<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Przeklęty
Pochodzenie Pomarańcze i daktyle
Wydawca Wydawnictwo »Przez Lądy i Morza«
Data wyd. 1910
Druk Drukarnia Zygmunta Jelenia w Tarnowie
Miejsce wyd. Lwów; Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Der Verfluchte
Pochodzenie oryginalne Orangen und Datteln
Źródło Skany na Commons
Inne Całe opowiadanie
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Nie z troski o nasze dobro, lecz ze względu na siebie i na spokój domowy zwrócił gospodarz naszą uwagę, że nie powinniśmy pokazywać się innym gościom. Ostrzegł nas, że izba pełna pielgrzymów, którzy tu na noc zostaną, i zaprowadził nas za dom, na miejsce, otoczone czterema na pół zwalonemi ścianami glinianemi, które nazwał swoim gulistanem[1]. Był tam prawie zeschły krzak jaśminu, zwiędła cytryna i last not least róża z dwoma pączkami, z robakami w nich i z niezliczonemi wszami na liściach. Jeden kąt nakryty był płótnem i miał zastępować namiot, altanę, czy też coś podobnego. W drugim kącie rosła taka m asa trawy, że jeden królik spasłby ją w przeciągu pięciu minut.
— Tu musicie się przespać, jeśli nie chcecie, by wam przeszkadzano — rzekł gospodarz, wskazując na płótno. — Każę tu znieść wasze rzeczy, a potem postaram się o jedzenie.
Po tych słowach odszedł, gdyż wydało mu się niemożebnem, żebyśmy mogli mieć jeszcze jakie życzenia. Co do mnie, mogłem w tym niezwykłym gulistanie spać tak sam o chętnie, jak byłbym zasnął wewnątrz brudnego domu, a kyzrakdar nie myślał teraz o niczem, jak tylko o pogodzeniu się z ojcem. Wszystko inne było mu obojętne.
Wkrótce przywlókł oberżysta rzeczy mego towarzysza, gdyż ja swoje odrazu wziąłem był z sobą, a potem podał nam jadło: suchy i łykowaty placek, nasycony spleśniałą oliwą. Woda znajdowała się w dzbanku z odbitym brzegiem i bez ucha, co na Wschodzie nie pozbawia jeszcze naczynia jego doskonałości. Podając nam te delikatesy, rzekł z miną wielce poważną:
— Cieszcie się, że was tutaj zaprowadziłem !Właśnie pytali o was znowu dwaj Arnauci.
— Jacy Arnauci? — zapytałem, gdyż podejrzenie znów we mnie powstało.
— Którzy byli tu dziś po południu. Pytali o was zaraz, gdy przyjechali, a szczególnie o ciebie — odparł, zwróciwszy się do mnie. — Ostrzegali mnie, żebym ciebie nie przyjmował, ponieważ jesteś chrześcijanin i chcesz się przyłączyć do pielgrzymów, ażeby poznać święte obrzędy i wyszydzić je potem.
— Tak, chrześcijaninem jestem, to prawda, ale właśnie dlatego nie mam nic wspólnego z waszymi obrzędami świętymi. Ty nie powiedziałeś jeszcze tym Arnautom, żeśmy już przybyli?
— Nie.
— To nie mów im tego zupełnie! Jeśli się wygadasz, doniosę o tem walemu, od którego mam polecenie. Gdzie ci Arnauci?
— W stajni konnej, całkiem w tyle, gdzie się pasza znajduje.
— Ukryli się?
— Tak.
— Czy to dla ciebie nie dowód, że zamierzają coś złego i mają nieczyste sumienie?
— Nie, gdyż powiedzieli mi, że ich wysłano za wami, żeby was pilnowali, a w razie potrzeby uwięzili.
— To straszne kłamstwo, gdyż o towarzyszu moim nic oni właściwie nie wiedzą, a mnie oddał ich wali na służbę, jak to możesz wyczytać w moim tenbihu. Oni woleli jednak uciec, a dlaczego, o tem się jeszcze dowiem. A zatem nie mów im nic o naszej obecności, bo mogłaby cię za to spotkać kara. A na jutro przygotuj zawczasu konie, bo chcemy bardzo wcześnie wyruszyć.
Odszedł. Nie bałem się niczego i ani przez myśl mi nie przeszło stchórzyć przed Arnautami, ale moje domysły i obecne wiadomości kazały mi jak najrychlej pozbyć się pieniędzy, które z sobą wiozłem, dlatego chciałem nazajutrz rozpocząć jazdę bardzo wcześnie.
