<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Pogrobek
Podtytuł Powieść historyczna z czasów Leszka Białego
Wydawca Spółka wydawnicza księgarzy w Warszawie
Data wyd. 1880
Druk Wł. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na commons
Inne Cały tom I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron



III.


W czasie pobytu w Poznaniu, stryj na chwilę od siebie nie odpuszczał Przemka, w nocy jednak spać musiał, a choć w komorze sąsiedniej kładł się na spoczynek, tak że ich ściana tylko dzieliła, śpiący snem twardym książe kaliski nie wiedział o tem, jak mu się nocami wymykał.
W domku na podzamczu pod dozorem starej Krywichy, mieszczanki, której mąż niegdy służył u dworu, otoczona czeladzią wierną, ukryta siedziała owa niemeczka, która młodego księcia całkiem przykuła do siebie, z niewolnicy stając się panią.
Mina miała zaledwie rok szesnasty, ale była córką żołnierza, wykołysaną we zbroi. Zawcześnie wyrwała się z rąk matki na kolana ojca. Ślicznę dziecko, do którego on był przywiązany bardzo, zastępowało mu syna.
Umiłowana, pieszczona, swawolna i zuchwała Saksonka, była na wpół dzieckiem, pół mężczyzną.
Najulubieńszą jej zabawką, było strzelanie z łuku, ciskanie oszczepkami do celu. Krew przelana, nie czyniła jej wcale wstrętu, na śmierć patrzała nieraz z blizka, obojętnie lub ciekawie. Konia dosiąść umiała jak chłopiec, i wszystkie zabawy męzkie lepiej jej smakowały, niż dziewczęce.
Mimo tego obyczaju germańskiego, wyrosła delikatną, piękną jak żadna z rówieśnic, a na zamku w Soldynie, kochali ją wszyscy bałwochwalczo. Średniego wzrostu, silna, gibka, z włosem jasnym, czarnemi oczyma, biała i rumiana, miała twarzyczkę dumną dziecka rycerskiego, nie lękała się nikogo i niczego.
W czasie oblężenia walczyła zajadle obok ojca, a gdy ją biorący w niewolę zmogli, kąsała ręce tym, co ją wiązali.
Piękność i młodość ocaliły ją od śmierci.
Przemko, który nadbiegł gdy ją wiązano, zobaczywszy dziewczę, cały rozpłomieniał dla niej i ze wszystkich zdobyczy jedną ją sobie zachował. Usłużni dworacy ukryli ją przed oczyma Wojewody i Kasztelana. Płaczącą i buntującą się zawieziono do Poznania, a Przemko rychło jakoś potrafił dziewczę uspokoić i pozyskać sobie.
Znała ona prawa wojenne, wiedziała, że się musiała poddać losowi swemu, ale pochlebiało jej, że nie prostemu żołdakowi dostała się, tylko księciu. Przemko młody był, piękny i rozmiłowany w niej namiętnie. Kłócąc się z sobą, rozpoczęli tę miłość osobliwą, która miała się skończyć przywiązaniem gwałtownem i brankę uczynić panią.
Mina przerażała niedoświadczonego zuchwalstwem swem, gniewliwością, ale właśnie może takiego charakteru było potrzeba, aby łagodniejszego choć dumnego panka podbić. Widywał tylko niewiasty bojaźliwe, drżące, uległe i bezmówne. Ta miała dlań urok nowy. Rozmiłowawszy się w niej, oszalał młokos. Mina poczuwszy to, korzystała ze swej władzy i już mu się wyrywać na swobodę nie myślała, ale i jemu wyrywać się — nie pozwalała.
Podobało się jej to życie pół księżnej z nadzieją, iż kiedyś może całą księżną zostanie.
Niemka to sobie obiecywała, z pewną pogardą patrząc na pokorne i strwożone niewiasty, które ją otaczały. Była tu panią, rozkazywała, czyniły co zechciała.
Czeladź padała na twarz przed ulubienicą księcia, on sam nie umiał jej nic odmówić.
