Przez pustynię/Część I/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Przez pustynię
Podtytuł Opowiadanie podróżnicze
Pochodzenie Opowiadania podróżnicze. Tom I
Wydawca Przez Lądy i Morza
Data wyd. 1938
Druk Druk. „Concordia“ Sp. Akc., Poznań
Miejsce wyd. Poznań, Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Durch die Wüste
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ IV.
PORWANIE.

Na drugi dzień przebudziłem się bardzo późno. Nie dziwiło mnie to wcale, gdyż zasnąłem dopiero nad ranem. Byłbym spał jeszcze dłużej, gdyby mnie nie zbudził śpiew byłego fryzjera. Stanął sobie bowiem przy drzwiach wchodowych i śpiewał, może dla uczczenia mnie, wszystkie piosenki, jakie umiał. Zaprosiłem go do pokoju, aby przez chwilę z nim pogawędzić. Przy tej sposobności przekonałem się, że był to chłopak w gruncie rzeczy dobroduszny, ale lekkomyślny. Mimo, iż mówił tym samym językiem, co ja i narodowość była nam wspólną, nie mógłbym mu tak zaufać i tak się z nim zaprzyjaźnić, jak z moim poczciwym Halefem. Wówczas wcale nie przeczuwałem, że spotkam się z nim kiedyś wśród bardzo nieprzyjemnych okoliczności. Przedpołudniem odwiedziłem Abu el Reizahna na jego statku; ledwo spożyłem obiad, zjawiła się łódź, co miała mnie zawieźć do Abrahima. Halef wyglądał jej z wielką niecierpliwością.
— Effendi, czy pojadę z tobą? — zapytał.
Zaprzeczyłem ruchem głowy i odpowiedziałem w tonie żartobliwym:
— Dziś mi nie trzeba ciebie.
— Jakto? Nie trzeba mnie?
— Nie.
— A gdyby ci się co złego stało!
— Cóż mi się ma stać?
— Mógłbyś wpaść do wody.
— To będę pływał.
— Abrahim-mamur może cię zamordować. Poznałem po nim, iż nie jest dla ciebie przyjaźnie usposobiony.
— W takim razie i ty nie mógłbyś mi pomóc.
— Ja nie mógłbym ci pomóc? Zihdi, jestem Halef agha, na którym zawsze możesz polegać!
— To chodź! Oczywista, że zależało mu bardzo na bakszyszu[1], którego się spodziewał od Abrahima. Udaliśmy się tą samą drogą, co dnia poprzedniego, ale teraz zwracałem baczniejszą uwagę na rozmaite drobne szczegóły, z których możnaby potem korzystać. W ogródku zauważyłem kilka mocnych, dość długich pali. Brama w murze, jakoteż drzwi w samym domu były zamknięte szerokiemi drewnianemi zasuwami, których konstrukcję dokładnie sobie zapamiętałem. W całym domu nie było psa, a od posłańca dowiedziałem się, że prócz pana, chorej kobiety i starej służącej w domu tym przebywało jeszcze jedenastu fellahów. Abrahim sypiał na dywanie w swoim selamliku.
Wstępując do selamliku, zauważyłem, że Abrahim miał minę znacznie weselszą, niż wczoraj, gdym się z nim rozstał.
— Witam cię, effendi! Jesteś wielkim lekarzem.
— Tak?!
— Wczoraj już jadła.
— Ah!
— Mówiła ze służącą.
— Czy z uprzejmością.
— Z uprzejmością i długo.
— To dobrze. Być może, że wyzdrowieje, zanim jeszcze minie pięć dni.
— Dziś rano nuciła sobie trochę.
— To jeszcze lepiej. Czy ona długo już jest twoją żoną?
Twarz jego spochmurniała.
— Lekarze niewiernych są bardzo ciekawi!
— Nie są ciekawi, lecz żądni wiedzy; żądza wiedzy i usposobienie badawcze ocala życie i daje zdrowie wielu ludziom, którym wasi lekarze nie zdołaliby pomóc.
— Czy twoje pytanie było konieczne?
— Tak jest.
— Ona jest jeszcze panną, choć jest moją.
— A zatem ratunek jest pewny.
Zaprowadził mnie znowu do pokoju, w którym wczoraj czekałem i dziś również zostałem. Obejrzałem się uważnie. Nie było ani jednego okna, tylko kilka małych, szczelnie zakratowanych, otworów u góry. Drewniane kraty przytwierdzono w ten sposób, że można je było otworzyć, gdy się wyciągnęło małą, cieniutką sztabkę. Wyjąłem ją szybko i położyłem za kratą tak, aby jej nikt nie mógł dostrzec. Ledwom to uskutecznił, zjawił się Abrahim. Za nim weszła Senica.
Podszedłem ku niej i zadałem jej kilka pytań. Równocześnie, jak człowiek, gorączkowo czemś zajęty, nerwowo obracałem pierścień Isli, to w jednej, to w drugiej ręce, a wreszcie upuściłem go, niby przypadkiem, na ziemię. Pierścień upadł tuż u jej nóg. Pochyliła się szybko i podniosła go. Ale Abrahim przystąpił do niej w tej samej chwili i wyrwał jej pierścień z rąk. Mimo, iż to wszystko działo się z błyskawiczną szybkością, zdołała ona spojrzeć na pierścień. Że go poznała, zauważyłem po tem, iż ręka jej zadrgała lekko i cofnęła się mimowoli ku sercu. Zrobiłem swoje, na dziś misja moja była skończona.
Abrahim zapytał o stan chorej.
— Bóg jest dobry i wszechmocny — odpowiedziałem — przysyła wiernym swym pomoc niespodzianą w chwili, kiedy stan ich wydaje się już beznadziejnym. Jeśli Bóg zechce, będzie ona już jutro zdrowa. Niech przyjmie lekarstwo, które jej przyszlę i niech czeka z ufnością mego przybycia.
Gdym odchodził, nie ważyłem się już słowa powiedzieć. W selamliku czekał Halef z apteczką. Dałem Abrahimowi proszku cukrowego, za co mały agha otrzymał znacznie większy bakszysz, niż dnia poprzedniego. Potem wróciliśmy Nilem do domu.
Kapitan oczekiwał mnie już w mieszkaniu młodego Turka.
— Czy widziałeś ją? — zapytał Isla z największą niecierpliwością.
— Widziałem.
— Czy poznała pierścień?
— Poznała.
— A zatem wie teraz, że jestem wpobliżu.
— Przeczuła to. Jeśli dobrze zrozumiała me słowa, to wie także, że dziś w nocy będzie ocalona.
— Ale jak?
— Hassan el Reizahn, czyś już naprawił statek?
— Do wieczora będę gotów.
— Czy zechcesz nas przyjąć na statek i zawieźć do Kairu?
— Tak.
— Słuchajcie więc. Do domu tego można się dostać dwoma wejściami, które są jednak zamknięte od wewnątrz; otóż tą drogą nie możemy się wedrzeć. Jest jednak i inna droga, choć bardzo trudna. Isla ben Maflej, czy umiesz pływać?
— Umiem.
— Dobrze. Basen, znajdujący się w środku podwórza, jest połączony z rzeką wąziutkim kanałem. Zejdziemy się tam po północy, gdy wszyscy będą pogrążeni we śnie. Ty pójdziesz naprzód i dostaniesz się kanałem i basenem na podwórze, natrafisz potem na drzwi, zamknięte zasuwami, które łatwo ci będzie wysunąć. Odemknąwszy je, znajdziesz się w ogródku i tam także otworzysz furtkę. Gdy wszystkie drzwi będą otwarte, wówczas ja wejdę. Weźmiemy słup z ogrodu i przystawimy go do muru tak, abyśmy się po nim mogli wspiąć ku kratom haremu. Kraty zdołałem dziś odemknąć zwewnątrz.
