Przez pustynię/Część II/VIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przez pustynię |
Podtytuł | Opowiadanie podróżnicze |
Pochodzenie | Opowiadania podróżnicze. Tom I |
Wydawca | Przez Lądy i Morza |
Data wyd. | 1938 |
Druk | Druk. „Concordia“ Sp. Akc., Poznań |
Miejsce wyd. | Poznań, Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Durch die Wüste |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część II |
Indeks stron |
„Straszny będzie gniew Pana na nie, i zniszczy wszystkie Bogi ziemie: a będą mu się kłaniać mężowie z miejsca swego, wszystkie wyspy narodów. I wyciągnie rękę swą na Północy, a zatraci Assur: i obróci śliczną Niniwę w pustynią, i w bezdrożną, i jako pustynią. I będą legać w pośrodku jej stada, wszystkie zwierzęta narodów: i bąk, i jeż, na progach ich będą mieszkać: głos śpiewającego w oknie, kruk na próżniku, bo zwątlę moc jego. Toć jest miasto sławne mieszkające w bezpieczeństwie: które mówiło w sercu swoim: Jam jest a prócz mnie niemasz więcej innego: jako się stało pustynią legowisko bestyj? każdy, który przechodzi przez nię, krzykać będzie i machać ręką swoją.“
Te słowa proroka Sofonjasza przypomniały mi się, gdy łódź nasza przybiła o zmierzchu do prawego brzegu Tygrysu. Cała okolica po prawej i lewej stronie rzeki, to jakby grób, jakby wielki, opuszczony cmentarz. Ruiny starożytnego Rzymu i Aten jaśnieją dziś jeszcze w promieniach słonecznych. Pomniki dawnego Egiptu dźwigają się olbrzymiemi kształty ku niebu i świadczą o potędze, bogactwie i zmyśle artystycznym owych ludów, co je zbudowały. Ale tu, nad Eufratem i Tygrysem, spotyka się tylko stosy ruin. Beduin przejeżdża obok nich obojętnie, nie przeczuwając nawet, że pod kopytami jego konia śpi snem grobowym bujne życie niezliczonych pokoleń. Gdzież jest wieża, którą ludzie budowali w Krainie Sinear, mówiąc: Wzniesiemy miasto potężne i wieżę tak wysoką, iż szczyt jej sięgać będzie do nieba, a sława nasza rozejdzie się po całym świecie.
Zbudowali miasto i wieżę, a nie został po nich ani ślad. Chcieli się wsławić, a jednak zaginęła pamięć o tych ludach, co zamieszkiwały owo miasto, i w wieży
owej oddawały cześć swym bożkom, zapomniane są dynastje i imiona namiestników ich, co pławili się w zbytkach i krwi niezliczonych rzesz ludzkich; bytowanie ich na ziemi odgadują z trudnością najwięksi nasi badacze.
Ale jakżeż znalazłem się nad Tygrysem, jakżeż dostałem się na statek parowy, co zawiózł mnie aż do progów rzecznych pod Chelab?
Powędrowałem z Atejbehami aż na pustynię En Nahman, bo musiałem unikać zachodnich stron kraju.
Będąc blisko Maskat, nie mogłem się oprzeć chęci zwiedzenia tego miasta. Uczyniłem to sam, bez towarzysza, oglądnąłem mury ze sterczącemi na nich wieżycami, obronne ulice, meczety i portugalskie kościoły, podziwiałem beludżystańską gwardję Imama i wstąpiłem do jednej z kawiarń, by się pokrzepić filiżanką keszreh. Jest to wywar z łupinek kawy, zaprawionej cynamonem i gwoździkami.
Pogrążony w myślach popijałem keszreh. Wnet obudziła mnie z zamyślenia postać człowieka, który stanął w drzwiach. Spojrzałem ku niemu i zauważyłem, że warto mu się bliżej przypatrzeć.
Na łysej, wąskiej i długiej głowie, sterczał wysoki, szary cylinder; nad ustami niezmiernie szerokiemi, o cieniutkich wargach zwisał nos ostro zakrzywiony, i tak długi, że okazywał skłonność połączenia się z brodą. Na długiej, chudej szyi lśnił się szeroki, składany kołnierz, wyprasowany bez zarzutu, pod nim widniał krawat w szare kratki, dalej kamizelka w szare kratki, szary surdut kratkowany, spodnie i kamasze szare i również w kratki.
Kratkowany jegomość trzymał w prawej ręce coś w rodzaju siekierki, używanej zazwyczaj przez rządców lub polowych, a w lewej pistolet o dwóch lufach. Z bocznej kieszeni surduta wyglądał egzemplarz gazety.
— Wermyn kahwe! — zawołał głosem chrapliwym.
Usiadł na senieh, które służyło właściwie za stół, ale dla niego było w sam raz dobre na krzesło. Postawiono przed nim kawę; on zanurzył w niej nos, powąchał i wylał na ulicę, a filiżankę postawił na ziemi.
— Wermyn titin, dajcie tytoniu! — rozkazał teraz.
Podano mu zapaloną fajkę; pociągnął z niej raz, puścił dym nosem, splunął i rzucił fajkę obok filiżanki.
— Wermyn — — zastanowił się, bo nie nasuwał mu się odpowiedni wyraz turecki, a po arabsku widocznie nie umiał. Wycedził tedy poprostu: Wermyn roastbeef!
Kawehdżi nie zrozumiał go.
— Roastbeef! — powtórzył, wykonywując ustami i wszystkiemi dziesięcioma palcami ruch jak przy jedzeniu.
— Kebab! — powiedziałem gospodarzowi, który w tej chwili znikł za drzwiami, aby przygotować żądaną potrawę.
Teraz zwrócił Anglik swą uwagę także na mnie.
— Arab? — zapytał.
— No.
— Turek?
— No.
Anglik podniósł swe wąskie brwi i spojrzał na mnie badawczo.
— Englishman?
— Nie. Jestem Saksończyk.
— Co on tu robić?
— Kawę pić!
— Very well! Czem on być?
— Jestem writer[1].
— Ah! Co on chcieć tu w Maskat?
— Zwiedzić.
— A potem co?
— Nie wiem jeszcze.
— Pieniądze mieć?
— Tak.
— Jak on nazywać się?
Wymieniłem swoje nazwisko. Usta jego rozwarły się tak szeroko, że wargi utworzyły równoległobok naokoło długich, mocnych zębów; brwi podniosły się jeszcze wyżej niż przedtem, a nos zdawał się końcem swym węszyć i zgadywać, jakie słowa wyjdą wnet ze znajdującej się pod nim jamy. Potem sięgnął do kieszeni surduta, wyjął notesik, przejrzał kilka stronic, wreszcie z wielkim rozmachem zdjął kapelusz i ukłonił mi się nisko.
— Welcome, sir; znam pana!
— Ah, mnie?
— Yes, bardzo!
— Czy wolno zapytać, skąd?
— Ja jest przyjaciel od sir John Raffley, od członek od Klub Traveller, Londyn, Near-Str. 47.
— A więc pan zna pana Raffley’a? A gdzie on teraz przebywa?
— W podróży — tu, tam — nie wiem. Pan z nim był na Cejlon?
— Tak jest.
— Polowali na słonie?
— Tak.
— Potem na morzu?
— Naturalnie.
— Ma czas?
— Hm! W jakim celu pan się pyta?
— Czytałem: Babylon, Niniwa, wykopaliska, czciciele szatana. Chcę tam też wykopać — darować British Muzeum. Nie umiem po arabsku — bardzo chcę mieć strzelców. Pan ze mną — dobrze płacę, bardzo dobrze!
— Czy mogę zapytać o pańskie nazwisko?
— Lindsay, Dawid Lindsay — tytuł nie, nie trzeba — sir Dawid mówić.
— Czy pan naprawdę zamierza udać się nad Eufrat i Tygrys?
— Yes. Mam parowiec — pojadę — wysiadam — statek czekać albo nazad do Bagdad — kupię konie, wielbłądy — podróżować, polować, wykopać, podarować British Muzeum, w klub Traveller opowiadać. Pan ze mną pojechać.
— Najchętniej pozostaję samodzielnym.
— Naturalnie! Może mnie opuścić, kiedy chce — dobrze zapłacę, bardzo pięknie zapłacę — tylko ze mną pójść.
— Czy jest kto jeszcze z panem?
— Tylu, ilu pan chce — ale lepiej ja, pan, dwaj służący.
— Kiedy pan się wybiera?
— Pojutrze, jutro, dziś — zaraz!
Propozycja ta była mi bardzo na rękę. Zgodziłem się na nią bez wahania, ale pod warunkiem, że każdego czasu będę mógł udać się tam, dokąd zechcę. Poszedłem z Anglikiem do portu, gdzie statek stał na kotwicy i za pół godziny przekonałem się z rozmowy, że znalazłem w nim wcale miłego towarzysza. Chciał on polować na lwy i rozmaitego rodzaju dzikie zwierzęta, prócz tego miał zamiar złożyć wizytę czcicielom szatana, a nadewszystko szło mu o wykopanie skrzydlatego byka, fowling-bulla, aby podarować brytyjskiemu muzeum w Londynie. Miał więc plany wcale awanturnicze i z tego właśnie powodu był mi sympatyczny. Zresztą w podróżach moich spotykałem nieraz większych jeszcze od niego dziwaków.
Niestety, Anglik nie dał mi wrócić do Atejbehów. Wysłałem więc do nich posłańca, aby zabrał moje rzeczy i uwiadomił Halefa, dokąd się udałem. Posłaniec, wróciwszy, opowiedział mi, że Halef wybierze się wnet lądem z jednym z Atejbehów do szczepów Abu-Zalman i Abu-Szammar, aby wejść z nimi w układy co do przyjęcia Atejbehów do organizacji szczepowej. Nadto kazał mi Halef powiedzieć, że znajdzie mnie, gdziekolwiekbym się znalazł i przyprowadzi mi mego hedjina.
Wiadomości te były mi wielce przyjemne. Cieszył mnie bardzo wybór Halefa na posła w tak ważnej sprawie; widać było z tego, że stał się on ulubieńcem swego teścia. Tymczasem puściliśmy się w drogę perską zatoką, zwiedziliśmy Basrę i Bagdad i, płynąc Tygrysem wgórę, zajechaliśmy aż na miejsce, gdzie wypadło nam przybić do brzegu. Powyżej naszej przystani było ujście rzeki Cab-asfal, a po obu brzegach ciągnęły się gęste dżungle bambusowe. Noc zapadała, ale Lindsay życzył sobie, byśmy weszli na ląd i rozbili namioty. Nie miałem wprawdzie do tego ochoty, ale poszedłem z nim, aby go nie puścić samego. Załoga naszego parowca składała się z czterech ludzi. Ponieważ statek miał o świcie wrócić do Bagdadu, więc Anglik kazał wszystko, nawet cztery konie, zakupione w Bagdadzie, wyładować na ląd.
— Lepiejby było, gdyby rzeczy i konie zostały na statku — ostrzegałem go.
— Dlaczego?
— Bo moglibyśmy jutro o świcie również dobrze wszystko wyładować.
— I wieczór może być — dobrze będę płacić!
— Bezpieczniej będzie nam i koniom na statku niż na lądzie.