Gwałtowna miłość młoda, namiętna, rozwijała się wśród kłótni, sporów, dąsań, w których zawsze zwyciężała Mina. Stosunek zrazu drapieżny stał się później szałem. Niemka była zazdrosną, Przemko szczęśliwy z tego, nawet gdy go za włosy targała. Pod różnemi pozory raz wraz dobiegał do niej a przesiadywał póki go niemal gwałtem nie wyciągnięto.
Mina, choć jej potajemnie dawano środki do ucieczki, nie myślała z tego korzystać.
Wśród tego szczęśliwego upojenia obojga, gdy nic nie zdawało się im zagrażać, książe Bolesław przybył ze swatami — z rozkazem, któremu opierać się nie było podobna.
Opiekun miał władzę i powagę ojcowską.
Dworacy natychmiast o wszystkiem Minie donieśli.
Przemko we dnie przychodzić do niej nie mógł, bo stryj miał nań oko, nocami wykradał się tylko.
Gdy trzeciego dnia po przyjeździe Bolesława przybiegł do niej, przywitała go dzikim, złośliwym śmiechem.
— Cóż to? żenić chce was ten poganin Kaliski! ten stary! — zawołała. — Ja tu drugiej nie zniosę, a biada tej co mi się poważy...
Zacisnęła ręce. Przemko objął ją i ucałował, usta zamykając pocałunkami.
— Ty zawsze u mnie będziesz jedyna.
— Coś to ty, niewolnik stryja? nie pan sobie? co on ci tu ma do rozkazywania?
— Był mi ojcem...
— Na co ci żona? Ja nie dam ci z inną żyć i drugiej kochać! Ja tego nie chcę.
A gdy Przemko milczał, dodała ze złością dziecięcą.
— Przyprowadź sobie żonę, przyprowadź! Ja ją zabiję lub struję...
Przemko kłamał dla uspokojenia jej, że małżeństwo to może jeszcze nie przyjść do skutku, a gdyby go nawet zmuszono wziąć żonę — ona mu niczem nie będzie, zostanie obcą.
Siedzieć będzie zamknięta w osobnych komnatach, a on z Miną żyć jak przedtem.
— Niech mi tu sprobuje przyjechać, choćby królówna! — wołała pięści podnosząc zła dziewczyna... — będzie jej tu ciepło! Niech przyjedzie! Wproszę się na dwór na sługę, a usłużę jej dobrze! Prędko jej tu nie stanie!
Książe dawał jej wywoływać tak, nie wiele do słów tych przywięzując wagi, uspokajał ją jak mógł. — Wykradał się potem cicho i wracał na swe łoże, ciesząc się, gdy słyszał w sąsiedniej komnacie chrapiącego stryja.
Któregoś wieczora, gdy wychodził, drzwi skrzypnęły głośniej, Bolesław się obudził. Tknęło go coś, podkradł się zobaczyć czy w miejscu swem śpi Przemko i puste namacał łoże!
Nazajutrz nie powiedział mu nic, ale coraz mocniej zaczął nalegać o wyjazd do Szczecina. — Książe zwlekał niezręcznie, wynajdywał różne powody, aby się to przeciągnęło, w końcu naciśnięty uledz musiał.
Książe Bolesław zaczynał przemawiać surowo.
Dwór dla pana młodego sam stryj wybrał z lndzi[1] poważnych, mężów dostojnych i dziarskiej a statecznej młodzieży, uboższych wyposażając w najlepsze konie, zbroje, płaszcze, pasy, ażeby mu synowiec wystąpił świetnie.
We skarbcu też po Przemysławie starym, pobożnym, nie zbywało na niczem. Było z czego podarki zawieść i wystąpić.
Jechali z młodym panem, Przedpełk Wojewoda Poznański, ks. Pisarz Tylon, kilku duchownych, Podczaszy, Podkomorzy, Ochmistrz, Łowczy, i młodzieży rycerskiej kilkudziesięciu najśliczniejszej, a we wszystkich sprawach wojennych wyćwiczonej.