— A potem co?
— Co potem nastąpi, to zależy od okoliczności. Przedewszystkiem musimy przed wtargnięciem do haremu zatopić łódź Abrahima, aby uniemożliwić pościg. Tymczasem reis rozwinie żagle swego statku i będzie na nas czekał.
Wyjąłem ołówek i narysowałem na kawałku papieru plan domu. lsla ben Maflej, mając plan przed oczyma, studjował pilnie każdy szczegół sytuacji, aby uniknąć pomyłki.
Cały dzień minął nam na przygotowaniach; wieczorem, gdy zbliżała się chwila stanowcza, zawołałem Halefa, aby mu udzielić niezbędnych wskazówek. Halef przygotował szybko nasze pakunki do odjazdu; mieszkanie było już zgóry zapłacone.
Udałem się do Hassana; Halef przybył niebawem z rzeczami. Statek był już gotów do odjazdu, każdej chwili mógł odbić od brzegu. Wreszcie zjawił się Isla ze swym służącym, którego tymczasem wtajemniczył był w nasze przedsięwzięcie.
Za chwilę siedzieliśmy już wszyscy w długiej, wąskiej łodzi, odczepionej od statku. Obaj służący wiosłowali, a ja sterowałem. Noc była cudna, jedna z tych, w których przyroda tonie w błogim spoczynku, jak gdyby na całej kuli ziemskiej nie było ani jednego groźnego żywiołu.
Lekkie wietrzyki, naigrawszy się do syta cieniami zmierzchu, usnęły; z ciemnobłękitnych nieba obszarów spływał uroczy blask gwiazd, a sędziwy Nil toczył powoli i spokojnie swe ciemne nurty na szerokiej przestrzeni. I w mojej duszy nastał ten spokój, choć to może trudne do uwierzenia.
Nasze przedsięwzięcie nie było łatwe. Ogarnia nas zazwyczaj niepokój i lęk przed zdarzeniem, ale po powzięciu stanowczego zamiaru i po obliczeniu szans, walka wewnętrzna ustaje, możemy ze spokojem przystąpić do dzieła. Może porwanie to wśród nocy nie było konieczne; być może, że dałoby się pociągnąć Abrahima do odpowiedzialności przed sądem, że wygralibyśmy i tą drogą sprawę naszą przeciwko niemu. Nie znaliśmy jednak dokładnie stosunków egipskich, mogliśmy więc przypuścić, że użyje on wszelkich prawnych i nieprawnych środków, aby udowodnić, że Senica jest jego prawowitą małżonką. Nikt, prócz samej Senicy, nie mógłby nam udzielić tych wiadomości, które mogłyby nam posłużyć za podstawę do wniesienia skargi przeciwko niemu. Wobec tego nie było innego sposobu, jak uwolnić ją spod jego władzy, czyli — porwać ją.
Nie minęła godzina, gdy na widnokręgu zamajaczyły ciemne zarysy domu wśród szarej, skalistej puszczy. Przybiliśmy do brzegu w pewnem oddaleniu od celu naszej wyprawy; towarzysze moi zostali w łodzi, ja sam wstąpiłem na wybrzeże, aby zbadać teren.
Nigdzie wokoło domu nie spotkałem ani śladu życia, a nawet za murami zdawało się wszystko tonąć w głębokiej ciszy. Na kanale stała łódź Abrahima z założonemi wiosłami. Wskoczyłem do niej i sprowadziłem ją w pobliże naszej łodzi.
— Oto łódź — rzekłem do naszych dwóch służących — zajedźcie z nią trochę w dół rzeki, napełnijcie ją kamieniami i niech zatonie… Wiosła mogą się nam jeszcze przydać. Zabierzemy je dla siebie. Łodzi nie przymocowujcie do brzegu; niech będzie każdej chwili gotowa do odjazdu. Isla ben Maflej, za mną!
Zostawiliśmy łódź w miejscu. i podeszliśmy pocichu do kanału. Woda jego nie wyglądała zbyt ponętnie. Wrzuciłem do niej kamień i przekonałem się, że nie jest głęboka. Isla rozebrał się i wszedł do wody; sięgała mu aż po szyję.
— Czy podołasz? — zapytałem go.
— Łatwiej pływać, niż chodzić, bo na dnie tyle mułu, że mi aż do kolan sięga.
— Czy trwasz dalej przy swem postanowieniu?
— Tak. Przynieś mi odzież do bramy. Hajdi, więc naprzód!
Podrzucił nogi wtył, odgarnął wodę wyprężonemi ramionami i znikł pod murami.
Zaczekałem jeszcze w miejscu, przypuszczając, że w razie jakiegoś nieprzewidzianego wypadku, mógłbym mu być potrzebny. Postąpiłem dobrze, bo gdy się już chciałem odwrócić, wytknął Isla głowę z otworu w murze.
— Wracasz?
— Nie mogłem się dalej dostać.
— Dlaczego?
— Effendi, nie zdołamy Senicy uwolnić!
— Czemu nie?
— Mur jest za wysoki.
— Nicby to nam nie pomogło, gdyby nawet był niższy. Wszystkie drzwi są przecie mocno zamknięte.
— A kanał również.
— Zamknięty?
— Tak.
— Czem?
— Kratą z mocnego drzewa.
— Nie mogłeś jej wyrwać?
— Nie mogłem, choć wytężyłem wszystkie swe siły.
— Czy kraty te są daleko stąd?
— Są tuż przy fundamencie domu.
— Przekonam się sam. Ubierz się; potrzymaj mi ubranie i czekaj tu na mnie.
Zrzuciłem z siebie wierzchnie ubranie i zstąpiłem do kanału. Popłynąłem, położywszy się nawznak. Nawet w ogrodzie nie był kanał otwarty, lecz zakryty kamiennemi płytami. Tuż pod domem natrafiłem na kraty, przegradzające kanał, a zbite z mocnych drągów. Każdy drąg zosobna był przytwierdzony do ściany kanału żelazną klamrą. Kraty te umieszczono w kanale zapewne w tym celu, aby szczury i myszy wodne nie mogły się dostać do basenu. Targnąłem z całej siły za kratę: ani się nie zachwiała. Widziałem, że całej kraty odrazu nie usunę. Objąłem więc obydwiema rękami jeden drąg, oparłem się kolanami o ścianę, a szarpnąłem co mocy we mnie i drąg złamał się we dwoje. Powstał więc wyłom, który udało mi się w dwie minuty tak rozszerzyć, że mogłem jako tako przezeń przepłynąć. Czy miałem wrócić, aby Isla dokończył dzieła, rozpoczętego przeze mnie? Nie, to byłoby lekkomyślną stratą czasu. Byłem już w kanale, a zresztą mogło mi się lepiej powieść, niż jemu, bo znałem dokładnie sytuację. Popłynąłem więc dalej, choć woda, zmącona przeze mnie, mieszała się coraz gęściej z mułem i napawała mnie wstrętem.
Gdym już podpływał pod wewnętrzne podwórze, woda kanału sięgała prawie do sklepienia; snać znajdowałem się niedaleko basenu. Kanał miał odtąd kształt rury, tak szczelnie zapełnionej wodą, że zabrakło mi powietrza do oddychania. Musiałem więc teraz pełzać, lub pływać pod powierzchnią wody, a było to nietylko trudne i mozolne, ale wprost niebezpieczne. Cóżby się stało, gdybym znów natrafił na nieprzewidzianą przeszkodę, a siłby mi nie starczyło, aby cofnąć się i nabrać tchu? A gdyby mnie zauważono podczas wynurzania się z wody? Czyż nie mógł ktoś przypadkiem być na podwórzu?
