziałeś hrabiny?
JODELET: Nie byłem u niej już od trzech tygodni.
MASCARILLE: Czy wiesz, że książę był u mnie dziś rano i chciał mnie zabrać na wieś, na jelenie?
MAGDUSIA: Otóż i przyjaciółki.

SCENA TRZYNASTA.
LUCYLLA, CELIMENA, KASIA, MAGDUSIA, MASCARILLE, JODELET, MARYSKA, ALMANZOR, GRAJKI.

MAGDUSIA: Mój Boże, drogie moje, chciejcie nam wybaczyć. Tym panom przyszła ochota obudzić duszę w naszych nogach, dlatego posłałyśmy po was, aby wypełnić liczebne ubóstwo zebrania.
LUCYLLA: Bardzo uprzejmie.
MASCARILLE: To taki tylko balik, ot, na prędce; ale, któregoś dnia, wyprawimy dla pań bal w całej okazałości. Czy grajkowie już przyszli?
ALMANZOR: Tak, jaśnie panie; są tutaj.
KASIA: Proszę was, drogie, chciejcie usiąść.
MASCARILLE kręcąc się sam jeden, jakby gotując się do tańca: La, la, la, la, la, la, la, la.
MAGDUSIA: Jaką on ma zgrabną figurę.
KASIA: Znać, że tańczyć musi znakomicie.
MASCARILLE zaprosiwszy Magdusię do tańca: Serce moje zatańczy kuranta nie gorzej od nóg. Hej, tam! skrzypce! Do taktu, do taktu. Och! cóż za ciemięgi! Niema sposobu tańczyć przy nich. Niech was wszyscy djabli porwą! Nie umiecie grać jak należy? La, la, la, la, la, la, la, la. Żwawo! o, dławidudy jedne!
JODELET tańcząc za nim: Hola! nie tak spiesznie; dopieroco się podniosłem z łoża boleści.

SCENA CZTERNASTA.
DU CROISY, LA GRANGE, KASIA, MAGDUSIA, LUCYLLA, CELIMENA, JODELET, MASCARILLE, MARYŚKA, GRAJKI.

LA GRANGE z kijem w ręku: Oho! hultaje, a cóż wy tu robicie? Od trzech godzin wszędzie was szukamy.
MASCARILLE: Au! au! au! nic mi pan nie mówił, że mają być i kije.
JODELET: Au! au! au!
DU CROISY: To was nauczy na przyszłość pamiętać kim jesteście.

Du Croisy i La Grange wychodzą.
SCENA PIĘTNASTA.
KASIA, MAGDUSIA, LUCYLLA, CELIMENA, MASCARILLE, JODELET, MARYSKA, GRAJKI.

MAGDUSIA: Cóż to ma znaczyć?
JODELET: To był zakład.
KASIA: Jakto! pozwolić się tak okładać kijem!
MASCARILLE: Mój Boże, wolałem nie zwracać uwagi, bo jestem gwałtowny i jeszcze byłbym się uniósł.
MAGDUSIA: Scierpieć podobną zniewagę w naszej obecności!
MASCARILLE: To nic; nie przerywajmy sobie. Znamy się nie od dzisiaj, między przyjaciółmi nie można tak brać do serca lada drobnostki.

SCENA SZESNASTA.
DU CROISY, LA GRANGE, MAGDUSIA, KASIA, CELIMENA, LUCYLLA, MASCARILLE, JODELET, MARYSKA, GRAJKI.