O jedzeniu nie było mowy. Zbadaliśmy zaraz wnętrze namiotu, żeby się ułożyć do snu. Stała tam ławka, na której nie było miejsca, nie już na dwu ludzi, lecz ani na jednego, rozciągnęliśmy się więc na dworze i zasnęliśmy niebawem snem sprawiedliwych, chociaż niezupełnie byliśmy bezpieczni wobec Arnautów, którzy mogli wejść do ogrodu i rozpocząć tu zwiady. Zdałem się jednak na mój dobry słuch, który byłby mnie zbudził za najlżejszym szmerem.
Wstaliśmy ze snu, mimo niewygodnego posłania, później, aniżeli zamierzaliśmy. Był już jasny dzień, a do naszego ogrodu różanego dolatywały głosy pielgrzym ów, gotujących się do wyruszenia. Ponieważ ze względu na kyzrakdara nie mogliśmy się im pokazać, zaczekaliśmy, dopóki nie ucichło i wyszliśmy z ogrodu na dziedziniec. Pierwszymi, których dostrzegliśmy tutaj, byli Arnauci. Stali w otwartej bramie i spoglądali w stronę, z której się nas spodziewali, chociaż o tej godzinie trudno było liczyć na nasze przybycie.
— Tam stoją oni — rzekł mój towarzysz. — Wróćmy do ogrodu!
— Nie. Oni tu mogą jeszcze stać godzinami. Gdybyśmy chcieli czekać, dopóki nie odjadą, stracilibyśmy zbyt wiele czasu. Zresztą skoro już nastał dzień, mało nam na tem zależy, czy nas zobaczą, czy nie.
Poszliśmy więc przez dziedziniec ku domowi. Usłyszawszy nasze kroki, oglądnęli się Arnauci za siebie i zdziwili się nie mało, ujrzawszy nas nadchodzących. Czausz ruszył się, by się oddalić i zniknąć między domami, lecz ja zawołałem na niego:
— Stój! Dokąd idziesz? Czy nie wiesz, że należysz do nas?
Odwrócił się i zbliżył powoli. W twarzy jego można było wyczytać ponury upór. On baszi ruszył za nim, ażeby mu dopomóc w obronie.
— Pojechaliście sobie na przechadzkę, nie spytawszy się nas o pozwolenie — rzekłem. — Said Kaled basza pouczy was o tem, czy możecie bezkarnie pozwalać sobie na coś takiego.
— Powiedz mu o tem! — odparł czausz.
— Tak, doniosę mu o tem!
— Ale rychło, bo mogłoby być za późno!
— Postaram się o to, żeby nie zaszło nic takiego, coby was mogło uwolnić od zasłużonej kary.
— Czyń, co chcesz; nas to nic nie obchodzi. Nie będziemy towarzyszyli giaurowi, a ty nie masz prawa nam rozkazywać. Ty pojedziesz, gdzie się tobie spodoba, a my zrobimy także, co nam się zechce.
— Pewnie, że zrobię, co mnie się spodoba, ale czy wam się także uda zrobić to, co wy chcecie, to inna sprawa. Mógłbym wam konie odebrać, bo ja je zarekwirowałem, zostawię was jednak tak i życzę, żeby wam się gorzej nie powiodło.
Gdyby byli rozumni, byliby się domyśleli, o czem mówiłem. Odwróciłem się od nich i poszedłem do domu, by poszukać gospodarza. Znalazł się wkrótce i oznajmił nam, że w stajni stoją już dla nas świeże konie. Wypiwszy kawę, którą nam podał, udaliśmy się do stajni, ażeby konie oglądnąć. Zastaliśmy trzy wierzchowce, ale po dokładniejszem zbadaniu przekonałem się, że tylko jeden był świeży. Gdy zaraz zapytałem o powód tego stanu rzeczy, dowiedziałem się, że Arnauci odjechali, kiedy myśmy pili kawę. Zabrali najlepsze konie, a nam zostawili zdrożone, na które musieliśmy wsiąść chcąc nie chcąc, ponieważ w tej małej norze nie było już więcej koni. Nie rozpaczałem z tego powodu, gdyż tego dnia zamierzałem dostać się tylko do Urumdżili, dokąd z Boghaslajan można zajechać w pięciu godzinach.
