<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Pogrobek |
Podtytuł | Powieść historyczna z czasów Leszka Białego |
Wydawca | Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie |
Data wyd. | 1880 |
Druk | Wł. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Kraków |
Źródło | Skany na commons |
Inne | Cały tom I |
Indeks stron |
Gody w Poznaniu trwały całą niedzielę. Ziemian przyjmowano, którzy nietylko z okolic, od Kalisza i Gniezna, z Kaszub i dalszych stron przybywali z podarkami i winszowaniem. —
Książe kaliski więcej tu gospodarzył niż sam pan, który okazywał się tylko, gdy go wyciągnięto razem z młodą panią, zawsze bladą i zlęknioną. Znikał potem on i ona, a stryjowi zdało się, że przy żonie być musiał.
Tam on w istocie mało kiedy i krótko gościł.
Przychodził czasem jak z musu, milczący i chłodny, siadał z dala, pytał sługi, czy wszystko było, jak potrzeba dla księżnej.
Czasem coś przykazał Bertosie, przemówił słowo do Lukierdy, która mu nieśmiało i cicho odpowiadała i co prędzej wychodził.
Widząc trwającą tę obojętność, Orcha zalewała się łzami, ale składała ją na to, że i Lukierda nadto była nieśmiałą, a mało mu serca okazywała.
Bertocha pilne na wszystko mając oko, urządzała zawsze tak, aby Przemkowi dogodzić, uwolnić go co rychlej, a Lukierdzie dać uczuć, że bez jej pomocy męża sobie nie pozyska.
Rachuba jednak na skutek tej groźby, chybiła. Powzięła więc ochmistrzyni nienawiść wielką i do pani i do Orchy, której pozbyć się postanowiła.
— Dopóki to babsko tu siedzieć będzie, ja nic nie zrobię — mówiła sobie, — pozbyć się trzeba czarownicy.. Po co nam tu obca, albo nas sług mało? Czy to nam wiary nie dają?
Na zamku był zjazd jeszcze i książe Bolesław do Kalisza nie powrócił, gdy zabiegliwa Bertocha weszła do niego jednego rana.
Nie lubił jej stary, podejrzywając o pomoc w miłostkach, ale baba przypochlebiać się umiała.
Wsunęła się do izby pokornie, z twarzą posępną.
— A! Co tam powie Bertocha? — ozwał się książe. — Możem wam nie piękną dał młodą panią? A co?
— O! miłościwy książe — przemówiła sługa — nie ma co przeciw niej powiedzieć! Piękna pani i młoda, bardzo śliczna, a co po tym, kiedy ona z mężem.. przystać jakoś do siebie nie mogą.
Pokręciła głową.
— Jakto? — pochwycił Bolesław — czemu?
— Albo ja wiem! Niech miłość wasza kogo chce pyta! W tem jest jakieś licho, czar jakiś, zadanie. No — bodajbym ja nie zgadła zkąd ono pochodzi, — ciągnęła głos zniżając tajemniczo Bertocha. — Ja, proszę miłości maszej[1], nie darmo lat tyle żyję na świecie; znam dużo i przeczuję...
Zbliżała się coraz do księcia, przybierając smętną a wielce zakłopotaną minę.
— Po co księżna tu z sobą przywiozła piastunkę starą? To jest czarownica! Z oczów jej to patrzy! Do kościoła nie chodzi — ziołami jakiemiś panią poi...
Książę słuchał z obawą razem i niedowierzaniem.
— Tej baby się potrzeba zbyć koniecznie, szeptała Bertocha. Ma swoją mądrość! Dziecka żałuje, dla tego od niej męża odpycha.. prawda, księżna słabowita, wątła, ale takim małżeństwo służy, a póki ona tu — nic nie będzie. Jam tego doszła, że ona ich zdala trzyma od siebie... Zazdrosna zwyczajnie jak piastunka. — Odstręcza ją od męża.. Trzeba starą przepędzić, zaraz będzie inaczej...
Bolesław słuchał nie dobrze rozumiejąc. Bertocha widząc, że go przekonać było trudno, tem mocniej zmagała się na dowody przeciw piastunce, że z niej wszystko zło było.