LA GRANGE: Czekajcież, hultaje, nie będziecie się bawić naszym kosztem, ręczę za to. Hej tam! chodźcie mi tutaj. Wchodzi kilku drabów.
MAGDUSIA: Cóż to za szczególna śmiałość, rozbijać się tak po naszym domu?
DU CROISY: Jakto, moje panienki, więc mamy cierpieć, aby nasi lokaje znajdowali tu lepsze przyjęcie niż my sami? aby na nasz koszt zalecali się do was i wyprawiali bale?
MAGDUSIA: Wasi lokaje?
LA GRANGE: Tak, lokaje; to nie jest ani ładnie, ani przyzwoicie, bałamucić ich w ten sposób i odciągać od służby.
MAGDUSIA: O nieba! cóż za zuchwalstwo!
LA GRANGE: Ale dość tego! Nie będą już więcej używali naszych sukien, aby się mizdrzyć do was i udawać elegantów! Jeśli chcecie ich kochać, owszem, proszę, ale niech to będzie dla ich pięknych oczu. Dalej, ściągnąć z nich wszystko!
JODELET: Diabli wzięli naszą elegancję.
MASCARILLE: Markizat i wicehrabstwo leżą już na podłodze.
DU CROISY: Ha, łotry jedne, wy macie czelność z nami stawać do współzawodnictwa! Gdzieindziej możecie sobie szukać przyborów do zdobywania łask w oczach naszych piękności, rozumiecie?
LA GRANGE: Niedość, że nam odbili panny, jeszcze musieli to zrobić w naszych własnych ubraniach!
MASCARILLE: O losie, jakżeś niewierny!
DU CROISY: Dalej, ściągnąć z nich wszystko do ostatka!
LA GRANGE: Zabrać mi zaraz stąd te łachy! A teraz, moje panie, gdy już wrócili do własnej postaci, możecie ciągnąć dalej swoje gruchania dokąd się wam podoba; zostawiamy wszelką swobodę i oświadczamy obaj, że nie będziemy ani trochę zazdrośni.

SCENA SIEDMNASTA.
MAGDUSIA, KASIA, JODELET, MASCARILLE, GRAJKI.

KASIA: Och, cóż za upokorzenie!
MAGDUSIA: Trzęsę się z wściekłości.
JEDEN Z GRAJKÓW do Mascarilla: Cóż to wszystko ma znaczyć? A któż zapłaci co się nam należy?
MASCARILLE: Pomówcie z panem wicehrabią.
JEDEN Z GRAJKOW do Jodeleta: Któż nam da za fatygę?
JODELET: Pomówzie z panem markizem.

SCENA OŚMNASTA.
GORGONI, MAGDUSIA, KASIA, JODELET, MASCARILLE, GRAJKI.

GORGONI: A, wy szelmy jedne, pięknieście mnie tutaj urządziły, jak widzę! Ładnych ja rzeczy dowiaduję się od panów co wyszli stąd przed chwilą!
MAGDUSIA: Ach, ojcze, to niegodziwa sztuczka, to co oni nam zrobili.
GORGONI: Tak, niegodziwa sztuczka, ale która jest następstwem waszego błazeństwa, wy szelmy! Wzburzył ich do żywego sposób w jakiście ich przyjęły, a ja nieszczęśliwy za was muszę wypić całą hańbę.
MAGDUSIA: Ale przysięgam, nie minie ich zemsta, choćby mnie to życie miało kosztować. A wy, hultaje, śmiecie się jeszcze pokazywać po swojem zuchwalstwie?
MASCARILLE: W ten sposób przemawiać do markiza! Oto świat! Przy najmniejszej odmianie losu odwracają się od nas ci, którzy wprzódy na rękach nas nosili. Chodźmy, kolego, chodźmy szukać szczęścia gdzieindziej; widzę dobrze, że tu szanują jedynie czcze pozory, a nie umieją ocenić nagiej cnoty.

Wychodzą obaj.
SCENA DZIEWIĘTNASTA.
GORGONI, KASIA, MAGDUSIA, GRAJKI.

GRAJKI: Panie, prosimy, byś nam zechciał zapłacić za tamtych panów, niby żeśmy tutaj grali.
GORGONI bijąc ich: Owszem, owszem, zapłacę, i oto jaką monetą! A wy; zakały jedne, nie wiem co mnie wstrzymuje, bym i z wami nie postąpił w ten sam sposób! Całe miasto obnosić nas zacznie na językach, będziemy pośmiewiskiem świata; oto, czegoście się dowojowały przez swoje błazeństwa! Znikajcie mi z oczu, szelmy, znikajcie z oczu na zawsze! Sam: A wy, co jesteście przyczyną ich szaleństwa, wy, brednie niedorzeczne, przeklęte zabawki próżniaczych umysłów, romanse, wiersze, sonety i sonetki, oby was raz nareszcie wszyscy djabli wzięli!