Droga wiodła nas poboczną rzeczką Tarli. Przez pewien czas mieliśmy przed sobą otwarte pole. Gdy potem kyzrakdar powiedział, że niebawem będziemy przejeżdżali przez duży i gęsty las, odrzekłem:
— Musimy bardzo być ostrożni, gdyż tam pewnie ukryją się nasi Arnauci.
— Ukryją się? W jakim celu?
— Ażeby nas zamordować.
— Zamordować? Czy dobrze słyszę? Czy mówisz to poważnie, effendi?
— Tak.
— Uważasz więc za morderców tych, którzy mieli nas bronić?
— Za morderców i rabusiów. Nie powiedziałem ci bliższych szczegółów, ale ponieważ mojem zdaniem nadchodzi chwila rozstrzygająca, przeto pouczę cię o wszystkiem. Oni byli przy tem, kiedy wali mówił o pieniądzach, przeznaczonych dla twego ojca i wiedzą o tem, że je wiozę. O taką sumę mogą się pokusić nawet uczciwsi ludzie, niż Arnauci.
— Przerażasz mnie! Czyżby dla pieniędzy oddalili się od nas, a nie dlatego, że jesteśmy chrześcijanie?
— Z pewnością.
— Ależ oni otrzymali od Said Kaleda surowe rozkazy, a jako żołnierze musieliby w dwójnasób odpokutować za nieposłuszeństwo!
— Co do tego, to złożyli nawet przysięgę, że spełnią swoją powinność. Jeśli jednak sobie dobrze przypominam, to tekst owej przysięgi był taki, że da się obejść. Przysięgli, że dopóki będę pod ich osłoną, będą się o moje bezpieczeństwo tak troszczyli, jak o swoje. Ponieważ zaś rozstali się z nami, uważają się za zwolnionych od danego przyrzeczenia.
— To są podejrzenia, których ja nie podzielam. Wszak to są osoby godne zaufania.
— Na jakie zaufanie zasługują, to pokazali nam wyraźnie. Jeśli zamierzali tylko odłączyć się od nas, to mogli wrócić do Engyrijeh i powiedzieć tam, że ich odesłałem do domu. Czemu jednak puścili się w dalszą drogę, a co najważniejsza, czemu nie jechali za nami, lecz przed nami? Jestem pewien, że idzie im o pieniądze.
— Pozwól mi jeszcze na jedną uwagę. Oni są twoimi obrońcami i gdyby się tobie co stało, na nich zwróciłoby się natychmiast podejrzenie walego. Oni wiedzą o tem tak samo, jak ja, który ci to powiadam.
— Zważ, że mają wielki wybór wymówek. Powiedzieliby, że napadnięto na mnie, ponieważ ich odesłałem. Zresztą suma, jaką wiozę, przedstawia dla tych ludzi majątek, nawet gdyby się nią podzielili. Nie wróciliby wcale do służby, lecz udaliby się gdziekolwiek, gdzieby ich nie znaleziono, co wobec wielkości sułtanatu i panujących w nim stosunków byłoby drobnostką. Ty możesz wątpić, ja jednak pewien jestem, że mnie nieufność nie myli.
— W takim razie musimy się starać ich unikać, effendi!
— Czy jest inna droga do Urumdżili?
— Stąd właściwie niema, możemy jednak pojechać w prawo do Hadżi Bektasz, a potem w połowie drogi zawrócić przez lasy i góry.
— Do tego nie czuję ochoty. Jak długo trzebaby okrążać?
— Przybylibyśmy wobec tego do celu dopiero wieczorem.
— Mielibyśmy więc stracić pół dnia z powodu tych opryszków? Nie, jedziemy dalej!
— A jeśli rzeczywiście zaczają się na nas w lesie? Wprawdzie chodzi im tylko o ciebie, ale mnie także musieliby zabić, gdyż świadczyłbym przeciwko nim, gdybym został przy życiu.
— Byłeś oficerem, spodziewam się więc, że się nie będziesz bał!
— Zaiste nie znam trwogi, nie chcę tylko być lekkomyślnym. Przeciwko kuli ukrytego w lesie mordercy nie pomoże najbardziej bohaterska odwaga.
— Wiem o tem i nie wymagam też bohaterstwa. Wystarczy trochę przezorności.
— Czy ci przezorność powie, gdzie siedzi morderca, żebyś go mógł uniknąć?