Nie zawahałem się jednak ani na chwilę; odetchnąwszy głęboko, zanurzyłem się w wodzie — i puściłem się naprzód, jużto idąc, zgięty w kabłąk, jużto pływając. Uszedłem tak dobry kawał drogi i tchu mi już nie starczyło, gdy uderzyłem się ręką o nową przeszkodę. Uczułem, że to blacha, jak rzeszoto gęsto podziurawiona, a przybita szczelnie do ścian kanału. Blacha ta służyła zapewne do oczyszczania wody z mułu.
Teraz ogarnęła mnie naprawdę trwoga. Nie mogłem się wrócić, bo nie miałem już tyle tchu w sobie, aby dotrzeć napowrót do miejsca, gdzie mógłbym głowę wychylić z wody i zaczerpnąć powietrza; blacha zaś była bardzo mocno przytwierdzona. Teraz miałem naturalnie tylko dwie alternatywy: albo marnie zginąć na miejscu, albo przerwać blachę. Nie miałem ani sekundy do stracenia.
Zacząłem całym ciężarem swego ciała przeć w blachę — ale bez skutku. Cisnęła mi się przytem do głowy myśl, że gdybym się nawet przedostał, to nie minęłaby mnie śmierć, gdyby basenu nie było zaraz za blachą.
Powietrza i sił miałem jeszcze tylko na sekundę. Miałem uczucie, że jakaś straszna, nieokreślona siła rozbije mi płuca i rozszarpie ciało na kawałki. Zdobywam się a ostatni wysiłek. Boże, dopomóż!… Czuję już mroźny powiew śmierci. Serce się kurczy, puls przestaje bić, tracę przytomność; dusza broni się wszelkiemi siłami przed okropnością. Kurczowy, przedśmiertelny wysiłek wytęża żyły i muskuły; słyszę trzask i szum; walka ze śmiercią dokonała tego, czego nie mogło dokonać życie — o dziwo — blacha cofa się, odrywa od ścian, ja wypływam w górę i widzę, że jestem w basenie. Odetchnąłem długo i głęboko, zaczerpnąłem życia, ale w jednej chwili zanurzyłem się napowrót, bo spostrzegłem się, iż ktośby mógł zauważyć głowę unoszącą się w samym środku nad małą powierzchnią wody. Dopłynąłem ostrożnie do brzegu; ukrywszy się za ocembrowaniem, wynurzyłem głowę i rozejrzałem się wkoło.
Księżyc nie świecił, ale gwiazdy zlewały dość światła na ziemię, by móc rozpoznać wszystkie bliższe i dalsze przedmioty w podwórzu. Wydobyłem się z basenu i chciałem chyłkiem podejść do muru, gdy usłyszałem lekki trzask. Spojrzałem wgórę ku zakratowanym oknom haremu. Nade mną, po prawej stronie znajdowały się kraty, z których wyciągnąłem był zasuwkę, a na lewo widać było szparę w okratowaniu tego właśnie pokoju, do którego Abrahim bronił mi przystępu. Była to w każdym razie sypialnia Senicy. Czyżby mnie oczekiwała? Czy trzask, jaki usłyszałem, powstał skutkiem odchylenia krat w jej pokoju? Jeśli tak, to zapewne widziała, jak wyszedłem z basenu, a teraz cofnęła się, bo nie poznała mnie. Podszedłem jeszcze bliżej, złożyłem ręce w trąbkę koło ust i szepnąłem:
— Senica!
Szpara między kratami rozszerzyła się i ujrzałem ciemną główkę.
— Kto to? — odezwała się zgóry.
— Hekim, który był u ciebie.
— Przyszedłeś mnie uwolnić?
— Tak. Domyśliłaś się i zrozumiałaś słowa?
— Tak jest. Czy sam jesteś?
— Isla ben Maflej jest za murem.
— Ach! zabiją go!
— Kto go zabije?
— Ahrahim. On nie śpi w nocy i czuwa wciąż. Dozorczyni leży w przyległym pokoju. Cyt… oh! uciekaj szybko!
Za drzwiami, wiodącemi do selamliku, dał się słyszeć szmer. Senica cofnęła głowę, a ja pobiegłem do basenu. Tam tylko mogłem się ukryć. Zanurzyłem się wolno i ostrożnie, aby nie usłyszano plusku fal, które mogły mię zdradzić. Ledwom się znalazł w basenie, gdy drzwi się otworzyły i wyszedł Abrahim powoli, rozglądając się na wszystkie strony. Stałem w wodzie aż po szyję, a głowę ukryłem za ocembrowaniem, więc Egipcjanin nie mógł mnie zobaczyć. Przekonawszy się, że bramy są zamknięte, wrócił Abrahim do selamliku.
Teraz wyskoczyłem pocichu znowu z basenu, pobiegłem na palcach do bramy i otworzyłem ją. Znalazłem się w ogrodzie. Przebiegłem prędko całą jego szerokość i otworzyłem także bramę w murze zewnętrznym. Już chciałem skręcić na rogu, aby sprowadzić Islę, gdy ten zjawił się w bramie.
— Hamdullilah, chwała Bogu, effendi! Powiodło ci się.
— Tak. Ale byłem już bliski śmierci… Daj mi moją odzież.
Spodnie i kamizelka były na mnie całkiem przemoczone. Zarzuciłem tylko kurtkę na siebie, aby mieć swobodę ruchów i powiedziałem:
— Mówiłem już z Senicą.
— Naprawdę, effendi?
— Zrozumiała mnie i czekała na nas.
— O, śpieszmy się! Prędzej, prędzej!
— Poczekaj jeszcze.
Poszedłem do ogrodu po żerdź. Potem wróciliśmy na podwórze. Między kratami wgórze znowu ukazała się szpara.
— Senico[2], gwiazdo moja, moja — zawołał Isla przytłumionym głosem, gdy mu pokazałem szparę, z za której Senica śledziła nasze ruchy.
Musiałem mu przerwać ten wylew uczucia:
— Na Boga, cicho! Teraz nie pora na miłosne wyznania. Ty milcz, a ja będę mówił.
Zwracając się w stronę Senicy, szepnąłem:
— Czyś gotowa pójść z nami?
— O, tak.
— Czy nie można przez pokoje?
— Nie. Ale tam za słupami leży drabina.
— Przystawię ją! Nie było więc trzeba ani żerdzi, ani liny, którąśmy przynieśli ze sobą. Drabina była mocna; przystawiłem ją do muru, a Isla wszedł po niej do góry.
Tymczasem ja podszedłem chyłkiem pod drzwi selamliku, aby nasłuchiwać.
Kilka chwil minęło, zanim postać dziewczyny ukazała się na drabinie. Zstępowała powoli, oparta na ramieniu swego wielbiciela. Gdy już stanęli na ziemi, drabina zachwiała się i upadła z wielkim hukiem.
— Uciekajcie jak najśpieszniej! Do łodzi! — ostrzegłem ich.
Byli już za murem, gdy usłyszałem kroki za drzwiami selamliku. Hałas zbudził Abrahima i wywabił go na dwórze. Musiałem pobiec za uciekającymi, aby ich obronić przed pościgiem Ahrahima. Egipcjanin spostrzegł mnie, jakoteż przewróconą drabinę i otwarte kraty.
Podniósł okropny krzyk, który musieli usłyszeć wszyscy mieszkańcy domu.
— Chirzyc, hajdut, złodzieju, rozbójniku, stój! Ludzie, niewolnicy, wstawajcie, ratunku!
Wrzeszcząc tak w niebogłosy, skoczył za mną. Ponieważ na Wschodzie ludzie sypiają najczęściej w ubraniu, na dywanie, więc za chwilę wszyscy mieszkańcy domu byli na nogach.