  1. Przekład niniejszy, dokonany wedle tekstu pism Moliera w pomnikowem wydawnictwie Les grandes écrivains de la France, obejmuje wszystkie utwory sceniczne tego pisarza, dwie jednoaktowe farsy, co do których autorstwo jego jest wielce prawdopodobne, oraz pozostałe drobniejsze utwory puścizny literackiej Moliera. Ponadto włączono weń całkowity przekład pięcioaktowej sztuki Psyche, z której ułamek tylko wyszedł z pod pióra Moliera, resztę zaś pracy podjął dla pośpiechu na zlecenie królewskie Piotr Corneille. Jestto zatem pierwsze polskie wydanie Moliera zupełne. Wreszcie, w czasie druku mego przekładu w r. 1911, pojawiła się niewydana wprzód i nieznana farsa Moliera p. t. La Casaque, odnaleziona pod powłoką obcych przeróbek i do pierwotnego swego tekstu rzekomo przywrócona. Mimo nieczystego rodowodu tej sztuki, dla dokładności wcielono ją do polskiego wydania jako uzupełnienie ostatniego tomu.
  2. Boy, Studja i szkice z literatury francuskiej (Racine).
  3. Pierwotny tytuł sztuki brzmiał: Le Mizanthrope ou l’atrabilaire amoureux.
  4. E. Rigal, Molière, Paris, 1908.
  5. Punkty, które, między innemi, roztrząsano, to: czy Armanda była siostrą czy córką Magdaleny; czy Armanda zdradzała Moliera i ile razy etc. Te bardzo życiowe momenty rozważają niektórzy uczeni akademicy z odcieniem naiwności godnym zaiste uczonych, oraz z gorącą chęcią oczyszczenia Moliera od najlżejszej „skazy“. Istnieje misterna teorja naukowa na udowodnienie że Armanda była tylko zalotną, ale że nigdy „nie zapomniała się“ do ostatnich granic; istnieje konstrukcja mająca na celu dowieść, wbrew „obowiązującej teorji“, że nie Magdalena, ale Genowefa Béjart była kochanką młodości Moliera, etc., etc.
  6. „Przedstawiać ludzi średniego stanu doświadczonych przez los, w nieszczęściu — woła ironicznie w przedmowie do Cyrulika Beaumarchais — pfe! cóż znowu... Obywatele śmieszni, a królowie nieszczęśliwi, oto jedyny istniejący i możebny teatr“...
  7. Et maintenant il ne faut pas — Quitter la nature d’un pas, pisze w upojeniu zachwytu La Fontaine po... Natrętach Moliera, które dziś, powierzchownego czytelnika uderzą raczej swym konwencjonalizmem.
  8. Mówię na pozór, gdyż mądrość satyry Moliera zawsze ma podwójne dno. Sarkazmy jego wymierzone w filozofów, uczeńców etc., godzą w śmieszności i w pedantyzm epoki; ale, z drugiej strony, godzą w te same — mimo iż dyskretniej osłonione — przywary, które czają się w mózgu każdego zawodowca. Czyż takie konsylja, jak w Miłości lekarzem, nie odbywają się codziennie i dziś?
  9. Miłość występna — nie licząc zalotów Tartufa — pojawia się u Moliera tylko raz, w Grzegorzu Dyndale.
  10. „Po kiegoż licha łaził na ten statek?“ (Szelmostwa Skapena).
  11. Całe to opowiadanie, mieszczące w sobie zawiązek zawiłej intrygi sztuki, skreślone jest u Moliera bardzo niejasno i niedbale, co oczywiście musiało się zachować w przekładzie. (Przyp. tłóm.).
  12. „Pierwszy amant“ trupy Moliera i jego wierny druh, który, po śmierci pisarza, wydał jego dzieła, utrwalił jego teatr dając podwaliny Komedji francuskiej, i prowadził systematyczny „regestr“ wypadków teatralnych, stanowiący cenne źrodło wiadomości