— Tak. Nie obawiaj się! Mam w takich rzeczach więcej doświadczenia, aniżeli przypuszczasz. Przypatrz się drodze, którą jedziemy! Grunt tutaj miękki, a na nim ślady wszystkich, którzy przeszli tędy dziś rano. Jeszcze wyraźniej odcisnęły się ślady kopyt. Dopóki mamy te ślady, jesteśmy bezpieczni, gdyż zanim się Arnauci zaczają, muszą konie sprowadzić z drogi, aby je ukryć.
— Masz widocznie lepsze oczy odemnie, gdyż ja nie mogę odróżnić śladów kopyt od śladów ludzkich. W każdym razie niebezpiecznie iść za nimi.
— Nie. Gdy wjedziemy w las, zostaniesz nieco za mną i będziesz w bezpieczeństwie. Resztę mnie zostaw.
Nie wątpiłem, że mój towarzysz nie był tchórzem, ale musiałem długo jeszcze go przekonywać, zanim mi zaufał i puścił się ze mną w dalszą drogę. Nie należy sądzić, jakobyśmy jechali po utartym gościńcu. Była to droga wydeptana z czasem i ad libitum. Można było iść szeroko i dowolnie zbaczać. Później zwęziła się ta droga i przybrała wyraźniejszą szerokość, gdyż prowadziła przez las. Tworzyły go z początku nizkie zarośla, z których wznosiły się poszczególne drzewa i łączyły się potem w całość.
Z boku mieliśmy małą rzeczkę, dzięki której grunt był jeszcze wilgotniejszy, niż przedtem, a odciski kopyt zrobiły się jeszcze wyraźniejsze. Gdy już w las wjechaliśmy, ja zatrzymałem się, zsiadłem z konia, odpiąłem pas i założyłem go koniowi na szyję, potem przywiązałem strzemię do gurtu siodłowego i wskoczyłem znowu na konia. Oddawszy kyzrakdarowi strzelbę, żeby mi nie zawadzała, powiedziałem mu, żeby postępował za mną powoli, a ja pojadę naprzód. Domagał się wyjaśnienia, dlaczego to czynię, lecz ja nie chciałem teraz zapuszczać się w rozmowę.
Należało wybadać miejsce, w którem ukryli się Arnauci, aby nie pokpić tej sprawy, w każdym razie niebezpiecznej. Musiałem więc jechać sposobem indyańskim tak, żeby mnie osłaniał brzuch konia. Po stronie rzeczki pewnie się nie ukryli, po tej więc stronie włożyłem rękę za pas, a z drugiej nogę w przymocowane do siodła strzemię. W ten sposób jedno podkolanie leżało na siodle, a druga noga wisiała w powietrzu. Trzymając się ręką pasa, a więc szyi końskiej, nie siedziałem na koniu, lecz wisiałem mu na boku, co go tak zmieszało, że nie chciał iść z początku. Posłuchał jednak wreszcie, a gdy raz ruszył z miejsca, dał sobą łatwo kierować.
Nie oglądając się na prawo, ani na lewo, miałem oczy zwrócone na ziemię, ażeby mi żaden ślad nie uszedł. Arnauci jechali wolno, aby nie doścignąć znajdujących się przed nimi pielgrzymów. Ponieważ my odjechaliśmy z Boghaslajan wkrótce po nich, przeto byliśmy od nich dość blizko. Należało się spodziewać, że niebawem cel mój osiągnę.
Jechałem cwałem, gdyż w tej pozycyi było to dla mnie najwygodniejsze tempo. Głowę trzymałem pod szyją konia i widziałem ślady dokładnie, dopóki nagle nie zboczyły z drogi w las. To mi wystarczyło. Zawróciłem konia i puściłem się z powrotem. Niedaleko od miejsca, w którem skręciłem konia, usłyszałem krótki okrzyk. Znajdujący się tam Arnauci dostrzegli osobliwego jeźdźca, lecz nie poznali mnie, ponieważ pokazałem się tylko na krótką chwilę.
Teraz wyprostowałem się na siodle i wróciwszy do kyzrakdara, oznajmiłem mu, że udało mi się znaleźć miejsce zasadzki. Teraz łatwo mogliśmy ją ominąć. Przebrnąwszy przez rzeczkę, zsiedliśmy tam pod drzewami z koni i prowadziliśmy je przez las z pół godziny. Kiedyśmy już byli pewni, że miejsce niebezpieczne już daleko za nami, wróciliśmy na drogę, na drugą stronę rzeczki i wydostaliśmy się z lasu, w którym czekała nas prawie niechybna zguba. Towarzysz mój, który Arnautów nie widział, nie był jeszcze dotychczas przekonany, iż rzeczywiście żywili względem nas złe zamiary.
