Przez pustynię/Część I/VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Przez pustynię
Podtytuł Opowiadanie podróżnicze
Pochodzenie Opowiadania podróżnicze. Tom I
Wydawca Przez Lądy i Morza
Data wyd. 1938
Druk Druk. „Concordia“ Sp. Akc., Poznań
Miejsce wyd. Poznań, Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Durch die Wüste
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ VII.
W MEKCE.

Podczas jazdy mówiliśmy niewiele. Córka zaś szejka nie rzekła ani słowa. Oko jej natomiast płonęło dziwnym jakimś blaskiem, a kiedy rzucała spojrzenie w lewo, gdzie za krańcem widnokręgu krył się statek Abu-Zeifa, ujmowała już to rękojeść handżaru, już to długą strzelbę, opartą wpoprzek siodła.
Skoro przybyliśmy w pobliże obozu, podjechał do mnie Halef.
— Zihdi — zapytał — czy według zwyczajów twego kraju powinien narzeczony obdarzyć upominkiem poślubianą?
— Czyni się tak zwykle nietylko u nas, lecz i u was.
— Tak, zwyczaj ten panuje w Dżezirat el Arab i wogóle na całym Szarki[1]. Kiedy zaś Hanneh tylko pozornie ma zostać moją żoną na kilka dni, nie wiem więc, czy w takim wypadku mam jej złożyć upominek.
— Składanie upominków dowodzi uprzejmości, a ta wywołuje zawsze przyjemne uczucia. Ja na twojem miejscu okazałbym się właśnie uprzejmym.
— Cóż jej więc mam dać? Jestem ubogi i nieprzygotowany na wesele. Czy sądzisz, że mógłbym jej dać mój adeszlik?[2]
Nabył bowiem w Kairze pudełeczko z masy papierowej i nosił w niem zapałki. Pudełko takie można było kupić za trzydzieści groszy, ale w oczach Halefa uchodziło za bardzo cenne, gdyż zapłacił za nie handlarzowi dwadzieściakroć ponad rzeczywistą wartość. Miłość wywołała w nim heroiczne postanowienie poświęcenia swej kosztowności.
— Daj jej pudełko — odpowiedziałem z powagą.
— Zgoda! dostanie! lecz czy mi je zwróci, skoro już nie będzie moją żoną?
— Zatrzyma je napewno dla siebie.
— Allah kerihm, Bóg jest łaskaw! Nie pozwoli, żebym poniósł stratę! Cóż mam uczynić, zihdi?
— Jeśli adeszlik jest ci tak drogi, to daj jej co innego!
— Ależ co? Nie posiadam więcej nic. Nie mogę jej przecież dać mego turbanu, ani mej strzelby, a bicza!
— To nie daj jej nic.
Stroskany Halef wstrząsnął głową.
— Ale to nie uchodzi, zihdi. Ona jest moją narzeczoną i musi coś ode mnie otrzymać. Cóż pomyślą o tobie, Atejbehowie, jeśli twój służący, poślubiając kobietę, nie da jej upominku.
— A więc tak!
Chytrze próbował podrażnić moją ambicję i w ten sposób przymówić się do mego worka.
— Chwała Allahowi, że oświecił cię, Halefie! Ale niestety i ze mną nie jest lepiej. Nie mogę twojej narzeczonej podarować ani haika, ani mojej kurtki, ani strzelby!
— Allah jest sprawiedliwy i litościwy, effendi, odpłaca on za każdy dar tysiąckrotnie. Czy nie masz ukrytych w skórzanym woreczku przedmiotów, które mogłyby zachwycić każdą narzeczoną? A jeżeli dam ci jakie z tych cacek, czy otrzymam je napowrót, gdy Hanneh nie będzie już twoją żoną?
— Musisz zażądać!
— My, Frankowie, nie mamy takiego zwyczaju. Ponieważ jednak obiecujesz mi tysiąckrotną zapłatę, więc zajrzę potem do worka, a może znajdzie się co dla ciebie.
Halef aż podniósł się w siodle z radości.
— Zihdi, jesteś najmądrzejszym i najlepszym effendim, jakiego tylko Allah stworzył. Dobroć twa jest szersza od Sahary, a dobroczynność dłuższa od Nilu.Ojciec był najsławniejszym, a ojciec twój twego ojca najczcigodniejszym ze wszystkich mężów w twym kraju. Matka twa była najpiękniejszą z róż, a matka twojej matki najrozkoszniejszym kwiatem Zachodu. Obyś miał tylu synów, ile jest gwiazd na niebie, a córek tyle, ile ziarnek piasku na pustym, a potomkowie twych dzieci niech staną się tak niezliczeni jak niezliczone są krople w morzu.
Na szczęście dojechaliśmy do obozu, bo gdyby nasza rozmowa trwała dłużej, Halef z nadmiaru wdzięczności ożeniłby mnie ze wszystkiemi córami Samojedów, Tunguzów, Eskimosów i Papuasów. Skórzany woreczek, o którym Halef wspomniał, zawierał istotnie niejedną rzecz, nadającą się na podarunek dla Beduinki.
Isla ben Maflej, syn kupca, rozstając się ze mną w Kairze po podróży po Nilu, zaopatrzył mnie w kolekcję rozmaitych przedmiotów, które miały mi służyć jako podarunki celem łatwego zaskarbienia życzliwości i okupienia cennych usług. Przedmioty te nie zajmowały wiele miejsca i nie przedstawiały zbyt wielkiej wartości, przecież dla mieszkańców pustyni były cenną rzadkością.
Podczas naszej nieobecności uprzątnięto jeden namiot i urządzono do mego użytku. Rozgościwszy się w nim, otworzyłem skórzany worek i wyjąłem zeń medaljon, pod którego szklaną pokrywą poruszał się sztucznie mały djabełek. Sporządzony zupełnie na wzór spinki do mankietów ze sztucznego szyldkretu, wisiał na łańcuszku ze szklanych paciorków, które mieniły się w świetle lub w blasku ognia wszystkiemi barwami tęczy. W Paryżu mogło to świecidełko kosztować zaledwie dwa franki. Pokazałem je Halefowi.
Ten spojrzawszy, cofnął się z przestrachem.
— Maszallach, co za dziwo! Toż to szajtan! oby go Bóg przeklął! Zihdi, w jaki sposób dostałeś djabła w swoją moc? La ilia ilia Allah, we Muhammed rezul Allah! Strzeż nas Boże przed potrzykroć ukamienowanym djabłem, gdyż nie jemu, tylko Tobie jedynie chcemy służyć!
— Nie może ci nic uczynić, gdyż jest mocno zamknięty.
— Czy naprawdę nie może wyskoczyć?
— Nie.
— Czy możesz mnie zapewnić na twoją brodę?
— Na moją brodę!
— Pokaż mi go, zihdi. Lecz jeżeli uda mu się wydostać, wtedy będę zgubiony, a za duszę moją odpowiesz ty i twoi ojcowie.
Ujął ostrożnie w końce palców łańcuszek, i położywszy medaljon na ziemi, ukląkł, by mu się dokładnie przypatrzeć.
— Wallahi — billahi — tallahi — na Allaha, to szajtan! Czy widzisz, jak rozdziawia pysk i wywala język? Jak przewraca oczyma, zamierza się rogami, jak skręca ogon, grozi pazurami i tupie nogami! O jacik — biada, jeśli rozwali szkatułkę!
— Tego nie zdoła uczynić, bo to figurka, sztucznie zrobiona!
— Sztuczna figurka, zrobiona rękami ludzkiemi? Effendi, łudzisz mnie zapewne, abym nabrał odwagi. Kto może zrobić djabła? Żaden człowiek, ani wierny, ani chrześcijanin, ani nawet żyd! Tyś największy taleb i najśmielszy zuch na ziemi, boś pokonał szajtana i zamknął go w tem ciasnem cindan[3]. Hamdullillah, teraz ziemia jest wolna od djabła i jego duchów, a wszyscy potomkowie proroka powinni cieszyć się z katuszy, jakie on cierpi. Naco pokazałeś mi ten łańcuszek, zihdi?
— Abyś go ofiarował w upominku narzeczonej.
— Ja — — ?! Ten łańcuszek cenniejszy nad wszystkie djamenty w tronie wielkiego Mogula? Kto go posiada, tego imię zasłynie między wszystkimi synami i córami wiernych. Czy chcesz go naprawdę podarować?
— Owszem.
— Bądź więc tak dobry i pozwól, ażebym go dla siebie zatrzymał! Wolę dać dziewczynie zapalniczkę.
— Nie, dasz jej ten łańcuszek. Rozkazuję ci!
— Muszę więc usłuchać. Ale gdzie miałeś łańcuszek i inne rzeczy, zanim włożyłeś je wczoraj do woreczka?
