Przez pustynię/Część II/IX

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Przez pustynię
Podtytuł Opowiadanie podróżnicze
Pochodzenie Opowiadania podróżnicze. Tom I
Wydawca Przez Lądy i Morza
Data wyd. 1938
Druk Druk. „Concordia“ Sp. Akc., Poznań
Miejsce wyd. Poznań, Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Durch die Wüste
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ IX.
NA ZWIADACH.

Ppostanowiłem naprzód udać się do szczepu najbardziej na południe wysuniętego, mianowicie do Dżowarjów. Najlepiej byłoby jechać wzdłuż rzeki Thathar, która płynie prawie równolegle do Tygrysu; ale niestety, wydawało mi się prawdopodobnem, że właśnie nad brzegami tej rzeki znajdują się pastwiska Obeidów, kierowałem się więc bardziej na zachód. Miałem się tak urządzić, aby dojechać do Tygrysu o milę powyżej Tekrit. W takim razie trafiłbym napewno na szczep, którego szukałem.
Byłem dostatecznie zaopatrzony w żywność, a wody dla konia nie było mi trzeba, albowiem wokoło rosły rośliny nader soczyste. Miałem dbać tylko o to, żeby nie pomylić się co do kierunku drogi i uniknąć wszelkiego wrogiego spotkania. Co do pierwszego zadania miałem pomoc w moim zmyśle orjentacyjnym, w słońcu i w moim kompasie, przeciw spotkaniu zaś uzbrojony byłem w lunetę, przez którą mogłem wszystko dostrzec, zanim jeszcze mnie ujrzano.
Dzień cały minął bez przygody, a wieczorem położyłem się do snu pod samotną skałą. Zanim zasnąłem, pomyślałem, że może byłoby lepiej udać się aż do Tekrit, gdzie mógłbym, nie zwracając wcale uwagi, dowiedzieć się wszystkiego, o co mi szło. Ale były to myśli zbyteczne, jak się nazajutrz przekonałem. Spałem bowiem bardzo twardo, a zbudziło mnie dopiero parskanie mego konia.
Gdym oczy otworzył, ujrzałem pięciu jeźdźców, zbliżających się wprost do mnie. Byli już tak blisko, że spewnością mnie już widzieli. Ucieczka nie była po mojej myśli, choć koń byłby mnie bardzo szybko uniósł. Wstałem więc, dosiadłem konia, aby być przygotowanym na wszystko i sięgnąłem niedbale po sztuciec.
Nadjechali galopem i osadzili konie swe o kilka kroków przede mną. Ponieważ miny ich nie zdradzały wcale wrogiego usposobienia, mogłem tymczasowo być spokojnym.
— Sallam aaleikum! — powitał mnie jeden z nich.
— Aaleikum! — odpowiedziałem.
— Czyś tu spał tej nocy?
— Tak jest.
— Czy nie masz namiotu, aby pod nim ułożyć głowę do spoczynku?
— Nie. Allah rozmaicie rozdzielił swe dary. Jednemu daje dach z tkaniny wełnianej, a drugiemu niebo służy za powałę.
— Ale tybyś mógł mieć namiot; posiadasz przecież konia, który jest więcej wart, niż sto namiotów.
— Jest on mojem jedynem mieniem.
— Czy sprzedałbyś go?
— Nie.
— Należysz zapewne do szczepu, co ma niedaleko stąd swój obóz.
— Dlaczego?
— Ogier twój jest jeszcze rzeźki.
— A jednak szczep mój mieszka o wiele dni drogi stąd, daleko za świętemi miastami w krainie zachodniej.
— Jak się nazywa twój szczep?
— Uelad German.
— Tak, tam w Moghreb mówi się przeważnie Uelad zamiast Beni albo Abu. Dlaczego oddalasz się tak bardzo od swego kraju?
— Widziałem Mekkę, a teraz chcę zobaczyć duary i miasta, położone niedaleko Persji, aby móc wiele opowiadać swoim, gdy wrócę do domu.
— Dokąd zmierzasz teraz przedewszystkiem?
— Wciąż ku wschodowi słońca, tam, dokąd mnie Allah prowadzi.
— Możesz więc z nami pojechać.
— Gdzie kres waszej drogi?
— Powyżej skał Kerniny, gdzie trzody nasze pasą się nad brzegiem i na wyspach Tygrysu.
Hm! Czyż ludzie ci nie byli przypadkiem Dżowarjami? Ponieważ oni mnie zapytali o moje pochodzenie, więc i ja mogłem, nie uchybiając grzeczności, ich o to samo zapytać.
— Do jakiego szczepu należą te trzody?
— Do szczepu Abu Hammed.
— Czy i inne szczepy są wpobliżu?
— Tak. Poniżej Alabeidowie, którzy płacą haracz szejkowi z Kerniny, a tam powyżej Dżowarjowie.
— A komu ci płacą haracz?
— Z twego pytania poznajemy, że przybywasz z dalekich krajów. Dżowarjowie nie płacą, lecz pobierają haracz. Są to złodzieje i rozbójnicy, przed którymi trzody nasze nie są bezpieczne ani na chwilę. Chodź z nami, jeśli chcesz przeciwko nim walczyć.
— Wy wojujecie z nimi?
— Tak. Połączyliśmy się z Alabeidami. Jeśli chcesz czynów dokonać, to możesz się tego u nas nauczyć. Ale dlaczego śpisz tu przy lwiem wzgórzu?
— Nie znam tego miejsca. Byłem zmęczony i położyłem się do snu.
— Allah kerihm, Bóg jest pełen łaski; jesteś ulubieńcem Allaha, inaczej bowiem dusiciel trzód rozdarłby cię w kawałki. Żaden Arab nie spocząłby tu ani godziny, bo na tej skale lwy odbywają swe zgromadzenia.
— Czy lwy są tu nad Tygrysem?
— Tak, u dolnego biegu rzeki; tam w górze jednak znajdziesz tylko lamparta. Czy chcesz z nami pojechać?
— Jeżeli będę waszym gościem.
— Jesteś nim. Masz dłonie nasze i zamieńmy ze sobą daktyle!
Uścisnęliśmy sobie dłonie, a potem otrzymałem od każdego z nich po jednym daktylu; zjadłem je i dałem wzamian pięć z moich daktyli, które oni również zjedli. Po tej ceremonji puściliśmy się w drogę w kierunku południowo-wschodnim. Przebywszy Thathar, znaleźliśmy się w okolicy górzystej.
Poznałem w moich pięciu towarzyszach poczciwych koczowników, którzy nie kryli w sercu obłudy. Byli oni na weselu u zaprzyjaźnionego szczepu, a teraz wracali, uradowani uroczystościami i ucztami, w jakich brali udział.
Grunt podnosił się coraz bardziej, a potem obniżył się nagle. Po prawej stronie w dali widniały ruiny starego Tekritu, po lewej, również w znacznej odległości, ukazał się Dżebel Kernina, a przed nami rozpościerała się dolina Tygrysu. Wpół godziny przybyliśmy do rzeki. Szerokość jej wynosiła w tem miejscu całą milę angielską, a wody jej rozdzielała wielka, podłużna wyspa, pokryta bujną roślinnością. Na tej wyspie ujrzałem kilka namiotów.
— Przeprawisz się tam wraz z nami. Nasz szejk będzie ci rad!
— Jak się przeprawimy?
— Wnet zobaczysz, albowiem już nas zauważono. Udajmy się trochę wgórę, tam, gdzie kellek przybija do brzegu.
Kellek jest to łódź, której długość jest dwa razy większą od szerokości. Składa się z wydętych skór kozich, przymocowanych do siebie zapomocą poprzecznych drewien, na których kładzie się belki lub deski; na nich to spoczywają ciężary. Jedyne wiązadło stanowi łozina. Do kierowania taką łodzią używa się dwóch wioseł, którym za rzemienie służą związane ze sobą kawałki trzciny bambusowej. Taka to łódź odbiła w tej chwili od wyspy. Była ona tak wielka, że mogła pomieścić więcej niż sześciu jeźdźców, to też przewiozła nas bezpiecznie na miejsce.
Na wyspie powitał nas tłum dzieci, kilka psów, oraz sędziwy Arab, ojciec jednego z moich towarzyszy.
— Pozwól, że cię zaprowadzę do szejka — rzekł ów Arab, który dotychczas rozmawiał ze mną w imieniu swoich towarzyszy.
W drodze przyłączyło się do nas kilku mężczyzn, którzy trzymali się skromnie wtyle i nie naprzykrzali się pytaniami. Patrzyli z wielkim podziwem na mego konia. Droga nie była długa. Kończyła się przed dość obszerną chatą, zbudowaną z pni wierzbowych; dach pokryty był trzciną bambusową, a ściany były wyłożone wewnątrz matami. Gdyśmy weszli, powstał z kobierca mężczyzna silnie zbudowany. Był właśnie zajęty ostrzeniem swego szaraya[1] na kamieniu.
— Sallam aaleikum! — powitałem go.
— Aaleik! — odpowiedział, mierząc mnie bystro oczyma.
— Daruj, o szejku, że przyprowadzam ci tego męża — prosił mój towarzysz. — Jest to tak dostojny wojownik, że nie mam odwagi zaprosić go do swego namiotu.
— Miły mi jest każdy, kogo ty przyprowadzasz — brzmiała odpowiedź.
Tamten wyszedł, a szejk podał mi rękę.
— Usiądź, cudzoziemcze. Jesteś znużony i głodny, więc powinieneś spocząć i zjeść; pozwól mi wprzód, że się zaopiekuję twoim koniem!
Było to postępowanie nawskroś arabskie: naprzód koń, a potem człowiek. Gdy wrócił do namiotu, poznałem po nim odrazu, że wygląd mego konia wzbudził w nim szacunek dla mojej osoby.
— Masz szlachetne zwierzę. Masz Allah; oby się u ciebie chowało! Znam je.
Ah, to bądź co bądź niemiłe! A może i nie!
— Skąd je znasz?
— Jest to najlepszy koń Haddedihnów.
— Znasz więc i Haddedihnów?
— Znam wszystkie szczepy. Ale ciebie nie znam.
— Znasz szejka Haddedihnów?
— Mohammeda Emina?