— Na co jej baba ta! Dosyć nas jest, obcych nie potrzebujemy...
Ostrożny książe, nic jej odpowiadając, dał się wygadać, i odprawił. Stary Lukierdę miłował bardzo, choć ona do niego śmiałości nie miała, obawiając się jak wszystkich.. Rozmyśliwszy się Bolesław sam poszedł do niej.
Rano było, księżna tylko co z Orchą wróciła z zamkowego kościoła. Dwoje dziewcząt stało u progu. Książe wszedł ciekawie przypatrując się piastunce, którą widział już wprzódy, nie bardzo zważając na nią. Teraz pomarszczona, stara, smutna twarz jej mocno w nim ciekawość budziła.
Bladość Lukierdy, która na widok wchodzącego drżeć zaczęła — uderzyła Bolesława.
— Dziecko moje, — rzekł przystępując ku niej, łagodnie — cóż wam tu u nas źle, że tak biało wyglądacie? prawda i z tem wam pięknie, ale ja bym rad widzieć u was na licu, rumieniec i wesele.
Wahała się z odpowiedzią Lukierda, gdy Orcha, nizko się pokłoniwszy odważyła panią zastąpić.
— A! proszę miłości waszej — nie łatwo to choćby do szczęścia a do nowego przystać! Starego się zawsze żałuje. Tak i mojemu kwiatkowi, a takie to młode!
Książe słuchał, patrząc wciąż na Lukierdę, która oczy spuściwszy, odpowiadać mu nieśmiała.
— Teraz jeszcze na zamku tłumno i gwarno — odezwał się — Przemko gości swych zabawiać musi. Rychło się to rozjedzie, boć już czas, zostaniecie sami. Dzięki Bogu wyprawy pilnej niema, poznacie się lepiej, weselej się stanie.
I na to nie umiała nic odpowiedzieć młoda pani, a Orcha patrząc w oczy staremu, poruszała ustami.
— Dajcie czas! dajcie czas! miłościwy panie — szepnęła. — Wszystko się dobrze złoży! Droga niebożątko zmęczyła, bo to słabe, bo to młode... Tu wszyscy obcy, niech się rozpatrzy a ośmieli...
Pzemko[2], któremu oznajmiono, że stryj był u jego żony, wszedł niespokojny, jakby się rozmowy tej sam na sam obawiał.
Groźno od proga spojrzał na Orchę, oczyma jej nakazując ustąpić.
Dla stryja przybrał oblicze wesołe, i do żony się zbliżył.
— Pilnuj mi ty jej i strzeż a miłuj — odezwał się stary — żeby prędzej ośmieliła się a panią tu poczuła i rozkwitła znowu...
Zlekka popchnął go ku żonie, którą Przemko ujął za rękę, drżącą i zimną. Patrzał na nią z wymówką i jakby pogróżką, ale Lukierda spojrzenia tego nie spotkała, bo oczów od ziemi nie podnosiła i przemówić nie śmiała.
Litując się jej a sądząc, że się go wstyda, Bolesław zabrał się do wyjścia, samych ich chcąc zostawić. — Przemko z przymuszanym śmiechem pożegnawszy żonę pośpieszył za stryjem.
— E! twoja wina czy nie — rzekł Bolesław za drzwi wyszedłszy, ale smutna ona jest — zabawiać ją potrzeba.
— Tęskni za dziadem i za swemi — odparł Przemko. — Pląsów nie lubi. — Dziś turniej będzie, to mu się przypatrzy i rozerwie.
Sług też ma dosyć, jest komu i pieśni śpiewać i baśni prawić.
Mówił żywo, roztargniony, niespokojny, więcej dla ułudzenia stryja, niż by go to wiele obchodzić miało.
— Piastunkę tę starą — dodał — wypadnie precz ztąd wysłać do Szczecina, bo ona jej dziada przypomina i głowę smutkami nabija.
Nic na to nie odpowiedział stary książe i poszli do ziemian...
Po stole, do którego księżnę przyciągnięto, zabierało się na turnieje w podworcu zamkowym. Nie pierwsze to już były czasu wesela, ale te najuroczystsze i najświetniejsze być miały.