— Od Kahiry aż dotąd jest okolica niebezpieczna, dlatego ukrywałem te skarby w moich szalwarach[4].
— Zihdi, mądrość twa i przezorność przewyższa chytrość djabła, którego zmusiłeś, by mieszkał w twoich szalwarach. Kiedy mam dać Hanneh łańcuszek?
— Skoro zostanie twoją żoną.
— Będzie najsławniejszą ze wszystkich benat el Arab[5], albowiem wszystkie plemiona sławiąc ją, będą opowiadały o niej, że więzi u siebie djabła. Czy wolno mi obejrzeć resztę twoich skarbów?
Nie stało się zadość jego woli, bo szejk kazał nas prosić do siebie. W namiocie jego znaleźliśmy wszystkich Atejbehów.
— Zihdi, czy przyniosłeś ze sobą pergamin? — zapytał Malek.
— Mam papier, który zupełnie zastąpi pergamin.
— Czy zgadzasz się na spisanie umowy?
— Owszem, jeśli sobie tego życzysz.
— A więc może zaczniemy?
Halef, do którego pytanie było zwrócone, skinął głową; wtedy powstał jeden z obecnych mężów, aby mu stawiać pytania:
— Jak brzmi twe pełne nazwisko?
— Nazywam się Halef Omar ben hadżi Abul Abbas ibn hadżi Dawud al Gossarah.
— Z którego kraju pochodzisz?
— Pochodzę z Garbi[6], gdzie za wielką pustynią zachodzi słońce.
— Do jakiego należysz szczepu?
— Ojciec mego ojca, oby obydwaj zaznali błogosławieństwa Allaha, zamieszkiwał ze sławnym szczepem Uelad Zelim i Uelad bu Zeba wielki Dżebel Szur-Szum.
Mąż, który zdał Halefowi te pytania, w każdym razie krewny narzeczonej, zwrócił się teraz do szejka.
— Znamy cię wszyscy, o waleczny, dzielny, mądry i sprawiedliwy. Jesteś hadżi Malek Iffandi ibn Achmed Chadid el Ajni ben Abul Ali el Bezami Abu Szehab Abdolatif el Hanifi, szejk walecznego szczepu Beni Atejbeh. Ten oto mąż jest bohaterem ze szczepu Uelad Zelim i Uelad bu Zeba, zamieszkującego niebosiężne góry, zwane Dżebel Szur-Szum. Jest to Halef Omar ben hadżi Abul Abbas ibn hadżi Dawud al Gossarah, przyjaciel wielkiego effendi z Frankistanu, którego jako gościa przyjęliśmy w naszym namiocie. Ty masz córkę. Na imię jej Hanneh; włosy jej są jako jedwab, skóra ma miękkość oliwy, a cnoty jej są tak czyste i lśniące, jak płatki śniegu, spadające na szczyty gór. Halef Omar pragnie ją poślubić. Powiedz tylko, szejku, co o tem sądzisz!
Zagadnięty udawał głębokie zastanowienie. Po chwili odpowiedział:
— Rzekłeś, synu mój. Teraz usiądź i posłuchaj mych słów. Ten Halef Omar ben hadżi Abul Abbas ibn hadżi Dawud al Gossarah jest bohaterem, którego sława już przed laty dotarła do nas. Ramię jego jest niezwyciężone; bieg jego jest tak szybki, jak bieg gazeli; oko jego ma bystrość wzroku orła; rzuca dzirytem na odległość kilkuset kroków, kula jego nie chybia celu; a jego handżar broczył się w krwi wielu wrogów. Nadto uczył się Koranu i jest mężem w radzie bardzo roztropnym i doświadczonym. Do tego, oto ten, potężny bej Franków, uznał go godnym swej przyjaźni — — dlaczegóż więc miałbym mu odmówić mej córki, gdy będzie gotów, spełnić moje warunki?
— Jakie są twoje warunki? — zapytał poprzedni mówca.
— Dziewczę jest córką potężnego szejka, przeto nie może jej posiąść za zwykłą cenę. Żądam, ażeby mi dał jedną klacz, pięć wielbłądów pod wierzch, dziesięć wielbłądów jucznych i pięćdziesiąt owiec.
Na te słowa zrobił Halef taką minę, jak gdyby właśnie połknął był pięćdziesiąt owiec, dziesięć jucznych i pięć wierzchowych wielbłądów wraz z klaczą. Skąd miał to wszystko wziąć? Na szczęście szejk ciągnął dalej:
— Ja natomiast podaruję nowożeńcom jako wiano: jedną klacz, pięć wielbłądów pod wierzch, dziesięć wielbłądów jucznych i pięćdziesiąt owiec. Mądrość wasza pojmie, że, gdy rzecz się tak ma, niepotrzebna jest wzajemna wymiana. Wymagam jedynie, by jutro rano, w czasie Fagr[7], podjął pielgrzymkę do Mekki i wziął swą żonę ze sobą. Po spełnieniu świętych obrzędów wrócą natychmiast do nas. Halef ma obchodzić się ze swoją żoną, jak z dziewicą i po powrocie odejść od niej. Za tę usługę otrzyma wielbłąda i worek daktylów. Jeśli zaś nie będzie wobec swojej żony zachowywać się, jak wobec osoby obcej, nie otrzyma nic i zginie. Jesteście świadkami, że tak postanawiam.
Mąż, prowadzący umowę, zwrócił się teraz do Halefa.
— Słyszałeś? I cóż ty na to?
Można było poznać po Halefie, że jeden punkt układów nie podobał się jemu, mianowicie żądanie, by oddał żonę napowrót. Ale rozum nakazywał zastosować się do okoliczności, przeto odpowiedział:
— Przyjmuję te warunki.
— Sporządź więc umowę, effendi — poprosił mnie szejk — i to podwójnie; jedną dla mnie, a drugą dla niego!
Spełniłem jego życzenie, a następnie odczytałem pismo. Uzyskało aprobatę szejka, który, posługując się rękojeścią swego sztyletu, zaopatrzył każdy egzemplarz we woskową pieczęć, poczem wraz z Halefem podpisał.
Tak zakończono prawne formalności i rozpoczęto uroczystość weselną. Ponieważ zawarto małżeństwo pozorne, więc wesele miało przebieg bardzo skromny. Zabito i upieczono barana. Podczas gdy pieczeń piekła się na rożnie nad ogniskiem, stoczono pozorną bitwę, przyczem jednak wcale nie strzelano, a łatwo się domyśleć, z jakiego powodu. Z nadejściem nocy zaczęto ucztę. Lecz jedli tylko sami mężczyźni, a dopiero, gdyśmy się już nasycili, kobiety otrzymały resztki jedzenia. Przy tej sposobności zjawiła się Hanneh. Skorzystał z tego Halef i, podniósłszy się z miejsca, podał jej opisany powyżej podarunek. Sceny, która teraz się rozegrała, niepodobna opisać. Djabeł, zamknięty w medaljonie, wydawał się cudem, przechodzącym wszelkie pojęcia ludzkie. Nic nie pomogły moje usiłowania, ażeby im wytłumaczyć mechanizm tego bawidełka. Nie chcieli mi uwierzyć, a szczególnie dlatego, że djabeł był przecie żywy. Wielbiono mnie jako bohatera i czarodzieja; ale skutek tego wszystkiego był taki, że Hanneh nie otrzymała podarunku. Szatan uwięziony, to zjawisko tak niesłychanie ważne, że sam szejk tylko był godny, ażeby strzec tego niezrównanego skarbu; naturalnie, musiałem go wprzódy jak najuroczyściej zapewnić, że szatanowi nigdy nie uda się uciec i ściągnąć na niego nieszczęście.
Około północy wróciłem do swego namiotu, ażeby zażyć snu. Halef towarzyszył mi.
— Zihdi — odezwał się — czy muszę to wszystko wypełnić, co dziś spisałeś?
— Tak. Sam przecie przyrzekłeś!
Po pewnym czasie odezwał się bardzo smutnie:
— Czy i ty oddałbyś swą żonę?
— Nie.
— A jednak mówisz, że powinienem dotrzymać obietnicy!
— Naturalnie. Jeżelibym poślubiał kobietę, to nie zobowiązałbym się do oddania jej.
— O, zihdi, dlaczego nie powiedziałeś mi, że i ja również mam tak uczynić!
— Czy jesteś chłopcem i potrzebujesz opiekuna?... czy chrześcijanin może pouczać muzułmanina, jak się ma żenić?... Ale zdaje mi się, że chciałbyś Hanneh zatrzymać!
— Zgadłeś.
— Więc chcesz mnie opuścić?
