<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pogrobek
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Leszka Białego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1880
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



IV.


Skwarny dzień był Lipcowy, niebo wypogodzone miało barwę dni letnich płową od gorąca i jakby oparami przyćmioną. Słońce zniżając się ku zachodowi, pozbawione promieni, toczyło się jak krwawa kula, wkrótce mając w pościeli mglistej zatonąć.
Straszne swą rubinową czerwonością, płynęło powoli, stało, patrzało na ziemię zakrwawioną źrenicą, a ludzie trwożyli się tem obliczem rozgorzałem, które według nich, gniew jakiś zwiastowało.
Słonko gniewało się na ziemię.
Stare niewiasty, brody popodpierawszy na wyschłych rękach, potrząsały siwemi głowami, wiedziały one, że takie w posoce umyte słońce, prorokowało zawsze — mord, krew, pożogi, wojnę.
A dla czegóż właśnie tego siódmego Lipca, pokazało się z takiem rozpłomienionem obliczem? gdy w Poznaniu oczekiwano na młodą księżnę, którą książe Przemko ze Szczecina przywoził? Nawet duchowni skłonni byli widzieć w tem jakąś przestrogę, palec Boży — i stali posępni, poszeptując modlitewki.
Stara Krywicha stojąc przed dworkiem swoim z babą Wojtkową, nie mówiła nic, bały się, aby nie były podsłuchane, lecz coraz to spozierały ku słońcu, to na siebie, a zaciskały usta, a głowy się im kołysały znacząco.
Skwar nie zmniejszał się mimo wieczora, owszem teraz coraz ciężej jakoś oddychać było; a tu całe miasto wysypało się w ciasne, kręte uliczki, na podwórka, na wały, na rynki, nad rzekę, na gościniec wiodący od Szczecina, bo każdy chciał młodą panią zobaczyć.
Na wieży zamkowego kościoła stał strażnik postawiony tam po południu zaraz, który miał dać znać chorągwią, jakby tylko orszak zdala zobaczył. I miano wnet we wszystkie uderzyć dzwony.
Na wałach zamkowych, gotując się wyjechać na przyjęcie z orszakiem wspaniałym, siedział pot ocierając z czoła książe Bolesław Kaliski, rad, że to małżeństwo doprowadził do skutku.
Przy kościele stało duchowieństwo w komżach i kapach, sam na czele jego sędziwy Biskup Mikołaj, kler, kanonicy i zakony, które w Poznaniu i sąsiedztwie miały klasztory. Ludzie w pogotowiu trzymali chorągwie, baldakim dla pasterza, kadzielnice, w które chłopcy dmuchali aby nie zagasły, naczynie z wodą święconą, cały przybór do uroczystego przyjęcia.
Przy księciu Bolesławie, Kasztelanów kilku, mnóstwo ziemian stało poubieranych jaskrawo i świątecznie. Zdala wydawali się jak pole zakwitłe makiem, bławatkami i wszelkiemi dziećmi lata.
Konie rżały i kopały nogami, pachołkowie zdjętemi czapkami powiewali rozpędzając skwar wielki, bo nie jeden jak w wodzie stał od znoju. Co raz to ktoś głowę ku górze podniósł, spoglądając na wieżę czy z niej jakiego znaku nie dadzą...
A słońce coraz czerwieńsze, bezpromienne, straszne, zdało się wciąż okiem krwawem i załzawionem spoglądać na te ludu tłumy.
Po domach i dworkach nie było żywej duszy, wszystko wyległo w ulice; młódź i chłopcy, którzy się docisnąć nie mogli aby coś zobaczyć z za szerokich pleców starszyzny, okrywali płoty, zasiadali dachy, trzymając się dymników, ustawiali się na całych drabinach do domostw poprzystawianych.
Na podzamczu we dworku Krywichy, która stała z Wojtkową w ulicy, obie paradnie strojne z ogromnymi chustami powiązanemi na głowach, w jedwabnych kaftanach, w mnóstwie sznurów korali na szyjach — z otwartego okienka widać było twarz jakby w ramy oprawną, śliczną twarz dziewczęcia jasnowłosego, z oczyma czarnemi, ognistemi, zagniewaną, groźną, namarszczoną, zarumienioną, dyszącą...