Księżna sama miała nagrody rozdawać, a po nich, jak zwykle, następowały pląsy i do późna biesiada a śpiewy. Bawiło to niewiasty, gdy się przypatrywały zapasom zręcznej młodzieży, rzadko się kończącym tragicznie.
Padali z koni niektórzy, czasami z ranami od włóczni lub nabitemi guzami, zabitych mało bywało i to chyba z przypadku.
Sam książe Przemko miał wystąpić dnia tego w szranki; było i niemców kilku, a Zaręba i Nałęcz sposobili się także do boju, bo do najzręczniejszych należeli.
Zabawie tej księżna odmówiła przytomności swej, opowiadając się chorą. Księciu na gniew się zebrało, chciał ją tu mieć koniecznie. Poszedł sam...
Orcha przy łóżku jej siedziała. Zapytał, zaburczał wszedłszy Przemko, okazał gniew, usłyszał płacz, i wyszedł nie nalegając.
Bertocha czatowała nań w progu.
— Nie chce księżna iść! — zawołała. — O tak! Jej tu i tej starej wiedźmie wszystko złe... nic nie w smak! Na umyślnie na przekor położyła się do łóżka. Zrana zdrowa była, gdy do kościoła chodziła... Póki przy niej ta czarownica jest — wszystko tak iść będzie...
Precz potrzeba wygnać tę starą.
Niechno ja przy niej zostanę, będzie wszystko inaczej.
Ale Przemko nadąsany słuchać jej nie chciał.
Turniej odbył się bez księżnej.
Księciu na nim nie bardzo się poszczęściło. Sam on przeciw sobie kazał wystąpić Zarębie. Starli się w szrankach tak nieszczęśliwie iż książe został z siodła podniesiony, zachwiał się i o mało nie upadł.
Przeciwko prawom szrankowym, niemiec podbiegłszy, podparł go i zsunąć się nie dał. Przemko w tej chwili Zarębę niespodziewającego się już ciosu pchnął tak silnie pod pachę, że z koniem razem go obalił.
Zwyciężył w prawdzie, ale widzieli wszyscy iż Przemko nie praw był, a gdyby się to innemu trafiło, Sędzia by go potępił. Uszło to panu; ale sam on czuł się pokonanym i gniew przeciwko Zarębie wzmógł się jeszcze.
Stłuczonego mocno wyniesiono ze szranków dworzanina, który słowa nie rzekł, ani się poskarżył.
Nadbiegł zaraz przyjaciel Nałęcz, i powlekli się, gdy do siebie przyszedł, razem do izby, którą na zamku zajmowali. Kulał Zaręba nie mówiąc nic i nie narzekając na to, że go pokrzywdzono.
Trzeba było zaraz rozdziać go ze zbroi i zwołać[3] babę, ażeby radziła na silne potłuczenie.
Rany wprawdzie nie było, ale krew nabiegła i zsiniała w miejscu, na które padł ze zbroją ciężką. Bolało ciało całe — nie stękał, usta ściąwszy, bo mu więcej co innego dolegało. Z tem się odzywać nie śmiał.
Kochał dawniej księcia a teraz doń tracił serce z powodu płochości, a i gniewne uderzenie przeciw prawu, oburzało go.
Nałęczowi o tem mówić nie potrzebował, bo ten go zgadywał...
W milczeniu druh krzątał się około pobitego, chłopca posłano po babę, gdy drzwi otwarły się z trzaskiem i Przemko do izby wpadł sam, jeszcze jak stał we zbroi.
Na głowie tylko hełmu nie miał, i twarz na którą spojrzał Zaręba, wydała mu się zmienioną dziwnie.
Przemko zawsze dumnie i pańsko się stawił, nigdy go jednak takim nie widzieli. Szedł, gdyby majestatem jakimś odziany, piękną twarz namarszczywszy.
Stanął nad leżącym, w bok się ujął i począł mówić zwolna.
— Słuchaj, Zaręba, a nieszkodzi żebyś i ty (tu na Nałęcza wskazał) — także ucha nadstawił. Co było między nami za młodu, gdyśmy wyrostkami biegali po podwórcach, to było i skończyło się. O tem pamiętajcie. Jam tu dziś panem i przedewszystkiem chcę by mnie szanowano! Nikt mi nie ma prawa nauk dawać za to co czynię, okrom księdza na spowiedzi. Kto mi się w najmniejszym sprzeciwi, tego tu cierpieć nie będę. Nie zapominajcie, że starego Mieszka krew we mnie płynie.