Odznaczali się między nią Zaręba i Nałęcz, którzy prawie od dzieciństwa się z nim wychowywali i nie opuszczali go nigdy.
Należeli oni do dwu rodzin zamożnych, rozrodzonych, które, jak to było w obyczaju, dzieci na dwór pański dawały chętnie, bo tym sposobem można się było nauczyć wiele, dosłużyć i dorosnąć do wyższych godności, a i nadanie ziemi pozyskać.
Zaręba i Nałęcz, słowiańskim prastarym obyczajem, byli sobie na pobratymstwo poprzysięgli, bo i w Polsce naówczas jeszcze pobratymców znano.
Rówieśnicy prawie Pawłek Nałęcz i Michno Zaręba, oba byli urodziwi, razem się do rycerskiego sposobili zawodu, ale się charakterami różnili bardzo od siebie.
Właśnie to może ich z sobą związało. Zaręba był jak huba zapalny łatwo, ognisty, pyłki, do zwady skłonny, wielomowny, gorączka, prędki i niepomiarkowy. Nałęcz mężny, wytrwały, uparty, ale w sobie zamknięty, i na oko powolny.
Zaręba Nałęczowi dodawał ognia, tamten hamował druha i do opamiętania go przyprowadzał. Jeden bez drugiego nie stąpił, a gdy na dłuższy czas musieli się rozłączyć, tęsknili do siebie ciągle i każdy z nich to mocno odbolał...
U obu jeden był worek, jedno mienie, wszystko wspólne.
Za nieprzytomnego Zarębę ujmował się Nałęcz, Pawłek też słowem nie dał tknąć przyjaciela.
Znano ich z tego na dworze i przezywano żartobliwie bliźniakami, że się tak bardzo kochali.
Oba mieli siostry w domu i dla bliższego połączenia się, obiecywali sobie na niewidziane pobrać je za żony.
W bitwach jeden drugiego bronił i zasłaniał, choćby życie dać przyszło.
Przemko obu ich dosyć lubił, oni też doń przywiązani byli, ale za pochlebców i zauszników mu nie służyli, bo Zaręba śmiało i rzeźko w oczy panu mówił prawdę.
Traf chciał, że ich obu książe Bolesław dla dobrego rodu i dla rycerskiej powierzchowności do orszaku synowca naznaczył. Wybierali się wesoło, dość radzi, że zobaczą nowy dwór i trochę świata.
Wiedzieli oni oba o niemce, ale do tych pokątnych miłostek księciu nie posługiwali.
Zaręba z nich złego coś wróżył księciu, za co ten gniewny milczeć mu kazał.
Nie sądzili aby się to przedłużać mogło, i, jak się to najczęściej działo, myśleli że niemkę za mąż wydadzą wyposażoną za którego dworaka a książe o niej przy żonie zapomni.
Książe Bolesław w Poznaniu dosiedział aż do wyjazdu synowca. Nie dowierzał mu, nie ruszył się więc aż go nie zobaczył wyciągającego z całym dworem. Goniec wyprawiony poprzedzał go do Szczecina.
Nazajutrz dopiero, mszy świętej wysłuchawszy w zamkowym kościele, książe kaliski do domu zawrócił, a wielki ciężar spadł mu z serca.
Przemko wyjechał smutny i gniewny, myśląc ciągle o Minie, którą rozpaczającą porzucił, a gdy mu się przy pożegnaniu uwiesiła na szyi, ledwie się zdołał wyrwać od niej.
Padła potem rycząc z płaczu na posłanie, przeklinając stryja, synowca i przyszłą księżnę, przeciw której się odgrażała.
Przez całą drogę Przemko myślał tylko i z poufałemi, którzy go pocieszali, ciągle mówił o niej.
Zaręba jeden gdy o nią zagadnął, lekce sobie ważąc, radził aby lepiej dziewkę prostą zapomniał, która niczem nie była tylko branką i niewolnicą.
Na dworze w Szczecinie, wcześnie do tego przygotowani, przyjęli młodego pana ze czcią wielką.