Obejrzałem się w zewnętrznej bramie. Egipcjanin pędził za mną w oddaleniu dziesięciu kroków, a w bramie wewnętrznej ukazał się już drugi ścigający.
Isla ben Maflej uciekł z Senicą na prawo, zwróciłem się tedy w lewą stronę. Zdołałem Abrahima sprowadzić z drogi; widział tylko mnie i pobiegł za mną. Skręciłem za róg muru, ku rzece, powyżej domu, podczas gdy łódź nasza znajdowała się poniżej. Potem skręciłem za drugi róg i biegłem wzdłuż brzegu.
— Stój, łotrze, bo strzelę! — krzyczał Abrahim za mną.
Miał broń przy sobie. Biegłem dalej. Gdyby mnie kula jego ugodziła, padłbym trupem, lub dostałbym się w jego ręce, bo tuż za nim pędziła chmara fellahów. Gruchnął strzał; chybił jednak, bo mierząc, nie stanął w miejscu. Rzuciłem się na ziemię, jak gdyby śmiertelnie trafiony. Abrahim minął mnie teraz w biegu, dostrzegł bowiem zdaleka Islę i Senicę, wstępujących do łodzi. Zerwałem się więc i dopędziwszy kilkoma susami, chwyciłem go za kark i rzuciłem o ziemię.
Tuż za mną ozwał się krzyk fellahów, którzy zdołali nadbiec, gdym się trochę zatrzymał, powalając Abrahima na ziemię. Ale na szczęście dobiegłem jeszcze dość rychło i wskoczyłem do łodzi. Gdy ścigający nas tłum dopadł brzegu, byliśmy już prawie na środku rzeki.
Abrahim dźwignął się tymczasem z ziemi i rozejrzał się w sytuacji.
— Geri! — ryknął — geri erkekler, wracajcie, wracajcie, ludzie! Do łodzi naszej!
Wszyscy zwrócili się ku kanałowi, gdzie niedawno jeszcze była ich łódź. Najpierw przybył tam Ahrahim; z piersi jego wydarł się przeraźliwy krzyk: łodzi nie było…
Rychło poczuliśmy pod sobą bystry prąd wody; Halef i były fryzjer wiosłowali zawzięcie; ja i Isla pomagaliśmy im wiosłami, wziętemi z łodzi Abrahima. Łódź nasza pruła fale w dół rzeki, jak strzała.
Jechaliśmy w milczeniu, nikt nie miał ochoty do rozmowy.
Od początku całej przygody ubiegło dość czasu, więc niebo się już zaczerwieniło na widnokręgu od zorzy; wody Nilu, wolne od mgieł, widoczne były, jak daleko wzrok sięgał. W dali widzieliśmy jeszcze Abrahima, stojącego ze swymi ludźmi na brzegu, a jeszcze dalej dostrzegliśmy żagiel, majaczący w czerwonym blasku wschodzącego słońca.
— To sandał! — zauważył Halef.
Tak, był to sandał, jedna z owych bark podłużnych, obsługiwanych przez sporą liczbę rąk i zaopatrzonych w silne żagle; sandale mogą iść w zawody z niejednym parowcem.
— On wezwie zapewne sandal ten na pomoc i puści się w pościg za nami — rzekł Isla.
— Przypuszczam, że to żaglowiec handlowy; nie usłucha jego wezwania!
— Reis nie będzie się wzbraniał, jeśli mu Abrahim ofiaruje odpowiednie wynagrodzenie.
— Ale i w tym wypadku nie zdołałby nas rychło doścignąć. Dość czasu minie, zanim sandał dobije do brzegu, a reis umówi się z Abrahimem! Nadto Abrahim musi się zaopatrzeć w rozmaite przedmioty, potrzebne do dłuższej podróży, albowiem niepodobna, by zgóry wiedział, jak długo potrwa pościg za nami.
Żagiel znikł nam z oczu; wiosłowaliśmy z całej siły i za pół godziny znaleźliśmy się przy naszej dahabie.
Stary Abu el Reizahn stał przy sterze. Widząc niewiastę między nami, domyślił się zapewne, że dokonaliśmy dzieła pomyślnie, przynajmniej aż do tej chwili.
— Podjedźcie ku nam! — zawołał — schody spuszczone!
Weszliśmy na statek; łódź przymocowano przy sterze. Natychmiast rozpostarto żagle; wiatr zadął w nie i pojechaliśmy środkiem rzeki, szybko niesieni przez prąd.
Przystąpiłem do reisa.
— Jak poszło? — zapytał.
— Bardzo dobrze. Opowiem ci; ale powiedz mi wpierw, czy sandał mógłby nas dopędzić.
— Czy nas ścigają?
— Sądzę, że nie, ale i to możliwe.
— Moja dahabie jest bardzo sprawna, ale dobry sandał dopędzi nawet najlepszą dahabię.
— A zatem pożądanem jest, by nas nie doścignięto.
Opowiedziałem mu przebieg naszej wyprawy, a potem udałem się do kajuty, aby się przebrać. Kajuta była podzielona na dwie części. W jednym przedziale była Senica, drugi był przeznaczony dla kapitana, dla Isli i dla mnie.
Po dwóch godzinach spostrzegłem w dali za nami rąbek żagla; z każdą chwilą widać go było więcej, wreszcie ujrzałem kadłub statku i poznałem sandal.
— Czy widzisz statek? — zapytałem reisa.
— Allah akbar, Bóg jest wielki i wielką jest naiwność twego pytania — odpowiedział.
— Jestem reisem, a nie miałbym spostrzec żagla, który jest tuż za nami?
— Czy jest to statek rządowy?
— Nie.
— Po czem to poznajesz?
— Znam dobrze ten sandal.
— Ah!
— Właścicielem jego jest reis Chalid ben Mustafa.
— Czy znasz go?
— Bardzo dobrze; ale nie jesteśmy przyjaciółmi.
— Dlaczego?
— Człowiek uczciwy nie może być przyjacielem człowieka nieuczciwego.
— Hm, to mam pewne przeczucie.
— Jakie?
— Ze na tym sandalu jest Abrahim-mamur.
— Zobaczymy!
— Cóż zrobisz, jeśli sandał zechce zarzucić most na twą dahabię?
— Muszę na to pozwolić. Prawo tak nakazuje.
— A jeśli ja nie pozwolę na to?
— Jakże to? Ja jestem reisem na mej dahabie i muszę się stosować do przepisów prawa.
— Ja zaś jestem reisem, kierownikiem swej woli.
Teraz przystąpił do nas Isla. Nie chciałem mu się naprzykrzać pytaniami, ale on sam poruszył to, czego chciałem się odeń dowiedzieć.
— Kara ben Nemzi, jesteś moim przyjacielem, najlepszym przyjacielem, jakiego spotkałem w życiu. Czy chcesz, bym ci opowiedział, jak Senica dostała się w ręce tego Egipcjanina?
— Chętniebym posłuchał w spokoju i skupieniu, ale teraz niema na to czasu.
— Czyś niespokojny? Dlaczego?
Nie zauważył widocznie barki, znajdującej się za nami.
— Obróć się i popatrz na sandal!
Ujrzawszy go, zapytał:
— Czy Abrahim jest na pokładzie?
— Nie wiem, ale być może; kapitan sandalu jest łotrem, którego Abrahim łatwo mógł przekupić.
— Skąd wiesz, że jest łotr?
— Powiedział to Abu el Reizahn.
— Tak jest; — potwierdził reis — znam tego kapitana i jego sandal. Poznałbym go nawet na znacznie większą odległość po żaglu, załatanym w trzech miejscach.
— Co zrobimy? — zapytał Isla.
— Przekonamy się wpierw, czy Abrahim jest na statku.
— A jeśli jest?
— To nie dostanie się do nas.