— Ciebie — zihdi? O — — ! —
Zakrztusił się z zakłopotania, ale nie dał mi żadnej odpowiedzi. Usłyszałem tylko jakieś niezrozumiałe mamrotanie, a później kilka westchnień. Nie wiedział, co z sobą począć. Zapanowało w nim jakieś rozdwojenie, w duszy jego miłość ku dziewczynie stanęła do walki z przywiązaniem do mojej osoby. Musiałem go zostawić na łup wewnętrznej rozterce i zasnąłem rychło.
Z głębokiego snu obudziło mnie głośne stąpanie wielbłądów. Wyszedłem z namiotu. Na wschodzie wstawał dopiero blady świt, ale tam, gdzie była zatoka, niebo krwawiło się łuną gorejącą. Był to niewątpliwie pożar. Odrazu nasunęło mi się pewne przypuszczenie, które ruch, panujący w obozie, zdawał się potwierdzać. Mężczyźni wracali z jakiejś wyprawy, a wielbłądy ich dźwigały łupy obfite. I córka szejka była z nimi, bo gdy zsiadała z wielbłąda, zauważyłem, że szaty jej były splamione krwią. Malek powitał mnie i rzekł, wskazując na łunę:
— Widzisz, żeśmy znaleźli statek. Spali, gdyśmy przybyli, a teraz zgromadzeni są u psów, ojców swych.
— Zabiłeś ich i obrabowałeś statek?
— Obrabowałem?... Cóż znaczy to słowo?... Czyż własność zwyciężonego nie należy do zwycięzcy? Któż może nam zaprzeczyć prawa do tego, cośmy zdobyli?
— Cehka, którą Abu-Zeif zrabował, należy do szeryfa emira.
— Do szeryfa emira, który skazał nas na wygnanie? Gdyby nawet pieniądze były jego własnością, nie oddałbym ich. Ale czy sądzisz napewno, że te pieniądze — to cehka?... Okłamano cię. Tylko sam szeryf ma prawo do pobierania tego podatku i nigdy nie powierzyłby ich Turkowi. Turek, którego miałeś za poborcę, był albo przemytnikiem, albo celnikiem paszy egipskiego, którego niechaj Allah zatraci!
— Nienawidzisz go!
— Jak każdy wolny Arab. Czyś nie słyszał o okrucieństwach, jakie się tu działy w czasach Wachabitów? Wszystko mi jedno, czy pieniądze należą do paszy, czy do szeryfa; nie oddam ich nikomu... Ale zbliża się czas Fagru. Przygotuj się do drogi. Nie możemy tu dłużej zostać.
— Gdzie myślisz rozłożyć się obozem?
— W miejscu, z którego mógłbym widzieć drogę z Mekki do Dżiddy. Abu-Zeif nie ujdzie moich rąk.
— Czyś pomyślał o niebezpieczeństwach, jakie ci grożą?
— Czy sądzisz, że Atejbeh obawia się niebezpieczeństw?
— Nie, ale nawet najodważniejszy człowiek musi być także ostrożnym. Jeśli Abu-Zeif wpadnie w twe ręce, a ty go zabijesz, to musisz bezzwłocznie opuścić te okolice. Wówczas mógłbyś stracić dziecko swej córki, które będzie właśnie z Halefem w Mekce.
— Powiem Halefowi, gdzie mnie ma szukać w takim wypadku. Hanneh uda się do Mekki, zanim my ruszymy w drogę. Jest to jedyna osoba między nami, która nie była jeszcze w świętem mieście; gdyby się pielgrzymka odwlokła, to być może, że nie ujrzałaby już nigdy Mekki. Dlatego już oddawna szukałem delyla, któryby ją tam zaprowadził.
— Czy postanowiłeś już, w którą stronę macie się udać?
— Skierujemy się na pustynię Er Nahman, ku Maskatowi, a potem wyślemy może posłańca do El Frat[8] do Beni Szammar, albo do Beni Obeide z zapytaniem, czy zechcą nas przyjąć do swego szczepu.
Po krótkiem świtaniu nastał dzień. Słońce dotknęło promieniami horyzontu, a Arabowie, ociekający jeszcze przelaną przez siebie krwią, uklękli do modlitwy. Wnet rozebrano namioty i Atejbehowie puścili się w drogę. W jasnem świetle dziennem spostrzegłem, że przywłaszczyli sobie bardzo wiele przedmiotów. Napad ten wzbogacił ich; byli już teraz zamożnymi ludźmi. Z tego powodu zapanowała wśród nich wielka wesołość. Zostałem trochę wtyle.
Przykro mi było pomyśleć, że Dżeheinowie zginęli z rąk swych wrogów poniekąd za moją przyczyną. Nie mogłem sobie wprawdzie uczynić żadnego zarzutu, ale bądź co bądź należało zapytać swego sumienia, czy nie było możliwem postąpić inaczej. Nadto bliskość Mekki podniecała mnie w najwyższym stopniu. Niedaleko wznosiło się miasto święte, zakazane. Czy miałem je ominąć, czy też zwiedzić mimo wszystkie niebezpieczeństwa? Jakaś ukryta siła gnała mnie do tego miasta, a jednak musiałem się nad tem przedsięwzięciem spokojnie zastanowić. Cóż będzie, gdy mi się ono uda? Będę mógł powiedzieć, że byłem w Mekce i — nic więcej. Gdyby jednak poznano we mnie giaura, to nie uniknąłbym śmierci, i to jakiej śmierci! Ale wszelkie namyślanie się i rozważanie pobudek nie doprowadziłoby do niczego, postanowiłem więc zastosować się do okoliczności.
Szejk obrał drogę okólną, aby się z nikim nie spotkać. Nie pozwolił karawanie wypocząć, póki się nie ściemniło. Droga nasza wiodła przez wąwóz, między dwiema równoległemi granitowemi ścianami. Za wąwozem znaleźliśmy się w głębokiej kotlinie, z której — jak się zdawało — nie było wyjścia. Tam rozbiliśmy namioty, a kobiety roznieciły ogień. Wnet wszyscy zasiedli do obfitej i urozmaiconej uczty, do której potrawy pochodziły z kuchni Abu-Zeifa. Potem nastąpił przez wszystkich niecierpliwie oczekiwany podział łupu. Ponieważ nic z tem nie miałem wspólnego, opuściłem obóz, aby się rozejrzeć po kotlinie. W pewnem miejscu zauważyłem, że można się wspiąć na skałę. Spróbowałem. Gwiazdy świeciły jasno; udało mi się. Może po kwadransie stałem na wysokiem wzgórzu, z którego roztaczał się widok na wszystkie strony. Tam w dole, w południowej stronie ciągnęło się pasmo gór skalistych, a nad niem jaśniało białawe światło, takie jakie wieczorem zwykle się unosi nad oświetlonemi miastami.
Tam leżała Mekka!
Podemną rozlegały się głośne krzyki Atejbehów, kłócących się między sobą o łup. Po pewnym czasie wróciłem do nich. Szejk przyjął mnie następującemi słowy:
— Effendi, dlaczego nie zostałeś przy nas? Musisz otrzymać część wszystkiego, cośmy znaleźli na statku.
— Ja?... Mylisz się... Nie byłem przy tem, więc nie powinienem nic dostać.
— Czyż znaleźlibyśmy Dżeheinów, gdybyśmy ciebie nie spotkali? Mimowoli byłeś naszym przewodnikiem; przeto otrzymasz, co ci się należy.
— Nie przyjmę nic!
— Zihdi, za mało znam twoją wiarę i nie wolno mi jej obrażać, bo jesteś moim gościem; ale wiara ta jest fałszywą, jeśli zakazuje ci przyjęcia łupu. Wrogowie już nie żyją, statek ich zniszczony, mamy więc rzeczy te, które są nam tak potrzebne, spalić i zniszczyć?
— Nie chcę się sprzeczać; zatrzymajcie wszystko, co posiadacie!
— Nie zatrzymamy wszystkiego! Pozwól, że damy to twemu towarzyszowi, Halefowi, jakkolwiek ten otrzymał już swoją część.
— Dajcie jemu!
Mały Halef Omar był mi niewymownie wdzięczny. Otrzymał trochę broni, kilka szat i kiesę, w której było pełno srebrnych monet. Nie dał mi spokoju, aż przeliczyłem zawartość kiesy i przekonałem się naocznie, że stał się dziś niezmiernie bogatym człowiekiem. Suma cała wynosiła zaledwie osiemset pjastrów, ale to wystarczało, aby uszczęśliwić biednego Araba.
— Temi pieniędzmi możesz pięćdziesiąt razy opłacić koszta, jakie mieć będziesz w Mekce — zauważył szejk.
— Kiedy mam pójść do świętego miasta? — zapytał go Halef.
— Jutro między rankiem a południem.
— Nie byłem tam jeszcze nigdy. Jak się mam zachować?