Stary Barwin siwobrody, całe jego życie a szczególniej niewieście otoczenie i domowy obyczaj nie były podobne do tych, jakie się naówczas po innych dworach książąt słowiańskich spotykały.
Wprawdzie i tu zakradło się już niemczyzny dużo ale szanowane były podania i zwyczaje prastare, z których tu więcej niż gdzieindziej niewiasty przechowały.
Zamożność była wielka, ale i prostota dawna, umyślnie pielęgnowana, jakiej indziej widać nie było. Dwór się pewną wieśniaczą rubasznością odznaczał.
Zmuszony do stosunków z niemcami stary Barwin, choć się im kłaniał i sam czasem niemca udawać chciał, w duszy ich nienawidził. Bolało go tyle ziem utraconych, zagrabionych, oderwanych i owa przymusowa uległość sile, która dumie jego była nieznośną.
Rad był, że wnuczkę jedyną wyda za polskiego księcia.
Na zamek na wyspie położony, a po dawnemu jeszcze wyglądający, wiódł stary Przemka, już jak syna go przyjmując...
Mąż był poważny, milczący, nie narzekający nigdy, zbolały a smutny — lecz radość wielka jaką miał z przybycia księcia, na pogodnem obliczu się malowała.
Wszystko co otaczało Barwina miało staroświecką jakąś cechę.
Zachowywano tu nawet dawny obyczaj oddzielający zupełnie niewiasty od mężczyzn, a chociaż już naówczas w Niemczech i u nas bywały one do uczt przypuszczane, u Barwina pospolitych dni przy stole się nie ukazywały.
Pierwszego też dnia, gdy wieczerzano w izbie dolnej przy pochodniach i gędźbie a śpiewach, nie było ani jednej niewiasty. Może tylko przez rozwarte gdzie drzwiczki zdala mogły panu młodemu się przypatrzeć.
Barwin obok siebie na wysokiem siedzeniu Przemka posadziwszy, wieczora tego nic o swadzbie nie dopuścił mówić, bo ta wedle starych zwyczajów dopiero nazajutrz uroczyście się odbyć miała.
Narzeczoną swą miał Przemko zobaczyć naówczas, gdy dziad zezwoliwszy na małżeństwo, rozkaże ją przywieść.
Przy wieczerzy szła rozmowa leniwo i nie wesoło, Przedpełk wojewoda młodego pana zastępował. Jadła i napoju w bród było dla gości; lecz mimo ochoty do której zagrzewano, coś zawisło nad głowami biesiadujących jakby trwoga czy przeczucia. Usta się nie rozwiązywały, spozierano na się nieufnie.
Dwór Przemka po części niemiecki, po trosze zniemczały, nie mógł się dobrze porozumieć z pomorzanami.
Młody książe, który szczęśliwym się powinien był okazywać, nie mógł się przemódz, aby się staremu uśmiechnął.
W Starym Barwinie coś było poszanowanie obudzającego, ale razem i trwogę. Siwa do pasa broda, krzaczaste brwi, z pod których para bladych, ostygłych oczów patrzała, usta zaciśnięte i pokryte, czyniły go tajemniczym i groźnym. Głos miał stłumiony i grobowy.
Do jego usposobienia wszystko się tu nastrajało, smętnie i trwożno.
Gdy Przemka odprowadzano do komór mu przeznaczonych, a sam pozostał ze swojemi dworakami, bo wojewoda u księcia starego miał posłuchanie, — narzeczonemu zrobiło się smutno i tęskno tak, że gotów był nazad nocką do Poznania uciekać.
Widząc go tak przybitym, młodzież siliła się aby czemś rozerwać.
Zaręba gdy wjeżdżali na zamek, spostrzegł był po nad wrotami, w górnych oknach, kilka pięknych twarzy niewieścich, ciekawie się im przyglądających.
Pomiędzy niemi uderzyła go była szczególniej jedna, dzieweczka z długo na ramiona rozpuszczonemi włosami jasno-złotemi, w wianuszku zielonym ze złotemi jagody, cała w bieli ubrana. Do koła jej cisnęło się innych wiele.
Domyślił się w niej łatwo księżniczki Lukierdy.