Panem chcę być, a jako pan wszędzie górę mieć muszę — i na turnieju! Dla pospolitego człowieka goniąc z koniem paść, niesławy nie ma, książęciu na urągowisko ludzi być zwyciężonym — nie godzi się... Powiesz, że prawa turniejowe zachowane nie były — dla mnie praw nie ma — ja prawa daję!...
Wynagrodzę cię Zaręba!
— Rycerzowi za niesławę się nie płaci! — odparł leżący.
— Ja mówię, że niesławy nie ma! — odparł książe. — Nagrodę turniejową odstąpiłem dla ciebie — ale mnie paść nie przystało!
Zaręba westchnął.
— Dobrze to ze mną, — rzekł — com W. Miłości sługą, ale w innym turnieju a w wojnie, losy niepewne. Daj Boże, aby i tam Was niemiec jaki podtrzymał.
— Ty sam — odezwał się książe, — gdy ci żal ten odejdzie trzymać mnię będziesz. Dziś sierdzisz się i gniew ci rozum odejmuje. Potem ci serce do mnie powróci.
To powiedziawszy wyszedł książe, a dwaj przyjaciele zostali sami, i długo siedzieli milczący.
— Dawniej lepszym był — rzekł w końcu Zaręba, teraz mu się na wielkie państwo i dumę zebrało. Kto wie, przyjdzie może ze dworu iść precz, gdy wyżyć z nim będzie trudno.
— Precz? — zapytał powolny Nałęcz — a toż gdybyś ty ztąd musiał i jabym za tobą się powlókł. A dokąd-że?
— Albo to ich mało? — odparł Zaręba. — Młodym, rycerskiego rzemiosła a dobrego rodu ludziom, wszędzie radzi. Leszek przyjmie, w Krakowie też powinowatych mamy, a i na Ślązku się znajdą, choćby i na Mazurach. W ostatku i u Mszczuja na Pomorzu.
— Gdzie ty pójdziesz, tam i ja z tobą — dodał Nałęcz — o tem niema co i mówić. Ale mnie tego zamku a bodaj i księcia żal będzie. Zawsze człowiek tu jak w swojem gnieździe się czuje.
— Prędko to gniazdo niewygodnem się nam stanie — zawołał Zaręba. — Od czasu jak tę niemkę wziął, a potem mu żonę dali, stał się Przemko innym człowiekiem. Widziałeś go przed chwilą jak tu stał, rzekłbyś inny a nie ten com go nieraz za kark chwyciwszy dusił.
Rozśmiał się.
— Pójdę ztąd — dodał bez namysłu — ciężko mi, nie strzymam. Wiesz czemu?
— Któż cię zgadnie! — szepnął Nałęcz — u ciebie po głowie zawsze ptaszki latają.
— Smiej[4] się kiedy chcesz, albo i łaj — mówił Zaręba. — Nie będę mógł długo patrzeć na tę młodą panią, cośmy ją tu przyprowadzili. Żal mi jej okrutnie! Oni ją tu zamęczą. Żywej duszy litościwej dla siebie nie znajdzie.
Przemka Niemka, która mu coś zadała, nie puści tak łatwo, a tę niewinną panią złe babska zadręczą. Słyszałem już, gdy się niepoczciwa Bertocha odgrażała, że jedyną jej piastunkę, którą przywiozła ze Szczecina, wypędzi precz... Zostanie sama — gorzej tu jej będzie niż niewolnicy... Ja na to patrzeć nie chcę!
— A cóż pomoże gdy ztąd pójdziesz? — odezwał się Nałęcz. — Kiedy ci już tak na sercu los tej pani, lepiej żebyś jej tu pilnował i pomagał. A no — tu się zaciął poczciwy Nałęcz — dałbyś temu pokój! Ludzie z tej litości co innego zrobią i jej z tem będzie źle i tobie gorzej być może...
Zamyślił się Zaręba długo.
— Kto wie? słuszność masz może. Zostanę do czasu, zdam się na coś, posłużę... Żal mi tej pani nieszczęśliwej.