— Czy są tu złodzieje, rozbójnicy, mordercy?
— Arabom nie należy nigdy ufać. Jeszcześmy się nie przygotowali dostatecznie.
— Nie będziemy ufać, ale wszystko gotowe — mamy strzelby; każdy łotr będzie zastrzelony!
Anglik trwał więc w swym zamiarze. Wyładowanie zajęło nam ze dwie godziny; wreszcie stanęły dwa namioty, między niemi a brzegiem rzeki przywiązaliśmy konie. Po wieczerzy ułożyliśmy się do snu. Ja odbywałem pierwszą straż, drugą i trzecią nasi dwaj służący, a czwartą Lindsay. Noc była cudowna, przed nami szemrały fale rzeki, a za nami wznosiły się wzgórza Dżebel Dżehennem. Wokół było widno, ale kraj, w którym się znajdowałem, był zagadką. Przeszłość jego podobna była do fal Tygrysu, co się tam gubiły w ponurym cieniu dżungli. Wspomnienia o Babilonie, o Chaldei, o potężnych ongiś narodach i miastach nachodziły mnie jak echa dalekie i gasły, nikły jak szczegóły snu, którego sobie nazajutrz nie możemy przypomnieć.
Po odbyciu przypadającej na mnie straży, zbudziłem jednego ze służących i udzieliłem mu pewnych wskazówek. Nazywał się Bill, był Irlandczykiem, siła jego muskułów zdawała się conajmniej o trzydzieści razy przewyższać moc jego umysłu. Słowa, z któremi zwróciłem się do niego, wywołały jakiś dziwny, głupkowato-chytry wyraz na jego twarzy; natychmiast zaczął gorliwie obchodzić namioty wokoło, jakgdyby lada chwila miał się ukazać nieprzyjaciel. Wkrótce zasnąłem.
Zbudziłem się, bo ktoś mnie ciągnął za ramię. Przede mną stał Lindsay, w szarem swem ubraniu w kratki.
— Sir, proszę wstać!
Skoczyłem na równe nogi i zapytałem:
— Czy się co stało?
— Hm, tak!
— Co takiego?
— Nieprzyjemne!
— Co?
— Koni niema!
— Konie? Czy się wyrwały?
— Nie wiem.
— Czy były jeszcze, gdyś pan objął straż?
— Yes!
— Przecież pan czuwał?
— Yes!
— A gdzie?
— Tam.
Wskazał na wzgórze, znajdujące się w znacznej odległości od naszych namiotów.
— Tam, dlaczego aż tam?
— Tam jest wzgórze ruin, poszedłem po fowling-bull.
— A gdyś pan wrócił, koni już nie było?
— Yes!
Wyszedłem z namiotu, aby obejrzeć pale. Pozostały jeszcze na nich końce sznurów; widocznie je przecięto.
— Konie nie wyrwały się same, ale ukradziono je!
Anglik roześmiał się wesoło.
— Yes! Kto?
— Złodzieje!
Anglik śmiał się do rozpuku, jakgdybym właśnie powiedział coś nadzwyczaj dowcipnego.
— Very well, złodzieje, gdzie są, jak się nazywają?
— Czy ja wiem?
— No, ja też no, pięknie, bardzo pięknie! Jest przygoda!
— Więc ledwo godzinę temu skradziono konie; zaczekajmy jeszcze pięć minut, a będzie już dość jasno, by ujrzeć ślady.
— Pięknie, doskonale! Pan stepowy myśliwy, szukać śladu, ścigać, zastrzelić, kapitalna przyjemność, zapłacę dobrze, bardzo dobrze!
Wszedł do namiotu, aby uczynić jakieś niezbędne w jego rozumieniu przygotowania. Po pewnym czasie zdołałem w szarem świetle świtu odnaleźć ślady sześciu ludzi. Powiedziałem mu to.
— Sześciu? a nas jest — —?
— Dwóch. Dwaj muszą zostać przy namiotach, a statek niech także zostanie u brzegu, aż wrócimy.
— Yes! To rozkazać i dalej!
— Czy umie pan szybko biegać? Czy może wziąć ze sobą Billa?
— Bill? Ba! Na co idę nad Tygrys? Przygoda! Biegam dobrze, biegam jak jeleń!
Wydawszy służbie odpowiednie rozkazy, zarzucił tajemniczą swą siekierkę i strzelbę na ramię i poszedł ze mną. Chodziło o to, by dopędzić złodziei, zanim zdołają się złączyć z większą gromadą. Śpieszyłem się, co sił było w nogach, a Anglik dzielnie dotrzymywał mi kroku.
Pora była wiosenna, to też ziemia nie była podobna do pustyni, lecz do łąki, na której kwiaty, jak kępy, a raczej jak krzaki się rozrastały. Nie uszliśmy wiele, a już mieliśmy spodnie ubarwione kwietnym pyłem. Na tych bujnych łąkach łatwo było rozpoznać ślad ludzki. Wreszcie doszliśmy do małej rzeczki, spływającej z Dżebel Dżebennem. Nad jej brzegiem spostrzegliśmy pewne miejsce, wydeptane końskiemi kopytami; po zbadaniu tego miejsca, doszliśmy do przekonania, że było tu aż dziesięć koni. Wywnioskowaliśmy z tego, że dwaj z owych sześciu złodziei szli aż dotąd pieszo, a tu czekały ich konie w ukryciu.
Lindsay miał bardzo niezadowoloną minę.
— Źle — wściekle się złościć!
— Z jakiego powodu?
— Uciekną!
— Dlaczego?
— Mają swe konie — my piechotą!
— Ba! Mógłbym ich mimo to dopędzić, gdyby pan dotrzymał kroku. Zresztą, nie chodzi jeno o to, żeby ich ślad zobaczyć, ale trzeba także wnioskować.
— Niech pan wnioskuje!
— Czy ludzie ci przypadkowo zaszli w stronę naszych namiotów?
— Hm!
— Być może, ale może i nie. Zdaje mi się, że spostrzegli zdaleka nasz statek i szli za nim wzdłuż brzegu. Jeśli się tak ma rzecz, to ślad ich wskazuje na zachód dlatego tylko, że zamierzają przebyć rzekę wpław, a nie śmieją wejść do wody z końmi, których właściwości nie znają jeszcze.
— Trzeba pójść naokoło?
— Tak zapewne poszukują jakiegoś brodu, a potem pójdą w poprzednim kierunku.
— Pięknie, dobrze, bardzo dobrze!
Zrzucił z siebie odzież i wstąpił na brzeg.
— A właśnie, sir, czy umie pan dobrze pływać?
— Yes!
— Niebardzo tu bezpiecznie, gdy się nie chce zmoczyć odzieży i broni. Owiń pan cylinder swój ubraniem, jak turbanem!
— Dobrze, bardzo dobrze, zrobię tak!
I ja zwinąłem odzież w tłumok i włożyłem go na głowę.
Potem weszliśmy do wody. Anglik okazał się doskonałym pływakiem. Przepłynęliśmy rychło rzekę; stanąwszy na drugim brzegu, wdzialiśmy znowu odzież na siebie. Lindsay poddał się zupełnie memu kierownictwu. Szybko przebyliśmy dwie mile angielskie w stronę południową, a potem skierowaliśmy się ku zachodowi. Tu była okolica górzysta. Weszliśmy na jedną z gór, aby się rozejrzeć wokoło. Nigdzie nie było widać żywej istoty.
— Nothing! —nic, ani żywej duszy, źle!
— Hm, i ja nic nie widzę!
— A gdy się pan omylić — oho, co wtedy?
— Wtedy mamy jeszcze zawsze dość czasu, aby wytropić ich tam nad rzeczką. Dotychczas nikomu nie udało się jeszcze ukraść mi bezkarnie konia; nie ustąpię więc, dopóki nie odzyskamy naszych koni.
— Ja także.
— Nie. Pan musi wrócić nad Tygrys, by pilnować swoich rzeczy.
— Moich rzeczy? Ba, gdy pójdą precz, kupię nowe — chętnie zapłacę za przygodę, bardzo dobrze.
— Cicho! Czy się tam coś nie rusza?
— Gdzie?
— Tam! Wskazałem mu kierunek ręką. Rozwarł teraz szeroko oczy i usta. Nozdrza zadrżały mu, a nos jego zdawał się coś wietrzyć.
— Słusznie — i ja widzę!
— Zbliża się do nas.
— Yes! Gdy będą, zastrzelę wszystkich!
— Sir, to są ludzie!
— Złodzieje! Na śmierć zastrzelić, na śmierć!
— Wobec tego będę pana musiał opuścić!
— Opuścić? Dlaczego?
— Bronię się, gdy mnie kto napadnie, ale nigdy nie zabijam ludzi niepotrzebnie. Sądzę, że pan jesteś Anglikiem!
— Well! Englishman — szlachcic, gentleman — nie będę zabijać — wezmę tylko konie!
— Teraz wierzę, że pan nim jesteś!
— Yes! Dziesięć punktów — tak!
— Sześciu na koniach, a czterech pieszo.
— Hm! Pan dobry myśliwy — miał rację sir John Raffley wiele opowiadał — zostać u mnie — dobrze zapłacę, bardzo dobrze!
— Czy umie pan dobrze strzelać?
— Hm, dość!
— Więc chodźmy. Musimy się cofnąć, aby nas nie zauważyli. Zajmiemy pozycję między górą a rzeką. Pobiegniemy jeszcze z jakie dziesięć minut na południe, bo tam przepływa rzeka tuż u stoku góry. Tam nie będą się nam mogli wymknąć.
Wnet stanęliśmy na miejscu, które wskazałem. Oba brzegi rzeki były gęsto zarosłe sitowiem, u stoku zaś góry wiły się krzewy i zarośla. Pełno tam było kryjówek.
— Więc co? — zapytał Anglik.
— Pan się tu ukryje w gęstwinie i puści ludzi tych mimo siebie, ja zaś stanę u końca tej cieśniny, za krzewami: gdy złodzieje nadejdą i będą przez nas osaczeni, wówczas wyjdziemy z kryjówki. Naprzód ja sam wystrzelę, bo być może, że znam się lepiej na okolicznościach, jakie mogą nastąpić — a pan strzelby swej użyje tylko na me wyraźne żądanie lub wtedy, gdy życie pańskie będzie w niebezpieczeństwie.
— Well — dobrze, bardzo dobrze — świetna przygoda!
W tej chwili znikł za sitowiem, a ja również stanąłem na swym posterunku. Niebawem usłyszeliśmy odgłos kopyt końskich. Nadjechali — byli tuż obok Lindsaya, ale nie przeczuwali nic złego. Teraz Anglik wyskoczył z sitowia i wystąpił naprzód. Oni wstrzymali natychmiast konie. Strzelbę miałem na ramieniu, a w ręce trzymałem sztuciec.
— Sallam aaleikum! — rzekłem.
To grzeczne powitanie wprawiło ich w zdumienie.
— Aaleik — odpowiedział jeden z nich. — Co tu robisz?
— Czekam na moich braci, aby mi pomogli.
— Jakiej pomocy ci trzeba?