Odtąd prowadziła droga przez okolicę pagórkowatą, ożywioną naprzemian to runią zieloną, to małymi laskami. Czasem dostrzegliśmy z boku wioskę, lub dom samotny, unikaliśmy jednak osad ludzkich, gdyż kyzrakdar, jako znany tutaj, nie chciał, żeby go lżono. Nie wszystkich oczywiście spotkań można było uniknąć. Za każdem mimowolnem spotkaniem następowała scena, z której wydobywaliśmy się szczęśliwie jako jeźdźcy.
— Es sabbi, es sabbi, przeklęty, przeklęty!! — wołano za moim pożałowania godnym towarzyszem. — Oplwajcie go, ukamienujcie go, zwleczcie go z konia! Oby go Allah potępił, oby go spalił, oby go zniszczył!
Im dalej posuwaliśmy się, tem więcej ludzi widzieliśmy po drodze, tem większym wydawał się ich fanatyzm i podniecenie. Wszyscy dążyli do Kaisarijeh, gdzie, jak później zobaczyłem, gromadzili się pielgrzymi z całej okolicy. Biada człowiekowi, któryby nieszczęśliwie nierozważnym jakimś czynem lub niebacznem słowem obraził wzmożoną czułość religijną tych ludzi! Kto nie jest mahometaninem, woli ukrywać się między czterema ścianami. To też nie widzieliśmy ani jednej osoby, w którejby czy to po ubraniu, czy innej jakiejś oznace można było dopatrzeć się chrześcijanina.
Z czasem tyle gromad pielgrzymów zalewało drogi, że już niepodobna było ich omijać. Wszyscy śpieszyli do Urumdzili, ażeby skorzystać z promu, kursującego tu po rwącym Kizil Irmak pomiędzy Urumdzili a Kaisarijeh. Nie widziałem wśród nich ani jednego jeźdźca, w czem tkwił dowód, że mieliśmy przed sobą najgorszą zbieraninę, którą najłatwiej wzburzyć. Tylko tu i ówdzie pędził ktoś nędznego osiołka z jeszcze nędzniejszym tobołkiem na grzbiecie.
Południe już minęło, kiedyśmy ujrzeli pierwsze uprawne pole. Z za płotów i grup drzew owocowych wznosiło się coś ceglanego, co miało wyobrażać minaret. Znaleźliśmy się w pobliżu Urumdżiii.
Na prawo, może o dwa kilometry od miasta, zauważyłem grupę z kilku dębów azyatyckich z wielkim owocem. Pod nimi stał między oliwkami i morwami domek, otoczony murem dokoła. Dalej w głąb czernił się horyzont smugą lasu. Kyzrakdar wskazał na dom i powiedział:
— Tam mieszka mój ojciec, pustelnik. Możesz się tam łatwo dostać pomiędzy zagonami tytoniu i szafranu. Gdyby wyjątkowo brama była otwarta, nie wchodź na dziedziniec, bo psy by cię rozdarły. Zapukaj w miednicę, wiszącą przed bramą!
— Dobrze. A gdzie ty będziesz tymczasem?
— Pojadę do lasu, który widzisz tam dalej, jeślibyś mnie potrzebował, zawołaj, a ja cię zobaczę, gdy będziesz nadchodził. Jeśli dziś nie dasz znaku, to przypuszczę, że przenocujesz jako gość u ojca i zwrócę już jakoś na siebie twoją uwagę.
— Nie masz co jeść, a nie jedziesz do miasta. Będziesz głodny tutaj.
— Gdyby miasto nie było zapełnione pielgrzymami, pojechałbym do narzeczonej, ale na to będę mógł się odważyć dopiero, gdy wieczór nastanie. Głodny nie będę, bo na polach rośnie dość melonów, którymi się nasycę. Niech cię Bóg wspiera w twoich zamiarach!
Uścisnął mnie za rękę i odjechał ku lasowi, ja zaś zwróciłem konia pomiędzy zagony, aby się dostać do domu.
Stał on samotnie w skwarze słonecznym, a z koron drzew, wychylających się zza muru, zwieszały się powiędłe liście. Mur był bardzo wysoki i gruby, a w przedniej części znajdowały się drewniane wrota, teraz zamknięte. Obok nich wisiała na murze mała miednica z młotkiem. Zapukałem, a za murem odezwało się natychmiast szatańskie wycie psów, które trwało z pięć minut, a umilkło dopiero na wołanie jakiegoś głosu ludzkiego. Potem ten sam kobiecy głos zapytał, czego żądam.