Obie ręce białe, trzymała na ramach okna, sama wychylając się z niego z ciekawością gorączkową.
Nie widziała nic, na nią patrzali wszyscy, a niektórzy poszeptując coś, pokazywali ją sobie palcami.
Wśród tego ludu przybranego świątecznie, strojnego, wesołego, radującego się, czarnooka stała jedna wcale nie odziana, włosy miała w nieładzie, białą tylko koszulkę na sobie. Ale stroju jej nie było potrzeba aby być piękną — młodość miała, która najlepiej ubiera i wdzięk taki, że nawet z gniewem było jej do twarzy.
Młode parobczaki zerkając ku niej, cmokali i lubowali się tej śliczności.
Choć tłum mruczał i szmer głuchy przelatywał w powietrzu, wyrównywał on prawie milczeniu, gdy się spojrzało na tych ludzi tysiące... Wszyscy wstrzymując oddech, słuch wytężali w oczekiwaniu, a oczy zwracali ciekawe, gdzie człek na wieży na straży stał, wychylony z okna nie rozpuszczając czerwonej chorągwi.
Słońce krwawe jakby mrok jakiś zaczął okrywać jak mgła. Dołem pod niem liljowe wyziewy z ziemi wstawały, nad lasem w dali majaczało sino...
W tem nagle na wieżycy powiała szeroko puszczona purpurowa chorągiew i pierwszy dzwon się odezwał, niby krzykiem boleśnym. Cały tłum ów ruszył się, zachwiał, jak fala ogromna rozkołysał i jakby jednym głosem zahuczał. Oczy wszystkich pobiegły na gościniec...
Na zamku słychać było tentent koni — pokrzykiwania ludzi — za dzwonem jednym, poczęły co prędzej wyrywać się wszystkie inne... wielkie i małe, i zlało się ich brzmienie w jeden ton uroczysty, żywy, spieszny.
Szum tłumu zmienił się w gwar, a gwar we wrzawę, wśród której śmiechy tylko można było rozróżnić.
Z zamku wyciągali wszyscy. Duchowni pochód rozpoczynali, chorągwie powiewały nad ich głowami, z kadzielnic dym siny obłoczkiem podniósł się ku górze.
— Jadą! jadą! — krzyczano zewsząd, niewiasty plaskały w dłonie, dzieci krzyczały.
Tłum nie mogąc się poruszać tak był ściśnięty, w miejscu szeptał, kołysał się, falował...
— Jadą!! jadą!
A na gościńcu w dali widać tylko było duży tuman płowy i kurzawę wzbitą do góry.
Nie wielu ucho pochwycić mogło z tamtej strony, jakby odgłos trąb, którym z wieży dzwony i trąby też odpowiadały.
Orszak księcia Przemka był wspaniały. Poprzedzali go w kapach czerwonych z szytemi na piersiach orłami trębacze i bijący w kotły tarabaniarze. Dalej jechał Wojewoda poznański orszakiem dowodzący, od złota też i purpury odziany, w hełmie złotym.
Na siwym koniu pokrytym kapą aż do ziemi spadającą, z głową przystrojoną w czub i brzękadła, jechał sam książe Przemko we zbroi złotej z orłem na piersi, w hełmie lśniącym, piękny, młody, lecz poważny i smutny. Obok niego na takimże koniu, w czapce książęcej na główce, w płaszczu jedwabnym szkarłatnym, jechała piękna Lukierda, lecz gdyby Zaręba pieszo idący konia jej za uzdę nie trzymał a dwu dworzan nie stało po bokach, rękami wyciągnionemi ją podpierając, możeby nie dosiedziała na wierzchowcu, tak była blada, przelękniona, osłabła... Jechała nie jak na gody, lecz jak skazany na męki, oczu nie śmiejąc podnieść, rączkami drżącemi chwytając za siedzenie, chyląc się jak kwiat na łodydze, gdy nim wiater słania.
Radością brzmiało wszystko do koła, a w niej strach i trwogę widać było.
Kilka razy, żywo ukradkiem przeżegnała się krzyżem świętym, oczy jej strzeliły ku miastu i grodowi i zamknęły się. Zaręba konia jej prowadzący coraz to spoglądał na nią i żal mu jej było.
Im bardziej zbliżali się ku zamkowi, tam jej bojaźń wyraźniejszą się stawała.