— Tak. Przybywam właśnie od niego.
— Dokąd zdążasz?
— Do ciebie.
— Czy wysłał cię do mnie?
— Nie, a jednak przybywam do ciebie jako jego wysłannik.
— Spocznij wpierw, nim będziesz opowiadał.
— Nie jestem zmęczony, a to, co ci mam donieść, jest tak ważne, że chciałbym ci to zaraz powiedzieć.
— To mów!
— Słyszałem, że Dżowarjowie są twoimi wrogami.
— Są nimi — odpowiedział ponuro.
— Są i moimi; są wrogami Haddedihnów.
— Wiem.
— Czy wiesz, że się połączyli z Abu-Hammedami i Obeidami, aby wykonać napad na Haddedihnów na własnych ich pastwiskach?
— Wiem.
— Słyszałem, że połączyłeś się z Alabeidami, aby ich ukarać?
— Tak.
— Przybyłem więc do ciebie, aby to z tobą szczegółowo omówić.
— Mówię ci więc jeszcze raz: bądź pozdrowiony! Pokrzepisz się i nie opuścisz nas, aż zwołam najstarszych mego szczepu.
Ledwie w godzinę potem siedziało naokoło mnie ośmiu mężów i obrywało kawałki mięsa z barana, którego wniesiono. Ci mężowie byli najstarsi z pomiędzy Abu-Mohammedów. Powiedziałem im otwarcie, jak przybyłem do Haddedihnów i stałem się posłem ich szejka.
— Jakie propozycje chcesz nam uczynić? — zapytał szejk.
— Żadnych. Więcej lat przeszło nad waszemi głowami, niż nad moją. Nie przystoi młodszemu wskazywać drogi staremu.
— Przemawiasz mową mędrców. Głowa twa jest jeszcze młoda, ale rozum twój jest stary, inaczej bowiem Mohammed Emin nie zrobiłby ciebie swym posłem. Mów! Będziemy słuchali, a potem rozstrzygniemy.
— Ilu wojowników ma twój szczep?
— Dziewięciuset.
— A Alabeidowie?
— Ośmiuset.
— To jest razem tysiąc siedmiuset wojowników. Jest to połowa siły nieprzyjacielskiej.
— Ilu wojowników mają Haddedihnowie?
— Tysiąc i stu. Ale często sama liczba nie rozstrzyga. Czy wiecie może, kiedy się Dżowarjowie chcą połączyć z Abu-Hammedami?
— W dniu, który nastąpi po najbliższym Jaum el Dżem[2].
— Czy wiesz to napewno?
— Mamy wiernego sprzymierzeńca między Dżowarjami.
— A gdzie się mają połączyć?
— Przy ruinach Khan Kernina.
— A potem?
— A potem obydwa te szczepy połączą się z Obeidami.
— Gdzie?
— Między wirem Kelab a kończynami gór Kanuca.
— Kiedy?
— W trzeci dzień po dniu zgromadzenia.
— Masz nadzwyczaj dokładne wiadomości. A potem dokąd się zwrócą?
— Wprost ku pastwiskom Haddedihnów.
— A cóż wy zamierzaliście zrobić?
— Myśmy chcieli napaść na ich namioty, w których zostawiają swe żony i dzieci i zabrać im trzody.
— Czy byłoby to mądrze?
— Chcemy zabrać tylko to, co oni nam zrabowali.
— Całkiem słuszne. Ale Haddedihnów jest tylko tysiąc i stu, wrogowie zaś mają trzy tysiące wojowników. Zwyciężyliby, wróciliby jako zwycięzcy i puściliby się w pogoń za wami, aby nietylko odebrać wam łup, ale i obecny dobytek. Powiedzcie mi, czy się mylę.
— Masz słuszność. Myśleliśmy, że Haddedihnowie zasilą się innemi szczepami Szammarów.
— Te szczepy oczekują gubernatora z Mossul, który każdej chwili może z niemi rozpocząć wojnę.
— A więc jak radzisz? Czyby nie było najlepiej gdybyśmy każdego z wrogów wytępili zosobna?
— Zwyciężylibyście jeden szczep, a oba tam te wiedziałyby zaraz, co się święci. Należy uderzyć na wrogów natychmiast po ich połączeniu się przy wirze el Kelab. Jeśli chcecie, to Mohammed Emin zejdzie w trzeci dzień po Jaum el Dżema z wojownikami swymi z gór Kanuca i rzuci się na nieprzyjaciół, podczas gdy wy zaatakujecie ich od południa; w ten sposób zapędzi się ich do wiru el Kelab.
Plan ten przyjęto po dłuższej naradzie, a potem omawiano go jeszcze bardzo szczegółowo. Na tem zeszło prawie całe popołudnie i zbliżał się wieczór; byłem więc zniewolony zostać na noc. Następnego dnia rano przewieziono mnie wczas na brzeg. Wracałem tą samą drogą, którą przybyłem.
Z zadania, które wydawało się tak trudnem, wywiązałem się więc w tak łatwy i prosty sposób, że prawdę mi wstyd było to opowiedzieć. Nie mogłem sobie przecie zarobić konia tak małym zachodem. Co mogłem jeszcze uczynić? Tak, czy nie byłoby może lepiej rozejrzeć się wprzódy cokolwiek na polu walki? Nie mogłem się pozbyć tej myśli. Nie przeprawiłem się więc napowrót przez Thathar, lecz puściłem się wzdłuż lewego brzegu tej rzeki na północ, by dostać się do gór Kanuca. Dopiero gdy już połowa popołudnia minęła, nasunęła mi się myśl, czy też Wadi Dżebennem, gdzieśmy z Anglikiem spotkali koniokradów, nie jest częścią gór Kanuca. Nie mogłem sobie dać odpowiedzi na to pytanie; ruszyłem dalej tą samą drogą, a potem trzymałem się więcej na prawo, aby zajechać wpobliże Dżebel Hamrin.
Słońce już zaszło, gdy zauważyłem na zachodnim widnokręgu dwóch jeźdźców, zbliżających się z wielką szybkością. Skoro tylko mnie spostrzegli, zatrzymali się na chwilę, a potem podjechali ku mnie. Czy miałem uciekać? Przed dwoma? Nie. Wstrzymałem swego konia i czekałem na nich. Byli to dwaj mężowie w sile wieku. Zatrzymali się przede mną.
— Ktoś ty? — zapytał jeden z nich, patrząc pożądliwie na mego konia.
— Cudzoziemiec — odpowiedziałem krótko.
— Skąd przybywasz?
— Z zachodu, jak widzicie.
— Dokąd zmierzasz?
— Dokąd mnie kismet poprowadzi.
— Chodź z nami. Będziesz naszym gościem.
— Dziękuję ci. Mam już przyjaciela, co mi się wystara o nocleg.
— Kogo?
— Allaha. Żegnam was!
Byłem zanadto nieostrożny, bo ledwie się odwróciłem, sięgnął jeden z nich za pas i w okamgnieniu trafił mnie oszczep tak silnie w głowę, żem natychmiast zleciał z konia. Oszołomienie wprawdzie nie trwało długo, ale przez ten czas rozbójnicy mogli mnie związać.
— Sallam aaleikum — powitał mnie jeden z nich. — Nie byliśmy przedtem dość grzeczni i dlatego nie była ci nasza gościnność przyjemną? Ktoś ty?
Nie odpowiedziałem naturalnie nic.
— Ktoś ty?

Milczałem, mimo iż on do pytania tego dodał kopnięcie.
Taka to łódź odbiła w tej chwili od wyspy
— Puść go — zauważył drugi. — Allah zdziała cud i otworzy mu usta. Czy ma on jechać, czy iść?

— Niech pójdzie pieszo!
Rozluźnili więzy, krępujące me nogi i przywiązali mnie do strzemienia jednego ze swoich koni. Potem ująwszy konia mego za cugle, odjechali szybko na wschód. Mimo że miałem dobrego konia, byłem więźniem. Człowiek jest często bardzo zarozumiałem stworzeniem!
Teren podnosił się powoli. Przeszliśmy pomiędzy górami, wreszcie ujrzałem w jednej dolinie kilka gorejących ogni. Zapadła bowiem tymczasem noc. Skierowaliśmy się w tę dolinę, przeszliśmy obok kilku namiotów i stanęliśmy przed jednym z nich właśnie w chwili, gdy wyszedł zeń młody człowiek. Spojrzał na mnie, a ja na niego — poznaliśmy się nawzajem.
— Allah il Allah! Któż jest ten więzień? — zapytał.
— Złapaliśmy go na równinie. Jest to cudzoziemiec, który nie sprowadzi na nas thar[3]. Patrz na to zwierzę, na którem on jechał!
— Allah akbar, to jest przecież ogier Mahomeda Emina, Haddedihna! Odprowadźcie człowieka tego do mego ojca, do szejka, aby go przesłuchał. Ja zwołam tamtych.
— Cóż uczynimy z koniem?
— Zostanie przed namiotem szejka.
— A broń jego?
— Zanieść do namiotu!
W pół godziny potem stanąłem znowu przed zgromadzeniem sędziów. Tu milczenie nicby mi nie pomogło, postanowiłem więc mówić.
— Czy znasz mnie? — zapytał najstarszy z obecnych.
— Nie.
— Czy wiesz, gdzie się znajdujesz?
— Nie.
— Czy znasz tego młodego, walecznego Araba?
— Tak.
— Gdzieś go widział?
— Przy Dżebel Dżehennem. Skradł mi cztery konie, które sobie odebrałem.
— Nie kłam!
— Kim jesteś, że śmiesz tak do mnie mówić?
— Jestem Cedar Ben Huli, szejk Abu Hammedów.
— Cedar Ben Huli, szejk koniokradów! — Człowiecze, milcz! Ten młody wojownik, to mój syn.
— Możesz być dumny z niego, o szejku!
— Milcz, mówię ci raz jeszcze, bo pożałujesz! Kto jest koniokradem? Ty nim jesteś! Czyj jest ten koń, na którym jechałeś?
— Mój.
— Nie kłam.
— Cedar Ben Huli, dziękuj Allahowi, że mam związane ręce. Gdy by nie to, nie mógłbyś mnie już nigdy nazwać kłamcą!