— Widzisz przecie, że nie mam konia. Jakżeż mam przebyć pustynię? Ty masz cztery zbyteczne konie; czy nie sprzedałbyś mi jednego z nich?
— Nie sprzedamy ani jednego z tych koni!
— Widzę, że jesteś ulubieńcem Allaha. Nie chcesz mi sprzedać konia zapewne dlatego, że dobre twe serce nakazuje ci, abyś mi go podarował.
— Niech Allah uleczy twój rozum! Nie podaruję ci konia.
— O ty, co możesz posłużyć za wzór miłosierdzia, kiedyś w przyszłości doznasz wszystkich rozkoszy raju.
— Nie chcesz mi podarować jednego konia, bo masz zamiar podarować mi aż cztery. Właśnie tyle mi trzeba!
— Allah kerihm! Boże, bądź nam miłościw. Ten człowiek jest deli, ma obłęd.
— Pomyśl, bracie mój, o tem, że ludzie obłąkani biorą sobie sami, czego się im dobrowolnie nie daje! Obejrzyj się! Może dasz temu tam, czego mnie dać nie chcesz.
Teraz dopiero zrozumieli sytuację i chwycili za włócznie.
— Czego chcecie? — zapytał mnie ich przywódca.
— Naszych koni, które ukradliście nam o świcie.
— Człowieku, postradałeś zmysły! Gdybyśmy ci zabrali twe konie, nie mógłbyś nas pieszo dopędzić!
— Tak ty sądzisz? Wiecie przecież, że te cztery konie są własnością tego Franka, co tam przybył na swym statku! Jakżeż możecie pomyśleć, że Frankowie dadzą się przez was spokojnie okraść! Czy sądzicie, że są głupsi od was? Wiedziałem, że pójdziecie aż do brodu, więc przepłynąłem rzekę i wyprzedziłem was, a wyście się dostali w pułapkę. Nie chcę przelewać krwi ludzkiej, więc proszę was, byście nam dobrowolnie oddali nasze konie. Potem wolno wam pójść, dokąd chcecie!
Arab zaśmiał się.
— Was jest dwóch, a nas aż sześciu!
— Dobrze! — niech więc każdy czyni, co mu się podoba!
— Idź z drogi!
Nastawił lancę, ozdobioną strusiemi piórami i spiął konia. Ja zaś wymierzyłem weń sztućcem: padł strzał i koń wraz z jeźdźcem zwalił się na ziemię. W przeciągu jednej minuty wymierzyłem i strzeliłem pięć razy.Wszystkie konie padły prócz naszych; Beduin, który wiódł je na wspólnym pasku, puścił je ze strachu. Korzystając z chwilowego zamieszania, wskoczyliśmy na konie i odjechaliśmy. Za nami ozwał się wściekły krzyk Arabów. Nie zwracaliśmy jednak na to uwagi.
— Magnificent — wspaniale — piękna przygoda, warta stu funtów! My dwaj, ich sześciu — oni zabrali nasze konie, my im odebraliśmy — znakomicie — cudownie!
Lindsay był w doskonałem usposobieniu.
— Szczęście, że wszystko poszło nam tak znakomicie, sir. Gdyby się nasze konie spłoszyły nie zdołalibyśmy tak szybko odjechać i kilka kul mogłoby się do nas przybłąkać.
— Czy jedziemy naokoło, czy prosto?
— Prosto. Znamy nasze konie; przeprawimy się łatwo.
Niezadługo stanęliśmy u naszych namiotów. Natychmiast po naszem przybyciu parostatek odbił od brzegu, a my zostaliśmy sami na pustyni.
Lindsay chciał zrazu zaopatrzyć się na drogę w liczne pakunki i prowjanty, ale zdołałem go odwieść od tego zamiaru. Kto pragnie kraj jakiś poznać dokładnie, powinien zadowolić się jedynie tem, co kraj ten wydaje; zwłaszcza zaś jeździec nie powinien nigdy mieć więcej przy sobie, niźli koń jego zdoła udźwignąć. Zresztą mieliśmy amunicji poddostatkiem, a co do pieniędzy, to Anglik rozporządzał wówczas tak wielką sumą, że mogłaby nam wystarczyć na lata całe.
— Teraz sami nad Tygrysem — rzekł do mnie Anglik — teraz zaraz wygrzebać fowling-bulle i inne antyki!
Człowiek ten zapewne czytał i słyszał wiele o wykopaliskach w okolicach Khersabad, Kufjundżik, Hammuin Ali, Nimrud, Keszaf i El Hather i te opisy naprowadziły go na myśl, by również wzbogacić wykopaliskami wielkobrytyjskie muzeum i zasłużyć sobie na wiekopomną sławę.
— Teraz zaraz? — zapytałem go. — To niemożliwe.
— Dlaczego? Mam siekierę?
— O, tym czekanikiem niewiele pan zdziała. Kto tu chce coś wygrzebać, musi się naprzód porozumieć z rządem. —
— Z rządem? Jaki to rząd?
— Turecki.
— Bah! Niniwa należała do Turków?
— O, nie, bo wówczas nie było jeszcze Turków. Ruiny te znajdują się atoli dziś w obrębie posiadłości tureckich, jakkolwiek władza sułtana aż tu nie sięga. Tu są wyłącznymi panami koczujący Arabowie: z nimi to należy wejść w przyjazne stosunki, gdy się tu zamierza czynić poszukiwania, inaczej nigdy nie można być pewnym ani życia swego, ani mienia. Dlatego doradzałem panu, byś pan wziął ze sobą dary dla naczelników plemion.
— Jedwabne szaty?
— Tak; one mają tu wielką cenę.
— Well, a więc — wejść w przyjazne stosunki — zaraz, natychmiast — nie?
Wiedziałem, że nadzwyczajne wykopaliska, o których marzył, pozostaną tylko projektem, nie chciałem go jednak pozbawić otuchy i wiary.
— Owszem. Ale teraz chodzi o to, jakiemu szejkowi należy w pierwszym rzędzie złożyć uszanowanie.
— Zgadnąć!
— Najpotężniejszy szczep zwie się El Szammar. Ma on rozległe pastwiska tam daleko u południowych stoków Sindżaru i na prawem pobrzeżu Thatharu.
— A Sindżar stąd daleko?
— O jeden stopień szerokości geograficznej.
— Bardzo daleko! A jacy Arabowie są tu jeszcze?
— Obeidzi, Alan-Zalmani, Abu-Ferhani i inni. Ale trudno znaleźć te hordy koczujące, bo są raz tu, raz tam. Gdy zabraknie w miejscu jakiemś paszy dla ich trzód, wówczas zwijają namioty i ciągną dalej. Przytem poszczególne szczepy pałają ku sobie straszną nienawiścią; często więc unikają się, co również sprzyja koczowniczemu sposobowi ich życia.
— Piękne życie — liczne przygody — wiele wygrzebać — znakomicie!
— Najlepiej będzie, gdy wjedziemy w głąb pustyni i zapytamy się pierwszego Beduina, którego napotkamy, o obóz najbliższego szczepu.
— Dobrze — well — bardzo pięknie! Zaraz teraz jechać i zapytać!
— Możemy tu jeszcze dziś zostać!
— Zostać i nie kopać? Nie — nie! Namioty wziąć i dalej!
Musiałem uczynić zadość jego życzeniu; zresztą, po pewnym namyśle doszedłem sam do przekonania, że wobec przygody, która nas dziś spotkała, lepiej będzie opuścić to miejsce.
Zwinęliśmy lekkie nasze namioty i ruszyliśmy w drogę w kierunku jeziora Zabakah.
Była to cudowna jazda przez kwiecisty step. Zewsząd buchały ku nam rozkoszne wonie.
Tylu roślin i kwiecia nie spotykałem nawet w stepach północnej Ameryki.
Jechaliśmy już z godzinę, gdy wdali ukazali się trzej jeźdzcy o bardzo wojowniczym wyglądzie. Płaszcze i pióra strusie powiewały na nich groźnie, jak sztandary. Ujrzawszy nas, wznieśli wielki krzyk bojowy i rzucili się ku nam galopem.
— Wrzeszczą. Czy chcą się bić z nami? — zapytał Anglik.
— Nie. To ich zwykłe powitanie. Czynią tak, aby się przekonać, czy jesteśmy odważni.
— Będziemy śmiałymi ludźmi! Dotrzymał słowa, bo nie mrugnął nawet okiem, gdy jeden z nich w pędzie skierował ku niemu ostry koniec lancy i zatrzymał konia, dopiero w chwili, gdy lanca dotykała prawie piersi Anglika.
— Sallam aaleikum! Dokąd zdążacie? — powitał nas jeden z nich.
— Z jakiego jesteś plemienia?
— Z plemienia Haddedihnów, które należy do wielkiego narodu Szammarów.
— Jak się nazywa twój szejk?
— Mohammed Emin.
— Czy stąd daleko do niego?
— Jeśli się chcesz udać do niego, to poprowadzimy cię.
Zawrócili konie i złączyli się z nami. Przybraliśmy tedy poważną postawę i jechaliśmy powoli: my naprzód, a za nami dwaj służący, Arabowie zaś objeżdżali nas wokoło, by się popisać wobec nas swą jazdą. Sztuka ich polega głównie na nagłem wstrzymaniu konia wśród największego rozpędu, przez co naturalnie konie ich bardzo się męczą i rychło zużywają. Przekonałem się przy tej sposobności, że Indjanin na swym mustangu zdolny jest dokonać sztuk daleko trudniejszych niż te, które nam Arabowie pokazywali.
Anglikowi podobały się bardzo te popisy.
— Wspaniale! Hm, ja tak nie umiem — złamałbym kark!
— Widziałem lepszych jeźdzców.
— Ah! gdzie?
— Widziałem szaloną jazdę w dziewiczym lesie amerykańskim: widziałem, jak Indjanie jeździli na nieokutych koniach po zamarzłych rzekach lub kamienistym kanionie. To są rzeczy godniejsze podziwu, niż te popisy Arabów.
— Hm! Pojadę do Ameryki — jeździć w lasach — po zamarzłych rzekach — piękne przygody — wspaniale! Co powiedzieli ci ludzie?
— Powitali nas i zapytali, dokąd zdążamy. Prowadzą nas do szejka; nazywa się on Mohammed Emin i jest naczelnikiem Haddedihnów.
— A są to ludzie waleczni?
— Ludzie ci zawsze zwykli się nazywać walecznymi, a nawet są nimi do pewnego stopnia. Nic w tem dziwnego. Niewiasta robi wszystko, a mężczyzna tylko jeździ konno, pali fajki, rabuje, walczy, roznosi plotki i wogóle próżnuje.
— Piękne życie — wspaniałe — dobrze być szejkiem — wiele rzeczy wykopać, znaleźć fowling-bull i wysłać do Londynu — hm!
Step ożywiał się coraz hardziej. Wkrótce natknęliśmy się na Haddedihnów, którzy widocznie dopiero co skądś przybyli. Nie łatwą jest rzeczą opisać widok, jaki przedstawia szczep arabski, wybierający się w drogę w poszukiwaniu za nowemi pastwiskami.