W chwili, gdy mijali dworek Krywichy, blędne[1] oczy Lukierdy padły na okienko, z którego wyglądała czarnooka i ujrzały dwie zaciśnięte pięści, które jej nie komu innemu podniósłszy się, groziły.
W otwartych ustach dziewczyny zobaczyła zaciśnięte zęby białe — zdawało się jej, że posłyszała przekleństwo i groźbę. — Z przestrachu krzyknęła ale wrzawa pospólstwa, zagłuszyła głos jej cichy, który w łkaniu utonął.
Pierwsza w progu stała, czekając na nią jakaś groźba i proroctwo niedoli.
W tejże chwili prawie nadciągnęło duchowieństwo, Biskup, książe Bolesław. Kościelny śpiew zabrzmiał hymnem wesołym i wszystko znikło z jej oczów.
Nieopodal na zamku widać tylko było szeroko rozwarte drzwi kościoła, w którego głębi pozapalane światła, zdały się jakby katafalk otaczać.
Z nowym przestrachem Lukierda oczy wlepiła w ten obraz wieszczy. I zdało się jej, że widzi trumnę całunem okrytą, otoczoną świecami, a w trumnie czuła siebie... Dreszcz ją przeszedł i łzy się z oczów polały.
Do koła brzmiały okrzyki.
— Witajcie! Żyjcie!... Trąby coraz głośniej huczały dzikim tryumfem, niby urągając się łzom biednej.
Biskup, który ich wiódł, przyjął parę u drzwi kościelnych...
Na cichej modlitwie u ołtarza jak liść drżała Lukierda.
Potem widać było wszystkich znowu ciągnących na zamek. Stary książę wesół prowadził parę swoją.
Tego dnia on tu pewnie był najszczęśliwszym. Spełniło się czego pragnął. Usłał gniazdo, Przemko miał żonę. Wątła była i blada, lecz zmęczona i wylękła.
Szczęście ją odżywić musiało.
Krywicha mówiła do Wojtkowej.
— Widzieliście wy ją? Toż to jak powisemko lnu wątłe, oczy zapłakane i blade... Nam nie takiej na księżnę było potrzeba. — Pamiętacie nieboszczkę Elżbietę! Ta była zażywna, silna a krzepka! Słyszę ma piętnaście lat a wydaje się jakby trzynastu nie miała.
Wojtkowa potwierdziła wszystko.
— Z twarzy niczego... ino blada! blada! Czem oni ją tam karmili?
— Słabowite to będzie, a do takiej co piszczy mąż się nie przywiąże, bo to tego ani tknąć...
I głowami wahały.
Krywicha się pospiesznie do okna zbliżyła w którym niemka czarnooka gniewem dyszała. — Śmiejąc się szepnęła do niej.
— A co? a co?
— A co? trupa mu do łoża przywieźli! — zawrzała Mina z pogardą. — Krwi w niej nie ma! Jechała jak płótno blada... A ja! obie do niej wyciągnęłam pięści, widziała i krzyknęłam — Przeklęta! słyszała... Zachwiała się na koniu, o mało nie padła... Cha! cha!
Rozśmiała się Mina.
Krywicha przerażona załamała ręce, niemki już w oknie nie było.
Na zamku sadzano Lukierdę przy księciu mężu i Bolesław stary gospodarzył, rad i wesół jak rzadko go kto widział, ściskając synowca co chwila.
Nie w smak mu szło, iż nowożeniec wyglądał jakby mu źle było na świecie. Słowa z niego dobyć nie mógł, patrzał w oczy, gniewał się. Młoda żona przecie na podziw piękną była, czegóż mógł pragnąć więcej?
Siedzieli u stołu długo, potem obyczajem niemieckim pląsy się rozpoczęły, ale Lukierda ledwie opierając się, raz do nich wyciągnąć dała...
Przeszła jak cień, chwiejąc się... Skarżyła się na znużenie podróżą i wymknęła do komnat swoich, w których progu czekała na nią niespokojna stara piastunka Orcha. Tej od wyjazdu ze Szczecina oczy od łez nie osychały.
Orcha kochała swą panią jak dziecię, wykołysała ją na rękach, wszystkich pieśni uczyła...