Reis, zbadawszy szybkość, z jaką poruszał się sandal i porównawszy ją z biegiem naszego statku, rzekł:
— Zbliża się do nas coraz więcej. Dołączę jeszcze trikethę[3].
Niewiele nam to jednak pomogło. Sandał zbliżał się; wreszcie był tuż za nami i zwolnił biegu. Na pokładzie stał Abrahim-mamur.
— Jest! — rzekł Isla.
— Gdzie stoi? — zapytał reis.
— Na przodzie.
— Ten oto!... Kara ben Nemzi, cóż zrobimy? Jeśli oni do nas przemówią, to musimy im koniecznie odpowiedzieć.
— Kto ma według ustawy odpowiadać?
— Ja, jako właściciel dahabie.
— Słuchaj, co ci powiem, Abu el Reizahn. Czyś gotów wynająć mi statek twój stąd aż do Kahiry?
Kapitan spojrzał na mnie ze zdziwieniem, ale rychło pojął, do czego zmierzam.
— Tak — odpowiedział.
— Więc jestem obecnie właścicielem?
— Tak jest.
— Ty zaś jako reis, musisz spełniać moją wolę.
— Tak.
— I nie jesteś za nic odpowiedzialny?
— Nie.
— Dobrze... Przywołaj swych ludzi!
Na jego wezwanie zgromadzili się majtkowie, a kapitan tłumaczył im:
— Ludzie moi, oświadczam wam, że ten effendi, nazwiskiem Kara ben Nemzi, najął moją dahabie na całą drogę, stąd aż do Kahiry... Czy tak?
— Tak jest — potwierdziłem.
— Czy możecie mi więc poświadczyć, że ja nie jestem właścicielem statku? — zapytał ich.
— Poświadczamy.
— Pójdźcie teraz na swoje miejsca. Ale wiedzcie, że zatrzymuję kierownictwo w swych rękach, bo mi tak Kara ben Nemzi polecił.
Majtkowie oddalili się z minami wielce zdziwionemi.
Tymczasem sandal zrównał się z nami. Na pokładzie ukazał się wysoki, chudy człowiek w tarbuszu, zdobnym w czaple pióro i zapytał:
— Hej, tam, dahabie, jaki reis?
Wysunąłem się naprzód i odpowiedziałem:
— Reis Hassan.
— Hassan Abu el Reizahn?
— Tak jest.
— Pięknie, znam go — odpowiedział, uśmiechając się złośliwie. — Macie tam kobietę?
— Tak.
— Wydajcie ją!
— Chalid ben Mustafa, tyś oszalał!
— To się pokaże. Rzucamy most do was.
— Nie uda się wam.
— Cóż to za groźby? Co knujecie? Pokażę ci coś! Uważaj na swe pióro na tarbuszu!
Podniosłem szybko strzelbę, którą trzymałem zrazu tak, aby jej nie dostrzegł, zmierzyłem i wypaliłem. Pióro spadło. Ten ostrzegawczy strzał wywarł na poważnym ben Mustafie ogromne wrażenie. Podskoczył do góry, jak piłka, chwyciwszy się rozpaczliwie za głowę, a potem skrył się za masztem.
— Pokazałem ci, jak strzelam, ben Mustafa! — zawołałem. — Jeśli nie odjedziesz precz z twym sandalem, to strzelę ci w samo serce. Możesz być pewny.
Groźba ta odniosła pożądany skutek. Ben Mustafa pobiegł do steru i odtrąciwszy sternika, skierował sandal wbok. W dwie minuty potem znalazł się on w takiej od nas odległości, że kula moja nie mogłaby go dosięgnąć.
— Teraz jesteśmy na chwilę bezpieczni — powiedziałem.
— On się już po raz drugi nie zbliży do nas, ale nie spuści nas z oka dopóty, aż przybijemy gdzieś do brzegu; wtedy wezwie przeciwko nam pomocy prawa.
— Ale o to mniejsza; lękam się czego innego.
— Czego?
— Tego tu!
Zauważyłem już od pewnego czasu, że fale rzeki wezbrały i przewalały się z coraz większą szybkością. Nadto i koryto rzeki zwężało się i byliśmy już blisko miejsca bardzo niebezpiecznego dla żeglugi. Teraz musiała ustać wszelka walka między ludźmi i całą uwagę należało zwrócić na groźny żywioł natury.
Teraz zabrzmiał potężny głos reisa:
— Uważajcie, mężowie, nadchodzi szellah, katarakta! Zgromadźcie się i odmówcie świętą fatchę!
Majtkowie zaczęli się modlić, spełniając jego rozkaz:
— Strzeż nas, o Panie, przed szatanem, któregoś ukamienował!
— W imię Wszechmiłościwego! — zaintonował reis.
Potem wszyscy razem odmówili fatchę, pierwszą surę Koranu.
Przyznać muszę, że ta modlitwa wywarła na mnie wstrząsające wrażenie; nie dlatego, że uprzytomniłem sobie przytem niebezpieczeństwo, które nam groziło, ale uczułem w sobie jakiś dreszcz uroczysty, wielki szacunek dla tych półdzików, a jednak głęboko religijnych ludzi. Nie mogłem zachować się obojętnie na widok ludzi, którzy nie przystępują do żadnego dzieła, nie wspomniawszy imienia Bożego.
— A teraz młodzieńcy, waleczni bohaterowie, wróćcie na swoje miejsca! — rozkazał kapitan.— Prąd nas już porwał.
Komenda na statku nilowym nie odbywa się tak spokojnie i ścisłe, jak na okręcie europejskim. Gorąca krew południowa płynie w żyłach i wyprowadza ludzi w obliczu niebezpieczeństwa z jednej ostateczności w drugą. Otucha i nadzieja zmieniają się szybko w najokropniejszą rozpacz. Wszyscy krzyczą, wołają, wyją, modlą się lub klną, a za chwilę, gdy niebezpieczeństwo minie, szaleją z radości. Każdy wytęża siły do najwyższego stopnia, a kapitan biega od jednego majtka do drugiego, aby każdemu zosobna dodać otuchy, gani opieszałych słowami, które wymyśleć może tylko Arab, innych zaś nagradza najsłodszemi, najtkliwszemi pieszczotami i pochwałami, wśród których bardzo często powtarza się wyraz: bohater. Hassan przygotował się jak najstaranniej do przebycia niebezpiecznej cieśniny wśród skał. Przy każdem wiośle stanęło po dwóch ludzi, a u steru byli czynni trzej sternicy, którzy wybornie znali to miejsce. Fale uderzały teraz ze straszliwą gwałtownością w wysoko nad wodą sterczące skały, niejeden wał wody huknął w pokład, a łoskot i huk był tak wielki, że zagłuszał komendę. Statek trzeszczał we wszystkich spojeniach, wiosła wymawiały swą służbę, nieposłuszna sterowi dahabie pędziła po rozszalałych falach. Czarne, błyszczące skały, zbliżają się do siebie tak, że dzieli je przestrzeń nie szersza, jak nasz statek, ale poprostu z trudem przedzierają się przez tę bramę i wpadają poniżej potężnym strumieniem do kotliny zasianej ostremi, spiczastemi złomami skał. Dolatujemy do bramy z przerażającą szybkością. Wciągamy wiosła. Przez chwilę znajdujemy się między dwiema skalistemi ścianami, tak blisko siebie się wznoszącemi, że możemy się ich dotknąć rękami. Siła prądu porywa dahabię i rzuca ją hen przez łuk wody do kotła. Wokoło nas szumi, szaleje rozpasany żywioł. Staczamy się niewstrzymanym pędem po gładkiej, napozór bezpiecznej, płaszczyźnie wodnej gdzieś w dół — —
— Allah kehrim, Bóg jest łaskaw! — odzywa się ostry głos Hassana. — Allah il Allah! do wioseł, młodzieńcy, mężowie, bohaterowie, tygrysy, pantery, lwy! Śmierć przed wami. Czy nie widzicie? Amahl, amahl, ia Allah amahl, robić, robić, psy, tchórze, łotry, koty a żywo, a żywo, zuchy, przyjaciele, bohaterzy, o niezrównani, wypróbowani, wybrani!