— Związać go silniej! — rozkazał.
— Kto się odważy targnąć na mnie, na hadżiego, w którego kieszeni znajduje się woda Cem-cemu!
— Tak, widzę, że jesteś hadżim, bo masz hamaił zawieszone na szyi. Ale czy masz naprawdę przy sobie wodę świętego Cem-cemu?
— Tak.
— Daj nam z niej.
— Nie dam.
— Dlaczego nie?
— Mam wodę tylko dla przyjaciół.
— Czy jesteśmy twoimi wrogami?
— Tak.
— Nie. Nie wyrządziliśmy tobie jeszcze żadnej krzywdy. Chcemy tylko konia, którego zrabowałeś, oddać właścicielowi.
— Ja jestem jego właścicielem.
— Jesteś hadżim ze świętem Cem-cem, a jednak mówisz nieprawdę. Znam tego ogiera całkiem dokładnie; jest on własnością Mohammeda Emina, szejka Haddedihnów. Jak dostał się ten koń w twoje ręce?
— On mi go podarował.
— Kłamiesz! Żaden Arab nie darowuje takiego konia.
— Powiedziałem ci już, że powinieneś dziękować Allahowi, że jestem związany!
— A dlaczego on ci go podarował?
— To jego sprawa i moja; was to nic nie powinno obchodzić.
— Jesteś bardzo grzecznym hadżim! Pewnie oddałeś szejkowi Haddedihnów wielkie usługi, skoro obdarzył cię takim podarunkiem. Nie będziemy się ciebie dłużej o to pytali. Kiedyś opuścił Haddedihnów?
— Przedwczoraj rano.
— Gdzie pasą się ich trzody?
— Nie wiem. Trzody Araba są dziś tu, jutro tam.
— Czy mógłbyś nas do nich zaprowadzić?
— Nie.
— Gdzie byłeś od przedwczoraj?
— Wszędzie.
— Dobrze; nie chcesz odpowiedzieć, więc zobaczysz, co się z tobą stanie. Wyprowadźcie go precz!
Zaprowadzono mnie do małego, niskiego namiotu i przywiązano tam. Dwaj Beduini przykucnęli przy mnie, jeden po prawej, a drugi po lewej stronie i spali potem naprzemian. Sądziłem, że dowiem się jeszcze dzisiaj, jak się rozstrzygnął mój los, ale omyliłem się. Zgromadzenie rozeszło się — jak mi powiedziano mnie zaś nie wspomniano nic o powziętej uchwale.
Zasnąłem. Miałem niespokojny sen. Zdawało mi się, że leżę nie tu w namiocie nad Tygrysem, lecz w oazie Sahary. Ogień płonął w obozie; lagmi[4] krążył z rąk do rąk, opowiadano sobie bajki. Wtem dał się nagle słyszeć ów groźny, do grzmotu podobny pomruk, głos lwa, którego nigdy nie zapomni ten, co go raz słyszał. Assad-Bej, dusiciel trzód, zbliżał się, by wziąć sobie żer na wieczerzę. Ciągle i coraz bliżej rozlegał się jego głos — — przebudziłem się.
Czy był to sen? Tuż przy mnie leżeli obydwaj Abu-Hammedowie i słyszałem, jak jeden z nich odmawiał świętą fatchę. Wtem ryknęło po raz trzeci. Była to rzeczywistość — lew krążył naokoło obozu.
— Czy śpicie? — zapytałem.
— Nie.
— Czy słyszycie lwa?
— Tak. Dziś to już trzeci raz, że bierze sobie jadło.
— Zabijcie go!
— Któż go zabije, jego, potężnego, wzniosłego pana śmierci?
— Tchórze! Czy wchodzi on także do środka obozu?
— Nie. Inaczej nie staliby mężowie przed swymi namiotami, aby usłyszeć dokładnie jego głos.
— Czy szejk jest przy nich?
— Tak.
— Wyjdź do niego i powiedz mu, że zabiję lwa, gdy mi da moją strzelbę.
— Jesteś obłąkany?
— Jestem zupełnie przy zmysłach. Wyjdź!
— Nie żartujesz?
— Nie; idź do licha!
Wielki niepokój mnie ogarnął; miałem ochotę rozerwać swe więzy. Po kilku minutach Arab wrócił. Odwiązał mnie.
— Pójdź za mną! — rozkazał mi.
Na dworze stało wielu mężów z bronią w ręku; nikt z nich jednak nie ważył się wystąpić za obręb namiotów.
— Chciałeś ze mną mówić. Czego chcesz? — zapytał szejk.
— Pozwól mi ubić lwa.
— Ty nie zdołasz lwa zabić! Dwudziestu nas nie wystarczy, aby polować na niego, a kilku musiałoby przytem zginąć.
— Ja sam go zabiję; on nie jest pierwszym u mnie.
— Czy mówisz prawdę?
— Tak.
— Jeśli go chcesz ubić, to ja nic nie ma przeciwko temu. Allah daje życie i Allah je znowu odbiera wszystko jest zapisane w księdze.
— To daj mi strzelbę!
— Którą?
— Tę cięższą i mój nóż.
— Przynieście mu jedno i drugie — rozkazał szejk.
Poczciwina pomyślał sobie w każdym razie, że śmierć mnie nie minie, że będzie zatem niezaprzeczonym spadkobiercą mego konia. Mnie zaś szło równocześnie o lwa, o wolność i o konia, wszystko to bowiem mogłem posiąść, gdyby strzelba moja znalazła się w mych rękach.
Przyniesiono mi ją wraz z nożem.
— Czy nie każesz mi rąk rozwiązać, o szejku?
— Czy chcesz tylko zastrzelić lwa?
— Tak.
— Przysięgnij! Jesteś hadżi; złóż przysięgę na świętą wodę Cem-cem, którą masz w kieszeni.
— Przysięgam!
— Rozwiążcie mu ręce!
Teraz byłem wolny. Reszta broni leżała w namiocie szejka, a przed namiotem stał mój koń. Nie miałem już żadnej obawy.
Było to o tej porze, kiedy lew najchętniej czai się wpobliżu trzód, mianowicie tuż przed świtem. Dotknąłem się pasa, by się upewnić, czy miałem jeszcze przy sobie ładownicę, a potem podszedłem aż do pierwszego namiotu. Tu stanąłem na chwilę, aby przyzwyczaić wzrok do ciemności. Przed sobą i po obu stronach ujrzałem kilka wielbłądów i wiele owiec, które zbiły się trwożnie w kupę. Psy, które zwykle stróżowały przy tych zwierzętach, uciekły i ukryły się w namiotach lub poza niemi.
Położyłem się na ziemi i podkradałem się cicho i powoli naprzód. Wiedziałem, że poczuję lwa węchem wprzódy, zanim zdołam go dojrzeć w ciemności. Wtem — — jak gdyby ziemia podemną zadrżała — rozległ się ryk tego głosu niedaleko mnie z boku, a w kilka chwil potem usłyszałem głuchy łoskot, jak gdyby się jakieś dwa ciężkie ciała zderzyły — cichy jęk, trzaskanie i chrzęst łamiących się kości — i oto, o dwadzieścia kroków przede mną zabłysły rozognione oczy — znałem już to zielonkowate mieniące się światło. Podniosłem strzelbę, mimo ciemności wymierzyłem, jak mogłem, i strzeliłem.
W powietrzu rozległ się przeraźliwy ryk. Błysk mego strzału pokazał lwu jego wroga; i ja go widziałem, jak leżał na grzbiecie wielbłąda i miażdżył mu zębami szyjne kręgi. Czy go trafiłem? — Jakiś wielki, ciemny przedmiot przeleciał przez powietrze i znalazł się tuż przede mną na ziemi, najdalej o jakie trzy kroki. Światełka znów zamigotały. Albo skok był źle obliczony, albo zwierzę było już ranne. Złożyłem się powtórnie na klęczkach i strzeliłem po raz drugi i ostatni, nie w środek między oczy, ale wprost w jedno oko. Potem rzuciłem błyskawicznie strzelbę i chwyciłem za nóż — ale wróg nie zwalił się na mnie; śmiertelny strzał odrzucił go daleko wtył. Mimo to cofnąłem się o kilka kroków, aby nabić strzelbę. Naokoło była cisza i w obozie nie słychać było szmeru. Miano już mnie zapewne za nieboszczyka.
Skoro tylko w pierwszym, lekkim brzasku rozeznałem ciało lwa, przystąpiłem bliżej. Był nieżywy, zacząłem więc zdejmować z niego skórę. Miałem powody, aby z tem dłużej nie zwlekać. Ani mi na myśl nie przyszło zostawić tę zdobycz. Choć kierowałem się przy tej robocie raczej dotykiem niż wzrokiem, byłem z nią już gotów, gdy się trochę więcej rozjaśniło. Teraz wziąłem skórę, zarzuciłem ją na ramię i wróciłem do obozu. Był to tylko mały obóz, w którym przebywał mniejszy oddział Abu Hammedów.
Przed namiotami siedzieli w oczekiwaniu mężczyźni, kobiety i dzieci. Gdy mnie ujrzeli, podnieśli okropną wrzawę. Wzywano Allaha wszystkiemi tonami i sto rąk wyciągnęło się ku mej zdobyczy.
— Zabiłeś go? — zawołał szejk. — Naprawdę? Sam?
— Sam!
— To musiał ci szejtan pomóc!
— Czy szejtan pomaga hadżiemu?
— Nie; ale ty masz czary, amulet lub talizman, zapomocą którego dokonywasz tego czynu?
— Tak.
— Gdzież on jest?
— Tu!
Podsunąłem mu strzelbę pod nos.
— Nie to. Nie chcesz nam powiedzieć. Gdzie leży ciało lwa?
— Tam na dworze po prawej stronie przed namiotami. Weźcie je sobie!
Większość obecnych pobiegła tam. To mi właśnie było na rękę.
— Komu należy się skóra lwa? — zapytał szejk, patrząc pożądliwie.
— Nad tem zastanowimy się w twoim namiocie. Wejdźcie!