— Powiem ci. Każdy pielgrzym jest zobowiązany natychmiast po przybyciu do miasta pójść do El Hamram[9]. Podjedziesz więc pod Bajth-Allah[10], zostawisz na dworze wielbłądy i wejdziesz. Tam znajdzie się napewno jakiś metowef[11], który cię poprowadzi i o wszystkiem pouczy; ale powinieneś go przedtem zapytać o cenę, bo inaczej oszuka cię. Gdy ujrzysz Kaabę, zrobisz dwa razy rikat[12] i odmówisz przepisane modlitwy, aby podziękować za szczęśliwe przybycie do świętego miejsca. Potem podejdziesz do mambar[13] i zzujesz obuwie, które tam zostanie i będzie strzeżone; w Beith-Allah bowiem nie wolno nosić obuwia w ręku, jak się to dzieje w innych meczetach. Wreszcie następuje towaf, czyli pochód wokoło Kaaby, który trzeba siedem razy powtórzyć.
— W którą stronę?
— W prawo, tak, że Kaabę będziesz miał zawsze po lewej ręce. Pierwsze trzy razy powinno się obejść Kaabę bardzo szybkim krokiem.
— Dlaczego?
— Ku pamięci proroka. Raz rozeszła się wieść, że prorok niebezpiecznie zachorował; aby wykazać nieprawdziwość tej pogłoski, prorok pobiegł szybko trzy razy naokoło Kaaby. Potem obchodzi się Kaabę powoli. Modlitwy, jakie należy przytem odmawiać, umiesz. Po każdem obejściu wkoło całuje się święty kamień. Gdy ukończysz towaf, przyciśniesz pierś do drzwi Kaaby, wyciągniesz ramiona i prosić będziesz Allaha o przebaczenie wszystkich grzechów.
— I będzie już koniec?
— Nie. Potem pójdziesz do El Madżem[14] i padniesz dwa razy na twarz przed Mekam-Ibrahim[15]. Stąd udasz się do świętej studni Cem-cem, gdzie po krótkiej modlitwie będziesz mógł tyle wody wypić, ile ci się spodoba. Dam ci kilka flaszek, abyś mi je napełnił i przyniósł ze sobą. Woda święta jest niezawodnym lekiem na wszystkie choroby ciała i duszy.
— To są ceremonje przy Kaabie. A co potem?
— Potem następuje Zay, czyi pochód ze Scafy do Meruy. Na wzgórzu Scafy stoją trzy otwarte łuki. Tam staniesz, zwrócisz twarz ku meczetowi, wzniesiesz ręce do nieba i prosić będziesz Allaha o pomoc na świętej drodze. Potem pójdziesz sześćset kroków aż do Meruy; w drodze ujrzysz cztery kamienne słupy, obok których przebiegniesz w podskokach. W Meruy odmówisz znowu modlitwę, a potem masz sześć razy przebyć tę samą drogę.
— A potem już koniec?
— Nie, musisz dać sobie ostrzyc głowę i zwiedzić Omrah, które leży w odległości od świętego miasta, równej tej, jaka nas dzieli od Mekki. Po ukończeniu tych świętych czynności możesz wrócić. W miesiącu, w którym odbywa się wielka pielgrzymka, wierny musi więcej spełnić obrzędów, co wymaga długiego czasu, bo w mieście świętem jest wówczas wiele tysięcy pielgrzymów. Tobie zaś wystarczą dwa dni, a trzeciego będziesz już u nas.
Po tej nauce, udzielił szejk Halefowi rozmaitych wskazówek, które się odnosiły do Hanneh.
Udałem się na spoczynek.
Halef wszedł po chwili do namiotu i nasłuchiwał najprzód, czy już śpię. Widząc, że jeszcze się ruszam, zapytał mnie:
— Zihdi, kto ci będzie usługiwał podczas mojej nieobecności?
— Ja sam. Czy mogę cię o coś poprosić, Halefie?
— Tak. Wiesz, że czynię dla ciebie wszystko, co mogę i co mi wolno.
— Masz przynieść szejkowi wody ze świętej studni Cem-cem. Przynieś i mnie jedną flaszkę.
— Zihdi, zażądaj ode mnie wszystkiego, tylko nie tego; nie mogę tego uczynić za żadną cenę. Ze studni tej mogą pić tylko wierni. Gdybym ci przyniósł wody to już nicby mnie nie uchroniło od wiecznego potępienia!
Powiedział to z takiem przekonaniem, że nie chciałem już więcej nań nalegać. Po chwili zapytał:
— Czy nie chciałbyś sam pójść po świętą wodę?
— Nie wolno mi!
— Wolno ci, jeśli się przedtem nawrócisz i przyjmiesz wiarę świętą.
— Nie uczynię tego; ale teraz śpijmy.
Nazajutrz wyjechał Halef w towarzystwie swej żony. Nakazano mu, by wszędzie mówił, że przybywa z dalekich stron i nikomu nie zdradził, że jego towarzyszka jest ze szczepu Atejbeh. Za parą małżeńską jechał przez pewien czas wojownik, któremu poruczono rozglądać się bacznie po drodze między Mekką a Dżiddą. U wejścia do kotliny ustawiono straż.
Pierwszy dzień minął spokojnie, drugiego zwróciłem się do szejka z zapytaniem, czy pozwoli mi zrobić małą wycieczkę w okolicę. Dał mi wielbłąda, ale prosił o zachowanie wszelkich ostrożności. Sądziłem, że sam pojadę; tymczasem, gdym chciał już dosiąść wielbłąda, przystąpiła do mnie córka szejka zapytała:
— Effendi, czy mogę z tobą pojechać?
— Owszem.
Gdyśmy opuścili kotlinę, skierowałem się mimowoli ku Mekce. Sądziłem, że moja towarzyszka ostrzeże mnie, ale ona nie rzekła ani słowa. Po kwadransie jazdy skręciła trochę w prawo i poprosiła:
— Jedź ze mną, effendi!
— Dokąd?
— Chcę zobaczyć, czy nasz strażnik jest na swojem miejscu.
Po pięciu minutach ujrzeliśmy go. Siedział na wzgórzu i patrzył nieustannie na południe.
— Nie trzeba, żeby nas zobaczył — powiedziała. — Chodź, zihdi; zaprowadzę cię, dokąd zechcesz!
Co miały znaczyć te słowa? Skierowała wielbłąda w lewo i uśmiechnęła się do mnie. Potem przynaglała wielbłąda do biegu i zatrzymała się dopiero w wąskiej dolinie. Tu zsunęła się z wielbłąda i usiadła na ziemi.
— Usiądź przy mnie, pomówimy trochę z sobą — rzekła.
Wydała mi się bardzo tajemniczą, ale mimo to spełniłem jej życzenie.
— Czy uważasz swoją wiarę za jedynie prawdziwą, effendi? — rozpoczęła tę dziwną rozmowę.
— Tak! — odpowiedziałem.
— Ja również — dodała spokojnie.
— I ty? — zapytałem zdumiony; takiego wyznania nigdy jeszcze nie słyszałem z ust muzułmańskich.
— Tak, effendi, wiem, że tylko twoja religja jest prawdziwą.
— Skąd wiesz o tem?
— Od siebie samej. Pierwszem miejscem, w którem byli ludzie, był raj; tam żyły wszystkie stworzenia obok siebie, nie czyniąc sobie nic złego. Tak chciał Allah i dlatego ta religja jedynie jest dobra, która nakazuje miłość. I taką właśnie jest religja chrześcijan.
— Czy znasz ją?
— Nie; ale pewien stary Turek opowiadał mi niegdyś o niej. Mówił mi, że wy modlicie się do Boga temi słowy: „Ile unut bicim ginahler, bejle unutar-ic ginah ler“[16], Czy to prawda?
— Tak.
— Podobno w waszym Koranie są jeszcze i te słowa: „Allah muhabbet dir, ile muhabedda kim durar, bu durar Allahda ile Allah durar onada“[17]. Powiedz mi, czy i to jest prawdą?
— Tak, i to jest prawdą!
— A więc religja wasza jest prawdziwą. A czy chrześcijaninowi wolno porwać dziewicę?
— Nie. Za czyn taki czeka go wielka kara.
— Wobec tego religja wasza jest lepsza od naszej. Gdyby Abu-Zeif był chrześcijaninem, nie mógłby mnie porwać i zmusić, abym została jego żoną?
— Tak.
— Wiesz zapewne także, że Turcy i Egipcjanie prześladowali nas okrutnie, jakkolwiek łączy nas z nimi jedna wiara. Oni gwałcili nasze matki, a naszych ojców ćwiartowali i tysiącami wbijali na pal, odcinali im ręce i nogi, nosy i uszy, wykłuwali im oczy, rozszarpywali i miażdżyli nasze dzieci. Nienawidzę wiary, która na to pozwala, ale muszę zostać jej wierną.