Lecimy wprost na gromadę skał spiczastych, o które mały nasz statek rozbiłby się w drobne kawałki.
— Allah ia Sahtir, o Zachowawco, ratuj!... Na lewo, na lewo, wy psy, sępy, zjadacze szczurów, ścierwożercy, na lewo, na lewo sterować, zuchy wspaniałe, ojcowie wszystkich bohaterów!... Allah, Allah, Maszallah — Bóg cuda czyni! Jemu niech będą dzięki!
Nadludzkie wysiłki majtków pokonały rozszalały żywioł. Wkrótce dostajemy się na spokojny prąd wody, wszystko pada na kolana, aby podziękować Wszechmocnemu.
— Esz’hetu inu la il laha il Allah! — zagrzmiało radośnie ze wszystkich stron pokładu — daj świadectwo, że jeden tylko jest Bóg... Zellem aale na baraktak, zlej na nas łaskę swego błogosławieństwa.
Za nami, jak strzała puszczona z cięciwy, śmignął sandal obok skały zdradzieckiej. I on przebył te same niebezpieczeństwa, co my. Pędzi z większą szybkością, niż my i musi nas za chwilę minąć. Ale i w tem miejscu spławny prąd rzeczny tak wąski, że z trudem możemy skierować się trochę wbok, a sandal przepływa tuż obok naszej dahabie. O maszt oparty, stoi Abrahim-mamur, kryjąc prawą rękę za sobą. Znalazłszy się naprzeciw mnie, szybkim ruchem podnosi długą arabską strzelbę do twarzy — ja rzucam się za pokład — kula gwiżdże mi nad głową. Za chwilę sandal jest już daleko przed nami.
Wszyscy byli świadkami zamachu na moje życie, ale nikt nie ma czasu dziwić się, lub gniewać. Prąd porywa nas znowu i wpędza w labirynt najeżonych skał.
Wtem słyszymy przed sobą straszny krzyk. Sandal wpadł na skałę, wioślarze uderzają silnie wiosłami o wodę; sandal, nieznacznie tylko uszkodzony, porywają fale na właściwą drogę.
Ale przy tem zderzeniu wypadł ktoś z pokładu i uczepił się skały. Skoczyłem do burty i rzucam nieszczęśliwcowi linę. On chwyta ją; wciągamy go bezzwłocznie: to Abrahim-mamur.
Stanąwszy bezpiecznie na pokładzie, strzępnął wodę z szat swych, a potem skoczył ku mnie z zaciśniętemi pięściami:
— Psie, jesteś rozbójnik i oszust!
Zająłem pozycję wyczekującą, ale moja postawa podziałała na niego tak, że zatrzymał się i nie ważył się użyć swych pięści.
— Abrahim-mamur, bądź grzeczny, bo nie jesteś w swoim domu. Jeśli choć jedno słowo powiesz, które mi się nie podoba, każę cię przywiązać do masztu i wyćwiczyć.
Uderzyć Araba — to największa dlań obraza; nie mniejszą obrazą jest sama groźba, że się go uderzy.
Abrahim drgnął, ale opamiętał się w tej chwili.
— Ty masz moją żonę na pokładzie! — zawołał.
— Nie.
— Nie mówisz mi prawdy!
— Powiedziałem prawdę, gdyż ta, która znajduje się tu na statku, nie jest twą żoną, lecz narzeczoną tego młodzieńca, co stoi obok ciebie.
Skoczył ku kajucie, ale Halef stanął mu w drodze.
— Abrahim-mamur, jestem hadżi Halef Omar ben hadżi Abbul Abbas; oto moje dwa pistolety; zastrzelę cię, jeśli poważysz się pójść tam, dokąd pan mój wzbrania ci przystępu!
Mały Halef przybrał minę, po której Egipcjanin poznał, że to nie żart.
Odwrócił się więc i zaczął krzyczeć ze złością:
— Zaskarżę was, gdy wstąpicie na ląd, aby wysadzić pomocniczych majtków.
— Możesz. Ale aż do tego czasu będziesz moim gościem, nie wrogiem, o ile zachowasz się spokojnie.
Przebyliśmy wreszcie najniebezpieczniejsze miejsce i mogliśmy teraz z należytym spokojem omówić nasze sprawy.
— Może nam teraz opowiesz, jakim sposobem Senica dostała się w ręce tego człowieka? — zapytałem Islę.
— Przyprowadzę ją tu — odpowiedział — niech wam sama wszystko opowie.
— Nie; niech zostanie w kajucie, jej widok bowiem doprowadziłby Egipcjanina do szaleństwa. Powiedz nam przedewszystkiem, czy ona muzułmanka, czy też chrześcijanka.
— Jest chrześcijanką.
— Do jakiego przyznaje się obrządku?
— Do obrządku, który wy nazywacie greckim.
— Czy zawarł on z nią małżeństwo?
— Kupił ją.
— Ach! Czy to możliwe?
— Tak jest. Kobiety czarnogórskie nie osłaniają twarzy. Ujrzał ją w Skutari i powiedział jej, że ją kocha i pragnie pojąć za żonę: ale ona go wyśmiała. Potem udał się do Czarnogóry, do jej ojca i chciał od niego kupić córkę za wielką sumę pieniędzy, ten go jednak wyrzucił za drzwi. Gdy mu się to nie udało, przekupił ojca przyjaciółki, którą Senica często odwiedzała, i uskutecznił swój zamiar przy jego pomocy.
— Jakto?
— Ten człowiek sprzedał ją Abrahimowi jako swoją niewolnicę i wystawił mu pismo, poświadczające sprzedaż według wszelkich formalności prawnych.
— Ah, dlatego więc przyjaciółka ta zniknęła tak nagle wraz ze swym ojcem!
— Tylko dlatego. Abrahim zabrał Senicę z sobą na okręt i pojechał z nią na Cypr, a potem do Egiptu. Co się potem stało, jest wam wiadome.
— Jak się nazywał ten człowiek, co ją sprzedał? — zapytałem.
— Barud el Amazat.
— El Amazat — el Amazat — nazwisko to jest mi skądś bardzo znane. Gdziem je słyszał? Czy był on Turkiem?
— Nie, był Ormianinem.
— A więc Ormianin — — tak, teraz sobie przypomniałem. Hamd el Amazat, ów Ormianin, który chciał nas zgubić na Szott Dżerid i umknął nam z Khilli — czyż był to tensam? — Nie, albowiem przeprawa nasza przez szott odbyła się znacznie wcześniej.
— Nie wiesz przypadkiem — zapytałem Islę — czy ten Barud el Amazat ma brata?
— Nie; Senica również nie wie; pytałem się jej dokładnie o rodzinę tego łotra.
Wtem nadszedł służący Hamzad el Dżerbaja i zwrócił się do mnie:
— Panie effendi, mam panu coś powiedzieć.
— Mów!
— Jak się nazywa ten ladaco, Egipcjanin?
— Abrakim-mamur.
— Co? on podaje się za mamura?
— Tak jest.
— Nie wierzcie mu; znam go lepiej, niż on mnie.
— Ah! A więc kim on jest?
— Widziałem jak dostał bastonadę; ponieważ była to pierwsza bastonada, jaką zdarzyło mi się widzieć, więc z ciekawości pytałem się o niego bardzo dokładnie.