Przeszedłem przez Saharę i część Arabji i poznałem wiele szczepów, zamieszkałych w stronach zachodnich; ale tu ujrzałem rzeczy zupełnie dla mnie nowe. Różnica między oazami Sahary a „krainą Sinear“ objawia się bardzo wybitnie w życiu i w stosunkach ich mieszkańców. Przejeżdżaliśmy przez niezmierzony merdż[2], w którym nie było najmniejszego podobieństwa do uah[3], spotykanej w stronach zachodnich.
Tu rosły kwiaty pachnące, tu snać nigdy nie szalał straszliwy samum, tu nie było ani śladu wędrownych wydm piaszczystych; nigdzie nie było tu widać wyschłych skalistych kotlin i zdawało się, że fata morgana nie zwodziła tu nigdy znużonego wędrowca.
Bujne, ochocze życie rozkrzewiło się w tej okolicy, a u ludzi nie zauważyłem owego „pustynnego nastroju“, któremu ulec musi każdy, co przebywa w krajach, położonych na wschód od Nilu.
Nad pstrym kobiercem stepowym unosił się jakiś radosny światła ton, który w niczem nie przypominał ponurego, prażącego żaru wielkiej pustyni.
Wjechaliśmy w sam środek pasącej się trzody, złożonej z wielu tysięcy owiec i wielbłądów. W pewnem oddaleniu ujrzeliśmy długie szeregi wołów i osłów, obładowanych czarnemi namiotami, różnobarwnemi kobiercami, wielkiemi kotłami i innemi sprzętami. Do tych stosów, sprzętów misternie wzniesionych na grzbietach jucznego bydła, przywiązani byli staruszkowie i staruszki, którzy nie mogli już ani pójść pieszo, ani utrzymać się w siodle. Niektóre osły dźwigały na sobie małe dzieci, aż po szyję ukryte w workach, przytwierdzonych po jednej stronie siodła, podczas gdy po drugiej stronie, widocznie dla równowagi, zwisały worki, z których wyglądały małe jagniątka. Poza tym rzędem bydła, objuczonego rozmaitym inwentarzem, ukazały się młode dziewczęta, odziane tylko w arabskie, obcisłe koszulki, niewiasty z dziećmi na plecach, liczni poganiacze, co, siedząc na wielbłądach, wiedli na pasku szlachetne rumaki, i jeźdźcy, uzbrojeni w lance, strojne strusiemi piórami.
Oryginalny widok przedstawiały wielbłądy pod wierzch, przeznaczone dla dostojnych kobiet. W Saharze widziałem często dżemmele, które zamiast siodła miały na sobie kosze nakształt kołysek, ale takiego przyrządu, jak tu, nie spotkałem jeszcze nigdy. Na grzbiecie, przed i za garbem, kładą Arabowie wpoprzek po dwa drągi o dziesięciu lub więcej łokciach długości, a potem ściągają i związują je u końców zapomocą pergaminu lub sznurów. Rusztowanie to zdobią różnobarwne frendzle z wełny, jakoteż sznury z muszli i pereł. Na samym garbie zaś sterczy namiocik, nakształt wieżyczki, obwieszony również różnobarwnemi ozdóbkami. W tym namiociku jest miejsce dla jednej niewiasty. Cała ta budowla dochodzi do znacznej wysokości, a całość wraz z chwiejnie kroczącym wielbłądem przedstawia się zdaleka na tle widnokręgu jak olbrzymi motyl, który rozkłada skrzydła naprzemian i składa.
Skorośmy się tylko zjawili, wszystkie oczy zwróciły się ku nam z ogromną ciekawością. Po Lindsayu i jego służących można było poznać odrazu, że to Europejczycy. Postać jego musiała tu niezwykłością swą większe wywołać zdumienie, niż gdyby się jakiś Arab w malowniczym swym stroju nagle zjawił na jednej z ulic Paryża lub Monachjum. Przewodnicy nasi jechali przodem i zawiedli nas przed wielki namiot, zewsząd okolony lancami, wetkniętemi w ziemię. Był to namiot szejka. Wpobliżu uwijało się wielu Arabów, zajętych ustawianiem namiotów wokoło mieszkania szejkowego.
Nasi przewodnicy zeskoczyli z koni i weszli do namiotu. Po chwili zjawili się w towarzystwie starca, o patrjarchalnym wyglądzie, któremu biała jak śnieg broda spływała aż do pasa; czynił on mimo swego wieku wrażenie człowieka bardzo jeszcze rzeźkiego, zdolnego wytrzymać nielada trudy. Oko jego ciemne spoczęło na nas z wyrazem niezbyt przyjaznym. Wzniósłszy rękę ku sercu, powitał nas: „Salama!“
Jest to powitanie zapamiętałego Mahometanina, gdy do niego przychodzi niewierny; wiernych natomiast witają: Sallam aaleikum.
— Aaleikum! — odpowiedziałem, zeskakując z konia.
Popatrzył na mnie badawczo i zapytał:
— Czyś muzułmanin, czy giaur?
Odkąd to syn szlachetnego szczepu Szammarów wita gości takiem pytaniem? Czyż Koran nie mówi: „Obcego przybysza masz przyjąć jadłem i napojem; daj mu odpocząć obok siebie i nie pytaj, skąd przybył i dokąd idzie“. Niechaj ci Allah wybaczy, że przyjmujesz swych gości jak turecki khawass![4]
Zrobił ręką gest, jakby chciał odeprzeć ten zarzut.
— Szammarowi i Haddedihnowi każdy gość jest miły prócz kłamcy i zdrajcy.
Po tych słowach spojrzał znacząco na Anglika.
— Kogo masz na myśli?
— Ludzi, którzy przybywają z Zachodu, aby szczuć paszę przeciwko synom pustyni. Na cóż królowej wysp[5] potrzeba konsula w Mossul?
— Ci trzej mężowie nie należą do konsulatu. Jesteśmy znużonymi podróżnymi, którzy niczego od ciebie nie żądają, prócz wody dla siebie i kilku daktyli dla koni!
— Skoro nie należycie do konsulatu, dam wam, czego żądacie. Wejdźcie do namiotu, miło mi będzie!
Przywiązawszy konie nasze do lanc, przestąpiliśmy próg namiotu. Dano nam mleko wielbłądzie i trochę przepalonego chleba; można było po tem poznać, że szejk nie uważał nas za swych gości. Gdyśmy się posilili, spoglądał na nas ponuro i nie rzekł ani słowa. Miał snać wszelkie powody po temu, aby nie ufać obcym ludziom; mimo to brała go zapewne wielka ochota dowiedzenia się, co my właściwie za jedni.
Lindsay, rozejrzawszy się w namiocie, zapytał:
— Zła sztuka, prawda?
— Zdaje się.
— Patrzy na nas, jakby nas chciał zjeść. Co on powiedział?
— Powitał nas jak niewiernych. Nie jesteśmy jeszcze jego gośćmi i musimy się mieć na baczności.
— Nie jesteśmy gośćmi? Przecież dał nam jeść i pić!
— Nie podał nam chleba własną ręką i nie dał wcale soli. Zauważył, że pan Anglik; zdaje się, że nienawidzi Anglików.
— Dlaczego?
— Nie wiem.
— Zapytać!
— Nie można, przepisy grzeczności nie pozwalają na to. Sądzę jednak, że wnet się o tem dowiemy.
Gdyśmy się już posilili, wstałem i odezwałem się w te słowa:
— Pokrzepiliśmy się u ciebie jadłem i napojem, Mohammed Emin; dziękujemy ci i będziemy głosić gościnność twą wszędzie, gdzie noga nasza stanie. Bądź zdrów! Niechaj Allah ześle błogosławieństwo tobie i szczepowi twemu.
Tego się wcale nie spodziewał.
— Dlaczego chcecie mnie już opuścić? Zostańcie tu i wypocznijcie!
— Pójdziemy, bo słońce twej łaski nie świeci nam.
— A jednak będzie wam tu, w moim namiocie, zupełnie bezpiecznie.
— Tak sądzisz? Ja zaś nie wierzę, byśmy mogli być bezpiecznymi w beyt[6], w którym mieszka Arab esz Szammar.
Sięgnął ręką po sztylet.
— Czy chcesz mnie obrazić?
— Nie; chcę tylko wypowiedzieć swe myśli. W namiocie Szammara gość nie jest bezpieczny; a co tu mówić dopiero o takim, co nie jest nawet gościem.
— Czy chcesz, bym cię przebił? Kiedyż to Szammar nie uszanował prawa gościnności?
— A jednak i to się zdarzyło i nie tylko względem obcych ludzi, ale nawet względem członków tego samego szczepu.
Wypowiedziałem straszne oskarżenie; nie cofnąłem się przed niem, bo nie czułem się zobowiązanym do grzeczności względem człowieka, który przyjął nas jak żebraków. Mówiłem więc dalej:
— Nie zabijesz mnie, szejku, po pierwsze bowiem powiedziałem prawdę, a po drugie sztylet mój prędzej w ciebie ugodzi, niż twój we mnie.
— Udowodnij mi, żeś powiedział prawdę!
— Opowiem ci pewną historję. Był kiedyś wielki, potężny szczep, złożony z pomniejszych ferkah[7]. Nad tym szczepem panował wielki, waleczny szejk, jednak w sercu swem chował chytry podstęp i fałsz. To też niezadowolenie rosło wśród ludzi jego i powoli odstępował go jeden po drugim, przyjmując dowództwo naczelnika jednego z ferkahów.
Raz szejk posłał do owego naczelnika z zaproszeniem, by przybył na rozmowę. Naczelnik nie przyszedł. Wówczas szejk wysłał doń swego własnego syna. Ten zaś był waleczny, odważny i kochał prawdę. Rzekł on do naczelnika: „Pójdź ze mną. Przysięgam ci na Allaha że będziesz bezpieczny w namiocie ojca mego. Ręczę ci mem własnem życiem!“ Tedy odrzekł naczelnik „Nie poszedłbym do ojca twego, choćby on tysiąc przysiąg złożył, że nic mi się nie stanie; tobie zaś ufam. Aby ci pokazać, jak ci wierzę, pójdę z tobą sam.“
Wsiedli na konie i pojechali. Gdy weszli do namiotu, było w nim pełno wojowników. Uproszono naczelnika, by zajął miejsce obok szejka, potem uraczono go i powitano jako gościa. Po uczcie jednak napadnięto nań. Syn szejka chciał go ratować, ale nie mógł, bo kilku ludzi trzymało go. Stryj szejka przyciągnął naczelnika ku sobie i wcisnął mu głowę między swe kolana. Wtedy poderżnięto zdradzonemu naczelnikowi gardło, jak to się zwykło robić z owcami. Syn szejka rozdarł swe szaty i czynił ojcu swemu wyrzuty, ale musiał uciec, bo inaczej i jegoby zamordowano.
— Czy znasz tę historję, szejku Mohammed Emin?
— Nie znam jej — opowiedziałeś historję niemożliwą.
— A jednak zdarzyło się to w twojem własnem plemieniu. Naczelnik zdradzony nazywał się Nedżris, syn szejka Ferhan, stryjowi było na imię Hadżar, a owym szejkiem był osławiony Zofuk ze szczepu Szammarów.
Szejk był bardzo zakłopotany.