Wszyscy weszli za mną; było ich razem tylko dziesięciu lub dwunastu mężów. Zaraz przy wejściu ujrzałem swą broń; wisiała na kołku. Stanąwszy tam dwoma krokami, zerwałem ją, zarzuciłem strzelbę na szyję i wziąłem sztuciec do ręki. Skóra lwa była mi przeszkodą z powodu swej wielkości i znacznego ciężaru; ale mimo to musiałem się odważyć. Rychło stanąłem znowu przy wejściu.
— Cedar Ben Huli, przyrzekłem ci, że tą strzelbą będę strzelał tylko do lwa.
— Tak.
— Ale nie powiedziałem, do kogo będę strzelał z tej drugiej.
— Ona ma tu zostać… Oddaj ją!
— Ona zostanie w mojej ręce i moja ręka ją zatrzyma.
— On ucieknie! — trzymajcie go!
Podniosłem sztuciec do strzału.
— Stójcie! Kto się poważy wejść mi w drogę, będzie trupem!… Cedar Ben Huli, dziękuję ci za gościnę, jakiej mi użyczyłeś. Zobaczymy się jeszcze!
Wyszedłem. Przez chwilę nikt nie odważył się pójść za mną. Niewiele czasu potrzebowałem na to, by dosiąść konia i wziąć skórę przed siebie. Gdy się namiot znowu otworzył, byłem już w pełnym galopie przy końcu obozu.
Za mną i w tej stronie, gdzie leżało ciało lwa, podniósł się wściekły wrzask. Zauważyłem, że wszyscy pobiegli po broń i po konie. Gdy miałem już obóz za sobą, jechałem powoli. Koń bał się lwiej skóry, nie mógł znieść jej zapachu i parskał trwożliwie.
Spojrzałem teraz wtył i widziałem, jak prześladowcy moi wyłaniali się tłumnie spośród namiotów. Dałem tymczasem ogierowi jechać truchtem i chciałem się odsadzić dopiero w chwili, gdy jeden z prześladowców zbliży się na odległość strzału; zmieniłem jednak to postanowienie. Zatrzymałem konia, odwróciłem się i wycelowałem. Strzał huknął, a koń padł trupem pod swym jeźdźcem. Nauka taka nie mogła bynajmniej tym koniokradom zaszkodzić. Teraz dopiero pojechałem galopem, przyczem naładowałem znowu wystrzeloną lufę. Gdym się powtórnie obejrzał, dostrzegłem znowu dwóch Beduinów dość blisko mnie; strzały ich jednak nie mogły mnie dosięgnąć. Zatrzymałem znowu konia, odwróciłem się i wycelowałem — dwa strzały huknęły raz po raz i dwa konie padły na ziemię.
Tego już następnym było za wiele; przestraszyli się i zostali w miejscu. Gdym się po dłuższym czasie znowu rozejrzał, widziałem ich już całkiem daleko, gdzie zdawali się kierować jedynie moimi śladami.
Teraz pędziłem, aby ich zmylić, prawie godzinę wprost na zachód; potem skierowałem się na kamienistym terenie, gdzie nie można było rozróżnić śladów końskich, ku północy i stanąłem około południa nad Tygrysem przy wirze Kelab. Znajduje się on poniżej ujścia Cabasfalu, a w niewiele minut poniżej jest miejsce, gdzie góry Kanuca przechodzą w pasmo górskie Hamrin. Przejście to uskutecznia kilka wzgórz, poprzedzielonych głębokiemi, a niezbyt szerokiemi dolinami. Ponieważ przypuszczałem, że najszerszą z tych dolin odbędzie się zapewne przemarsz nieprzyjaciół, więc zapamiętałem sobie, możliwie najdokładniej, teren i każdy przystęp do niego. Potem pośpieszyłem ku Thatharowi, gdzie stanąłem popołudniu i przeprawiłem się na drugi brzeg. Pragnąłem gorąco jak najrychlej zobaczyć się z przyjaciółmi; ale musiałem oszczędzać konia i zostałem jeszcze przez jedną noc w drodze.
Na drugi dzień w południe ujrzałem już pierwszą trzodę owiec, należącą do Haddedihnów i wjechałem galopem do obozu, nie zważając na nawoływania, które się odezwały ze wszystkich stron. Szejk, pomyślawszy, że stało się coś niezwykłego, wyszedł z namiotu właśnie w chwili, gdy ja nadjechałem.
— Hamdullillah, cześć Bogu, że jesteś spowrotem! — powitał mnie. — Jak się powiodło?
— Dobrze.
— Czyś się czegoś dowiedział?
— Wszystkiego!
— Wszystkiego? Co?
— Zwołaj najstarszych; zdam sprawę przed wami.
Teraz dopiero spostrzegł szejk skórę, którą zrzuciłem na drugą stronę konia.
— Maszallah, cud Boży! — lew! Skąd wziąłeś tę skórę?
— Sam ją ściągnąłem.
— Jemu? Panu samemu?
— Tak.
— A więc mówiłeś z nim?
— Krótko.
— Ilu myśliwych było przytem?
— Żaden.
— Niechaj Allah będzie z tobą, by cię pamięć nie opuściła!
— Byłem sam!
— Gdzie?
— W obozie Abu Hammedów.
— Oniby ciebie zabili!
— Nie uczynili tego, jak widzisz. Nawet Cedar Ben Huli zostawił mnie przy życiu.
— I jego widziałeś?
— I jego. Zastrzeliłem mu trzy konie.
— Opowiedz!
— Nie teraz, i nie tobie samemu, bo inaczej musiałbym kilka razy to samo powtarzać. Zwołaj ludzi, a dowiesz się dokładnie o wszystkiem.
Poszedł.
Chciałem właśnie wejść do jego namiotu, gdy ujrzałem Anglika, nadjeżdżającego szybkim galopem.
— Słyszałem przed chwilą, że pan przybył — wołał już zdaleka. — Znalazł pan?
— Tak; nieprzyjaciół, pole walki i wszystko.
— Ba! A ruiny z fowling-bullem?
— Także!
— Pięknie, bardzo dobrze! Będę kopał, znajdę i poślę do Londynu. Ale wpierw trzeba będzie walczyć?
— Tak.
— Dobrze, będę się bił jak Bayard… I ja znalazłem.
— Co?
— Rzadkość, pismo.
— Gdzie?
— Jama, tu wpobliżu… Cegła.
— Pismo na cegle?
— Yes! Pismo klinowe. Czy umie pan czytać?
— Trochę.
— Ja nie. Zobaczymy!
— Dobrze. Gdzie jest kamień?
— W namiocie. Zaraz przynieść!
Poszedł i przyniósł mi swe cenne wykopalisko.
— Tu, popatrzeć, czytać!
Kamień był prawie zupełnie pokruszony, a tych kilka znaków klinowych, które zachowały się z całego zwietrzałego napisu, ledwo można było odróżnić.
— Więc? — zapytał master Lindsay zaciekawiony.
— Poczekaj pan, to nie tak łatwo, jak pan sądzi. Widzę tu tylko trzy słowa, które może zdołam przeczytać. Jeśli się nie mylę, to brzmią one: Tetuda Babrut ésis.
— Co to znaczy? — Ku chwale Babilonu wzniesiono.
Poczciwy master Dawid Lindsay rozszerzył swe równoległoboczne usta aż do uszu.
— Czy pan dobrze przeczytał?
— Sądzę, że tak.
— Co z tego widać?
— Wszystko i nic!
— Hm! Tu przecież nie jest Babilon!
— A co?
— Niniwa!
— Niech będzie nawet Rio de Janeiro! Niech pan sobie tę rzecz tu sam złoży lub wyłoży; nie mam teraz czasu na to.
— A na co wziąłem pana ze sobą?
— Dobrze! Niech pan ten kawał cegły zachowa, aż będę miał czas!
— Well! A co pan ma robić?
— Wnet będzie posiedzenie, na którem mam opowiedzieć moje przygody.
— A ja wezmę udział!
— Zresztą muszę się wpierw posilić. Głodny jestem jak niedźwiedź.
— I ja będę jadł z panem!
Wszedł ze mną do namiotu.
— Jak panu poszło z pańskim językiem arabskim?
— Źle! Żądam chleba — Arab przynosi buty; żądam kapelusza — Arab przynosi sól; żądam strzelby — Arab przynosi chustkę na głowę. Okropnie, strasznie! Nie dam panu już pójść!
Po powrocie szejka nie długo czekałem na posiłek. Tymczasem zgromadzili się zaproszeni mężowie. Zapalono fajki, podano wszystkim kawę, a potem Lindsay naglił mnie:
— Zacząć sir! Jestem ciekaw.
Arabowie czekali w milczeniu i cierpliwie, póki nie zaspokoiłem głodu; potem zaś zacząłem:
— Poruczyliście mi bardzo trudne zadanie, ale ponad wszelkie oczekiwanie udało mi się je łatwo spełnić. Przynoszę wam tak dokładną wiadomość, jakiej napewno nie spodziewaliście się.
— Mów! — prosił szejk.
— Nieprzyjaciele ukończyli swe zbrojenia. Oznaczono miejsca, w których te trzy szczepy mają się połączyć i również podany jest czas, w którym to wszystko ma się odbyć.
— Ale ty się o tem nie mogłeś dowiedzieć!
— Przeciwnie! Dżowarjowie połączą się z Abu Hammedami w dzień po następnym Jaum el Dżema przy ruinach Khan Khernina. Te dwa szczepy zejdą się z Obeidami w trzeci dzień po Jaum el Dżema między wirem el Kelab a kończynami gór Kanuca.
— Czy wiesz to napewno?
— Tak.
— Od kogo?
— Od szejka Abu Mohammedów.
— Mówiłeś z nim?
— Byłem nawet w jego namiocie.
— Abu Mohammedowie nie żyją w zgodzie z Dżowarjami i Abu Hammedami.
— Powiedział mi to. Poznał twego konia i jest twym przyjacielem. Przyjdzie ci na pomoc wraz ze szczepem Alabeidów.
— Czy mówisz prawdę?
— Tak.
Wszyscy obecni zerwali się i podali mi ręce w wielkiej radości. O mało mnie nie udusili z wdzięczności. Potem musiałem wszystko jaknajdokładniej opowiedzieć. Uwierzyli we wszystko, ale tylko o tem zdawali się bardzo wątpić, abym mógł całkiem sam zabić lwa i to w ciemną noc. Arab zwykł atakować to zwierzę tylko w dzień i w bardzo licznem towarzystwie. Przedłożyłem im wreszcie skórę.