— A więc, co ci powiedzieli?
— Że to jakiś urzędnik perskiego poselstwa, co zdradził ważną tajemnicę, czy coś takiego. Miano go stracić, ale że miał protektorów, więc skończyło się na tem, że wyrzucono go ze służby i skazano na bastonadę. Nazywa się Dawuhd Arafim.
Istotnie, był to dziwny przypadek, że były fryzjer poznał tego człowieka; ale i mnie spadły jakby łuski z oczu. Widziałem go mianowicie w Ispahanie na Almaidan-shah, gdzie go przywiązano do wielbłąda jako więźnia, który miał być odstawiony do Konstantynopola. Przez pewien czas jechałem tą samą drogą, co ta karna karawana; tak przyszło do tego, że i on mnie widział, a teraz sobie przypomniał moją osobę.
— Dziękuję ci za tę wiadomość, Hamzad, ale tymczasem zachowaj ją dla siebie.
Teraz nie miałem już najmniejszej obawy, że Abrahim oskarży mnie przed władzą. Podejrzewałem, że z Barudem el Amazat, który mu sprzedał Senicę, łączyły go już przedtem jakieś stosunki. Abrahim był urzędnikiem wypędzonym ze służby, potem był więźniem i otrzymał bastonadę, obecnie znów występował jako mamur i posiadał majątek — wszystko to razem dawało mi dużo do myślenia. Postanowiłem tymczasowo nie dzielić się z nikim wiadomością, podaną przez fryzjera, aby Abrahim nie spostrzegł, co się święci.
Przy najbliższej sposobności mieliśmy wysadzić na ląd kilku majtków, których wzięliśmy na dahabie przed ową straszną przeprawą; statek nasz zbliżał się więc do brzegu.
— Zarzucimy kotwicę, czy nie? — zapytałem reisa.
— Nie; skoro tylko majtkowie opuszczą statek, zawrócę od brzegu.
— Dlaczego?
— Aby uniknąć policji.
— A Abrahim?
— Wysadzi się go na ląd razem z majtkami.
— Nie obawiam się policji.
— Jesteś cudzoziemcem i znajdujesz się pod opieką swego konsula. Tobie się nic nie może stać. Ah!
Okrzyk ten wyrwał się z ust reisa na widok łodzi, pełnej uzbrojonych ludzi o ponurym wyglądzie. Byli to khawassy — policjanci.
— Wobec tego nie zawrócisz zaraz od brzegu? — zagadnąłem Hassana.
— Uczynię to, jeśli rozkażesz. Tylko tobie winienem posłuszeństwo.
— Nie rozkazuję ci tego; przeciwnie, chciałbym poznać tutejszą policję.
Łódź podpłynęła ku nam, a policjanci wstąpili na pokład, zanim jeszcze statek zawinął do przystani. Załoga sandalu, który miał tu również swój postój, rozgłosiła, że Abrahim utonął i że my uprowadziliśmy na naszej dahabie jego żonę. Stary reis Cha id ben Mustafa pobiegł — jak nam potem doniesiono — do sędziego i wygłosił doń przesadną przemowę o mnie, niewiernym mordercy, buntowniku i zbóju. Ponieważ sądownictwo w owych krajach nie zna ważnego wynalazku ze stosami aktów, więc w przypadkach prawnych wkracza władza szybko i nie bawi się w szczegółowe badania.
— Kto jest reisem tego statku? — zapytał naczelnik khawassów.
— Ja — odpowiedział Hassan.
— Jak się nazywasz?
— Hassan Abu el Reizahn.
— Czy masz na swym statku pewnego effendiego, hekima, który jest niewiernym?
— Oto stoi przed wami i nazywa się Kara ben Nemzi.
— Czy jest tu także kobieta, której na imię Gicela?
— Jest w kajucie.
— To dobrze, wszyscy jesteście moimi więźniami; pójdźcie ze mną do sędziego, statku waszego strzec będą moi ludzie!
Dahabie przybiła do lądu, a cała jej załoga wraz z pasażerami poszła pod komendę przedstawiciela władzy. Wtyle za nami niesiono w umyślnie przygotowanej lektyce Senicę, osłoniętą gęstym welonem. Pochód nasz zwiększał się ciągle, bo wszystko co było, starzy i młodzi, przyłączali się do niego. Za mną kroczyły eks-fryzjer, Hamzad el Dżerbaja i pogwizdywał sobie do taktu jakąś wesołą nutę. Zahbeth-bej, czyli dyrektor policji siedział ze swoim sekretarzem i czekał już na nas.
Dyrektor policji nosił odznaki bimbasziego majora, czyli dowódzcy, mającego pod sobą tysiąc żołnierzy; mimo to nie wyglądał ani wojowniczo, ani zbyt inteligentnie. Na podstawie otrzymanej relacji mniemał przed chwilą, że Abrahim-mamur utonął; ujrzawszy go teraz wśród nas, powitał go z szacunkiem, należnym człowiekowi zmartwychwstałemu. Spojrzenie zaś, którem raczył nas obdarzyć, wyrażało uczucie wprost przeciwne. Podzielono nas na dwa obozy: po jednej stronie stanęła załoga sandalu, stanął Abrahim ze swą służbą, a po drugiej załoga dahabie, Senica, Isla, ja, Halef i fryzjer.
— Czy życzysz sobie fajki, panie? — zapytał Zahbeth-bej rzekomego mamura.
— Każ przynieść!
Przyniesiono mu fajkę i dywan, aby mógł usiąść. Potem zaczęła się rozprawa:
— Wasza wysokość raczy mi powiedzieć swe nazwisko, błogosławione przez Allaha.
— Abrahim-mamur.
— A więc jesteś mamurem. W której prowincji?
— W En-Nazar.
— Jesteś oskarżycielem. Mów: słucham i będę sądził.
— Oskarżam tego giaura, który jest hekimem, o czikarmę, oskarżam również człowieka, który stoi obok niego, o czikarmę i wreszcie oskarżam kierownika dahabie o współudział w porwaniu kobiety. O ile służący tych dwóch ludzi i majtkowie dahabie uczestniczyli w zbrodni, to racz sam osądzić, o bimbaszi.
— Opowiedz, jak się odbyło porwanie!
Abrahim opowiedział. Gdy skończył, przesłuchano jego świadków; w toku tego przesłuchania oskarżył mnie nadto reis sandalu, imć pan Chalid ben Mustafa o usiłowane morderstwo.
Zahbeth-bej zwrócił się do mnie, błyskając groźnie oczyma.
— Giaurze, jak ci na imię?
— Kara ben Nemzi.
— Jak się nazywa twa ojczyzna?
— Dżermanistan.
— Gdzie leży ta piędź ziemi?
— Piędź? Hm, bimbaszi, dowiodłeś tem, że jesteś wielki nieuk.
— Psie! — wrzasnął, zrywając się z miejsca. — Jak ty śmiesz tak mówić!
— Dżermanistan to kraj wielki, liczący dziesięć razy więcej mieszkańców niż cały Egipt. Ale ty kraju tego nie znasz, jesteś wogóle kiepskim geografem i dlatego dajesz się okłamywać Abrahimowi.
— Poważ się jeszcze raz takie słowo powiedzieć, a każę cię za uszy przygwoździć do ściany.
— Poważę się! Abrahim mówi, że jest mamurem prowincji En-Nazar, mamurowie są tylko w Egipcie — —
— Czyż En-Nazar nie leży w Egipcie, giaurze! Sam byłem tam i znam mamura jak brata swego, ba, jak siebie samego.
— Kłamiesz!
— Przygwoździć go! — rozkazał sędzia.
Wyjąłem rewolwer, a Halef swoje pistolety, gdy to zobaczył.