  13. Précieuse, znaczy kosztowny, szacowny
  14. Krytyka szkoły żon, Mizantrop, Uczone białogłowy.
  15. Osobliwym zbiegiem okoliczności, są to zarazem imiona dwóch głośnych Muz pałacu Rambouillet, Magdaleny de Scudery i Katarzyny de Rambouillet, co oczywiście pobudziło obrażone salony do szukania aluzji.
  16. W peruce lokami zamiatającej ziemię, mikroskopijnym kapelusiku, olbrzymio wysokich obcasach i nieprawdopodobną obfitością wstążek. Słowem, cyrk.
  17. Molier robi aluzję do francuskiego przysłowia, które mówi o kobiecie: „Przy świeczce ładna, ale jasny dzień psuje wszystko“.
  18. Miejsce, gdzie znajdowały się księgarnie z nowościami.
  19. Przekład „Pociesznych wykwintniś“ nastręczył tłómaczowi wiele trudności poniekąd nie do przezwyciężenia. Komedja ta jest w znacznej części satyrą wynaturzenia mowy, opartej na sztuczności pojęć; wkładając w usta rzekomych Wykwintniś oraz samozwańczego markiza język najeżony śmiesznościami i niedorzecznościami, godzi autor wyraźnie w pewien określony, współcześnie mu istniejący sposób kształtowania myśli. W polskim przekładzie ostrze to uderza z konieczności w próżnią; nie dlatego, iżby brakło w historji obyczajów w Polsce przykładów analogicznych zboczeń i śmieszności: tylko, że te, w innej epoce i z innego ducha poczęte, odmienne już zupełnie wykazują zabarwienie; przytem, wynaturzenia te nigdy nie były tak powszechne ani tak wszechwładne, jak styl stworzony we Francji przez Hôtel de Rambouillet i inne bratnie mu środowiska. W przekładzie „Wykwintniś“ trzeba było zatem pod tym względem ograniczyć się jedynie do osiągnięcia ogólnego wrażenia pretensjonalnej napuszoności języka, nie nadając mu jakiegoś określonego i jednolitego typu, który z konieczności musiałby się stać anachronizmem.
  20. Bohaterowie powieści panny de Scudéry.
  21. Ta słynna „Mapa Czułości“ znajduje się w Klelji, powieści pani de Scudéry. Miejscowości tej mapy znaczyły fazy uczuć. Czułe starania była to wioska, którą trzeba było przebyć, aby przez Świeżą przyjaźń dojść do Czułości nad Wdzięcznością (rzeką) etc. Po drodze trzeba się strzec aby nie zboczyć do jeziora Obojętności etc. W ten sposób opracowano całą psychologję miłości.
  22. CyrusiaCyrus, tytuł głośnej powieści panny de Scudéry.
  23. Bohater powieści Klelja.
  24. Zbiór utworów najbardziej wziętych ówczesnych pisarzy, W znacznej części należących do koterii „Wykwintniś“.
  25. Satyra na dziwolągi, jakie lągł ówczesny pedantyzm literacki. La Fosse przełożył np. Tacyta w oktawach, a Bsnserade ułożył Metamorfozy Owidjusza w ronda.
  26. Pałac Burgundzki była to siedziba konkurencyjnego teatru, poświęconego przeważnie tragedji. W wycieczkach Moliera przeciw niemu była niewątpliwie spora doza niechęci „konkurencyjnej„; była również jednak i walka o pojmowanie sztuki dramatyczne, w której Molier, jak w literaturze, dążył do ideałów prostoty i prawdy.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Molier i tłumacza: Tadeusz Boy-Żeleński.