— Czy były mir alaj Osman Bej jest w domu? — odrzekłem.
— Ktoś ty?
— Wysłannik jego przyjaciela, baszy Said Kaleda, walego z Engyrijeh.
— Zaczekaj!
Zeskoczyłem z konia i czekałem. Gdy minęło może pół godziny, usiadłem w bujnej trawie obok bramy. Znowu upłynęło z pół godziny. Zniecierpliwiony zadzwoniłem drugi raz i po nowem wyciu psów zapytał ten sam głos:
— Kto tam?
— Wciąż jeszcze poseł walego.
— Zaczekaj!
Usiadłem znowu i czekałem trzy godziny. Wtem nadeszło stare, pochylone, brudne i okryte łachmanami indywidyum przez pola, zatrzymało się przede mną, przypatrzyło mi się posępnym, kolącym wzrokiem kaprawych oczu i nie rzekło przy tem ani słowa.
— Czy jesteś z tego domu? — spytałem.
Skinął głową, co miało oznaczać: tak.
— Czy mir alaj w domu?
Potrząsnął głową, czem chciał widocznie odpowiedzieć: nie.
— Mam z nim pomówić. Gdzie on jest?
Znów potrząsnął głową, na co ja wystrzeliłem ostatni nabój:
— Przynoszę mu pieniądze, dużo pieniędzy!
Strzał był celny, gdyż zaledwie przebrzmiało czarodziejskie słowo „pieniądze“, zawołał starzec cienkim zadychliwym falcetem:
— Pieniądze, dużo pieniędzy? Czekaj, mój synku, zaczekaj odrobinkę, ulubieńcze Allaha, posłańcze szczęśliwości! Idę po abdala. Jest teraz w mieście i wygłasza do pielgrzymów święte mowy. On jest przełożonym w sekcie „czok keskinler“[2] i ma obowiązek razem z braćmi zakonnymi podnosić w wiernych zapał dla świętej podróży.
Oddalił się bardzo szybko.
— Jak długo mam jeszcze czekać? — zdołałem za nim zawołać.
— Kilka minut, kilka minut! — odrzekł i zniknął w tej chwili.
Było mu widocznie bardzo pilno. Dziwna rzecz, jak wielką siłę mają pieniądze.
A więc pustelnik był przełożonym „całkiem surowych“ mahometan. W takim razie miałem do czynienia z wielkim fanatykiem. Radość z posiadania nie była u niego mniejszą od pobożności, kiedy bowiem zdawało mi się, że posłaniec pewnie teraz dochodzi do miasta, już ujrzałem obydwu nadchodzących stamtąd.
Mir alaj miał około sześćdziesięciu pięciu lat, wysoki wzrost, silną budowę ciała i surowy, ascetyczny, lecz przytem śmiały wyraz twarzy. Przypatrywał mi się przez kilka chwil, a potem rzekł:
— Przynosisz mi pieniądze? Dawaj je tu! Od kogo?
— Od baszy Said Kaleda.
— Aha, to dar dla moich braci zakonnych. Daj mi je tu!
Wyciągnął rękę.
— To nie dar, lecz coś zupełnie innego.
— Powiedz tedy, co to za pieniądze!
— Tutaj nie powiem. Chciałbym o tej sprawie pomówić z tobą w mieszkaniu.
— To niemożebne, bo ja nie wpuszczam do domu nikogo obcego.
— W takim razie żałuję. Poseł walego z Engyrijeh nie jest człowiekiem, którego możnaby odprawić z pod bramy, jak żebraka. Odchodzę.
Wsiadłem na konia, czemu on nie przeszkodził, i dodałem:
— Pieniądze są twoją pensyą, którą nareszcie otrzymałeś. Bądź zdrów!
— Stój! — zawołał na to, chwytając konia za uzdę. — Moja pensya? Zsiądź i wejdź do środka. Ja nie mogę cię puścić.
Zsiadłem, ociągając się pozornie, on zaś otworzył bramę kilku niezrozumiałymi dla mnie ruchami i wymówił kilka słów do trzech olbrzymich psów, stojących na czatach, na skutek czego odeszły. Starzec z kaprawemi oczyma wziął mego konia i poszedł za swoim panem do wnętrza, urządzonego tak ubogo, że nie zasługiwało na nazwę domu. Jedynem urządzeniem izby, do której wstąpiliśmy, był stary dywan. Na tym dywanie usiedliśmy.