— Skąd ci wiadome te imiona? Widzę, żeś ani Szammar, ani Obeide, ani Abu-Zalman. Mówisz językiem zachodnich Arabów, a broni takiej, jak twoja, nie mają Arabowie z El Dżezire[8]. Któż ci opowiedział tę historję?
— Zarówno jak sława, tak i hańba szczepu rozgłasza się między ludźmi. Wiesz, żem prawdę powiedział. Jakżeż mogę ci zaufać? Jesteś Haddedihn; Haddedihnowie należą do Szammarów, a tyś nas nie przyjął jak gości. Odejdziemy więc.
Szejk ruchem ramienia zaznaczył, że nie zgadza się na to.
— Jesteś hadżim, a znajdujesz się w towarzystwie giaurów!
— Poczem poznajesz, że jestem hadżim?
— Po twym hamail[9]. Puszczę cię wolno. Ci zaś niewierni muszą mi zapłacić dżizijet[10], zanim odejdą.
— Nie zapłacą ci, bo są pod moją opieką.
— Nie potrzebują twej opieki, bo opiekuje się nimi konsul, którego niech Allah ukarze!
— Czy konsul jest twym wrogiem?
— Tak, jest mym wrogiem. Podmówił on gubernatora z Mossul, aby syna mego uwięził; podszczuł Obeidów, Abu-Hamedów i Dżowarjów, aby mi trzody rabowali i złączyli się przeciwko mnie na moją i szczepu mego ostateczną zagładę.
— Wezwij więc inne plemiona Szammarów na pomoc!
— Plemiona te nie mogą mi przyjść z pomocą, albowiem gubernator ściągnął wojsko, aby zawojować ziemie ich nad Zindżarem. Nie mogę więc na nikogo liczyć.Niech mi Allah dopomoże!
— Mohammed Emin, słyszałem, że Obeidzi, Abu-Hamedzi i Dżowarjowie są rozbójnikami. Nie lubię ich, ale jestem przyjacielem Szammarów. Szammarowie są najszlachetniejszymi i najwaleczniejszymi Arabami, jakich znam; życzę ci, abyś zwyciężył wszystkich trzech nieprzyjaciół!
Nie schlebiałem mu, było to moje istotne przekonanie. Snać szejk wyczuł to z tonu, w jakim wyraziłem zdanie pochlebne o jego szczepie. Widać było po jego twarzy, żem go tem bardzo ujął.
— Czy jesteś naprawdę przyjacielem Szammarów?
— Tak i żałuję bardzo, że wkradły się między nich niesnaski, że potęga ich dziś już prawie złamana.
— Jakto złamana? Allah jest wielki, a Szammarowie są jeszcze dość waleczni, aby się bić z wrogami. Kto ci o nas opowiadał?
— Dawno już słyszałem i czytałem o was; ostatnia wieść zaś doszła mnie w Belad Arab u Atejbehów.
— Co? — zapytał zdziwiony — tyś był u Atejbehów?
— Byłem!
— Jest to szczep liczny i silny, ale niestety wyklęty.
— Czy masz na myśli szejka Maleka, którego wypędzono z łona szczepu?
Słowa te podziałały na niego tak silnie, że aż podskoczył.
— Maszallah, ty znasz Maleka, przyjaciela mego i brata?
— Znam go, jako i ludzi jego.
— Gdzie spotkałeś ich?
— Wpobliżu Dżiddy. Potem towarzyszyłem im w drodze przez Belad Arab do En Nahman, pustyni, położonej obok miasta Maskat.
— Znasz ich wszystkich?
— Tak jest.
— A więc także — przepraszam, że mówię o kobiecie, ale to nie jest kobieta, lecz zupełny mężczyzna — znasz więc także Amszę, córkę Maleka?
— Znam ją. Była żoną Abu-Zeifa i zemściła się nad nim.
— A zatem zemsta jej dosięgła go wreszcie?
— Tak jest; Abu-Zeif już nie żyje. Hadżi Hale Omar, służący mój, zabił go i otrzymał w nagrodę za ten czyn Hanneh, córkę Amszy za żonę.
— Twój służący? A więc nie jesteś zwykłym wojownikiem?
— Pochodzę z Frankistanu; — podróżuję po obcych krajach i szukam przygód.
— O, wiem teraz. Czynisz tak, jak ongiś Harun al Raszid; jesteś szejkiem i emirem, wybrałeś się w świat by wielkich dokonać dzieł. Służący twój zabił potężnego „ojca szabli“, ty zaś, pan jego, jesteś zapewne większym jeszcze bohaterem, niż on. Gdzież przebywa ten dzielny, hadżi Halef Omar?
Nie starałem się prostować tak korzystnego o mnie zdania; odpowiedziałem więc tylko:
— Być może, że go wnet zobaczysz. Szejk Malek wysłał go do Szammarów z zapytaniem, czyby go wraz z jego ludźmi nie przyjęli do swego szczepu?
— O, bardzo chętnie, bardzo chętnie. Opowiedz mi, o emirze, jeszcze coś o nich!
Usiedliśmy, a ja opowiedziałem pokrótce spotkanie moje z Atejbehami. Gdym skończył, podał mi rękę.
— Wybacz mi, emirze, żem tego nie wiedział. Masz tu tych oto Anglików, są to moi wrogowie. Mimo to uważać ich będę odtąd za mych gości. Pozwól, że pójdę by zamówić ucztę.
Podał mi rękę; mogłem mu więc zupełnie zaufać. Wyjąłem z pod szaty mej flaszkę, napełnioną wodą „świętą“ i zapytałem szejka:
— Chcesz zamówić ucztę u bent amm?[11].
— Tak.
— Pozdrów ją ode mnie i poświęć kilkoma kroplami z tego naczynia. Jest to woda ze studni Cem-cem. Niech na nią Allah zleje swą łaskę!
— Zihdi, jesteś bohaterem i wielkim świętym. Chodź ze mną i pokrop ją sam. Kobiety Szammarów nie wzdragają się pokazywać twarzy swych obcym mężczyznom.
Słyszałem już przedtem, że niewiasty Szammarów nie lubią welonem zakrywać twarzy, dziś nawet podczas jazdy do obozu miałem sposobność podziwiania kilku charakterystycznych fizjognomij.
Szejk powstał i zaprowadził mnie do znajdującego się opodal namiotu. Były w nim trzy kobiety arabskie i dwie murzynki. Owe trzy kobiety były naturalnie jego żonami, murzynki zaś niewolnicami. Dwie Arabki tarły między dwoma kamieniami ziarno jęczmienne, trzecia zaś siedziała na podwyższeniu i wydawała rozkazy. Była widocznie panią między żonami szejka.
W kącie namiotu stało rzędem kilka worów, z ryżem, daktylami, kawą, jęczmieniem, pokrytych drogocennym kobiercem. Na tym kobiercu siedziała władczyni, niby na tronie. Była jeszcze młoda, smukła, miała rysy regularne, oczy czarne, ogniste i cerę jaśniejszą niż tam te żony. Usta jej były pomalowane farbą czerwoną, a umazane na czarno brwi schodziły się nad nosem. Czoło i policzki pstrzyły się od poprzylepianych dla wdzięku plasterków, a nagie jej ramiona i nogi przyozdabiało mistyczne tatuowanie, lśniące ciemnoczerwoną barwą. Z każdego ucha zwisał ogromny, złoty pierścień, takiż pierścień z nasadzonemi drogiemi kamieniami miała u nosa. Przypuszczam, że przy jedzeniu przeszkadzał jej nie mało. Wokoło jej szyi wiły się w kilku rzędach perły, korale, assyryjskie świecidełka i drogie kamienie, prócz tego zdobiły ją jeszcze rozmaite srebrne naramienniki i obrączki. Tamte kobiety były mniej strojne.
— Sallam! — powitał je szejk. — Przyprowadzam wam bohatera ze szczepu Franków, który jest zarazem wielkim świętym i chce was pokropić świętą wodą ze studni Cem-cem.
W tej chwili kobiety przypadły do ziemi, a władczyni zeszła ze swego tronu i uklękła. Wylałem sobie trochę wody na rękę i pokropiłem całą tę uroczą grupę.
— Przyjmijcie błogosławieństwo, kwiaty pustyni. Niechaj Bóg wszech ludów zachowa was w piękności i weselu, by woń wasza krzepiła długo jeszcze serce waszego władcy!
Gdy się ta ceremonja skończyła, kobiety powstały i podziękowały mi, zwyczajem wschodnim, podaniem ręki. Teraz zaś szejk rozkazał im:
— Pośpieszcie się i przygotujcie ucztę, godną tego męża. Sproszę gości, by wypełnili namiot mój i radowali się wraz ze mną z zaszczytu, jaki mnie dzisiaj spotkał.
Udaliśmy się napowrót do szejkowego namiotu.
— Gdzieście byli? — zapytał Lindsay.
— W namiocie kobiet.
— Ah! To niemożliwe!
— A jednak!
— Czy kobiety te pozwalają patrzeć na siebie?
— Dlaczegożby nie?
— Hm! — wspaniale! Tu zostać! Chcę te kobiety widzieć!
— Nie wiem, czy się panu uda. Co do mnie, to sądzą, że jestem świętobliwym człowiekiem; mam bowiem ze sobą wodę ze studni Cem-cem, której — według wiary tych ludzi — każda kropla zdziałać może cuda.
— Ah, źle! Nie mam Cem-cemu!
— Gdybyś pan nawet miał tę wodę, to nicbyś pan nie wskórał, nie władając językiem arabskim.
— Są tu ruiny?
— Nie. Ale sądzę, że dość ich tu w okolicy.
— Zapytać! szukać ruin; wygrzebać fowling-bull! Zresztą dają tu strasznie kiepskie jedzenie!
— Wnet będzie lepiej pod tym względem. Za chwilę zakosztujemy prawdziwie arabskich przysmaków!
— Ah! Nie pomyślałem, że szejk taki uprzejmy!
— Usposobienie jego względem nas zmieniło się tymczasem. Znam kilku jego przyjaciół; gdy się o tem dowiedział, postanowił przyjąć nas, jak się należy.Niech służący pańscy wyjdą z namiotu, bo Arabowie obraziliby się, gdyby musieli z nimi przebywać razem.
Wkrótce wszedł szejk, który został był na dworze, by wydać rozkazy zgromadzonym tam Beduinom, a za nim przybyli zaproszeni goście i zapełnili szczelnie cały namiot. Potem zajęli wszyscy miejsca swe kołem według wieku i urzędu, a w środku siedział szejk między mną a Anglikiem. Wniesiono potrawy.
Naprzód rozpostarto sufrah. Jest to rodzaj obrusa z wygarbowanej skóry, ozdobionego na brzegach różnemi frendzlami i paskami. Do niego przyszyte są takie torby, które po złożeniu obrusa służyć mogą do przenoszenia wiktuałów. Potem podano kawę. Każdy gość otrzymał narazie tylko małą filiżankę. Po kawie przyniesiono miskę z zalatah.
Jest to bardzo orzeźwiająca potrawa. Przyrządza się ją z mleka zsiadłego, do którego wrzuca się plasterki ogórków, trochę solone i pieprzone.