Ujrzawszy bladą, słaniającą się, upadającą pod ciężarem sukien swych, łańcuchów i złotych brzemion, pochwyciła ją silnemi rękami i gwałtownie zatrzasnęła drzwi, aby dziecię jej mogło odpocząć same... z nią tylko. Lukierda obejrzała się po izbach. Wszystko tu obce jej było. Wspaniałe stoły i strojne, ale to w co je przybrano, spuścizna po Przemka matce, wiało zbutwieniem i stęchlizną. Powietrze jakieś trupie czuć było w komnatach, które długo stały puste i zamknięte.
Nie były to jej wesołe izdebki na zamku w Szczecinie, z których na rozlane szeroko do koła wody patrzała i na łąki zielone.
Z okien widać było wały wysokie, mury szare, jakby ściany więzienne.
Zakryła oczy Lukierda i rozpłakała się, Orcha ją objęła rękami i przytuliła do siebie...
W niemym uścisku pozostały tak chwilę, a stara piastunka czując omdlewającą panią, poczęła z niej żywo zdejmować, zrywać, zrzucać łańcuchy, kolce, pas i suknie, co ją swym ciężarem przygniatały.
— Uspokój się, gołąbko moja! — Uspokój! Zamknęłam ja drzwi, nie wpuścimy nikogo!
— A! jaki to zamek straszny! jak grób! — wyjąknęła Lukierda.
Orcha pewnie myślała toż samo, ale się słowem nie odezwała, nie chciała dodawać jej bolu.
Spiesznie posadziwszy na łożu rozdziewała swą księżnę, gdy do drugich drzwi gwałtownie dobijać się zaczęto.
Lukierda strwożyła się i drżeć mocniej zaczęła, ale Orcha podbiegłszy, za drzwiami usłyszała głosy niewieście.
Był to nowy dwór księżnej, który się dobijał do swej pani.
Na czele jego szła ochmistrzyni, zamaszysta i otyła, cała we wstęgach i galonach, znana we dworze niemka Berta, która za czasów królowej Elżbiety dziewką przy niej była. Wyszczekana, zła, zazdrosna, chciwa, zalotna jeszcze choć jej lat czterdzieści przeszło, pewna siebie bo miała u Przemka łaski — parła się dumna, dopominając praw swoich... Mówiono o niej, że księciu się zasługiwała, mimo duchownych i wojewody, pomagając do pokątnych miłostek.
Berta już się znała z Miną. Szła do swej nowej pani, uprzedzona przeciw niej, na piastunkę gniewna, że się jej tu wdzierała, wiodąc za sobą sześć dziewcząt służebnych, dobranych tak krasą i zdrowiem aby panią zaćmiły... Wszystkie one patrzały dziko, zuchwale, śmiało.
Orcha chciała im wzbronić wstępu, gdy samowolna Bertocha poparła drzwi z całej siły i gwałtem wtargnęła do sypialni, poczynając od głośnej kłótni.
— Cóż to? nie wiecie, że ja tu za rozkazaniem książęcym starszą jestem? — krzyknęła, biorąc się w boki. — Tu nie ma prawa nikt około pani mej chodzić, krom mnie i sług...
— Ja jestem jej piastunką!
— Nie dzieckoż ona! piastunki jej nie trzeba! — roześmiała się Bertocha.
Spór wszczął się u drzwi, którego Lukierda płacząc słuchała. W obawie ażeby jej piastunki nie odebrano, pół rozebrana do drzwi pobiegła.
Widząc ją nadchodzącą, dziewczęta ciekawe wyciągnęły szyje, wytrzeszczyły oczy, śmiejąc się i mrugając... Bertocha stała wcale nieulękniona.
— Ja tu, nie kto, jestem starszą do usług waszych! — zawołała.
— Na Boga! zostawcież mi piastunkę moją — odpowiedziała płacząc Lukierda. — Ja nikogo oprócz niej nie potrzebuję — słaba, odpocząć muszę.
— Możesz wasza miłość spoczywać — poczęła zuchwale Bertocha — my na obcych się zdać nie chcemy, nam tu usługa należy...
— Ona mi nie obca! wyście obce! — z płaczem odparła Lukierda. — Idźcie! ja rozkazuję...
Głosu jej brakło, a Bertocha przerwała.
— Pierwszy u mnie rozkaz mego pana...