— Bimbaszi, zapewniam cię, że zastrzelę każdego, kto mnie ruszy, a potem ciebie! Kłamiesz, jeszcze raz ci to mówię. En-Nazar jest małą oazą między Homrh i Tighert w kraju Tripolis; tam niema mamura, tylko ubogi szeik;nazywa się Mamra ibn Alef Abucin, a znam go bardzo dobrze. Mógłbym odegrać komedję i pozwolić ci stawiać dalsze pytania, ale wolę skrócić całą tę procedurę. Dlaczego każesz oskarżycielom stać, a oskarżonemu zbrodniarzowi pozwalasz siedzieć, a nawet podajesz fajkę?
Biedaczysko popatrzył na mnie zdumiony.
— Nie rozumiem ciebie, giaurze!
— Ostrzegam cię, abyś mnie tem wyrażeniem nie przezywał! Mam przy sobie paszport, a także i icingitisz[4] wicekróla Egiptu; mój towarzysz zaś jest z Konstantynopola, ma budjeruldu wielkorządcy; jest przeto w gielgeda padyszabnin.
— Pokażcie legitymacje!
Wręczyliśmy mu nasze papiery. Przejrzał i oddał nam je z miną cokolwiek strapioną.
— Mów dalej.
Z tego wezwania wniosłem, że nie wiedział, co ma czynić. Zabrałem więc głos:
— Jesteś Zabbeth-bejem, bimbaszim, a nie znasz swych obowiązków. Gdy bierzesz do rąk pismo wielkorządcy, masz je wpierw przycisnąć do czoła, do oczu i do ust i wszystkich obecnych wezwać, aby się pokłonili, tak, jakby Jego Mość we własnej osobie był obecny. Powiem ja khediwowi i wielkiemu wezyrowi w Konstantynopolu, jak ty ich tu poważasz.
Tego się bynajmniej nie spodziewał. Był tak przerażony, że rozwarł usta i oczy i nie mógł rzec słowa. Ja zaś mówiłem dalej:
— Nie zrozumiałeś przedtem mych słów. Ja jestem oskarżycielem, a muszę stać, ten zaś jest oskarżonym, a siedzi.
— Kto go oskarża?
— Ja, ten i my wszyscy.
Abrahim był zdumiony, ale nie rzekł nic.
— O co go oskarżasz? — zapytał Zahbeth-bej.
— O czikarmę, o tę samą zbrodnię, którą on nam zarzuca.
Widziałem, że Abrahim się zaniepokoił. Sędzia zaś rozkazał mi:
— Mów!
— Żal mi ciebie, bimbaszi, że doznasz ogromnego zmartwienia.
— Jakiego zmartwienia?
— Że zmuszony będziesz zasądzić człowieka, którego znasz jak brata, jak siebie samego. Byłeś nawet u niego w En-Nazar i wiesz napewno, że jest mamurem. Ja zaś mówię ci, że również go znam. Nazywa się Dawuhd Arafim, był urzędnikiem wielkorządcy w Persji, ale złożono go z urzędu i ukarano nawet bastonadą.
— Psie! — krzyknął do mnie Abrabim, a do sędziego rzekł te słowa: — Zakbeth-bej, ten człowiek stracił rozum.
— Zahbeth-bej — powiedziałem na to — słuchaj mnie dalej, a okaże się, czyja głowa lepsza jest i mocniej siedzi na karku, moja, czy jego!
— Mów!
— Ta kobieta jest chrześcijanką, wolną chrześcijanką z Karadagh[5]; on ją porwał i gwałtem uprowadził do Egiptu. Ten oto mój przyjaciel jest jej prawowitym narzeczonym; przybył on po nią do Egiptu i odebrał ją sobie. Znasz nas, bo przeczytałeś nasze legitymacje, jego zaś nie znasz. Jest on porywca kobiet i oszust. Każ sobie pokazać jego legitymację, inaczej pójdę do khediwa i powiem mu, jak ty sprawujesz urząd, który ci nadano. Kapitan sandalu oskarżył mnie o usiłowane morderstwo. Zapytaj tych ludzi. Wszyscy oni słyszeli, że chciałem mu zestrzelić pióro z tarbuszu i trafiłem. Ten zaś człowiek, który zwie się mamurem, strzelił do mnie na serjo i z tym zamiarem, żeby mnie zabić. Oskarżam go więc. Teraz sądź!
Poczciwina znalazł się w wielkim kłopocie. Nie mógł cofnąć ani tego, co zrobił, ani słów wyrzeczonych przed chwilą, a jednak czuł, że słuszność jest po mojej stronie. Zdecydował się więc postąpić sobie w sposób, jaki tylko w Egipcie ujść może.
— Niech lud wyjdzie i rozejdzie się do domów swych! — rozkazał. — Zastanowię się nad tą sprawą, a popołudniu odbędzie się rozprawa w dalszym ciągu. Tymczasem jesteście wszyscy razem moimi więźniami!
Khawassy wypędzili widzów kijami; potem wyprowadzono pod strażą tak Abrahima, jak i załogę sandalu. Nas zaprowadzono na podwórze i zostawiono nam zupełną swobodę; tylko kilku khawassów pilnowało wyjścia. Po kwadransie i oni znikli.
Domyśliłem się, do czego Zahbeth-bej zmierzał; zbliżyłem się więc do studni, gdzie Isla ben Maflej siedział u boku Senicy.
— Czy sądzisz, że wygramy dziś proces?
— Nic nie sądzę; wszystko zostawiam tobie — odpowiedział.
— A jeśli wygramy, to co się stanie z Abrahimem?
— Nic. Znam tych ludzi. Abrahim przekupi basziego pieniędzmi lub jednym z tych drogich pierścieni, które nosi na palcach.
— Czy życzysz sobie jego śmierci?
— Nie. Znalazłem Senicę i to mi wystarcza.
— A jak sądzi o tem twoja przyjaciółka?
Senica odpowiedziała:
— Effendi, byłam bardzo nieszczęśliwa, a teraz jestem wolna. Nie będę nawet o nim myślała.
Ta odpowiedź zadowoliła mnie. Teraz trzeba było jeszcze zapytać naszego reisa. Ten powiedział mi bez ogródek, że będzie rad, jeśli tylko wyjdzie cało z tej sprawy. Wobec tego wyszedłem na ulicę, aby się rozejrzeć w sytuacji.
Tymczasem nastał upał południowy, a na ulicy nie było widać nikogo. Widocznie Zahbeth-bej życzył sobie, abyśmy się sami uwolnili i nie czekali na jego wyrok. Wróciwszy na podwórze, przedstawiłem towarzyszom mój domysł i wezwałem ich, aby poszli za mną. Wyszliśmy bez przeszkody. Gdyśmy przyszli do dahabie, nie zastaliśmy już khawassów. Gdyby się był znalazł przyjaciel i zwolennik liści sennesowych, mógł sobie bezpiecznie przywłaszczyć cały ładunek statku. Sandalu nie było już u brzegu; znikł gdzieś. Czcigodny Chalid ben Mustafa odgadł również zamiar sędziowski i ulotnił się wraz ze statkiem i załogą.
Ale gdzie był Abrahim-mamur? To dla nas nie było obojętne; nietylko było to możliwe, ale i prawdopodobne, że on nas z oczu nie spuści. Miałem przeczucie, że się kiedyś z nim spotkam, prędzej, czy później.
Dahabie podniosła kotwicę; dalszą podróż odbyliśmy z błogiem uczuciem, iż szczęśliwie wydostaliśmy się z bardzo krytycznego położenia.





  1. Napiwek.
  2. „Senica“ — wyraz serbski, znaczy po polsku: źrenica.
  3. Mały żagiel.
  4. Legitymacja podróżna.
  5. Czarnogóra.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.