— Dlaczego musisz pozostać jej wierną? Przecież każdej chwili — —
— Przestań!! — przerwała mi szorstko. — Wypowiadam przed tobą swoje myśli, ale ty nie chciej być moim nauczycielem! Wiem, co zrobię: zemszczę się — zemszczę się na tych wszystkich, którzy mnie obrazili.
— A pomimo tego sądzisz, że religja miłości jest prawdziwą?
— Tak; ale czyż ja sama mam kochać i przebaczać? Zemszczę się nawet za to, że nie wolno nam wejść w mury świętego miasta. Zgadnij, w jaki sposób?
— Powiedz!
— W głębi duszy pragniesz wejść do Mekki?
— Któż ci to powiedział?
— Ja sama; ale odpowiedz mi!
— Chciałbym istotnie to miasto zobaczyć.
— Jest to rzeczą bardzo niebezpieczną; ale ja się chcę zemścić i dlatego przywiodłam ciebie w to miejsce. Gdybyś się dostał do Mekki, czy umiałbyś naśladować nasze zwyczaje?
— Wolałbym tego uniknąć.
— Słusznie, nie chcesz obrażać swojej wiary. Ale idź do Mekki; ja tu zaczekam na ciebie!
Czyż nie było to dziwnem? Ta kobieta chciała się zemścić na islamie, każąc znieważać stopą niewiernego najświętsze miejsca. Jako misjonarz mógłbym tu spełnić pewne zadanie — naturalnie z poświęceniem długiego czasu i trudu; ale dla takiego „obieżyświata“, jak ja, było to rzeczą niemożliwą.
— Gdzie leży Mekka? — zapytałem.
— Jeśli przejdziesz przez tę górę, zobaczysz ją w dolinie.
— Dlaczego mam iść, a nie jechać?
— Jeżeli pojedziesz, będą wszyscy myśleli, że jesteś pielgrzymem i zwrócą na ciebie baczniejszą uwagę. Jeśli jednak piechotą wejdziesz do miasta, każdy pomyśli, że wracasz z przechadzki.
— A ty chcesz czekać na mnie?
— Tak.
— Jak długo?
— Tyle czasu, co wy Frankowie nazywacie czterema godzinami.
— To trochę za krótko.
— Pomyśl, że poznają cię bardzo łatwo, gdy dłużej tam zabawisz. Możesz przejść tylko raz przez ulice i zobaczyć Kaabę, to dosyć!
Miała słuszność. A więc dobrze było, że postanowiłem postąpić stosownie do okoliczności. Wstałem, a ona wskazała na moją broń i potrząsnęła głową.
— Jesteś zupełnie podobny do Araba, a jednak masz broń nie naszą. Zostaw tutaj swoją strzelbę i weź moją.
W pierwszej chwili opanowała mię pewnego rodzaju nieufność, ale pozbyłem się jej odrazu. Zamieniłem strzelbę i ruszyłem w drogę. Kiedy stanąłem na szczycie góry, zobaczyłem Mekkę przed sobą o pół godziny drogi. Leżała w dolinie, otoczona nagiemi, pustemi wzgórzami. Rozpoznałem warownię Szebel Szad i minarety kilku meczetów. El Hamram, główny meczet, wznosił się w południowej części miasta.
Tam skierowałem przedewszystkiem swe kroki. Doświadczałem podobnego uczucia, jak żołnierz, co ma już za sobą kilka drobnych potyczek, ale dopiero pierwszy raz usłyszał huk ogromnej bitwy. Szczęśliwie dostałem się do miasta. Ponieważ zapamiętałem sobie dokładnie położenie meczetu, nie potrzebowałem się pytać o drogę. Domy, pomiędzy któremi szedłem, były zbudowane z kamienia, a ulica była posypana piaskiem z pustyni. Wkrótce stanąłem przed Bejth-Allah, który jest kształtu prostokątnego i pomału obszedłem go dookoła. Świątynia ta była obwiedziona kolumnami, a ponad niemi wznosiło się sześć minaretów. Długość jej wynosiła dwieście czterdzieści, a szerokość dwieście pięć kroków. Ponieważ postanowiłem dopiero potem oglądać zewnętrzną część świątyni, przeto wszedłem przez jedną z bram do środka. W bramie siedział jakiś Mekkaui[18], który sprzedawał miedziane flaszki.
— Sallam aaleikum! — pozdrowiłem go z godnością. — Ile kosztuje taka jedna kuleh?
— Dwa pjastry.
— Niech Allah błogosławi twoim synom i synom twych synów, albowiem tanio sprzedajesz swój towar. Tu masz dwa pjastry — biorę jedną kuleh.
Wziąłem flaszkę i wstąpiłem, mijając liczne słupy, do wnętrza świątyni; wpobliżu kazalnicy zaś zdjąłem obuwie.
W środku stała Kaaba, otulona całkowicie w kizua[19], przez co przedstawiała trochę osobliwy widok. Wiodło do niej siedem wyłożonych kamieniami dróg, pomiędzy któremi znajdowało się tyleż pięknych trawników. Koło Kaaby zauważyłem świętą studnię Cem-cem, z której kilku urzędników rozdzielało wodę pomiędzy pobożnych pielgrzymów. Cały ten święty przybytek nie sprawiał jednak religijnie podniosłego wrażenia.
Tragarze biegali ze swoimi ciężarami, tam i spowrotem; pod kolumnami siedzieli publiczni pisarze; widać było nawet przekupniów, sprzedających owoce i pieczywo.
Rzuciwszy przypadkowo okiem w głąb kolumnady, ujrzałem zewnątrz świątyni klęczącego wielbłąda. Było to zwierzę cudnej piękności. Jego pan, obrócony do mnie tyłem, zsiadał właśnie i jednocześnie przyzywał ręką służącego z meczetu do pilnowania wielbłąda. Zauważyłem tę scenę mimochodem, gdy szedłem ku studni, by dać sobie napełnić flaszkę świętą wodą. Tu panował taki ścisk, że musiałem jakiś czas czekać na swoją kolej. Wreszcie złożyłem mały dar, zatkałem flaszkę i obróciłem się. O jakie dziesięć kroków ode mnie stał Abu-Zeif. Uczucie gwałtownego przestrachu wstrząsnęło mną całym, ale na szczęście nie osłabiło mnie wcale. W takich chwilach człowiek myśli i postanawia dziesięć razy prędzej, niż zwykle. Nie uciekałem tak, by to zwróciło uwagę otoczenia, ale starałem się jak największemi krokami dotrzeć do słupów, za któremi leżał wielbłąd Abu-Zeifa. Tylko to zwierzę mogło mnie wyratować; był to bowiem jeden z owych hedjihnów, jakie spotyka się tylko w górach Dżammar. Obuwie moje przepadło; nie było czasu go zabrać, bo już usłyszałem za sobą wołanie:
— Giaur, giaur! Chwytajcie go, strażnicy świątyni!
Skutek, wywołany tym okrzykiem, był nadzwyczajny. Nie miałem już czasu obejrzeć się, ale za mną słychać było, jakby łoskot wodospadu, poryk orkanu, jakby stąpanie wielo-tysiącznego stada bawołów. Teraz już nie było czasu iść równomiernie i ostrożnie. Przebiegłem przez plac, przesunąłem się między słupami i stanąłem przed wielbłądem, którego nogi, na szczęście, nie były spętane. Jednem uderzeniem pięścią odrzuciłem służącego nabok, a w następnej chwili siedziałem już w siodle, ściskając rewolwer. Ale czy zwierzę będzie posłuszne?
— E-o-ah! E-o-ah!
Chwała Bogu! Na znany okrzyk podniósł się hedjihn w dwóch ruchach i ruszył z miejsca z szybkością wiatru. Ztyłu zagrzmiały strzały — ale ja pędziłem wciąż naprzód, naprzód.
Gdyby wielbłąd był jednem z tych upartych zwierząt, które się tak często spotyka, byłbym niezawodnie zgubiony. W niespełna trzech minutach znalazłem się już poza obrębem miasta. Odważyłem się spojrzeć poza siebie dopiero wtedy, gdy znalazłem się już w połowie wysokości góry. Na dole roiło się od jeźdźców, którzy usiłowali mnie dopędzić. Widocznie Muzułmanie pośpieszyli do najbliższych serajów i khanów i zabrali stamtąd wszystkie wielbłądy i konie.
Dokąd miałem się teraz zwrócić? Czy do córki szejka? Mogłem ją przecie tym sposobem zdradzić! A jednak musiałem ją ostrzec. Bezustannemi okrzykami podniecałem mego wielbłąda, który rwał z nieporównaną szybkością. Kiedy stanąłem na szczycie, spojrzałem znowu poza siebie wdół i przekonałem się, że byłem zupełnie bezpieczny. Tylko jeden jeździec był stosunkowo najbliżej mnie: był to Abu-Zeif. Przypadkowo dosiadł konia bardzo rączego.