— Mnie też jej żal, bo ona tu nie na gody przybyła — dodał Nałęcz — ale co nam się mięszać w sprawy książęce i palce kłaść między drzwi...
Ustała rozmowa.
Ostatni dzień jeszcze turniejów pozostawał, którego Zaręba świadkiem być nie mógł i nie chciał. Ale, że go ciekawość brała, jak też wypadnie, Nałęcza posłał, który gonić sam nie miał i jako świadek tylko stanął przy sznurach szrankowych.
Przemko doświadczywszy, iż łacno w turnieju sromu napytać, przez dumę nie chciał już iść z nikim w zawody.
Tego dnia jeden wszystkich prawie zwyciężał i najwięcej nabrał nagród i wianków. Był nim młody, bogaty ziemianina syn Jakób Świnka.
Powracał on ze dworu Cesarskiego, na którym czas jakiś przebywał; zamierzając teraz wkrótce się udać na dwór króla Francyi, i do Włoch, aby więcej zobaczyć świata. Jedynak u ojca, piękny młody, silny, odznaczał się też, co naówczas rzadkiem było wychowaniem takiem, iż równie na kleryka zdać się mógł jak na rycerza.
Mówiono o nim, że oprócz rycerstwa, mądrość wielce miłował i księgi rad czytywał. Śmiano się nawet z tego upodobania, bo w Niemczech zwłaszcza, choć który z rycerzy czytać się nauczył przypadkiem i podpisać umiał — sromał się do tego przyznawać.
Nie rycerska to rzecz była a klesza.
Klechą nazwać młodego wojaka obelgą było. Przecież Jakób Świnka wcale się tego nie wstydził co umiał. Księża śmiejąc się wróżyli mu, że chyba sukienkę ich oblecze. On się z tego śmiał też, bo młodym będąc wcale o tem nie myślał.
Z dowcipu i rozumu, choć jeszcze pono lat trzydziestu nie miał, czcili go nawet starzy. Bystrość miał myśli wielką i nie mniejszą śmiałość w słowie.
Jedno mu tylko zarzucić było można, że do polskiego zamaszystego, gardłującego ziemianina pospolitego wcale nie był podobnym.
Wziąć go było można za włocha lub francuza, chociaż językiem swym doskonale mówił i wolał nim rozmawiać niż innemi. Na dworze Cesarskim gładkich nabrawszy obyczajów, choć czasem swojskiej rubaszności zażył, umiał ją tak okrasić, że pewny, osobliwy wdzięk miała.
Lubował się nim wielce książe kaliski, stary Biskup i inni panowie.
W turniejach okazał zręczność, nadzwyczajną i siłę, ale oboje sobie lekceważył. Gdy go potem, jako zwycięzcę blizko książąt posadzono, bawił się opowiadaniem o dworach i obyczajach, które widział.
Bolesław słuchając jak o wspaniałościach obcych monarchów prawił, westchnął i dodał:
— Byłoby i u nas inaczej, gdyby się ten kraj wielki nie porozpadał na części tyle, i nie narosło nas małych książąt jak mrówia. Dawniej było lepiej, za starych Mieszków i Chrobrych, bodaj za Szczodrego. Od niego poszło nieszczęście pierwsze gdyśmy koronę utracili, a od Krzywousta co państwo na małe działy pokrajał...
Da Bóg, trzeba do pierwszego powrócić!!
— Tak ci jest pewnie, miłościwy książe — odezwał się rzeźko Swinka[5] — święte słowa wasze. Niech tylko jeden kilka dzielnic zagarnie, reszta się do niego przyłączy... Królem go zaraz ukoronujemy.
Przemko uśmiechnął się z niedowierzaniem.
— Dobra to rzecz pomyśleć — rzekł — ale dokonać inaczej jak przez krew nie można, a krew i koronie błogosławieństwa nie przynosi.
— Gdy Bóg zechce a zrządzi, i bez krwi się obejść może — dorzucił Swinka. — Ot, miłość wasza macie już Polskę większą, Bóg da weźmiecie co z Pomorza...
— Da mu Mszczuj pewnie dziedziczyć po sobie — przerwał Bolesław żywo — a ja mu Kaliskie zostawię...