Równocześnie postawiono przed szejkiem garnek ze świeżą wodą; w garnku tym były trzy flaszki: dwie zawierały, jak się wnet przekonałem, araki, a w trzeciej był płyn rzeźwiący o bardzo miłej woni, którym gospodarz opryskiwał gości swych po każdem daniu.
Skolei wniesiono kolosalny garniec ze stopionem masłem, zwanem tu samn; Arabowie spożywają je lub piją, chętnie przed i po jedzeniu, wogóle o każdej porze dnia. Prócz tego były do naszej dyspozycji daktyle rozmaitego gatunku. Oto w pierwszym rzędzie najsmaczniejszy gatunek, el szelebi, na jakie dwa cale długi, o małych pestkach, niezrównany pod względem smaku i zapachu. Dalej mieliśmy tu poddostatkiem daktyli, zwanych adżwa, nigdy niespotykanych w Europie; o nich to rzekł prorok: Kto przerwie post, aby spożyć dziennie sześć lub siedem adżwa, temu ani trucizna, ani czary nie zaszkodzą. Ale nie dość tego; były tu inne gatunki, mianowicie: hilwah, daktyl najsłodszy; dżuzajrijeh, daktyl, ze wszystkich najbardziej zielony; nadto el birni i el zajhani. Dla mniej dostojnych gości były balah, daktyle suszone na drzewie, dżebeli i hylajeh. Poznałem tu po raz pierwszy gatunek kelladat el szam, czyli t. zw. naszyjniki syryjskie. Daktyle te zrywa się, gdy są jeszcze niedojrzałe i wrzuca do wrzącej wody, by zachowały swą żółtą barwę; potem nawleka się je na sznur i suszy w słońcu.
Po daktylach podano kunafah, czyli makaron, posypany cukrem. Gospodarz wzniósł ręce i rzekł:
— Bismillah!
Był to znak, że uczta się rozpoczęła.
Teraz sięgał szejk palcami do garnków, koszy i mis i nabierał z nich i wkładał, co za najlepsze uważał, najprzód mnie, a potem Anglikowi do ust. Musiałem to znosić z wdzięczną, uśmiechniętą miną, bo gdybym się wzbraniał, szejk uczułby się srodze obrażonym. Gorsza sprawa była z Anglikiem. Ten, mając w ustach pierwszy kęs, podany mu przez szejka, nie mógł go przełknąć, takie go wzięło obrzydzenie. Musiałem go więc upomnieć:
— Jedz pan, jeśli nie chcesz śmiertelnie obrazić tych ludzi!
Połknąwszy szczęśliwie pierwszy kęs, powiedział do mnie po angielsku:
— Brr! Mam przecież przy sobie nóż i widelec!
— Niech się pan bez tego obejdzie; musimy się stosować do zwyczajów tego kraju.
— To okropne!
— Co powiedział ten człowiek? — zapytał mnie szejk.
— Jest zachwycony twą uprzejmością.
— Kocham was.
Rzekłszy to, szejk sięgnął znowu ręką w garniec, w którym było zsiadłe mleko i poczęstował Anglika serdecznie całą garścią. Sir Dawid zdobył się na jakiś nadludzki wysiłek, westchnął kilka razy głęboko, ale wreszcie przełknął i ten przysmak.
— To nie do wytrzymania — szepnął do mnie znowu po angielsku. — Czyż muszę to znosić?
— Tak.
— Bez oporu?
— Tak. Ale wolno się panu zemścić.
— Jakto?
— Uważaj pan, co ja robię i zrób pan to samo!
Wziąłem w garść trochę makaronu i wetknąłem go szejkowi do ust. Zaraz po mnie Lindsay poczęstował go garścią roztopionego masła. Stała się przytem rzecz, której nigdybym się nie spodziewał: oto szejk przyjął bez wahania jadło podane ręką niewiernego. Prawdopodobnie postanowił sobie umyć się natychmiast po uczcie i oczyścić się z tego grzechu jakimś krótszym lub dłuższym postem.
Po spożyciu tych wstępnych przysmaków, szejk zaklasnął w dłonie: wniesiono zini, czyli miskę ogromną, mającą około sześć stóp w obwodzie, na której widniały rozmaite rysunki i napisy. W niej było birgani, mieszanina z mięsa baraniego, ryżu i roztopionego masła. Potem podano warah maszi, potrawkę, mocno korzeniami zaprawioną, dalej kebab, małe kawałeczki pieczeni, wetknięte na drewniane patyczki; następnie kima, mięso gotowane, smażone granaty, jabłka i pigwy, wreszcie raha, ciasteczka, podobne do tych, które my lubimy podawać na deser.
Już koniec? O, nie! Gdy sądziłem, iż biesiada się już skończyła, wniesiono główne danie uczty: całego barana, upieczonego na rożnie. Za nic w świecie nie mógłbym już więcej zjeść.
— El Hamd ul illah! — zawołałem; zanurzyłem ręce w naczyniu i otarłem je sobie o ubranie.
Był to znak, że nie będę już więcej jadł. Ludzie Wschodu nie znają naszego ciągłego zapraszania do jedzenia. Kto powiedział: „El Hamd“, temu wolno już nie jeść i nikt na niego nie zwraca uwagi.
Zmiarkował to Anglik, więc zawołał:
— El Hamdillah! — zanurzył ręce w wodzie, ale potem zaczął rozglądać się wkoło z zakłopotaniem.
Szejk zauważył to i podał mu swój haik.
— Powiedz twemu przyjacielowi — rzekł, zwracając się do mnie — że może sobie ręce obetrzeć o moją szatę. Anglicy nie znają się widocznie na czystości, skoro nie mają na sobie ubrania, o któreby mogli wytrzeć ręce.
Wytłumaczyłem Anglikowi, jaką propozycję szejk mu uczynił; skorzystał on też z niej jak najskwapliwiej.
Po tych ceremonjach wypito trochę araki i każdy z gości otrzymał kawę i fajkę.
Teraz dopiero nadeszła chwila stosowna do przedstawienia mnie całemu ogółowi. Szejk zabrał głos i przemówił temi słowy:
— O mężowie ze szczepu Haddedihn el Szammar, ten człowiek jest wielkim emirem i hadżim z krainy Franków; nazwisko jego brzmi —
— Hadżi Kara ben Nemzi — wtrąciłem.
— Tak, nazwisko jego brzmi: Emir hadżi Kara ben Nemzi. Jest to największy bohater i najmądrzejszy taleb w owym kraju. Wiezie on z sobą studnię Cem-cem i odwiedza wszystkie strony świata, by szukać przygód. Czy wiecie więc, kto on jest? Dżihadem[12] jest! Zobaczymy, czy zechce walczyć po naszej stronie przeciwko wrogom naszym!
Znalazłem się nagle w bardzo oryginalnej sytuacji. Cóż miałem odpowiedzieć? A jednak wszyscy czekali na moją odpowiedź; wszystkich oczy były zwrócone na mnie. Powiedziałem krótko:
— Walczę w obronie dobra i prawdy, przeciw nieprawości i kłamstwu. Do was należy moje ramię; wprzód jednak muszę z tym oto mężem, moim przyjacielem, udać się w miejsce, dokąd obiecałem go zaprowadzić.
— Dokąd?
— Muszę to wam wytłumaczyć. Wiele tysięcy lat temu żył w tym kraju lud, który miał wielkie miasta i wspaniałe pałace. Zaginął on doszczętnie, a miasta i pałace jego leżą w ziemi, zawalone gruzem. Kto kopie w głąb ziemi, widzi i uczy się, jak to było przed tysiącami lat i tego zadania przyjaciel mój chce się podjąć. Zamierza on czynić w ziemi poszukiwania za starożytnemi znakami i pismem, aby je odcyfrować i przeczytać — —
— I za złotem, aby je zabrać ze sobą — wtrącił szejk.
— Nie — odpowiedziałem. — On jest bogaty i posiada tyle złota i srebra, ile potrzebuje. Jemu chodzi tylko o pisma i obrazy; wszystko inne chce on pozostawić mieszkańcom tego kraju.
— A cóż ty będziesz przy tem robić?
— Mam go zaprowadzić na miejsce, gdzie znajdzie to, czego szuka.
— Do tego nie potrzeba mu ciebie, ty możesz pójść z nami w bój. Sami wskażemy mu dość takich miejsc. Cały kraj jest pełen ruin i gruzów.
— Ależ nikt się z nim nie może rozmówić, jeśli mnie przy nim niema. Ani wy nie rozumiecie jego mowy, ani on waszej.
— Niechże wprzód z nami pójdzie w bój, a potem wskażemy wam wiele miejsc, gdzie znajdziecie pisma i obrazy.
Lindsay spostrzegł, że mowa była o nim.
— Co oni mówią? — zapytał.
— Pytają się mnie, czego pan chce w tym kraju?
— Powiedział pan im?
— Tak.
— Że chcę wykopywać fowling-bulle?
— Tak.
— A więc?
— Chcą, żebym opuścił pana.
— A co pan ma robić?
— Towarzyszyć im w walkach. Uważają mnie za wielkiego bohatera.
— Hm! A gdzie znajdę fowling-bulle?
— Oni chcą panu je wskazać.
— Ah! Ale ja nie rozumiem tych ludzi!
— Powiedziałem im to.
— Co odpowiedzieli?
— Abyś się pan udał z nimi na wyprawę wojenną, a potem oni nam pokażą, gdzie można znaleźć pisma i podobne rzeczy.
— Well! Pojedziemy z nimi.
— Ależ to niema sensu!
— Dlaczego?
— Narażamy się tem. Cóż nas obchodzą ich waśnie? — Nie. Ale właśnie dlatego możemy trzymać z tym, z którym chcemy.
— Trzeba się nad tem dobrze zastanowić.
— Czy się pan boi?
— Nie.
— Naturalnie! A więc pójdziemy z nimi! Powiedz im pan to!
— Pan się może jeszcze rozmyśli i postanowi inaczej.
— Nie!
Odwrócił się trochę nabok, co oznaczało niezbicie, że to jego ostatnie słowo. Rzekłem tedy do szejka:
— Powiedziałem przedtem, że walczę w obronie dobra i prawdy. Czy wasza sprawa jest sprawiedliwa i dobrą?
— Czy mam ci ją przedstawić?
— Tak.
— Czy słyszałeś o szczepie Dżeheszów?
— Tak. To szczep przeniewierczy, który często sprzymierza się z Abu-Zalmanami i Tai-arabami, aby ograbić szczepy sąsiednie.
— Otóż wiesz to. Szczep ten napadł na nasze plemię i zagrabił nam kilka trzód; my zaś ścigaliśmy go i odebrali mu wszystko. Szejk Dżeheszów zaskarżył nas u gubernatora i przekupił go. Ten znów posłał do mnie, wzywając mnie oraz najprzedniejszych wojowników mego szczepu do siebie, do Mossul, na rozmowę. Byłem wtedy ranny, nie mogłem ani pójść, ani pojechać konno. Posłałem więc do niego syna mego z piętnastoma wojownikami. Gubernator postąpił sobie zdradziecko, uwięził ich i wysłał w jakieś miejsce, o którem aż do tej pory nie mogłem się nic dowiedzieć.
— Czy wypytywałeś się o nich?