Ruszyłem stokiem góry nadół. Córka Maleka zauważyła mnie natychmiast. Widząc, że siedzę na wielbłądzie, pędzącym z taką nadzwyczajną szybkością, odgadła istotny stan rzeczy. Zaraz dosiadła swego wielbłąda, trzymając tego, na którym ja przedtem siedziałem, za uzdzienicę.
— Kto cię poznał?! — zawołała z odległości, z której mogłem ją usłyszeć.
— Abu-Zeif.
— Allah akbar! Czy ten łotr ściga cię?
— Jest nawet wcale blisko.
— A inni?
— Nie dojadą.
— Trzymaj się zdala ode mnie i uciekaj ciągle prosto przed siebie przez góry i doliny.
— Dlaczego?
— Zobaczysz… Oddaj mi wpierw moją broń!
Kiedyśmy już zamienili strzelby, córka pustyni ukryła się za skałą, nie zważając na to, że odjeżdżam. Teraz odgadłem jej zamiar: chciała, aby Ahu-Zeif dostał się między nas obojga. Wkrótce ukazał się on na szczycie. Umyślnie zwolniłem biegu i zauważyłem, że Abu-Zeif podwaja swe wysiłki. Kiedy ja wspinałem się na najbliższe wzgórze, on galopował wdół. Pędząc naoślep, nie zważał na ślady, które go mogły ostrzec, że nie byłem sam. Ze szczytu wzgórza widziałem za sobą zaledwie kilku ścigających. Natomiast Abu-Zeif znalazł się już pomiędzy mną a córką szejka.
Ponieważ drugi wielbłąd biegł wolno za nią, przeto Abu-Zeif, jeżeli się oglądnął, mógł myśleć, że to ktoś ze ścigających mnie muzułmanów.
Mnie nic już nie groziło, należało więc pomyśleć o tem, aby Abu-Zeif nam się nie wymknął. Starałem się teraz dostać na równinę, ale tak, by kierunek mojej drogi był przeciwny do obozu Atejbehów. Jednocześnie coraz więcej, wstrzymywałem swego bieguna.
Jazda ta trwała ze trzy kwadranse; wreszcie dostałem się na nieprzemierzoną pustynię i trzymałem się na odległość strzału od Abu-Zeifa. Teraz widziałem już i córkę szejka u stóp łańcucha wzgórz. Jednocześnie pojawił się na stoku ostatniej wyniosłości jakiś muzułmanin, który widocznie miał pod sobą znakomitego wielbłąda: zbliżał się bowiem do nas coraz hardziej. Jego wielbłąd znacznie prześcigał w biegu konia Abu-Zeifowego.
Ten nieznajomy jeździec niepokoił mnie bardzo ze względu na moją towarzyszkę; nagle, spostrzegłem ku memu wielkiemu zdziwieniu, że jeździec ów skręcił wbok, jak gdyby nas chciał dopaść łukiem. Zatrzymałem wielbłąda, aby się rozejrzeć w sytuacji. Czyżby to było możliwe? ten mały jegomość, co pędził jak wiatr na swoim hedjihnie, wyglądał zupełnie tak samo, jak mój Halef. Tak, to był Halef i nikt inny. Widocznie pragnął zwrócić uwagę moją na siebie, bo podrzucał rękami do góry, jakby zajęty był chwytaniem jaskółek.
Teraz zostałem spokojnie w miejscu i chwyciłem za strzelbę.
Abu-Zeif był już tak blisko, że mógł słyszeć mój głos:
— Rrreee! ty, ojcze szabli! Trzymaj się zdala, albo poślę ci kulę!
— Zdala, ty psie! — krzyknął. — Schwytam cię żywcem i zaprowadzę cię do Mekki, ty niecny świętokradzco!
Nie pozostawało mi nic innego: wycelowałem i strzeliłem. Aby go oszczędzić, mierzyłem w pierś konia; który się przewrócił i przykrył go sobą. Myślałem, że Abu-Zeif natychmiast się wydobędzie z pod cielska martwego już rumaka, tymczasem on leżał bez ruchu. Widocznie był zraniony lub chciał mnie zwabić do siebie. Podjechałem bardzo ostrożnie i stanąłem przy nim równocześnie z córką szejka. Leżał w piasku z zamkniętemi oczyma i nie ruszał się.
— Effendi, twoja kula wyprzedziła moją! — uskarżała się kobieta.
— Mierzyłem do konia, a nie do niego. Widocznie złamał kark i zemdlał… zobaczę.
Zsiadłem i zacząłem go badać. Jeśli nie zranił się wewnątrz, to stracił przytomność z ogłuszenia. Córka szejka wyciągnęła swój handżar.
— Co chcesz robić?
— Wezmę sobie jego głowę.
— Nie czyń tego, bo według prawa należy on i do mnie.
— Moje prawo jest starsze.
— Ale moje jest większe: ja go powaliłem.
— Według zwyczajów tego kraju słuszność po twojej stronie. Czy go zabijesz?
— A jeżeli go nie zabiję i puszczę wolno, lub też zostawię tutaj?
— W takim razie wyrzekniesz się swego prawa, a ja wykonam swoje.
— A więc nie zrzekam się swego prawa.
— Weźmy go z sobą, a wnet się rozstrzygnie, co się ma z nim stać.
Teraz nadjechał Halef.
— Maszallah, na Boga! Zihdi, coś zrobił?
— Jakto, ty tutaj?
— Przybyłem za tobą.
— Widzę; wytłumacz się dokładniej.
— Zihdi, wiesz, że posiadam wiele pieniędzy; ale pocóż je nosić w kieszeni? Chciałem sobie kupić dobrego wielbłąda i poszedłem do handlarza, który mieszka w południowej stronie miasta. Hanneh była przy mnie. Kiedy oglądałem wielbłądy, z których ten właśnie był najlepszy i tak drogi, że mógł go kupić tylko emir lub pasza, usłyszałem nagle wielki hałas. Wybiegłem razem z handlarzem na ulicę i dowiedziałem się, że jakiś giaur znieważył święte miejsce i uciekł. Pomyślałem o tobie, zihdi, i niebawem ujrzałem cię, pędzącego pod górę. Wszystko cisnęło się do domów po konie i wielbłądy, aby cię ścigać. Ja uczyniłem to samo i dosiadłem tego oto hedjihna. Hanneh kazałem pobiec do obozu i zawiadomić szejka o tym wypadku. Ponieważ handlarz nie chciał mi pożyczyć tego szlachetnego zwierzęcia, więc dałem mu klapsa i szybko ruszyłem za tobą, aby cię schwytać. Wszyscy inni pozostali wtyle, a teraz mam ciebie i wielbłąda.
— Wielbłąd nie jest twój.
— O tem pomówimy później, zihdi. Twoi prześladowcy są za nami; nie możemy tu zostać.
— Cóż zrobimy z tym ojcem szabli i oszustwa?
— Przywiążemy go do tego wolnego wielbłąda i zabierzemy ze sobą. Niebawem odzyska przytomność.
— A dokąd pojedziemy?
— Znam dobre miejsce — odpowiedziała córka szejka. — I ty, Halefie, wiesz o niem, bo ojciec wskazał ci je na wypadek, gdybyś nas nie zastał w obozie.
— Masz zapewne na myśli jaskinię Atafrah?
— Tak, Hanneh miała cię tam zaprowadzić. Jaskinię tę znają tylko naczelnicy Atejbehów, a ich niema tam teraz. Pomóżcie mi związać jeńca.
Przywiązaliśmy go do tego samego wielbłąda, który niósł mnie z obozu aż w pobliże miasta. Córka Maleka zabrała wszystko, co Abu-Zeif miał przy sobie. Potem wsiedliśmy na nasze wielbłądy i pośpieszyliśmy w kierunku południowo-wschodnim.
Udało mi się więc ujść szczęśliwie. Wówczas nie przypuszczałem, iż kiedyś ujrzę jeszcze raz Mekkę; odkładam zatem szczegółowy opis miasta na potem. W drodze musiałem słuchać wyrzutów Halefa.
— Zihdi — rzekł — czyż nie mówiłem ci, że niewiernemu nie wolno wejść do miasta świętego? To też ledwo uszedłeś z życiem!
— A dlaczego odmówiłeś mej prośbie, gdym cię prosił o wodę ze świętej studni?
— Bo nie wolno mi było jej spełnić.
— Poszedłem więc sam po wodę!
— Byłeś przy świętej studni?
— Popatrz!… Oto jest prawdziwa woda z Cemcem!