— Kraków i Sandomierz też bezpańskie pono zostaną — mówił Swinka[5] dalej — bo się o nie wielu chyba dobijać będzie po bezdzietnych...
Łatwo przyjdzie ich dostać, a tak naszemu Panu, jak nic, może przyjść królestwo do rąk i korona na skronie...
A! — zawołał rozochocony Swinka — zaraz go w Gnieźnie ukoronujemy. Chowają tam w skarbcu ów sławny Szczerbiec Chrobrego co mu go Anioł przyniósł z nieba i koronę starą Chrobrową...
Przemkowi uśmiech dumy przeleciał po ustach.
— A no, dobrze tak! — rzekł szydersko — ino wy zostańcie Arcybiskupem, abyście wy mnie ukoronowali!
Jakób i wszyscy śmiać się głośno zaczęli, bo patrząc na młodzieńca rycerskiej postawy, który właśnie na turnieju wianki zdobywał, zdało się jego Arcybiskupstwo równie do wiary niepodobnym, jak żeby rozbite państwo na nowo zjednoczyć się miało.
Słysząc śmiechy te Jakób zamilkł, usta mu się też złożyły jak do uśmiechu, i po tych jasnych myślach osmutniało nagle wszystko. Bolesław zadumał się.
— Daleko jeszcze do tego! daleko! — zamruczał — lecz Bóg wielki jest i cudowny. Karze on nas i chłoszcze, a gdy za grzechy odpokutujemy, zlitować się może...
— Amen! — dokończył sędziwy Biskup Poznański.
Długo w noc gwarzono przy stołach dnia tego, nazajutrz ostatek gości już się z zamku wybierał. Jakób Świnka jechał też dalej za granicę, gdzie co poczynać miał nie spowiadał się. Domyślano się, że wszelkiego rycerstwa próbować chciał, bo miał wielką świata ciekawość.
Nie uszło to oka ks. Bolesława, że Przemysław dla młodej żony oziębłym był. A choć z tych dni pierwszych nic jeszcze wnosić nie godziło się, gdy nazajutrz się żegnali, a on odprowadzał go jak ojca, przy koniu idąc aż do wrót, pochylił się doń stary i rzekł.
— Patrzaj ażebyś z tą żoną jaką ci Bóg dał, żył w miłości i zgodzie, jako ojciec twój z Elżbietą, jako ja z Jolantą. Taką ją mieć będziesz jaką sobie uczynisz, bo niewiasta posłuszną jest, gdy miłuje i w ślad idzie za panem swym.
Dziecko to jest jeszcze, dobre i łagodne — będziesz ty dla niej miłosiernym i wiernym małżonkiem, ona ci też żoną zostanie dobrą... Niech Bóg wam błogosławi.
Przemko wysłuchał nauki tej w milczeniu, usta zagryzł, a gdy na zamek powrócił markotno mu było, że go stryj napominał, bo teraz nawet od niego nauki żadnej nie chciał znosić, a słowa Bolesławowe znaczyły, że stryj o nim powątpiewał.
W kilka dni potem już Mina z dworku na podzamczu przeniosła się na zamek. Dano jej izby przednie, Bertocha ją tak samo w opiekę wzięła jak księżnę, skłaniając się więcej ku tej, do której księcia namiętność ciągnęła.
Obie niemki lepiej się też rozumiały.
Najpilniej było Bertosie naprzód starej pozbyć się piastunki, codzień więc księciu powtarzała, aby żonie to zapowiedział, iż Orcha musi nazad do Szczecina. Przewrotnej babie nie w smak była cicha i łagodna pomorzanka, snuła już różne sposoby, któremi się jej pozbyć mogła... Pomówić o zdradę, oskarżyć o miłość pokątną, wmówić w Przemka że chorą była...
Lukierda rozpoczynała swe życie niemal klasztorne, rada z tego i uspokojona, że ją mąż, którego się lękała, opuszczał i zaniedbywał.
Ułożyła już sobie tryb taki dni powszednich aby nikomu nie zawadzała: Z rana szła do kościoła, siadała potem do krosien, a Orcha przy niej, najczęściej na ziemi, nucąc stare piosenki.