Gdy się tak spierano u progu, dziewczęta wszystkie wcisnęły się już do izby, Bertocha wpadła do środka i zaczęła gospodarzyć. Nie zważając na księżnę porwała suknie zdjęte, dawała rozkazy służebnym.
Orcha uspokajając odprowadziła Lukierdę ku łożu. Niepotrzebnej usługi zbyć się nie było można. Księżna płakała a dziewczęta prychały, śmiały się, kręcąc i popychając po sypialni. Ażeby coś robić i niby służyć do czegoś nalewały wodę w misy, przenosiły dzbany, targały opony, zasuwały i odsuwały okna, nie mogąc szyderskich utulić śmiechów.
Nie wdając się już w spory z niemi, Orcha dawała im czynić co chciały, sama zasiadła przy dziecku swem, postanowiwszy nie opuszczać go, choćby się bronić przyszło siłą. Ręką konwulsyjnie zaciśniętą trzymała ją za szatę Lukierda.
Bertocha snuła się do koła, zachodziła ze wszystkich stron, zagadywała napróżno, w końcu gniewna a uparta siadła na ławie, dziewczętom rozkazawszy aby do drugiej izby odeszły.
Ze znużenia i płaczu usnęłaby była może Lukierda, bo już i noc nadeszła, ale krzyki na zamku i groźna, nasępiona twarz Bertochy, której oczy ciągle spotykała wymierzone ku sobie — zasnąć jej nie dozwalały.
Orcha, objąwszy rękami kołysała ją jak dziecię, pół głosem nucąc pieśń od kolebki znaną — tę, którą ją usypiała maleńką. Zamknąwszy oczy biedne dziecko mogło się jeszcze sądzić na zamku dziadowskim — swobodną.
Sprzykrzyło się w końcu siedzieć tak niemej Bertosze, zżymnęła ramionami, zamruczała jakby przekleństwem i wyszła.
Lukierda otworzyła oczy! A! znowu były same. Siadła na łożu, włosy jej rozpuszczone okrywały ramiona, musiała ręką odgarnąć je z czoła, aby oczyma rzucić po swem więzieniu.
W izbie było ciemno, jedna lampka u obrazu N. Panny zapalona przez Bertochę, płonęła małem światełkiem pomrugując. Na ścianach i stołach wielkiej komnaty, tu i ówdzie we złocie i kamieniach światełko to odbijało się jakby oczki stworzeń jakichś szpiegujących młodą panią.
Po kątach grube zalegały ciemności pełne widm strasznych...
Poruszające się zasłony, migające światło, łudziły niby życiem tam gdzie go nie było.
Dreszcz przechodził nieszczęśliwą wygnankę, chwyciła za szyję Orchę i płacząc szeptać poczęła.
— Moja ty, moja! a! jak tu obco i straszno! Jak ja tu żyć potrafię! Nie opuszczaj mnie choć ty jedna... Niemam nikogo! Te straszne sługi, napadły mnie jak zbóje. Słyszałaś ich śmiechy? Ta Starsza, jakie ona ma oczy! Ukąsiła mnie wzrokiem.
— Gołąbko moja! — tuląc ją i oglądając się aby z ciemności ktoś nie podsłuchiwał, szeptała Orcha. — Uspokój się! Takie przeznaczenie nasze. Pamiętasz pieśni dziewczęce, one to prorokowały: na obce pójść ręce i słuchać pana obcego! Los to każdej dziewczyny i biednej i możnej. Przywykniemy do tego! Pan twój dobrym będzie i kochać cię musi. Uśmiechniesz mu się i zrobisz z nim co zechcesz... Zawsze straszne pierwsze doby...
Uspokój się, gołąbko moja! zaśnij, zaśpij...
— Nie mogę! serce mi bije. Ty nie wiesz — mówiła księżna po cichu — ja się go bardzo boję! Młody i piękny jest, ale ja jego, on mnie nigdy miłować nie będzie. Czuję.. jakby ściana z kamienia stoi między nim a mną.. gdy spojrzy na mnie, jakby się odgrażał, gdy się uśmiechnie zębami zgrzyta...
A! Orcho, ja się go boję!