— Allah kerihm, Bóg jest łaskaw, zihdi! Jego to dzieło, że stałeś się prawdziwym wiernym, a nawet hadżim. Giaurowi nie wolno wejść do miasta; ale kto ma wodę ze studni Cem-cem, jest hadżim, a zatem i prawdziwym muzułmaninem. Czyż nie zapewniałem cię zawsze, że się kiedyś nawrócisz, czy chcesz, czy nie chcesz?
Było to bardzo pocieszne, ale i nader śmiałe pojmowanie sprawy; ponieważ widoczne było, iż Halefowi chodzi o uspokojenie swego sumienia, więc nie starałem się zachwiać w nim tego zbawiennego dlań przekonania o mojem hadżostwie.
Okolica Mekki jest bardzo uboga w wodę. Nieliczne studnie, które się tu i ówdzie znajdują, są miejscem zbornem dla podróżnych. Musieliśmy je więc omijać, mimo, iż upał nam okropnie doskwierał. Wreszcie przybyliśmy w okolicę, zawaloną ogromnemi skałami. Pochód odbywał się tu z wielkim trudem. Przed jedną ze skał stanęła nasza przewodniczka i rzekła, wskazując na dość wąski otwór, wiodący w głąb skały:
— Oto nasza jaskinia. Wielbłądy zdołają wejść, jeśli zdejmiemy z nich siodła.
— Czy zostaniemy tu? — zapytałem.
— Tak i zaczekamy, aż szejk nadejdzie.
— Czy naprawdę przyjdzie?
— Przyjdzie, bo Hanneh uwiadomiła go. Jeśli kto z Atejbehów nie przyjdzie do obozu, to należy go tu szukać. Zsiądźcie i pójdźcie za mną!
Abu-Zeif oprzytomniał wprawdzie, ale podczas całej jazdy z ust jego nie usłyszano ani słowa, ani westchnienia, a oczy miał zamknięte. Przeniesiono go do jaskini.
Jaskinia, zprzodu wąska, rozszerzała się w głębi coraz bardziej; było w niej dość miejsca dla czterdziestu do pięćdziesięciu ludzi wraz z bydłem. U tylnej ściany znajdowało się zagłębienie, w którem była woda. Umieściwszy w jaskini więźnia i wielbłądy, wyszliśmy, aby nazbierać trawy rattam, która ma tę własność, że pali się równie dobrze w stanie zielonym, jak w suchym.
Czyniliśmy już przygotowania na noc; w dzień nie mogliśmy rozpalić ogniska, bo wydobywający się z jaskini dym, zdradziłby nas napewno. Zresztą nie żywiliśmy zbyt wielkiej obawy. Droga, którąśmy przebyli, była tak niedostępna, tak kamienista, że niktby nie zdołał odnaleźć naszych śladów.
Dokonałem niezwykłego odkrycia; oglądając bowien kieszeń u siodła mego wielbłąda, znalazłem wielką sumę pieniędzy.
Byliśmy bardzo zmęczeni; przekonawszy się raz jeszcze, iż więzień nasz jest mocno związany, ułożyliśmy się do snu. Wprzód jednak umówiłem się z Halefem, iż mamy naprzemian czuwać przy więźniu. Wieczór minął nastała noc. Nad ranem odbywałem właśnie straż, gdy do uszu mych doszedł lekki szmer. Wyjrzałem z jaskini i dostrzegłem człowieka, podkradającego się ostrożne ku skale. Poznałem w nim jednego z Atejbehów.
— Dzięki Allahowi, że cię widzę, effendi — powitał mnie. — Szejk wysłał mnie, bym się przekonał, czy wy tu jesteście. Nie potrzebuję wracać, bo jeśli nie wrócę to będzie w tem właśnie znak, że was tu zastałem.
— Kogo spodziewasz się jeszcze tu zastać prócz mnie?
— Twego służącego, Halefa, córkę szejka, a może i Abu-Zeifa, jako więźnia.
— Jakżeż mogłeś się tego domyśleć?
— Effendi, nie trudno zgadnąć. Hanneh przybyła sama z dwoma wielbłądami do obozu i opowiedziała, że byłeś w Mekce i uciekłeś stamtąd. Córka Maleka wyjechała z tobą i nie opuściła cię napewno, choć popełniłeś wielki grzech. Halef pośpieszył za tobą, a za górami prześladowcy twoi znaleźli wprawdzie konia, na którym ścigał cię nasz wróg, zastrzelonego, ale Abu-Zeifa już nie było. Zabraliście go więc z sobą. Naturalnie, że tylko my mogliśmy się tego domyśleć, a nie oni.
— Kiedy przyjdzie szejk?
— Może za godzinę.
— Wejdź!
Człowiek ten nie raczył nawet spojrzeć na więźnia i ułożył się natychmiast do snu. W oznaczonym czasie stanęła przed jaskinią mała karawana. Zdjęto z wielbłądów tłumoki i wniesiono je do jaskini. Spodziewałem się, że szejk będzie mi czynił wyrzuty spowodu mojej wyprawy do Mekki. Tymczasem pierwszem jego pytaniem było:
— Czyś schwytał Abu-Zeifa?
— Tak jest.
— Czy jest on tu?
— Bez ran i zdrów.
— Będziemy go więc sądzili!
Na rozmaitych przygotowaniach zeszedł czas aż do południa. Teraz miał się rozpocząć sąd. Przedtem jednak miałem ciekawą rozmowę z Halefem.
— Zihdi, pozwól mi o coś zapytać?
— Mów!
— Prawda, że pamiętasz wszystko, coś spisał o mnie i o Hanneh.
— Wszystko.
— Kiedy mam Hanneh oddać?
— Po pielgrzymce.
— Nie ukończyłem jej jeszcze!
— Czego jeszcze brak?
— Właściwie nic, bo w Mekce spełniłem wszystko. Ale, ponieważ chciałbym żonę zatrzymać, więc przyszło mi na myśl, że do właściwej pielgrzymki należy także odwiedzenie Mediny.
— To prawda. A co mówi na to Hanneh?
— Zihdi, ona mnie kocha. Naprawdę, sama mi to powiedziała!
— A ty kochasz ją?
— Bardzo… Czyż nie jest napisane, że Allah wyjął Adamowi żebro i stworzył z niego Ewę?… Pod żebrem jest serce, a tak sercem mąż będzie zawsze złączony z żoną…
— Ale co szejk na to powie?
— Otóż to właśnie mię niepokoi, zihdi.
— Innych trosk nie masz?
— Nie.
— A ja? Cóż ja na to powiem?
— Ty? O, ty mi dasz pozwolenie, albowiem nie opuszczę cię, jak długo zechcesz mnie mieć przy sobie.
— Ale żona twoja nie mogłaby podróżować z nami; pomyśl o tem!
— Ona zostanie przy swym szczepie, dopóki nie wrócę!
— Halefie, tak wielkiego poświęcenia nie wymagam od ciebie. Jeśli się naprawdę tak czule kochacie, to powinieneś wszystko zrobić, aby ją zatrzymać przy sobie. Może szejk da się ubłagać i zostawi ci ją.
— Zihdi, nie oddam jej, choćbym miał z nią uciec. Ona wie, że jestem hadżi Halef Omar ben hadżi Abul Abbas ibn hadżi Dawud al Gossarah i pójdzie za mną choćby na koniec świata.
Na tem dumnem jego zapewnieniu skończyła się nasza rozmowa. Tymczasem utworzono koło, w którego środek wniesiono Abu-Zeifa. Wezwano mnie, bym wziął udział w sądzie; usiadłem więc obok szejka.
— Effendi — odezwał się szejk — twierdzisz, jak słyszałem, że masz pewne prawa do tego człowieka; muszę więc wierzyć, że to prawda. Czy odstąpisz nam go, czy też wspólnie głosować będziesz w jego sprawie.
— Będę z wami głosował, ja i Halef, gdyż i on chce się zemścić na Abu-Zeifie.
— Zdejmcie więzy z więźnia!
Rozwiązano mu więzy, ale on leżał bez ruchu, jakgdyby już nie żył.
— Abu-Zeifie, podnieś się przed tymi mężami i przemów co na swoją obronę!
Abu-Zeif nie podniósł nawet powieki.
— Widzicie zatem, mężowie, że ten człowiek stracił mowę; na cóż mamy z nim mówić? Tak on, jak i my wiemy, jakie zbrodnie ciężą na nim. Cóżby tu pomogły słowa i pytania? Mówię więc, że Abu-Zeif musi umrzeć i posłużyć za żer szakalom, hjenom i sępom. Kto się ze mną zgadza, ten niech to objawi.
Wszyscy potwierdzili ten wyrok. Ja jeden chciałem mu się właśnie sprzeciwić, gdy zaszedł fakt niespodziewany.
Oto więzień zerwał się nagle, przewinął się między dwoma Atejbehami i skoczył ku wyjściu. Krzyk przerażenia rozległ się w jaskini; wszyscy wybiegli za uciekającym. Zostałem tylko ja.