To ubóstwo może być miarą tego, w jaki zachwyt wpadł pustelnik, kiedy mu wyliczyłem pensyę za piętnaście lat razem z procentami i procentami od procentów. Rozpływał się z rozkoszy, pobiegł zawiadomić o tem żonę i wrócił, by mi oznajmić, że muszę być jego gościem i pójść z nim do miasta w celu powitania poszczególnych gromad pielgrzymich i poświęcenia świętej chorągwi.
Niebyła to oczywiście owa słynna chorągiew, którą corocznie wiozą do Mekki na białym wielbłądzie, mimoto zdjęła mnie ochota, żeby skorzystać z zaproszenia.
Najpierw ugoszczono mnie pośpiesznie tem, co w chacie było najlepszego, t. j. mlekiem i kilku owocami. Podczas tego obchodził się abdal ze mną z taką uprzejmością, na jaką stać takiego odludka, czyli z żadną. Tylko na chwilę okazał swoją radość, poczem znów wróciła mu dawna sztywność. Rozmowy właściwej nie było, a o synu niepodobna było także teraz zaczynać. Na pół syty zaledwie musiałem pójść z nim do miasta. Była to nora, w której było właściwie więcej rumowiska i zwalisk, aniżeli kamieni, więcej upojonych duchowo Mahometan, niż ludzi.
Przyjęcie nadchodzących po sobie gromad pielgrzymich składało się przeważnie z ryku „Allah “, a o poświęcaniu chorągwi wolę wcale nie wspominać. Ludzie byli wprost wściekli z religijnego zapału; wrzeszczeli jak tygrysy, ranili się, ażeby prorokowi krew swoją poświęcić i popełniali rozmaite inne waryactwa, które budziły istną odrazę. Toteż ucieszyłem się, kiedy o zmierzchu wezwał mnie abdal, ażebym z nim poszedł do domu na wieczerzę. Zwątpiłem prawie, żebym zdołał osiągnąć mój cel, dotyczący jego syna. Nie tylko bowiem miał ojciec wogóle nieczułe serce, ale nadto był taki skostniały islamista, że o przebaczeniu można było myśleć tylko przy zbiegu jakichś nadzwyczajnie korzystnych okoliczności. Mimoto postanowiłem niezłomnie zaraz po jedzeniu, lub podczas wieczerzy spróbować szczęścia. Jednak ta sprawa miała się rozstrzygnąć jeszcze przedtem.
Gdyśmy wchodzili przez bramę, znowu musiano trzymać psy zdala odemnie. Przy bladem jeszcze świetle księżyca ujrzałem konia mego, używającego sobie na trawie. Siodło i uzda wisiały na kołku, wbitym w ścianę domu. Mir alaj zaprowadził mnie do pokoju, w którym byłem już przedtem, i oddalił się, prawdopodobnie do żony, ażeby zobaczyć, czy jedzenie gotowe. Zaledwie wyszedł, zabrzmiał z tej strony, w którą się udał, okrzyk wściekłości. Poznałem jego głos; ryczał jak szaleniec. Nie zrozumiałem potoku słów, słyszałem tylko powtarzające się wyrazy: es sabbi, przeklęty, i Allah parczalamah: „Niechaj cię Bóg roztrzaska“!
Jak się później dowiedziałem, czekał syn jego na mnie z niecierpliwością, a gdy pociemniało, nie mógł i zapanować nad sobą i przyszedł do domu ojca. Jako obeznany z mechanizmem bramy, sam ją sobie otworzył, a psów nie bał się, jako syn i były mieszkaniec domu. Nie zastawszy mnie ani ojca, poszedł do matki, gdzie go teraz stary przyłapał, rzucił się na niego z pięściami, powalił na ziemię i bił klnąc i rycząc jak zwierzę. Matka chciała temu przeszkodzić, lecz odepchnął ją z taką siłą, że upadła w kąt i zaczęła jęczeć. Syn poderwał się, aby ojca utrzymać zdala od siebie i musiał się bronić. To tak dalece spotęgowało jego wściekłość, że porwał strzelbę ze ściany i wymierzył do niego. Byłby go niezawodnie zastrzelił, lecz kyzrakdar zrozumiał, że niepodobna po dobremu układać się z takim do szaleństwa doprowadzonym człowiekiem i umknął. Aby się z domu wydostać, musiał przebiec Strona:Karol May - Pomarańcze i daktyle.djvu/567 przez izbę, w której ja siedziałem. Wbiegł jedną stroną i chciał już wylecieć drugą, kiedy zobaczył mnie i przystanął. Wtem ukazał się za nim ojciec ze strzelbą i znów wymierzył. Ja przyskoczyłem, odtrąciłem mu na bok lufę, huknął strzał, a kula przeleciała tuż obok głowy syna i ugrzęzła w ścianie.