— A! a! — wciąż ją przyciskając i głaszcząc szeptała piastunka. — Tak zawsze pierwszych dni bywa! Mężczyzna się wydaje wrogiem, ale potem, niewolnikiem się stanie. Tylko mu bądź wesołą, dobrą, łaskawą, pokłoni się, posłusznym będzie. A nie pomoże nic, damy mu ziele pić.. i węzełek od sukni oderwać mu trzeba a nosić przy sobie u piersi, na sercu...
— Nie! nie! — opierała się Lukierda — nie pomoże nic! Ja to czuję... Boję się go! Gdy ręki jego dotknę, dreszcz mnie przechodzi, serce bić ustaje...
Piastunka mówić jej dłużej nie dała.
Szepty możeby się przeciągnęły jeszcze, ale Bertocha drzwi otwarła, wniosła drugi kaganek, postawiła na ławie, a sama dla siebie słać poczęła u drzwi.
Chciała pozostać na straży, dopókiby Pan nie przybył. Ale kury piały, zamek się rozlegał pieśniami, książe Bolesław z Wojewodą gospodarzyli ziemian goszcząc, a o Przemku nie wiedziano gdzie się podział. Myślano, że był u żony.
Przekradał się właśnie, niepostrzeżony chcąc wymknąć się z podwórca, gdy na drodze spotkał Zarębę... Ten mu od wrót zaszedł — i z poufnością dawną zapytał:
— Dokąd miłość wasza?
Przemkowi oczy się zaiskrzyły i popchnął go, Zaręba nie ustępował.
— Na miłego Boga — wołał — miejsce wasze gdzieindziej, nie za wrotami! Zobaczą ludzie! co pomyślą, co powiedzą. Żonie i sobie wstyd uczynicie!
Książe coraz gniewniej unosząc się, rękę podniósł na niego.
— Tyś tu panem czy ja! — krzyknął — idź mi z drogi zaraz precz...
Zaręba do nóg mu się schylił.
— Co robicie? — wołał poruszony — co robicie?.. Godziż się to.. Ludzie zobaczą.
— Puszczaj! — powtórzył miecza dobywając Przemko — puszczaj albo ubiję!
Zaręba namarszczony musiał się cofnąć, ale twarz mu się zaczerwieniła gniewem, brwi ściągnęły. Książe odepchnąwszy go, poszedł do wrót i — zniknął.
Noc była ciemna, zdala tylko błyskało gdzieś na niebie bez chmur. W zamku i na podwalach lud się snuł około beczek, pił i śpiewał piosnki o chmielu i weselu.
Księciu łatwo było niepostrzeżonemu przecisnąć się przez ciżbę opiłą.
Rozpychając, potrącając, nie patrząc nawet przed siebie, jak szalony biegł wprost do dworku Krywichy, którego okiennica stała otworem dla skwaru, a we wnętrzu się świeciło. Do drzwi mu było za daleko, tak niecierpliwy biegł, dopadł nizkiego okna i skoczył przez nie do izby.
Krzyk się dał w niej słyszeć.
Z posłania, na którem leżała niemka, zerwała się nóż pochwyciwszy zawsze pod ręką leżący, ale poznawszy księcia, rzuciła go na ziemię i zawisła mu na szyi.
Nagle, jakby opamiętawszy się, popchnęła go od siebie.
— Precz! ty! przeniewierco! — krzyknęła.
Przemko ręce ku niej wyciągnął.
— O! widziałam cię — mówiła głosem namiętnym — widziałam jak jechaliście bok w bok z piękną panią bladą. Masz żonę! masz żonę! Precz ztąd!
Książe cisnął się ku niej, Mina łając już go nie odpychała — siedzieli razem na łożu.
— Widzisz — rzekł Przemko — porzuciłem ją samą a przyszedłem do ciebie. Czy ci tego jeszcze mało? Wyrwałem się choć tam za mną śledzą. To żona narzucona.. ja nigdy jej kochać nie będę, nie mogę! Nie dla mnie ona! Niech w pustej izbie więdnieje!
Mina patrzyła mu w oczy, na pół gniewna, pół rada, odpychała go i chwytała za szyję, cisnęła ku sobie i odwracała się. Łzy co błysnęły na jej oczach, od ich żaru osychały. Z drugiej izby Krywicha ukradkiem przypatrywała się przez szpary tej scenie, z jakąś zabobonną obawą, żegnając się i szeptając.