Była cudownie piękną ale nie tak jak wówczas pięknemi dziewczęta mieć chciano. Wątła, bieluchna, ze swemi niebieskiemi oczyma jasnemi zdawała się niby cieniem onej jakiejś zwodnicy, co się zwykła nad brzegami stawów lub w powietrzu ukazywać, by człeka zawieść na zgubę... Piękną była jak jaka Murawa.
Patrząc na nią strach brał aby lada powiew wiatru nie rozdmuchnął ją we mgłę...
Z trwogi może, gdy jej się Zaręba przypatrywał, bledszą stała się jeszcze. — Wydała mu się piękną jak anioł, ale wątłą jak dziecina. Była też nie wielkiego wzrostu, szczupła i drobna. Inne koło niej urodziwsze i kraśniejsze niewiasty i dziewczęta, choć oczy ciągnęły ku sobie, ta między niemi królowała. Znać w niej było panią.
Rączki bielutkie, które przyciskała do piersi, małe były jak u dzieciny. Zarębie się zdało, że łzy w oczkach miała.
Później się u ludzi rozpytując, przekonał się, iż nie kto inny była tylko Lukierda, dla Przemka przeznaczona.
A że, oprócz niego nikt nie dopatrzył księżniczki, Zaręba pospieszył z tem do pana, aby go urodą jej pocieszyć, opisując jak wielkiej piękności i młodziutką mieli dostać panią, nad którą jak żyw śliczniejszej nie widział.
Przemko słuchał, ale mało go to zdawało się obchodzić — choć drudzy wszyscy, ciekawi cisnęli się dopytując i ciesząc.
— Bóg mnie skarz, — mówił Michno, — jeżelim ja kiedy drugą taką, albo do niej podobną widział niewiastę. W kościele na obrazie, który ksiądz Teodoryk przywiózł z włoskiej z emi[2], jeden anioł grający podobny trochę do niej, aleć żywa piękniejsza od niego. Młodo tylko i bardzo dziecinnie wygląda, a no i nasz pan nie stary, więc para będzie dobrana.
Włos długi złocisty, jak płaszcz ją okrywał, puszczony po ramionach... twarzyczka biała jak kość słoniowa, oczy niebieskie jak bławatki, a oblicze jakby do śpiewu i modlitwy stworzone.
Drudzy dworzanie prychali śmiejąc się z Zaręby, iż w niej prawie rozmiłowany był, na co on odpowiedział, broniąc się, że juści świętych i błogosławionych miłują ludzie, a grzechu w tem ani wstydu nie ma.
Nałęcz nieodstępny od Zaręby, choć się z razu nie chwalił tem, potwierdzał, że i on widział księżniczkę, która mu się też bardzo piękną wydała.
Inni, sądząc, że księcia tem rozerwą znosili, o czem się dowiedzieli u dworu, iż nietylko była piękną, ale dobrą, łagodną, miłosierną, wiele robót niewieścich osobliwych umiała, i pieśni przy gęśli śpiewała tak cudnie, jak żadna.
Na tych powieściach zeszła reszta wieczora. Przemko słuchał ich roztargniony, potem zaraz legł, a gdy Przedpełk oznajmić przyszedł, że nazajutrz swadźba się uroczyście odbyć miała, do której wielkie czyniono przygotowania, ani słowa nie odpowiedział.
Czeladź szeptała między sobą, iż niemkini swej zapomnieć nie mógł i markotno mu było po czarnookiej.
Drugiego dnia z rana do siedzącego w otoczeniu swych Wojewodów i urzędników Barwina, szedł młody książe z Przedpełkiem, ze dworem, przywdziawszy szaty bogate, łańcuchy, klejnoty i co kto miał najpiękniejszego.
Mieli na co patrzeć Szczecińscy, bo Przemko choć nie wesół był i serca nie miał do tego wesela, ale występować lubił i na ten dzień przystroił się bogato i pokaźnie. Chwalili go, że pięknym się wydawał.. Wojewoda z pociechą i dumą widział, że tu się nikt z nim równać nie mógł. —
Nastąpiły przemówienia, na które ze strony Barwina odpowiadano starodawnemi mowy obrzędowemi, jakie przy swadźbach od wieków były w użyciu.