— Czy skóra ta ma dziurę?
Obejrzeli ją bardzo uważnie.
— Nie — brzmiała odpowiedź.
— Gdy Arabowie zabiją lwa, to skóra ma bardzo wiele dziur. Wpakowałem mu dwie kule. Popatrzcie! Pierwsza kula była za wysoko wycelowana, bo był zbyt oddalony ode mnie, a ja nie mogłem w ciemności dokładnie wymierzyć. Otarła się więc o skórę na głowie i zraniła ucho. Widzicie to tu. Drugą kulę wpakowałem mu, gdy był o dwa lub trzy kroki ode mnie; weszła mu w lewe oko. Widzicie to tu, gdzie skóra jest osmalona.
— Allah akbar, to prawda! Dopuściłeś to straszne zwierzę tak blisko do siebie, że proch twój osmalił mu sierść. A gdyby cię był pożarł?
— To byłoby tak zapisane w księdze. Skórę tę przyniosłem dla ciebie, o szejku. Przyjmij ją ode mnie i użyj jej jako ozdoby swego namiotu!
— Czy mówisz na serjo? — zapytał uradowany.
— Na serjo.
— Dziękuję ci, emir hadżi Kara ben Nemzi! Na tej skórze będę sypiał, a odwaga lwa wejdzie w me serce.
— Nie trzeba tej skóry, aby pierś twa wezbrała odwagą, której ci zresztą wnet będzie trzeba.
— Czy będziesz wraz z nami walczył przeciw naszym nieprzyjaciołom?
— Tak. Są to złodzieje i rozbójnicy i dybali także na moje życie; staję pod twoim rozkazem, a ten mój przyjaciel uczyni tosamo.
— Nie. Nie będziesz słuchał, ale rozkazywał. Będziesz dowódcą oddziału.
— O tem pomówimy później; teraz pozwól mi wziąć udział w waszych naradach.
— Masz słuszność; musimy się naradzić, bo mamy jeszcze tylko pięć dni czasu.
— Czy nie powiedziałeś mi, że jeden dzień wystarczy na to, aby się wojownicy Haddedihnów zgromadzili przy tobie?
— Tak jest.
— Na twojem miejscu wysłałbym dziś posłańców.
— Dlaczego jeszcze dziś?
— Nie wystarczy bowiem mieć wszystkich wojowników razem. Muszą się wprzód wprawić do tego boju.
Uśmiechnął się dumnie.
— Synowie Haddedihnów są już od lat chłopięcych przyzwyczajeni do boju. Zwyciężymy wrogów. Ilu mężów zdolnych do walki posiada szczep Abu Mohammedów?
— Dziewięciuset.
— A Alabeidowie?
— Ośmiuset.
— Mamy więc dwa tysiące ośmset ludzi; do tego dodać należy nagłe zaskoczenie, gdyż wróg nie spodziewa się nas; musimy zwyciężyć!
— Albo będziemy zwyciężeni!
— Maszallah, zabijasz lwa, a boisz się Araba?
— Mylisz się. Jestem waleczny i odważny; ale odwaga działa podwójnie, gdy jest ostrożną. Czy uważasz za możliwe, że Alabeidowie i Abu Mohammedzi przybędą za późno?
— To możliwe.
— Wtedy stoimy z jedenastuset ludźmi przeciw trzem tysiącom. Wróg rozgromi naprzód nas, a potem naszych przyjaciół. Jak łatwo może się on dowiedzieć, że zamierzamy wyruszyć przeciw niemu! Wtedy i niespodziany atak nie nastąpi. A na cóż ci się to przyda, gdy będziesz walczył i odeprzesz tylko nieprzyjaciela? Gdybym był szejkiem Haddedihnów, takbym go pobił, by się już nie mógł na długi czas podnieść i musiałby mi składać corocznie haracz.
— Jakbyś się do tego zabrał?
— Walczyłbym nie jak Arabowie, ale jak Frankowie.
— Jakżeż oni walczą?
Teraz wstałem, aby wygłosić mowę o europejskiej sztuce wojennej, ja, laik w sprawach wojennych. Ale musiałem się zająć tym poczciwym szczepem Haddedihnów. Nie sądziłem, że grzeszę przeciwko swoim bliźnim, biorąc udział w tych naradach. Miałem raczej możność łagodzenia okrucieństw, jakich ci półdzicy ludzie dopuszczają się po każdem zwycięstwie. Naprzód opisałem ich własny sposób walki i wykazałem jej braki; potem przedstawiłem im te rodzaje walki, które stosuje się w europejskich armjach. Przysłuchiwali mi się z uwagą, a gdy skończyłem, poznałem wrażenie, jakie słowa moje wywarły, z długiego milczenia które, zapanowało po mej przemowie.
— Mowa twa jest dobra i zgodna z prawdą, mogłaby nam przynieść zwycięstwo i wielu z naszych zachować przy życiu, gdybyśmy mieli czas, aby się wprawić.
— Mamy czas.
— Czy nie powiedziałeś, że trzeba na to długich lat, aby urządzić taką armję?
— Powiedziałem to. Ale my nie chcemy przecież stworzyć armji, lecz tylko zmusić Obeidów do ucieczki, a do tego można się przygotować w przeciągu dwóch dni. Gdy wyślesz dziś twych posłańców, to wojownicy jutro już będą zgromadzeni; nauczę ich zwartego ataku konnicy, co spada jak grom na wrogów i pokażę im, jak walczy się pieszo bronią palną.
Zdjąłem ze ściany pałeczkę, którą się pogania wielbłądy i rysowałem na ziemi.
— Patrzcie! Tu płynie Tygrys; tu jest wir, tu ciągną się góry Hamrin, a tu Kanuca. Tu jest punkt zborny nieprzyjaciela. Dwa pierwsze szczepy idą prawym brzegiem rzeki pod górę, za nimi podkradają się niepostrzeżenie nasi sprzymierzeńcy, a Obeidowie przeprawiają się przez rzekę od lewego brzegu. Aby się do nas dostać, muszą przejść między tem i poszczególnemi górami; wszystkie te drogi wiodą do wielkiej doliny Deradż, zwanej doliną schodów, albowiem strome jej ściany wznoszą się do góry jak schody. Dolina ta ma tylko jedno wejście, również i jedno wyjście. Tu musimy ich oczekiwać. Obsadzimy wzgórza strzelcami, którzy, nie narażając się na nic, wezmą wroga pod ogień. Wyjście zastawimy parapetem, którego również bronić będą strzelcy, a tu w tych dwóch bocznych wąwozach po tej i po tamtej stronie ukryje się konnica, która wypadnie w chwili, gdy nieprzyjaciel znajdzie się całkowicie w dolinie. U wejścia będzie on stylu zaatakowany przez naszych sprzymierzeńców, a jeśliby oni w czas nie przybyli, to wpadnie on na nich, gdy będzie przed nami uciekał w popłochu.
— Maszallah, mowa twa jest jak mowa proroka, co podbił świat! Pójdę za twą radą, jeśli wszyscy inni tu zgodzą się na to. Kto się sprzeciwia temu, niech przemówi!
Nikt się nie sprzeciwił; więc szejk rzekł:
— Otóż wyślę natychmiast posłańców.
— Bądź ostrożny, o szejku, i nie mów swym wojownikom, o co chodzi; inaczej łatwo się stać może, że nieprzyjaciel dowie się o naszym zamiarze.
Skłonił głowę potakująco i wyszedł. Sir Dawid Lindsay przysłuchiwał się tej długiej rozmowie z widoczną niecierpliwością; teraz skorzystał ze sposobności, aby się odezwać.
— Sir i ja tu jestem!
— Widzę pana!
— Chciałbym także coś usłyszeć!
— Moje przygody?
— Yes!
— Pan mógł sobie przecież pomyśleć, że nie wygłoszę swego wykładu w języku angielskim. Ale teraz dowiesz się pan o wszystkiem, co potrzebne.
Powtórzyłem mu pokrótce moje opowiadanie i treść narady. Był bardzo podniecony.
— Ah! Nie dziki atak, ale wojskowe oddziały! Ewolucja! Taktyka! Strategja! Otoczyć wroga! Barykada! Wspaniałe! Świetnie! I ja z wami! Pan będzie generałem, a ja adjutantem!
— Pysznie wyglądalibyśmy w takich rolach! Generał, który na sztuce wojennej tyle się zna, co hipopotam na robieniu pończoch i adjutant, który nie umie mówić! Zresztą radziłbym panu trzymać się zdaleka od tego wszystkiego.
— Dlaczego?
— Ze względu na wicekonsula w Mossul.
— Ah! Jakto?
— Przypuszczają, że on maczał ręce w tej sprawie.
— Niech weźmie precz ręce swe! Cóż mnie obchodzi konsul?
— Ba!
Teraz szejk wrócił. Wysłał posłańców i nasunęły mu się przytem rozmaite nowe myśli:
— Czy szejk Abu Mohammedów powiedział, jakiej części łupu się spodziewa?
— Nie.
— Czego żądają Alabeidowie?
— Nie wiem.
— Powinieneś był się spytać!
— Nie pytałem się dlatego, że jako szejk Haddedihnów nie pytałbym się wcale o łup.
— Maszallah! A o cóż! A któż mi wynagrodzi szkodę?
— Pobity wróg.
— Muszę więc najść jego pastwiska i uprowadzić żony, dzieci i trzody!
— To nie jest konieczne. Czy chcesz prowadzić wojnę przeciwko kobietom? Póty nie wydasz jeńców, których dostaniemy w swe ręce, gdy szczęście sprzyjać nam będzie, póki nie otrzymasz tego, czego żądasz. Jeśli zwycięstwo nasze będzie zupełne, zażądasz rocznego haraczu i zatrzymasz u siebie szejka i kilku jego krewnych jako zakładników.
Po naradzeniu się nad tym punktem, przyjęto go.
— A teraz, nakoniec jeszcze jedno zauważyłem. Jest to rzeczą niezbędną, abyśmy o wszystkich obrotach naszych nieprzyjaciół i sprzymierzeńców dokładne otrzymywali wiadomości. Musimy zatem porozstawiać posterunki stąd aż do El Deradż.