— Co ty robisz, nieszczęsny! — zawołałem. — Chcesz zamordować własnego syna?
— Milcz! — huknął na mnie. — Dlaczego przeszkadzasz mi w ukaraniu tego odstępcy, tego psa, który odpadł od Allaha, tego straconego i przeklętego, którego czeka tylko piekło ze wszystkiemi mękami!
— To syn twój, a tyś jego rodzic!
— Niech mi Allah przebaczy, że jestem jego ojcem, ale skąd ty wiesz o tem? Czy znasz go?
— Jechałem z nim przez kilka dni.
— Wiedziałeś zatem, że się tutaj znajduje i że chciał przybyć do mnie?
— Tak.
— I nie powiedziałeś mi o tem! W takim razie on zataił chyba przed tobą, że został giaurem i psem chrześcijańskim?
— Nie; powiedział mi o tem.
— A ty go nie oplwałeś, nie napędziłeś go do dyabła i do wszystkich złych aniołów?
Wszystkie te słowa wyrzucał z wielkim pośpiechem, stojąc przedemną pochylony naprzód i patrząc we mnie błyszczącemi oczyma, jak gdyby mnie chciał spalić. Był w stanie gotowości do wszelkich gwałtownych czynów, ale ja mimoto odpowiedziałem spokojnie:
— Jak miałem to uczynić, skoro nie mogę mu odmówić słuszności. Ja sam jestem chrześcijanin.
— Ty... ty... ty, chrześcijanin? — wykrztusił z trudem, oczy wyszły mu groźnie na wierzch, a twarz pociemniała. Sycząc jak wąż, mówił dalej: — I ty śmiałeś przyjść do mnie, którego nazywają pustelnikiem, do najwyższego z najsurowszych i byłeś ze mną przy poświęceniu chorągwi? Precz stąd obaj, natychmiast precz!
Nie zaczekał aż sami wyjdziemy, lecz wybiegł i zawołał psy.
— Na miłość Boga, broń się! — wezwał mnie przerażony syn, dobywając noża. — Jeśli te dyabły na nas poszczuje, to nawet mnie nie oszczędzą!
Stary poszczuł je na nas rzeczywiście. Olbrzymie psy nadbiegły tak prędko, że ledwie miałem czas pochwycić strzelbę, opartą o ścianę. Gdy wpadły jeden za drugim do izby, nie było czasu do namysłu, ani do wyboru. Jak wleciały, tak zastrzeliłem dwa pierwsze, a trzeciego powaliłem kolbą na ziemię. Wtem pojawił się stary, a widząc psy zabite, rzucił się na mnie. Musiałem obejść się z nim jak z obłąkanym i przyjąłem go uderzeniem kolby, którem powaliłem go na ziemię, jak jego psa. Za nami rozległ się okrzyk boleści. Była to żona, zwabiona moimi strzałami. Ponieważ nie mogła mnie obcemu się pokazać, przeto wyszedłem, osiodłałem konia i zaczekałem na kyzrakdara. On wyszedł niebawem i oznajmił:
— Uspokoiłem matkę. Ojciec nie ranny, tylko ogłuszony. Musimy odjechać, zanim przyjdzie do siebie.
Otworzył bramę i zaprowadził mnie ku miastu, aż do pewnego miejsca, gdzie kazał mi na siebie zaczekać, gdyż musiał pójść po konia. Gdy wrócił, pojechaliśmy do miasta, aby wydostać się na drogę do Kaisarijeh. Nie dotarliśmy jeszcze do pierwszych domów, kiedy minęliśmy dwóch jeźdźców, którzy na nasz widok usunęli się z drogi tak, że nie mogliśmy się im przypatrzyć. Wydało mi się jednak, że byli to nasi Arnauci.






  1. Ogród kwiatowy.
  2. Bardzo surowych.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.