Ile razy je tak zastała Bertocha, milkły obie i przy niej ani rozmawiały ni śpiewały, aż zła pokręciwszy się, odgrażając odeszła.
Przemko rzadko żonę nawiedzał, i jak byli obcy sobie dni pierwszych tak i teraz pozostali. On skarżył się, że miłości w niej ku sobie nie widział — lecz też jej najmniejszej nie okazywał.
Jednego dnia gdy Orchy w komnacie nie było, Przemko przyszedł do Lukierdy i zastał ją przy kądzieli, bo prząść bardzo lubiła. Namówiony przez Bertochę zaraz gwałtownie wystąpił z tem, że baby piastunki na dworze niepotrzebnej chce się pozbyć, bo mu była podejrzaną i wstrętliwą.
Łagodna zawsze Lukierda, wypuściła z rąk wrzeciono, powstając żywo.
— Jedna tu ona jest co mnie miłuje — odezwała się śmiało. — Weźmiecie ją odemnie, to mi życie zabierzecie. Póki sił mych błagać was będę, nie odbierajcie mi jej! nie odbierajcie! Ona mi drugą matką jest i była!
Przemko się nasrożył.
— Ja moje prawa mężowskie mam — zawołał, — które od macierzyńskich pierwsze są.
— Więc chyba śmierci mej chcecie!! — płacząc odpowiedziała Lukierda.
Książe gwałtownem jej wystąpieniem, którego się nie spodziewał, zawstydzony, litość uczuł wreszcie nad rozłzawioną.
Pomyślał, iż ona winną nie była, iż mu ją narzucono, zamilkł; nie nalegał więcej. Sama jednak groźba wywołała płacz taki w biednej niewieście, iż nierychło go utamować mogła. Książe wyszedł, we łzach ją zostawiwszy. —
Orcha powróciwszy, gdy ją tak zastała rozpłakaną i zbolałą, przestraszona chciała dobadać się przyczyny, lecz Lukierda nic powiedzieć jej nie chciała. Złożyła łzy na przestrach, jakiego doznawała zawsze, gdy mąż przychodził do niej.
Szpiegująca Bertocha nadbiegała zaraz podpatrzeć jak się rozmowa skończyła, udając bardzo czułą i troskliwą około swej pani, choć ze złością na nią i Orchę spoglądała.
Książe później przez czas jakiś nie wznowił o piastunce rozmowy. Troskliwa starucha dla dziecka swego wymyślała jakie mogła zabawy, więc wieczorami biorąc dwie lub trzy służebne i kilku poważniejszych dworzan dla straży wyprowadzała ją w pole i lasy sąsiednie. Lukierda tu dopiero odżywała przysłuchując się śpiewom wieśniaczym które lubiła, często przechodzące niewiasty zatrzymując i obdarzając, aby mogła pomówić z niemi, lub pieśni posłuchać, które jej pomorskie i kaszubskie przypominały.
Bertocha i z tej rozrywki winę uczyniła, śmiejąc się, że chłopów lubiła i że za żonę wieśniakowi nie księciu wielkiemu stworzoną była. Upodobanie to w prostaczych zabawach, wedle niej, pani takiej nie przystało.
— Na zamku jej źle, — mówiła, — a w polu na sianie, między prostą czeladzią — najlepiej. Tam ona i śmiech ma i wesołość, że i pląsać gotowa, a u nas się we łzach rozlewa. Parobka by jej trzeba i chaty a nie księcia na zamku.
Orcha jej do tych podłych zabaw pomaga! Włóczą się po okolicach, po lasach, a co tam czasu, tych przechadzek się dzieje, kto wiedzieć może??
Tak podszeptywała Bertocha złośliwie, a Przemko zamiast zakazać przechadzek, polecił jej surowo, aby księżnej na nich nie odstępowała.
Szła więc ciężka i tłusta Bertocha, przeklinając panią swą. — Przy niej zaś wszystko milkło i smutniało. Wkrótce też dla chłodu i późnej jesieni musiały ustać te wycieczki i Lukierda w izbach się swoich zamknęła...
Jak ze wszystkiem na świecie oswaja się człowiek, i ona zwolna obyła się ze swą niewolą...