— Jak to sobie wyobrażasz?
— W El Deradż ukryją się dwaj nasi wojownicy, o których wierności będziesz przekonany. Będą się starali, aby ich nie widziano, a sami będą bacznie na wszystko uważali. Od El Deradż aż tu poustawiasz w pewnych odstępach czterech ludzi, którzy mają baczyć na to, aby się nie spotkali z żadnym obcym i donosić nam o wszystkiem, co dwaj pierwsi zauważą. Jeden przynosi wiadomość drugiemu, a potem wraca na swoje miejsce.
— Plan ten jest dobry; wykonam go.
— Taką samą linję wywiadowczą, tylko cokolwiek rozleglejszą, ustanowisz stąd aż do pastwisk Abu Mohammedów. Mówiłem już o tem z ich szejkiem. Połowę tej linji obsadzi on swoimi ludźmi. — Czy znasz ruinę El Farr?
— Tak.
— Tam będzie ostatni jego posterunek.
— Ilu mężów trzeba mi będzie do tego?
— Tylko sześciu. Abu Mohammedowie postawią również tylu. Ilu wojowników masz tu w obozie?
— Może ich być ze czterystu.
— Proszę cię, zgromadź ich. Musisz ich dziś jeszcze poddać mustrze i dziś jeszcze możemy rozpocząć ćwiczenia.
W zgromadzeniu zapanowało gwarne życie. W przeciągu pół godziny stanęło na placu czterystu ludzi. Szejk wygłosił do nich długą, kwiecistą przemowę, a zakończył ją wezwaniem do przysięgi na brodę proroka, że nie wspomną o zbrojeniach przed żadnym niepowołanym; potem rozkazał, by stanęli w szeregu.
Dokonaliśmy przeglądu, jadąc wzdłuż rozciągniętej linji. Wszyscy byli na koniach; każdy miał nóż, szablę i długą, pierzastą lancę, która przy lepszem wyszkoleniu mogłaby być straszliwą bronią. Liczni spomiędzy nich byli także zaopatrzeni w niebezpieczny nibat[5] i w krótki dziryt. Broń palna pozostawiała wiele do życzenia. Niektórzy wojownicy mieli jeszcze starodawną skórzaną tarczę, nadto kołczan, łuk i strzały. Inni posiadali strzelby z lontem, które były bardziej niebezpieczne dla ich właścicieli, niż dla wroga, a reszta wojowników była uzbrojona w karabiny perkusyjne o zbyt długich lufach.
Tym to ostatnim kazałem wystąpić naprzód, innych zaś odesłałem, nakazując im, aby się nazajutrz rano znowu stawili. Na rozkaz mój pozostali zsiedli z koni i popisywali się zręcznością w strzelaniu. Wogóle byłem z nich zadowolony. Było ich około dwustu. Uformowałem z nich dwie kompanje i rozpocząłem z nimi naukę. Nie była ona zbyt wymyślna. Ludzie ci mieli nauczyć się marszu i biegania w takt i strzelania szybko, raz po raz. Byli oni przyzwyczajeni jedynie do konnego ataku, umieli wprawdzie zaczepiać i drażnić wroga, ale nie zdołaliby mu poważnie stawić czoła. Teraz trzeba było ich tak wyuczyć, by mogli pieszo, nie tracąc przytomności, wytrzymać atak nieprzyjacielski.
Następnego dnia zabrałem się do tamtych wojowników. Należało ich nauczyć, jak mają po wystrzeleniu nabojów, wykonać zwarty atak lancami. Mogę powiedzieć, że ludzie ci wszystko bardzo szybko pojęli i byli wprost zachwyceni temi ćwiczeniami.
Pod wieczór dowiedzieliśmy się, że połączenie z Abu Mohammedami już nastąpiło i równocześnie otrzymaliśmy wiadomość, że ich szejk słyszał już o mojej przygodzie z Abu Hammedami. Odesłaliśmy odpowiedź i od tej chwili mieliśmy już nieustanne połączenie zapomocą posterunków.
Było już prawie ciemno, gdy dosiadłem ogiera, aby się jeszcze szybko przejechać po stepie. Oddaliwszy się cokolwiek od obozu, ujrzałem zbliżających się ku mnie dwóch jeźdźców. Jeden z nich miał zwykłą, przeciętną postać, drugi zaś był bardzo mały i zdawał się być ogromnie zajęty rozmową ze swym towarzyszem, wywijał bowiem rękami i nogami w powietrzu, jak gdyby łapał muchy.
Musiałem mimowoli pomyśleć o moim małym Halefie. Popędziłem galopem do nich i zatrzymałem konia przed nimi.
— Maszallah, zihdi! Czy to ty naprawdę?
Był to istotnie mały hadżi Halef Omar.
— Tak jest, to ja. Poznałem cię zdaleka.
Zeskoczył z konia i chwycił za mą szatę, aby ją całować z radości.
— Hamdullillah, chwała Bogu, że cię widzę, zihdi. Stęskniłem się za tobą, jak dzień za słońcem.
— Jak się powodzi zacnemu szejkowi Malekowi.
— Ma się dobrze.
— Amsza?
— Także.
— Hanneh, przyjaciółka twa?
— O, zihdi, ona jest jak rajska hurysa!
— A tamci wszyscy?
— Kazali cię pozdrowić, gdy cię znajdę.
— Gdzie oni są?
— Oni pozostali u stoku gór Szammar i wysłali mnie do szejka Szammarów, abym go prosił o przyjęcie ich do szczepu.
— Do jakiego szejka?
— To obojętne; do tego, na którego najpierw natrafię.
— Jużem się za wami wstawił. Tam jest obóz Haddedihnów.
— To są Szammarowie. Jak się nazywa ich szejk?
— Mohammed Emin.
— Czy przyjmie nas? Znasz go?
— Znam go i mówiłem już z nim o was. Popatrz na tego ogiera! Czy podoba ci się?
— Panie, jużem go podziwiał; jest on zapewne potomkiem klaczy z Koheli.
— On jest moją własnością; szejk mi go podarował. Widzisz więc, że jest moim przyjacielem!
— Niechaj go Allah obdarzy za to długiem życiem. Czy i nas szejk przyjmie?
— Będzie wam rad. Pojedźcie teraz ze mną.
Udałem się więc z nimi do obozu.
— Zihdi — rzekł Halef — niezbadane są drogi Allaha. Sądziłem, że długo będę musiał się pytać, zanim dowiem się czegoś o tobie, a tymczasem ty jesteś pierwszym, którego spotykam. Jak przybyłeś do Haddedihnów?
Opowiedziałem mu wszystko pokrótce, a potem dodałem:
— Czy wiesz, czem ja teraz jestem u niego?
— Czem?
— Generałem.
— Generałem?
— Tak.
— Czy on ma wojsko?
— Nie. Ale ma wojnę.
— Przeciwko komu?
— Przeciwko Obeidom, Abu Hammedom i Dżowarjom.
— To są rozbójnicy, którzy mieszkają nad Cabem i Tygrysem; słyszałem o nich wiele złego.
— Zbroją się przeciwko niemu. Chcą go znienacka napaść; myśmy się jednak o tem dowiedzieli, a ja jestem teraz jego generałem i uczę jego wojowników.
— Tak, zihdi, wiem, że znasz się na wszystkiem i wszystko umiesz i prawdziwem to szczęściem, że nie jesteś już giaurem!
— Nie?
— Nie. Nawróciłeś się przecież do prawdziwej wiary?
— Któż ci to powiedział?
— Byłeś w Mekce i masz świętą studnię Cem-cem przy sobie; jesteś więc dobrym muzułmaninem. Czym nie mówił tobie zawsze, że cię nawrócę, bez względu na to, czy chcesz tego, czy nie?
Znaleźliśmy się w obozie i zsiedliśmy przed namiotem szejka. Gdyśmy weszli, cała rada była przy nim zgromadzona.
— Sallam aaleikum! — przywitał się Halef. Towarzysz jego uczynił tosamo. Zająłem się przedstawieniem ich.
— O szejku, przyprowadzam ci tych dwóch mężów, którzy chcą z tobą pomówić. Ten nazywa się Nazar Ibn Mothalleh, a ten hadżi Halef Omar ben hadżi Abbul Abbas ibn hadżi Dawud al Gossarah, o którym już tobie opowiedziałem.
— O nim?
— Tak. Nie nazwałem go pełnem nazwiskiem, tylko krótko hadżi Halef Omar.
— Sługa twój i towarzysz?
— Tak.
— Co zabił Abu-Zeifa, ojca szabli?
— Tak. Należy on do szczepu Atejbehów, którego szejkiem jest twój przyjaciel, Malek.
— Bądźcie pozdrowieni, mężowie z Atejbeh! Witam cię, hadżi Halef Omar! Postać twa jest mała, ale odwaga twa jest wielka i wzniosła jest twa waleczność. Oby wszyscy mężowie byli tacy, jak ty! Czy przynosisz mi wiadomość o moim przyjacielu, Maleku?
— Przynoszę ją. Każe cię pozdrowić i zapytać, czy przyjmiesz jego i ludzi jego do szczepu Haddedihnów.
— Znam jego los, a jednak miło mi będzie przyjąć go. Gdzie on się teraz znajduje?
— U stoku gór Szammar, półtora dnia drogi stąd. Słyszałem, że trzeba ci wojowników?
— Tak jest. Nienawiść wybuchła między mną a tymi, co obok nas mieszkają.
— Przywiodę ci sześćdziesięciu walecznych mężów.
— Sześćdziesięciu? Mój przyjaciel hadżi Kara ben Nemzi powiedział mi przecież, że jest was mniej!
— W drodze przyjęliśmy do siebie ostatki szczepu Al Hariel.
— Jaką macie broń?
— Szable, sztylety, noże i same dobre strzelby. Wielu z nas ma nawet pistolety. Jak się umiem obchodzić z bronią, o tem powie ci mój zihdi.
— Wiem to już. Ale ten mąż nie jest zihdim, lecz emirem; zapamiętaj to sobie!