— Tak, ale bezskutecznie; żaden bowiem mąż z mego szczepu nie odważyłby się pójść do Mossul. Szczepy Szammarów, oburzone tą zdradą, zabiły kilku żołnierzy gubernatora. Obecnie zbroi się on przeciwko nim i równocześnie podburza przeciwko mnie Obeidów, Abu-Hammedów i Dżowarjów, mimo, iż ci nie podlegają jemu, ale należą do Bagdadu.
— Gdzie się rozłożyli twoi wrogowie?
— Dopiero się zbroją.
— Nie chcesz połączyć się z innymi szczepami Szammarów?
— A gdzieżby trzody nasze znalazły paszę?
— Słusznie. Chcecie się więc podzielić na mniejsze oddziały, zwabić gubernatora na pustynię i tu go rozgromić?
— Tak jest; on z wojskiem swojem nie może nic zrobić Szammarom. Inna rzecz z moimi wrogami; to są Arabowie; nie mogę ich dopuścić aż do moich pastwisk.
— Ilu wojowników ma twój szczep?
— Tysiąc i stu.
— A twoi wrogowie?
— Więcej niż trzy razy tyle.
— W jakim czasie mogą się wojownicy twego szczepu zgromadzić?
— W jednym dniu.
— Gdzie jest obóz Obeidów?
— Nad dolnym biegiem Cab-asfalu.
— A gdzie są Abu-Hammedzi?
— W pobliżu El Fattha, w miejscu, gdzie Tygrys przedziera się przez góry Hamrin.
— Po której stronie?
— Po obydwóch stronach.
— A Dżowarjowie?
— Między Dżebel Kernina a prawym brzegiem Tygrysu.
— Czy wysłałeś ludzi na zwiady?
— Nie.
— Powinieneś był to zrobić.
— Nie można. Szammara łatwo poznać i każdy byłby zgubiony, gdyby go spotkano. Ale — —
Zamilkł i spojrzał na mnie badawczo. Potem zagadnął mnie:
— Emirze, czy jesteś naprawdę przyjacielem Atejbeha Maleka?
— Tak.
— I naszym przyjacielem także?
— Tak.
— Pójdź ze mną; pokażę ci coś!
Wyszedł z namiotu, a za nim ja, Anglik i wszyscy obecni Arabowie. Obok wielkiego namiotu szejka rozbito podczas uczty mały namiot dla naszych służących; przechodząc, zauważyłem, jak raczono ich jadłem i napojem. Za obrębem namiotów były przywiązane konie szejka; zaprowadził mnie do nich. Wszystkie były wyborne, ale jedna para wzbudzała we mnie szczery zachwyt. W tej parze była młoda, siwa klacz, stworzenie, nad które piękniejszego nie widziałem. Miała uszy długie, cienkie, prawie przezroczyste; nozdrza wydęte, krwiste, a grzywę i ogon miękkie jak jedwab.
— Wspaniała klacz! — zawołałem mimowolnie.
— Powiedz: Masz Allah! — prosił mnie szejk.
Arab jest bardzo zabobonny na punkcie „uroku“. Komu się coś bardzo podoba, powinien powiedzieć, „Masz Allah“, jeśli nie chce nikomu uchybić.
— Masz Allah! — odpowiedziałem.
— Czy uwierzysz mi, że zgoniłem na tej klaczy dzikiego osła Sindżaru tak, iż padł ze zmęczenia?
— To niemożliwe!
— Na Allaha, to prawda! Możecie to poświadczyć!
— Poświadczamy! — odezwali się Arabowie jak jeden mąż.
— Z tą klaczą nie rozstałbym się za życia mego — oświadczył szejk.
— Który koń jeszcze ci się podoba?
— Ten ogier. Patrz na te członki, tę symetrję, tę szlachetną postawę i tę barwę sierści nader rzadką; czarna ona aż przechodzi w niebieską!
— To jeszcze nie wszystko. Ten ogier posiada trzy najwyższe zalety dobrego konia.
— Jakie?
— Szybkość, odwagę i długi oddech.
— Po czem ty to poznajesz?
— Włosy mu się skręcają u kłębu: to znak, że ma zwinne nogi; ma włos kędzierzawy w miejscu, gdzie się grzywa zaczyna: to wskazuje na długi oddech; włos mu się zwija w środku czoła, z tego widać, że to koń ognisty, dumny i śmiały. On nigdy nie opuści jeźdźca swego i poniesie go po przez tysiące wrogów. Czyś miał kiedy takiego konia?
— Tak.
— Ah! Jesteś więc bardzo bogatym człowiekiem.
— Koń ten nic mnie nie kosztował, to był mustang.
— Co to jest mustang?
— Dziki koń, którego trzeba dopiero schwytać i oswoić.
— Czy kupiłbyś tego konia, gdybyś mógł, a ja chciał ci go sprzedać?
— Kupiłbym go natychmiast.
— Możesz sobie na niego zarobić!
— Ah! To niemożliwe!
— Tak jest. Możesz go otrzymać w podarunku.
— Pod jakim warunkiem?
— Jeśli pójdziesz na zwiady i przyniesiesz mi niezawodną wiadomość, gdzie się mają połączyć Obeidowie, Abu Hammedzi i Dżowarjowie.
O małom nie krzyknął z radości. Cena była wprawdzie wysoka, ale koń ten wart był nawet większej ceny. Zapytałem więc, nie namyślając się długo:
— Kiedy chcesz mieć wiadomość?
— Wtedy, kiedy mi ją możesz dać.
— A kiedy otrzymam konia?
— Gdy wrócisz.
— To słuszne; nie mogę go pierwej zażądać; ale w takim razie nie będę mógł wykonać twego zlecenia.
— Dlaczego?
— Albowiem prawdopodobnie wszystko będzie od tego zależało, czy pojadę na koniu, na którym można pod każdym względem polegać.
Szejk patrzył w ziemię.
— Czy wiesz, że przy takiem przedsięwzięciu można rumaka bardzo łatwo stracić?
— Wiem; to zależy od jeźdźca. Jeśli będę miał pod sobą takiego konia, to żaden człowiek na świecie nie zdoła ani mnie, ani konia mego schwytać.
— Czy ty jeździsz tak dobrze?
— Nie jeżdżę tak, jak wy; koń Szammara musiałby się wpierw do mnie przyzwyczaić.
— A zatem jesteśmy lepszymi jeźdźcami niż ty!
— Lepszymi? Czy jesteście dobrymi strzelcami?
— Umiemy w galopie zastrzelić gołębia z namiotu.
— Dobrze. Pożycz mi twego ogiera i poślij za mną dziesięciu wojowników. Oddalę się od twego obozu na odległość tysiąca lanc i pozwalam strzelać do mnie, ile razy im się podoba. Nie zdołają oni ani mnie schwytać, ani trafić we mnie.
— Żartujesz, emirze!
— Mówię poważnie.
— A gdy cię wezmę za słowo?
— Zgoda!
Oczy Arabów zajaśniały radością. Widocznie każdy z nich był doskonałym jeźdźcem; pragnęli, aby się szejk zgodził na moją propozycję.
Ten zaś patrzył przed siebie, zupełnie niezdecydowany.
— Wiem, jaka myśl waży się w twem sercu, o szejku — przemówiłem doń. — Popatrz na mnie! Czy człowiek wojowniczy rozstaje się z taką bronią, jaką ja mam na sobie?
— Nigdy!
Zdjąłem ją i położyłem u jego nóg.
— Patrz, oto kładę ci ją do nóg jako zakład, że nie przybyłem tu, aby ci zabrać konia; jeśli ci to nie wystarczy, to daję ci na zastaw słowo me i mego przyjaciela.
Teraz uśmiechnął się uspokojony.
— Niech będzie; a więc dziesięciu ludzi?
— Tak, choćby dwunastu lub piętnastu.
— Którym wolno będzie strzelać do ciebie?
— Tak. Jeśli mnie zastrzelą, nie spotka ich żaden zarzut. Wybierz co najlepszych jeźdźców i strzelców!
— Jesteś odważny aż do szaleństwa, emirze!
— Tak ci się tylko zdaje.
— Czy mają się trzymać tylko wtyle za tobą?
— Mogą jechać, jak i dokąd im się podoba, byle mnie schwytali lub trafili kulą.
— Allah kehrim, a zatem jesteś już prawie nieboszczykiem!
— Turniej nasz się kończy z chwilą, gdy wrócę i zatrzymam się znowu w tem miejscu.
— Zgoda, jeśli sam tego chcesz. Dosiądę mej klaczy i pojadę, by wszystko własnemi oczyma zobaczyć.
— Pozwól mi wprzódy popróbować ogiera.
— Możesz!
Dosiadłem konia i podczas gdy szejk wybierał ludzi, którzy mieli mnie złapać, przekonałem się, że mogę na ogierze zupełnie polegać. Potem zeskoczyłem z niego i zdjąłem mu siodło. Dumne zwierzę spostrzegło, że dzieje się coś niezwykłego; ślepia mu błyszczały, grzywa się podnosiła, a nogi ruszały się niecierpliwie jak u tanecznicy, co próbuje, czy posadzka jest dość gładka. Założyłem mu na szyję rzemień, który przymocowałem na kształt pętlicy do pasa na brzuchu.
— Zdejmujesz siodło? — zapytał szejk. — Na co jest ten rzemień?
— Wnet zobaczysz. Czyś już wybrał wojowników?
— Tak; oto jest ich dziesięciu!
Siedzieli już na swych koniach; również powsiadali teraz na konie wszyscy Arabowie, jacy się znajdowali wpobliżu.
— Możemy zacząć. Czy widzicie ten namiot w odległości sześciuset kroków stąd?
— Widzimy.
— Gdy dojadę tam, możecie do mnie strzelać; nie dajcie mi się dalej wysunąć. Naprzód!
Skoczyłem — rumak poleciał jak strzała. Arabowie rwali tuż za mną. Ale koń był wspaniały. Jeszcze nie przebyłem połowy wyznaczonej odległości, a już Arab, znajdujący się na czele ścigających mnie jeźdźców, został za mną wtyle o jakie pięćdziesiąt kroków.
Teraz nachyliłem się i wsunąłem ramię za rzemień u szyi konia, nogę zaś w pętlicę. Tuż przed namiotem obejrzałem się; dziesięciu Arabów trzymało swe długie strzelby lub pistolety gotowe do strzału.
Zwróciłem konia w prawo pod kątem prostym. Jeden ze ścigających mnie osadził konia w miejscu z taką pewnością, na jaką się tylko Arab zdobyć może; koń stanął w miejscu, jak ulany ze spiżu. Arab podniósł strzelbę; rozległ się strzał.
— Allah il Allah, ia Allah, Wallah, Tallah! — wołano.
Sądzili, że jestem już trafiony, bo nie było mnie widać. Zsunąłem się sposobem Indjan i zawisłem na rzemieniu i pętlicy po tej stronie konia, która była odwrócona od mych prześladowców. Przekonawszy się jednem spojrzeniem z za szyi konia, że nikt we mnie nie mierzy, dźwignąłem się znowu na wierzch, skierowałem latawca w prawo i puściłem się w lot.
— Allah akbar, Maszallah, Allah il Allah! — zagrzmiało za mną. Poczciwi ci ludzie nie mogli sobie tego wszystkiego wytłumaczyć.