Gdy się ta wymiana pytań i odpowiedzi skończyła, dopiero na dany przez starca znak, rodzona ciotka panny młodej, z wielkim orszakiem postrojonych niewiast wprowadziła do izby księżniczkę.
Taką się ona teraz wydała wszystkim, jaką ją opisywał Zaręba. Strwożoną wielce i zaledwie iść mogącą, ciotka musiała i drużki podtrzymywać. Szła bielusieńka jak lilja, drząca, chwiejąc się i gdy do nóg dziada przypadła, prawie omdlałą podnosić z ziemi musiano.
Godzili się wszyscy, iż cudnie była piękną, ale jakąś urodą, której człek tknąć się nie czuł godzien.
Czy ją trwoga tej godziny życia, co o życiu całem wyrokowała, ogarnęła, czy żal po dziadowskim domu — ale siły całkiem postradała, aż ją otrzeźwić musiano.., i wieść, bo nie wiedziała co się z nią działo...
Przemko też nie wiele przytomniejszym był. Gdy ich potem oboje jako narzeczonych u stołu posadzono obok siebie, słowa do niej przemówić nie śmiał, ani nawet spojrzeć na nią. Ona też nie jadła nic, oczki trzymała spuszczone, drżała. Wianuszek ją zdradzał...
Kiedy niekiedy, gdyby perła duża padła łza z pod powiek, co oczy osłaniały na białą, złotem szytą sukienkę, znikając gdzieś w jej fałdach.. Kazał im tedy rozweselony stary pić z jednego kubka, na znak, że odtąd wszystko między niemi wspólnem być miało.
I padła łez para z oczów do napoju, który Przemko wychylić musiał, a gdy mu kubek podawała, a dotknął jej ręki przypadkiem, zimną była jak złote naczynie, które trzymała.
Dziewiczego wieczora obrzędy, choć po innych dworach już zapomniane były, tu się starym zwyczajem odbywały, jak u pospolitego na wsiach ludu. Przy czem osobliwe nucono pieśni pomorskie i kaszubskie, które tylko po chatach jeszcze posłyszeć było można.
Stary Barwin chciał mieć i gęślarzy i śpiewy i wszystkie zapomniane obrzędy, może więcej dla własnej pociechy, niż dla wnuczki, którą męczono sadzając, splatając i rozplatając jej kosy, wodząc po izbach i kątach...
Starsze niewiasty, którym miód ochoty dodawał, raz począwszy nie darowały już pieśni żadnej, ani najmniejszego słowa...
Narzeczony też musiał wedle wskazówek druhów, kłaniać się, na pytania odpowiadać, to przy dziewczęciu siadać, to za drzwi precz iść i powracać.
Zniemczałemu dworowi wielkopolskiego księcia, wszystko się to może śmiesznem wydawało, ale ciotka i baby, gdy się rozgospodarowały i rządzić zaczęły, na śmieszki nie zważały wcale.
W ciągu tych śpiewów i chodów, Przemko razy kilka stawać musiał przy Lukierdzie, coś do niej przemówić, rękę jej ująć. — Ta była jak lód zimna, a gdy księżniczka odpowiadać musiała, głos jej tak był cichy i łzawy, iż go prawie nie mógł dosłyszeć. —
Późno się to w noc skończyło. — Kilka razy Przemko spojrzał w te niebieskie oczy łzawe i ona trwożliwie spotkała się z jego wzrokiem. — Oboje jakby przestraszeni drżeli.
Książe, który zawczasu do lada dziewczęcia taką miał pokusę, że wszystkie przed nim uciekały, dla tej ślicznej swej narzeczonej prawie wstręt okazywał.
Zdawało mu się, że go mrozem wzrok jej oblewał — ona płakała mimowolnie, gdy patrzał na nią...
Po tym wieczorem mężczyzni sami zostali jeszcze za stołem z pieśniami i żarty — których i Przemko słuchać musiał.