— Wiem to, panie; ale on mi pozwolił nazywać siebie zihdim. Czy ktoś z nas ma się natychmiast wybrać w drogę i przyprowadzić szejka Maleka wraz z ludźmi jego ze względu na to, że potrzeba wam wojowników?
— Jesteście zmęczeni.
— Nie jesteśmy zmęczeni. Wrócę natychmiast.
Towarzysz jego przerwał mu:
— Znalazłeś tu swego zihdiego i musisz zostać; ja wrócę.
— Posil się wpierw jadłem i napojem — rzekł szejk.
— Panie, mam wór z wodą i daktyle na mym koniu.
Szejk zwrócił się do niego:
— Ale koń twój będzie zmęczony. Weź mego konia; on wypoczywa od kilku dni i zaniesie cię rychło cło Maleka, którego ode mnie pozdrowisz!
Przyjął tę propozycję i za kilka chwil był już w drodze do gór Szammar.
— Emirze — rzekł szejk do mnie — czy wiesz, co moi wojownicy mówią o tobie?
— Co?
— Że kochają ciebie.
— Dziękuję ci!
— I że muszą odnieść zwycięstwo, skoro ty jesteś z nimi.
— Jestem z nich zadowolony. Jutro odbędą się manewry.
— Co?
— Mam do dnia dzisiejszego ośmiuset ludzi. Reszta przyłączy się jutro rano. Rychło się wprawią, a potem przedstawimy bój, jaki staczać będziemy z owemi trzema szczepami. Jedna połowa będzie przedstawiała Haddedihnów, a druga nieprzyjaciół. Te stare ruiny tam uważać będziemy za góry Hamrin i Kanuca i w ten sposób pokażę twym wojownikom, jak mają potem walczyć przeciwko prawdziwemu nieprzyjacielowi.
Ta zapowiedź podwoiła istniejący już przedtem zapał bojowy, a gdy się ona rozeszła po obozie, powstała wielka radość, wzrastająca w miarę przybywania w ciągu dnia coraz to nowych ludzi, którzy mieli się zaciągnąć do szeregów.
Stało się, co przepowiedziałem: Na drugi dzień w południe byliśmy już w komplecie. Zamianowałem opeerów i podoficerów, którzy każdego przybysza wprawiali do nowego sposobu walki. Popołudniu zaczęły się manewry i dały zadowalające wyniki. Piechota okazała się całkiem sprawną, a obroty i ataki poszczególnych oddziałów jazdy cechowały pewność i precyzja.
Podczas manewrów nadeszła ostatnia warta naszej linii wywiadowczej.
— Co przynosisz? — zapytał szejk, którego twarz jaśniała zadowoleniem.
— Panie, wczoraj Dżowarjowie połączyli się z Abu Hammedami.
— Kiedy?
— Wieczorem.
— A Abu Mohammedowie?
— Znajdują się tuż za nimi.
— Czy wysłali przed sobą wywiadowców, aby me zdradzić marszu, jakem im poradził?
— Tak.
Ten wywiadowca stał jeszcze przed nami, gdy nadjechał drugi z rzędu. Był on dalszem ogniwem łańcucha, rozciągniętego aż do doliny Deradż.
— Przynoszę ważną wiadomość, emirze.
— Jaką?
— Obeidowie wysłali ku nam ludzi z nad Cabu, aby zbadali okolicę.
— Ilu tam było mężów?
— Ośmiu.
— Jak daleko zaszli?
— Przeszli przez El Deradż.
— Czy widzieli naszych ludzi?
— Nie, ci bowiem ukryli się. Tamci obozowali w dolinie i wiele ze sobą rozmawiali.
— Ach! Czy nie można było ich podsłuchać.
— Było możliwe i Ibn Nacar uczynił to.
Ibn Nacar był jednym z owych dwóch wojowników, co mieli strzec doliny Deradż.
— Co on podsłuchał? Jeśli to rzecz ważna, to otrzyma nagrodę.
— Powiedzieli, że jutro w samo południe Obeidowie będą się przeprawiali przez rzekę, aby się połączyć z czekającymi już na nich Abu Hammedami i Dżowarjami. Zamierzają potem dotrzeć aż do El Deradż i tam na noc rozłożyć się obozem, ponieważ sądzą, że ich tam nikt nie dojrzy. Następnego dnia rano chcą na nas wykonać napad.
— Czy tych ośmiu mężów już odjechało?
— Tylko sześciu z nich. Dwaj musieli zostać, aby strzec doliny.
— Wróć i powiedz Ibn Nacarowi i jego towarzyszowi, iż dziś jeszcze sam do nich przyjdę. Jeden zostanie i baczyć będzie na tych dwóch Obeidów, a drugi niech mnie oczekuje na ostatnim posterunku, by mi wskazał drogę, gdy przybędę.
Mąż ten odjechał. Poprzedni wywiadowca czekał na odpowiedź.
— Czy słyszałeś, co tam ten doniósł? — zapytałem go.
— Tak, emirze.
— Zanieś więc prośbę naszą do szejka Abu Mohammedów. Niech się trzyma tuż na tyłach nieprzyjaciela, będąc przezeń niedostrzeżonym. Jeśli nieprzyjaciel wtargnął już do doliny Deradż, niech go natychmiast zaatakuje styłu i nie wypuszcza z doliny między El Hamrin i El Kanuca. O resztę my sami się postaramy.
Odjechał szybko. My zaś przerwaliśmy ćwiczenia, aby ludzie mogli wypocząć.
— Czy chcesz się udać do Deradż? — zapytał szejk, gdyśmy wracali do namiotu.
— Tak.
— Na co?
— Aby uwięzić tych dwóch szpiegów.
— Czy kto inny nie może tego wykonać?
— Nie. Sprawa ta jest tak ważna, że sam się jej muszę podjąć. Jeśli się nie uda tych dwóch ludzi uwięzić całkiem spokojnie i niezawodnie, to cały nasz piękny plan do niczego.
— Weź z sobą kilku mężów.
— Nie potrzeba. Ja i nasze dwie pikiety w zupełności wystarczą.
— Zihdi, weź mnie z sobą! — prosił Halef, który mnie teraz ani na krok nie odstępował.
Wiedziałem, że będzie się upierał przy swojem życzeniu, więc pozwoliłem.
— Nie wiem tylko, czy koń twój wytrzyma tak szybką jazdę. Muszę w przeciągu tej nocy odbyć drogę tam i spowrotem.
— Dam mu jednego z moich koni — rzekł szejk.
Za godzinę byliśmy w drodze. Ja jechałem na swym ogierze, a Halef na kasztanie, który przynosił zaszczyt swemu panu. W bardzo krótkim czasie stanęliśmy przy ostatnim posterunku. Tu czekał na nas Ibn Nacar.
— Czyś podsłuchał tych dwóch mężów? — zapytałem go.
— Tak, panie!
— Otrzymasz osobne wynagrodzenie przy rozdziale łupu. Gdzie jest twój towarzysz?
— Tuż wpobliżu tych dwóch szpiegów!
— Zaprowadź nas!
Pojechaliśmy dalej. Noc była prawie jasna i wkrótce ujrzeliśmy pasmo górskie, za którem znajdowała się dolina El Deradż. Ibn Nacar skierował wbok. Musieliśmy się piąć po skałach, wreszcie stanęliśmy u wejścia ciemnego jaru.
— Tu są nasze konie, panie!
Zsiedliśmy i zaprowadziliśmy także nasze konie do jaru.
Tu były one tak bezpieczne, że nie trzeba było ich strzec. Potem poszliśmy dalej grzbietem wzgórz i zatrzymaliśmy się dopiero, gdy przed naszemi oczyma ukazała się dolina.
— Uważaj, panie, by nie spadł żaden kamień, który mógłby nas zdradzić!
Schodziliśmy z wielką ostrożnością, ja za przewodnikiem, a za mną Halef, przyczem każdy wstępował w ślady swego poprzednika. Wreszcie znaleźliśmy się na dole. Jakaś postać zbliżała się do nas.
— Nacar?
— Jestem.
— Gdzie oni są?
— Jeszcze tam.
Przystąpiłem do niego całkiem blisko.
— Gdzie?
— Czy widzisz tę skałę tam na prawo?
— Tak.
— Tam się skryli.
— A konie ich?
— Przywiązali je cokolwiek dalej na przodzie.
— Zostańcie tu i przyjdźcie, gdy was zawołam. Chodź, Halefie!
Położyłem się na ziemi i posuwałem się wraz z Halefem naprzód. Przedostaliśmy się niepostrzeżenie aż do rogu skały. Poczułem woń tytoniu i usłyszałem dwóch ludzi, rozmawiających półgłosem. Stanąwszy przy krawędzi skały, mogłem rozróżnić słowa:
— Dwóch przeciwko sześciu!
— Tak. Jeden wyglądał czarno i szaro, był długi i cienki, jak lanca i miał szarą rurę armatnią na głowie.
— Szejtan!
— Nie, tylko zły duch, dżini.
— Ale drugi, to był djabeł?
— Wyglądał jak człowiek, ale strasznie! Z ust mu się dymiło, a oczy zionęły płomieniami. Podniósł tylko rękę i odrazu sześć koni padło trupem, z tamtemi czterema zaś te dwa djabły — niech ich Allah przeklnie — ulecieli powietrzem.
— W jasny dzień?
— W jasny dzień.
— Okropnie! Niech nas Allah strzeże przed djabłem, potrzykroć ukamienowanym! A potem przyszedł nawet do obozu Abu Hammedów?
— Nie przyszedł, ale oni go przynieśli.
— Jakto?
— Mieli go za człowieka i sądzili, że koń jego, to sławny ogier szejka Mohammeda Emina ze szczepu Haddedihnów. Chcieli — mieć tego konia, więc jego uwięzili. Gdy go przyprowadzili do obozu, syn szejka poznał go.
— Powinien go był wypuścić na wolność.
— Myślał ciągle, że to przecież będzie człowiek.
— Czy go związali?
— Tak. Ale lew przyszedł do obozu, a obcy powiedział, że sam jeden go ubije, jeśli mu się odda jego strzelbę. Oddano mu ją, poczem on wyszedł w ciemną noc. Po pewnym czasie padły błyskawice z nieba i huknęły dwa strzały. Za kilka chwil wrócił. Miał skórę lwa zarzuconą na ramieniu, dosiadł konia i odjechał przez powietrze.