Książe jakby zapomniał o zamku, o żonie, o świecie całym, pozostał przy Minie. Szeptali z sobą, śmiał się, poruszał żywo, odzyskał młodzieńczą rzeźwość... Niemka też przebłagać się dała, choć wracały jej jeszcze dąsy i groźby.
Krótka noc Lipcowa, już się ku końcowi miała, świtać poczynało, gdy Krywicha w obawie jakiejś, otwarłszy drzwi, poczęła dniem straszyć.
Nie chciała, aby go tu wyszpiegowano.
— Wracaj Miłość Wasza, dopóki nie zadnieje, potem ludzie poznają!
Mina puszczać go nie chciała, ciągnąc prawie gwałtem. Zły musiał się jej wyrwać, korzystając z rannego mroku, aby na zamek powrócić.
We wrotach zastał jeszcze Zarębę siedzącego na kamieniu, który głowę w ręce ująwszy na straży tu przetrwał, oczekując jego powrotu.
Zobaczywszy Przemka, nie odezwał się do niego, nie wstał i dopiero, gdy ten go szybkim pominął krokiem, powlókł się za nim.
Wszedłszy do izb, w których mało już biesiadowało a więcej na ławach lub pod niemi legło, albo z głowami i rękami na stole, zasypiało, Przemko się zawahał. Myślał dokąd pójść, i zamiast do żony, zwrócił do swojej sypialni.
Tu czeladź także spała pode drzwiami odpoczywając snem potrójnym: znużenia, młodości i napoju.
Nie obudził się z nich żaden nawet, choć książe drzwi swe otworzył z hałasem, i jeden tylko Zaręba wsunął się za nim do izby.
Pan i sługa a dawny towarzysz — spojrzeli na siebie jak wrogi.
Przemko się nie odezwał do niego.
Zrzucał z siebie odzież niecierpliwie na ziemię. Widok człowieka co śmiał wstrzymywać go, sprzeciwić mu się, burzył go i gniewał.
Zaręba niezlękniony, chłodny, stał i patrzał. Zdawał się czekać na rozkazy.
Niegdyś wyrostkami uganiali się z sobą, nieraz szli sił próbować, znali się jak zrośli w jednem gnieździe, bo Zaręba mu chłopięciem do zabaw i posługi był dany.
Przemko rzucił się na posłanie.
— Hej! — zawołał rękę ściśniętą wyciągając ku niemu — jeśli ty mi raz jeszcze się ośmielisz!
— Żal mi i wstyd za was! — mruknął Zaręba. — Niewarta tego niemka, aby dla niej książęca córka łzy wylewała, a na was pluły ludzkie języki. Dajcie ją komu, niech precz idzie ztąd. Nieszczęście urośnie z tego.
Przemko obojętnie głowę sobie zakrywał.
— Milczże — odezwał się w końcu — milcz! Robię co chcę i czynić będę co mi się podoba. Tobie do tego nic — nic nikomu!
Zaręba popatrzał nań, zawrócił się milczący i poszedł precz.
W Przemku zuchwalstwo sługi wrzało gniewem, uspokoić się nie mógł i zasnąć. Obawiał się, aby go stryj nie poszlakował, ludzie mu nie donosili, gniewał na siebie i na wszystkich...
— Narzucili mi żonę! — mruczał przewracając się na łożu — będzie miała izby książęce i imię książęce, ale mnie nie będzie miała. Kto mnie zmusić może abym tego trupa miłował?
U drzwi zaszeleściało coś, zerwał się książe. Z kagankiem w ręku wchodziła czy spodziewając się czy nie wiedząc że go tu znajdzie, Bertocha.
Spostrzegłszy go zaśmiała się szydersko.
Przemko marszczył się już.
— Nie potrzebuję nic — zawarczał — precz idź!
Bertocha głową potrzęsła wskazując ku izbom Lukierdy, że tam jego miejsce było. Książe usta dumnie podniósł.
— Ty idź tam! — rzekł — idź! pilnuj! Spocznę...
Baba miała coś jeszcze do powiedzenia, uśmiech dwuznaczny przebiegł po jej wargach, obejrzała się do koła po izbie kaganek podnosząc i z wolna próg jej przestąpiła.
— Niedawno wrócił, — zamruczała — a gdzie był, to ja wiem!
I musiało tak być! Ta go nie puści!






  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – błędne.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.