Na Abu-Zeifie ciążył taki ogrom win, że według praw, panujących na pustyni, zasłużył na śmierć. Ale jeżeliby mu się ucieczka udała, to musielibyśmy natychmiast opuścić jaskinię.
Czekałem długi czas. Naprzód wrócił stary szejk, bo pozostał wtyle za młodszymi ludźmi.
— Dlaczego nie pobiegłeś za nim, effendi? — zapytał mnie.
— Waleczni twoi wojownicy pochwycą go i bez mej pomocy. Czy złapią go?
— Nie wiem. Abu-Zeif słynie z tego, że biega, jak mało kto. Gdyśmy wybiegli z jaskini, już go nie było widać. Jeżeli go nie dopędzimy, to musimy stąd uciec, gdyż on zna teraz naszą jaskinię.
Wnet wrócili Atejbehowie, jeden po drugim. Nikt go nie widział jak uciekał, nikt nie dostrzegł jego śladów. Potem nadszedł Halef, a wreszcie przybyła córka szejka, drżąca z wściekłości. Każdy zosobna doniósł, że zbieg znikł bez śladu.
— Słuchajcie, mężowie — rzekł szejk — Abu Zeif zdradzi nasze schronisko. Czy nie należałoby zwinąć naszych rzeczy i puścić się za nim w pogoń? Jeśli objedziemy okolicę tę wkoło, to być może, że go ujrzymy.
— Nie uciekajmy więc, lecz ścigajmy go! — odpowiedziała jego córka.
Wszyscy zgodzili się na to.
— A więc żywo, weźcie wielbłądy i pojedźcie za moim przewodem! Kto zbiega sprowadzi, żywego czy nieżywego, otrzyma bardzo wielką nagrodę!
W tej chwili wystąpił Halef i rzekł:
— Zasłużyłem już na nagrodę. Tam za jaskinią leży trup „ojca szabli“.
— Gdzieżeś go dopędził? — zapytał szejk.
— Panie, powinieneś wiedzieć, że mój zihdi jest mistrzem w walce i że umie odnaleźć wszelki makam[20]. On mnie nauczył, jak się szuka śladu w piasku, w trawie, na ziemi i na skale, on mi pokazał, jak się trzeba zastanowić przy ściganiu uciekającego wroga. Byłem pierwszym, który pobiegł za Abu-Zeifem, ale nie ujrzałem go już. Biegałem to w tę, to w tamtą stronę, wreszcie pomyślałem sobie, że był on zapewne tak przezornym, by się ukryć gdzieś niedaleko skały. Rozejrzałem się po kamieniach i znalazłem go. Po krótkiej walce utopiłem mu nóż w serce nikczemne. Pokażę wam trupa.
Zostałem w jaskini, podczas gdy wszyscy Atejbehowie wyszli, by zobaczyć nieżywego Abu-Zeifa.
Wrócili z triumfem.
— Jakiej żądasz nagrody? — zapytał szejk walecznego Halefa.
— Panie, przybywam z dalekiego kraju, do którego już nigdy nie wrócę! Jeśli mnie uważasz za godnego, to przyjmij mnie do swego szczepu.
— Chcesz zostać Atejbehem? A co mówi na to twój pan?
— Zgadza się. Nieprawdaż, zihdi?
— Tak — zabrałem głos. — Łączę życzenie moje z jego prośbą.
— Co się mnie tyczy, zgodziłbym się bez wahania — odrzekł szejk. — Muszę jednak zapytać tych ludzi; przyjęcie obcego człowieka do naszego szczepu jest rzeczą bardzo ważną, która wymaga wiele czasu. Czy masz krewnych wpobliżu?
— Nie.
— Czy grozi ci krwawy odwet?
— Nie.
— Czy jesteś sunnitą, czy sziitą?
— Jestem zwolennikiem sunny.
— Czy rzeczywiście nie miałeś nigdy ani żony ani dzieci?
— Nigdy.
— Jeżeli tak, to możemy odrazu przystąpić do narad.
— Więc naradźcie się nad jedną jeszcze sprawą!
— Nad czem?
— Zihdi, czy chcesz przemówić za mnie?
Powstałem i przybrałem postawę możliwie uroczystą. Potem odezwałem się w te słowa:
— Posłuchaj mnie, o szejku i niechaj Allah otworzy ci serce, aby słowa me znalazły łaskę twej woli. Jestem Kara ben Nemzi, emir między talebami i bohaterami Frankistanu. Przybyłem do Afryki jako i do tego kraju, aby poznać jego mieszkańców i dokonać wielkich dzieł. Do tego potrzebny mi był służący, któryby znał wszystkie narzecza Zachodu i Wschodu, człowiek mądry i przebiegły, a tak odważny, żeby się nie bał ani lwa, ani pantery, ani człowieka żadnego. Znalazłem więc tego oto męża, co zwie się hadżi Halef Omar ben hadżi Abul Abbas ibn hadżi Dawud al Gossarah i jestem zeń zadowolony ponad wszelki wyraz. Silny ci on jak dzik, wierny jak wyżeł, czujny jak fennek, zwinny jak antylopa. Walczyliśmy społem nad przepaściami szottów, gdzieśmy się razem zapadli i razem ocaleli. Staczaliśmy zwycięskie walki ze zwierzem na puszczy, stawialiśmy czoło strasznemu samumowi: tak jest, dotarliśmy aż do granic Nubji, i tam wyswobodziliśmy z rąk ciemięzcy uwięzioną niewiastę, kwiat nad kwiaty. Potem udaliśmy się do Belad el Arab, a cośmy tu przeżyli, tego świadkami i uczestnikami jesteście sami. Potem wybrał się Halef wraz z wnuczką twą, Hanneh, do Mekki. Stała się ona jeno pozornie jego żoną, a on podpisał umowę, wedle której miał ją oddać po pielgrzymce. Ale Allah pokierował sercami ich tak, że się oboje bardzo pokochali i nie chcieliby nigdy rozstać się z sobą. Tyś hadżi Malek Iffandi ibn Achmed Chidid el Ajni ben Abul Ali el Bezami Abu Szehab Abdolatif el Hanifi, mądry i waleczny szejk synów Atejbehowych. W mądrości swej uznasz, że nie łatwo i niemiło pozbawiać się takiego towarzysza jak Halef; ale pragnę jego szczęścia i dlatego proszę cię, byś go przyjął do szczepu Atejbehów i uwolnił od oddania żony po pielgrzymce. Wiem, że spełnisz moją prośbę; za to wróciwszy do mej ojczyzny, rozgłoszę imię twoje i sławę twego szczepu po wszech krajach Zachodu. Sallam!
Wszyscy przysłuchiwali mi się uważnie.
Malek odpowiedział:
— Effendi, wiem, że jesteś sławnym emirem, aczkolwiek nazwiska wasze są tak krótkie, jak klinga niewieściego sztyletu. Wyszedłeś w świat, by nikomu nieznany i niepoznany spełniać wielkie czyny, a kiedyś wnuki naszych dzieci opowiadać będą o twem bohaterstwie. Hadżi Halef jest twoim wezyrem, a życie jego należy do ciebie; weszliście obaj w nasze namioty, aby nam sprawić wielki zaszczyt. Kochamy ciebie i jego — to też złączamy nasze głosy, aby go uczynić synem naszego szczepu. Pomówię z jego żoną, a gdy ona zechce przy nim zostać, podrę kontrakt. Halef jest bowiem walecznym wojownikiem, bo zabił Abu-Zeifa, złodzieja i rozbójnika. Teraz pozwól, że przygotujemy ucztę, aby uświęcić nasz triumf, aby się radować spowodu zgonu naszego wroga i rozpocząć w poważny sposób narady. Jesteś naszym przyjacielem i bratem, jakkolwiek wyznajesz inną wiarę, niż my. Sallam, effendi!





  1. Wschód.
  2. Zapalniczka.
  3. Więzienie.
  4. Szerokie tureckie spodnie.
  5. Benat jest liczba mnoga od bint, córka.
  6. Zachód.
  7. Modlitwa przy wschodzie księżyca.
  8. Eufrat.
  9. Wielki meczet.
  10. Dom Boży.
  11. Przewodnik.
  12. Padniesz dwa razy na twarz.
  13. Kazalnica; po turecku: mimbar.
  14. Zagłębienie, wyłożone marmurem, z którego Abraham i Ismael brali wapno na budowę Kaaby.
  15. Kamień, który służył Abrahamowi za podnóżek przy budowie Kaaby.
  16. I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom.
  17. Bóg jest miłością, a kto trwa w miłości, ten jest w Bogu, a Bóg jest w nim.
  18. Mieszkaniec Mekki.
  19. Czarny jedwab.
  20. Ślad.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.