Wojewoda Przedpełk namawiał do tego, aby weselszą myśl obudzić.
Ozwały się piosnki po troszę swawolne, rubaszne żarciki jakich sobie tylko przy weselach pozwalano — ale książę zdawał się ani słuchać, ni zważać na nie. Krzywił się raczej, niż uśmiechał, gdy je wprost do niego zwracano.
Wojewoda szeptać musiał do ucha, że na weselu przecież pan młody szczęśliwego choćby udawać — był powinien.
Domownicy Barwina ściągnęli do izby gęślarzy, których powołaniem było zabawiać gości i starego wesołka książęcego, zwanego Kluską, mającego dar opowiadania baśni śmiesznych.
Szczeciński pan lubił bardzo swego dworaka, bo sam zawsze prawie będąc markotnym, czasem się choć z błazeństw jego mimowolnie mógł rozśmiać. Garbaty, malutki, łysy, z długiemi do kolan rękami, ubrany dziwacznie w kusy kubraczek w pasy czarne i czerwone, w takimże kapturku, z mieczykiem drewnianym, Kluska siadłszy u nóg Przemka dokazywał udając napiłego. Wolno mu było prawić, co ślina do gęby przyniosła bezkarnie.
— Hej, paneczku polski, — wołał zwracając się do niego — powinniście sobie u Barwina wyprosić, aby dał mnie wam w posagu za wnuczką! Nie dałbym ja długo tak ponurym być, jak oto dziś! Za młodu trzeba się wyśmiać, bo potem nie będzie czasu.
Albo to wasza bohdanka nie piękna? na królowę by się zdała! Na rękach ją nosić a klękać przed nią! A żebyście głos jej posłyszeli kiedy zaśpiewa... chyba aniołowie w niebie panu Bogu tak pieją!
Przemko milczał sparty na ręku. Im bardziej mu ją chwalono, tem się wydawała wstrętliwszą, niewiedzieć dla czego.
— Panku mój, — ciągnął Kluska dalej — napij bo się wina! Dziś trzeba ci koniecznie śmiać się i wesołym być. Księżniczka za dwoje płacze, bo jej tak prawo każe. Jej by nie przystało się radować kiedy dziadusia opuścić musi a wianuszek utracić... E! wianuszek ów złoty!
Chcąc się zbyć natręta Przemko, rzucił garbusowi garstkę pieniędzy, które on wsypał do toboły dużej, na plecach zawieszonej, ale nie ustępywał.
— Zabierzecie nam z zamku, zabierzecie co najlepszego było — mówił smutnie. — Patrzajcież gdy wieść będziecie gołąbkę, aby słońce nie przypiekło bo się roztopić może, aby wiatr nie zawiał, bo się we mgłę rozpłynie... My tu na nią chuchali, my tu ją tak kochali...
— Nie bójcie się, — odezwał się Wojewoda ze strony — znajdzie ona i u nas miłość i chuchanie. Strzedz będziemy kwiatuszka, a posadziemy go na pięknym, wysokim zamku.
— Ale! ale — odparł Kluska — choćbyście ją w złoto i djamenty oprawili, tak jej jak u nas niebędzie — jeśli jak my jej nie umiłujecie...
Spuścił głowę.
— Nam tu bez niej zostać, jak bez słonka, bez powietrza i bez wody.
Nie jeden stary garbus tak biadał, wszyscy w zamku po księżniczce płakali. Szczególniej bo dobrą była i miłosierną dla biednych, prostemu ludowi zbliżać się dawała do siebie, pychy nie miała żadnej, a gdy wieśniaczki przychodziły do niej najweselszą, najszczęśliwszą bywała z niemi.
Napierała się często dziadkowi, aby ją na wieś puścił, to na wesele jakie, to na kupałę, na święto stare, do lasu. Ciągnęła swój dwór z sobą a powracała w wianuszku z kwiatów leśnych, z fartuchem pełnym ziół wonnych, lepiej się tem zabawiwszy niż na dworze z niemcami.