Podwoili więc szybkość biegu i podnieśli strzelby. Teraz skierowałem konia w lewo, znowu zsunąłem się na bok i przeciąłem im drogę pod ostrym kątem. Nie mogli do mnie strzelać, chyba gdyby chcieli położyć konia trupem. Mimo iż pościg ten wydawał się bardzo niebezpiecznym, był dzięki zręczności mego konia podobny do igraszki niewinnej, w którą nie odważyłbym się jednak zabawić z Indjanami. Tak pędziliśmy naokoło nadzwyczajnie rozległego obozu; wreszcie wleciałem galopem, wisząc wciąż u boku konia, przez sam środek swych przeciwników aż na miejsce, skądeśmy wyjechali.
Gdym zsiadł, na koniu nie było ani śladu potu lub piany. Istotnie, trudno było konia takiego opłacić pieniędzmi. Po pewnym czasie nadjechali moi Arabowie, jeden po drugim. Dano do mnie ogółem pięć strzałów, naturalnie żaden mnie nie trafił. Stary szejk ujął mnie za rękę.
— Hamdullillah! Chwała Allahowi, że nie jesteś zraniony! Obawiałem się o ciebie. Niema w całym szczepie Szammarów takiego jeźdźca jak ty!
— Mylisz się. W szczepie twoim wielu jest takich, co lepiej, znacznie lepiej jeżdżą niż ja; ale oni nie wiedzieli, że jeździec może się ukryć za swoim koniem.Jeśli mnie nie dosięgła żadna kula, ani żaden z mężów, to w tem nie moja zasługa, ale tego konia. Ale, czy pozwolisz może, byśmy się jeszcze raz zabawili, ale z pewną zmianą?
— Z jaką?
— Niech wszystko tak będzie, jak przedtem, tylko z tą różnicą, że wolno mi będzie zabrać ze sobą strzelbę i strzelać do tych dziesięciu mężów.
— Allah kehrim, Allah jest łaskaw; niech nas zachowa od takiego nieszczęścia, tybyś ich przecież wszystkich powystrzelał!
— Czy wierzysz mi teraz, że się nie ulęknę ani Obeidów ani Abu-Hammedów ani Dżowarjów, gdy będę miał pod sobą tego rumaka?
— Emirze, wierzę!
Wahał się widocznie w duszy, co ma zrobić. Potem jednak dodał:
— Tyś hadżi Kara ben Nemzi, przyjaciel przyjaciela mego, Maleka, ufam tobie. Weź rumaka i jedź na wschód. Jeśli mi nie przyniesiesz żadnej wieści, to koń pozostanie moim; gdy zaś przybędziesz z wystarczającą wiadomością, to będzie on twoim. Wówczas odsłonię ci także jego tajemnicę.
Każdy koń arabski, jeśli jest tylko trochę lepszego gatunku, ma swą tajemnicę. Znaczy to, że koń na pewien znak pędzi z możliwie największą szybkością, i nie zwalnia biegu, aż albo padnie, albo go zatrzyma jeździec. Ten jeździec nie zdradza owego tajemnego znaku ani przyjacielowi, ani ojcu lub bratu, ani nawet synowi lub żonie swej i używa go tylko wówczas, gdy znajduje się w największem niebezpieczeństwie.
— Dopiero wtedy? — odpowiedziałem.
— Czyż nie może zajść taki wypadek, że tylko tajemnica zdoła mnie i konia ocalić?
— Masz słuszność; nie jesteś jednak jeszcze właścicielem tego konia.
— Będę nim! — rzekłem. — Ale gdybym nim nawet nie był, to tajemnica przepadnie we mnie i żadna dusza nie dowie się o niej.
— Chodź więc!
Zaprowadził mnie nabok i szepnął mi:
— Gdy trzeba będzie, by koń leciał jak sokół w powietrzu, to połóż mu ręce lekko między uszy i zawołaj głośno: Rih!
— Rih, to znaczy wiatr.
— Tak, Rih, to imię konia tego, gdyż jest on lepszy niż wiatr; tak szybki jak burza.
— Dziękuję ci, szejku. Wykonam poselstwo tak dobrze, jak gdybym był synem Haddedihnów lub tobą samym. Kiedy mam odjechać?
— Jeśli chcesz, jutro nadedniem.
— Jakie daktyle mam wziąć dla konia?
— On je tylko balahat. Nie potrzebuję ci mówić, jak trzeba się obchodzić z tak drogim koniem?
— Nie.
— Śpij dziś na jego ciele i zmów w nozdrza jego setną surę, w której jest mowa o szybkonogich koniach, a kochać cię i służyć ci będzie aż do ostatniego tchu. Czy znasz tę surę?
— Tak.
— Odmów ją!
Był bardzo stroskany o mnie i o swego konia. Uczyniłem więc, jak chciał:
— W imię Allaha, wszechmiłosiernego! Na konie szybkie, parskające z hałasem, na te, co kopytami iskry krzeszą, na te, co na wyścigi ranną porą rzucają się na wroga, co tumany kurzu wzbijają i łamią szyki nieprzyjacielskie, zaprawdę, człowiek jest niewdzięczny względem Pana swego i sam musi to zaświadczyć. Człowiek rozmołowany jest nadmiernie w dobrach doczesnych. Azali nie wie on, że w on czas, gdy wszystko będzie wyjęte, co leży w grobie i wszystko wyjdzie na jaw, co się kryje w sercu człowieka, że w dniu tym Panu wszystko będzie wiadome?
— Tak, umiesz tę surę. Odmawiałem ją w nocy w nozdrza konia tego już z tysiąc razy; zrób to samo, a on poczuje, że stałeś się jego panem. Ale teraz wróć do namiotu!
Anglik był aż do tej chwili milczącym widzem; teraz przystąpił do mnie.
— Dlaczego strzelali do pana?
— Chciałem im coś pokazać, czego jeszcze nie widzieli.
— Ah, piękny, wspaniały koń!
— Czy wie pan, czyją on własnością?
— Szejka!
— Nie.
— A czyj?
— Mój.
— Ba!
— Mój; naprawdę!
— Sir, nazywam się Dawid Lindsay i nie pozwolę z siebie żartować; proszę sobie to zapamiętać!
— Dobrze, więc zamilczę i o innych rzeczach.
— O czem?
— Że jutro pana opuszczę!
— Dlaczego?
— Aby wyjechać na zwiady. Wie pan już o nieprzyjaźni między tutejszemi szczepami. Mam się dowiedzieć, gdzie i kiedy szczepy nieprzyjacielskie się połączą. Jeśli mi się to uda, otrzymam tego konia w podarunku.
— Szczęśliwy! Pojadę z panem, będę także usługiwał, badał!
— To niemożliwe.
— A dlaczego?
— Pan nie będzie mi pomagał, lecz raczej przeszkadzał. Pańskie ubranie — —
— Ba, przebiorę się za Araba!
— Nie rozumiejąc ani słowa po arabsku?
— Słusznie! Jak długo będzie nieobecny?
— Nie wiem jeszcze. Kilka dni. Muszę przebyć mały Cab, który jest stąd dość daleko.
— Zła droga! Czy zły naród między Arabami?
— Będę się miał na baczności.
— Zostanę tu, gdy mi zrobić przysługę.
— Jaką?
— Nietylko szukać Beduinów.
— A czegóż jeszcze?
— Pięknych ruin. Muszę kopać, znaleźć fowling-bull, wysłać do muzeum w Londynie!
— Uczynię to, zapewniam pana!
— Well! Jestem gotów; wejść!
Zajęliśmy w namiocie nasze dawne miejsca i spędziliśmy resztę dnia, słuchając rozmaitych opowieści, w jakich się Arabowie wielce lubują. Wieczorem zabawiano się muzyką i śpiewem, a były tylko dwa instrumenty: rubabah, coś w rodzaju cytry o jednej strunie, i tabl, mały bęben, który przeraźliwie hałasował, podczas gdy dźwięki rubabahu były ciche i jednostajne. Potem zmówiono modlitwę wieczorną i udaliśmy się na spoczynek.
Anglik spał w namiocie szejka; ja zaś poszedłem do ogiera, który leżał na ziemi i usiadłem między jego nogami. Czy odmówiłem mu w nozdrza setną surę? Rozumie się! Nie uczyniłem tego z zabobonu, broń Boże! Koń był przyzwyczajony do tej procedury, za jej pomocą oswoiłem go rychlej ze swoją osobą. Ponieważ recytowałem słowa Koranu tuż przy jego nozdrzach, więc koń poznał bliżej „zapach“ swego nowego pana. Leżałem między jego nogami, jak dziecko, co tuli się do psa wiernego i rozsądnego. Gdy zaświtało, Anglik wyszedł z namiotu szejka.
— Czy sir spał? — zapytał mnie.
— Tak.
— Ja nie.
— Dlaczego?
— Bardzo żywo w namiocie.
— Ludzie?
— Nie.
— A kto?
— Fleas, lice i gnats.
Kto umie po angielsku, wie, co on miał na myśli; musiałem się śmiać.
— Do takich rzeczy pan się rychło przyzwyczai — pocieszałem go.
— Nigdy. Nie mogłem także spać, bo myślałem o panu.
— Dlaczego?
— Mógł pan odjechać, nie pomówiwszy ze mną.
— Byłbym się w każdym razie z panem pożegnał.
— Byłoby może zapóźno.
— Dlaczego?
— Mam się pana zapytać o wiele rzeczy.
— Proszę.
Już w ciągu ubiegłego wieczora udzieliłem mu różnych wiadomości; teraz wyjął on notatkę.
— Każę się zaprowadzić do ruin. Muszę mówić po arabsku. Mówić mi rozmaite słowa. Co znaczy przyjaciel?
— Aszab.
— Wróg?
— Kiman.
— Muszę zapłacić. Co znaczy dolar?
— Rijahl fransz.
— Co znaczy sakiewka?
— Surrah.
— Będę wykopywał kamienie. Co znaczy kamień?
— Hadżar, ale także hadżr lub chadżr.
Zapytał mnie jeszcze o kilkaset wyrazów i zapisał je sobie. Tymczasem ożywiło się w obozie i ja musiałem udać się do namiotu szejka, by spożyć sahur, czyli śniadanie.
Radziliśmy jeszcze nad rozmaitemi sprawami; potem pożegnawszy wszystkich, dosiadłem konia i opuściłem to miejsce, do którego może już nigdy nie miałem wrócić.
- ↑ Pisarz, literat.
- ↑ Step.
- ↑ Oaza.
- ↑ Policjant.
- ↑ Królowa Anglji.
- ↑ Czarny namiot.
- ↑ Mniejsze plemię, ród.
- ↑ Dosłownie „ wyspa“, a tu kraj między Eufratem a Tygrysem.
- ↑ Koran w złoconym futerale, zawieszonym u szyi. Noszą go tylko hadżowie.
- ↑ Pogłówne, jakie szczepy arabskie pobierać zwykły od cudzoziemców.
- ↑ Bent amm znaczy właściwie tyle, co kuzynka. Jedynie pod tą formą można z Arabem mówić o jego żonie.
- ↑ Dżihad — taki, co walczy za wiarę.