Taką jakąś miała naturę prostaczą, co jej niektórzy za złe mieli, a drudzy ją sławili z tego.
Szedł do niej lud z wiosek, dziewczęta i baby z prośbami różnemi śmiało, o każdej godzinie, jakby księżniczką nie była, ale rodzoną mu i równą.
Nie poznać też w niej było pani, gdy się po wiejsku przyodziała, i z piosnką na ustach szła w pole.
Dziad i ciotka chcieli ją od tego odzwyczaić i nie mogli; pocieszał się tylko stary tem, że gdy w obce strony pójdzie, obyczaju tego zabyć musi.
Całą noc śpiewami i okrzykami brzmiał dworzec w Szczecinie...
Stały beczki smolne nad rzeką do koła, noc była pogodna i jasna.
Jedni zabawiali się w izbach, drudzy w podwórcach ochoczo. Barwin nie skąpił w tym dniu ni napoju, ni jadła, puszczano kto chciał, aby ludzie pamiętali zaślubiny Lukierdy.
Kluska przekonawszy się, że Przemka nie rozchmurzy poszedł do izby starego pana, który, choć nie spał, spoczywał już. Siadł mu w nogach na ziemi, i patrzył na Barwina długo.
— Cóż ty stary? radujesz się? — zapytał.
— Czemubym nie miał być rad?
— Bo twój polski narzeczony jakby się kwasu napił — a trzeba przecie, aby na weselu komuś wesoło było. Ja za wszystkich nie starczę.
— I narzeczony potem wesół będzie! — rzekł Barwin.
Kluska głową kręcił.
— Księżniczka płacze też...
— A ty? — przerwał stary książe.
— Jam zły — choć się śmieję, — rzekł błazen. Pilno bo ci było owoc niedojrzały na ostre zęby dawać! Co ty teraz sam poczniesz na tym pustym zamku, jak ci się jej piosenka nie odezwie, jej śmieszek cię nie rozweseli... Nuż jeszcze zdala jęk przyleci.
Barwin się pogniewał.
— A! ty, kruku przeklęty co nawet na swadźbę krakasz — krzyknął. — Stulże ty mi dziób zaraz!
Oburącz chwycił się za twarz Kluska, spełniając rozkaz, a oczy takie wlepił w starego, że on od niego wzrok odwrócić musiał.
Wesołek po chwili mruczał znowu.
— Nie było jej przed czasem swatać! nie było! Niechby pączek rozkwitnął, niechby my się nim pocieszyli.
Barwin stary ręką powiódł po czole, milczał niechcąc nawet odpowiadać błaznowi, co się na kaznodzieję przerobił.
— Piękny panek! młody, a pyszny! Kapie z niego złoto — znać, że ziemi dużo będzie miał, ale czy tyle szczęścia? Pogrobek on jest, a pogrobkom różno bywa...
Książe stary kopnął go nogą. Kluska zamilkł. Z cicha potem zaczął jakąś piosenkę zawodzić.
Żal mu się już zrobiło starego, któremu dokuczył i przypomniawszy sobie śpiewkę z dawnych czasów, której Barwin słuchając zawsze się rozpłakał, a po łzach mu potem lżej było — ją zaśpiewał.
Stary posłuchawszy, łagodniej spojrzał na błazna, czoło mu się wypogadzać zaczęło. Cichym głosem, drżącym a łzawym nucił niewyraźnie Kluska.
Ale oni we dwu i tę nutę ledwie pochwyconą i słowa jej nie dosłyszane rozumieli a łzy się im obu toczyły...
Długo, długo odzywała się pieśń ta, którą czasem z podwórców dolatujące przerywały okrzyki, aż stary pan i sługa stary usnęli jeden na wezgłowiu, drugi u nóg jego na podłodze...
I przespali tak dziewiczy wieczór, a gdy nad ranem przebudzili się, w zamku po nocnej biesiadzie wszystko twardym snem ujęte leżało.







  1. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – ludzi.
  2. Przypis własny Wikiźródeł Błąd w druku; powinno być – ziemi.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.