— Czy go nikt nie chciał zatrzymać?
— Przeciwnie; ale on się stał nieuchwytnym. Podczas pościgu za nim padły trzy kule z nieba, które zabiły trzy najlepsze konie.
— Skąd ty to wiesz?
— Opowiedział to posłaniec, którego Cedar Ben Huli wysłał do naszego szejka. Czy już wierzysz, że to był szejtan?
— Tak, to był on.
— Cóżbyś zrobił, gdyby się tobie zjawił?
— Strzeliłbym do niego, a przytem odmawiałbym świętą fatchę.
Wystąpiłem z za rogu skały i stanąłem przed nimi.
— Więc odmów ją! — rozkazałem mu.
— Allah kerihm!
— Allah ilh Allah, Mohammed razuhl Allah!
Nie zdołali nic więcej wydobyć z siebie prócz tych dwóch okrzyków.
— Jestem tym, o którym opowiadałeś. Nazywasz mnie szejtanem: biada ci, jeśli ręką ruszysz, aby się bronić! Halefie, zabierz im broń!
Nie stawiali wcale oporu; zdawało mi się, że słyszę, jak dzwonią zębami.
— Zwiąż im ręce ich własnemi pasami!
Halef rychło się z tem uporał, byłem przekonany, że węzły nie puszczą.
— Teraz odpowiadajcie na moje pytania, jeśli wam życie miłe! Z jakiego szczepu jesteście?
— Jesteśmy Obeidami.
— Wasz szczep przeprawi się jutro przez Tygrys?
— Tak.
— Ilu macie wojowników?
— Tysiąc i dwustu.
— Jak są uzbrojeni?
— W strzały i strzelby z lontem.
— Czy macie jeszcze inne strzelby, a może i pistolety?
— Niewiele.
— Jak się przeprawicie — na czółnach?
— Na tratwach; nie mamy czółen.
— Ilu wojowników mają Abu Hammedzi?
— Tylu, co i my.
— Jak są ci uzbrojeni?
— Mają więcej strzał niż strzelb.
— A ilu mężów przyprowadzą wam Dżowarjowie?
— Tysiąc.
— Mają oni strzały, czy strzelby?
— Mają i jedne i drugie.
— Czy tylko wasi wojownicy tu przybędą, czy wybieracie się z waszemi trzodami w te okolice?
— Tylko wojownicy przyjdą.
— Dlaczego chcecie się bić z Haddedihnami?
— Gubernator nam tak kazał.
— On wam nic nie ma do rozkazywania; wy podlegacie namiestnikowi z Bagdadu. Gdzie są wasze konie?
— Tam.
— Jesteście moimi jeńcami. Spróbujcie uciec, to was na miejscu zastrzelę. Nacar, przyjdźcie!
Tamci dwaj nadeszli.
— Przywiążcie mocno tych dwóch mężów do swoich koni!
Obeidowie poddali się losowi; wsiadli na konie, do których przymocowano ich tak, że nie mogło być mowy o ucieczce.
Za chwilę rozkazałem:
— Teraz przyprowadźcie stamtąd nasze konie i ustawcie je u wejścia do doliny. Ibn Nacar, ty zostaniesz tu w El Deradż; drugi zaś niech pomoże Halefowi odprowadzić jeńców do obozu.
Obaj Haddedihnowie oddalili się, aby konie nasze sprowadzić ze stoku doliny. Potem wsiedliśmy na konie i wróciliśmy, podczas gdy Ibn Nacar został na swoim posterunku.
— Ja pośpieszę naprzód; wy jedźcie za mną jaknajprędzej.
Po tem zleceniu spiąłem mego konia. Uczyniłem to z dwóch powodów; po pierwsze obecność moja w obozie była niezbędną, a po drugie miałem wreszcie sposobność wypróbowania tajemnicy mego konia i przekonania się do jak szybkiego biegu można go doprowadzić. Leciał lekko jak ptak przez step; szybki bieg był mu snać nawet przyjemny, bo kilkakrotnie zarżał radośnie. Nagle położyłem mu ręce między uszy — —
— Rih! — —
Na to wezwanie położył uszy po sobie; zdawało się, że się wydłuża i staje cieńszym, jak gdyby miał przelecieć przez cząstki powietrza. Sto innych dobrych koni nie mogłoby mu dorównać w dotychczasowym galopie, ale do biegu, który teraz nastąpił, miał się on jak cisza do szalejącej burzy, jak chód kaczki do lotu jaskółki. Ani lokomotywa ,ani wielbłąd szybkonośny nie zdołałyby dopędzić tego konia, a przytem pęd jego był gładki i równomierny. Mohammed Emin nie przesadził, mówiąc do mnie: „Koń ten poniesie cię poprzez tysiąc jeźdźców“; byłem bardzo dumny z posiadania tak nadzwyczajnego rumaka.
Ale musiałem pomyśleć o tem, aby położyć kres temu nadmiernemu wysiłkowi; zwolniłem biegu i położyłem mu rękę pieszczotliwie na szyi. Mądre zwierzę zarżało wesoło na ten dowód mojego uznania i wyciągnęło szyję z dumą.
Drogę powrotną odbyłem w czasie cztery razy krótszym, niż jazdę z obozu do Wadi Deradż. Wpobliżu namiotu szejka ujrzałem siedzące na wielbłądach i koniach postacie, których w ciemności nie mogłem rozpoznać, a w samym namiocie czekała mnie bardzo przyjemna niespodzianka: — Malek stał przed szejkiem, który właśnie chciał wypowiedzieć uprzejme słowa powitania.
— Sallam! — pozdrowił mnie Atejbeh, wyciągając do mnie obydwie ręce. — Oczy moje cieszą się, patrząc na ciebie, a ucho moje zachwycone jest, słysząc kroki twej stopy!
— Niechaj Allah błogosławi twemu przybyciu, przyjacielu mej duszy. Uczynił on cud, że cię już dziś do nas przyprowadził.
— O jakim cudzie mówią twe usta?
— Nie mogliśmy się wcale dziś ciebie spodziewać. Stąd aż do Dżebel Szammer i spowrotem trwa przecież droga trzy dni.
— Powiedziałeś prawdę. Ale poseł twój nie musiał jechać aż do góry Szammarów. Gdy odszedł był od nas z Halefem, dowiedziałem się od zbłąkanego pasterza, że wojownicy Haddedihnów pasą tu swe trzody. Ich szejk, sławny i waleczny Mohammed Emin jest mym przyjacielem. Hadżi Halef mógł tylko na niego, a nie na kogo innego natrafić; postanowiliśmy zatem nie czekać na jego powrót, lecz uprzedzić jego poselstwo.
— Postanowienie twe było dobre, bo gdybyś go był nie powziął, nie moglibyśmy ciebie dziś powitać.
— Spotkaliśmy posłańca wśrodku drogi i serce me radowało się, gdym się dowiedział, że zastanę ciebie, o hadżi Kara ben Nemzi, u wojowników haddedihńskich. Allah kocha ciebie i mnie; On kieruje nogi nasze na drogi, które się spotykają. Lecz powiedz, gdzie jest hadżi Halef Omar, syn mój kochany i szanowny?
— Znajduje się już w drodze do obozu. Pojechałem naprzód i zostawiłem go z dwoma jeńcami; w krótkim czasie zobaczysz go.
— Udało ci się? — zapytał Mohammed Emin.
— Tak. Szpiegowie są w naszych rękach; nie mogą nam zaszkodzić.
— Słyszałem — rzekł Małek — że nienawiść wybuchła między Haddedihnami a rozbójnikami nad Tygrysem?
— Dobrze słyszałeś. Jutro, gdy słońce osiągnie najwyższy punkt w swej wędrówce po niebie, będą grzmieć nasze strzelby i zabłysną nasze szable.
— Napadniecie na nich?
— Oni chcą na nas napaść, ale my już jesteśmy przygotowani na ich przyjęcie.
— Czy mogą mężowie Atejbehów pożyczyć wam swych szabli?
— Wiem, że szabla twa jest jako Dzu al Fekar[6], któremu się nikt oprzeć nie zdoła. Jesteś nam wielce pożądany ze wszystkimi, którzy są przy tobie. Ilu mężów masz ze sobą?
— Trochę więcej niż pięćdziesięciu.
— Czy są zmęczeni?
— Czyż Arab jest zmęczony, gdy słyszy szczęk broni i wrzawę wojenną? Daj nam wypoczęte konie, a pojedziemy z wami wszędzie, dokąd nas zaprowadzicie!
— Znam was. Kule wasze trafiają pewnie i końce waszych lanc nie chybią nigdy celu. Będziesz ze swoimi mężami bronił szańca, zamykającego wyjście z pola bitwy.
Podczas tej rozmowy ludzie jego, znajdujący się na dworze, zsiedli z koni; słyszałem, jak podano im wieczerzę, a i w namiocie szejka było jedzenia wbród. Nie ukończyliśmy jeszcze wieczerzy, gdy wszedł mały Halef i oznajmił przybycie więźniów. Stawiono ich przed szejka. Patrzył na nich pogardliwie i zapytał:
— Jesteście ze szczepu Obeidów?
— Tak jest, o szejku.
— Obeidowie są tchórze. Boją się sami walczyć z dzielnymi wojownikami Haddedihnów i dlatego połączyli się z szakalami Abu Hammedów i Dżowarjów. Ich przemoc miała nas zgnieść; ale my ich pozjadamy. Czy wiecie, co jest obowiązkiem walecznego wojownika, gdy się chce bić z nieprzyjacielem?
Spuścili oczy wdół i nie odpowiadali.
— Waleczny Ben Arab nie przychodzi jak skrytobójca; przysyła posłańca z zapowiedzią walki, by się spór uczciwie rozegrał. Czy wasi dowódcy uczynili to?
— Nie wiemy, o szejku!
— Nie wiecie tego? Niech Allah skróci wasze języki. Wasz pysk ocieka kłamstwem i fałszem. Nie wiecie tego, a przecież polecono wam strzec doliny Deradż, żeby nie doszła do mnie żadna wieść o waszym napadzie! Będę się z wami i waszymi współplemieńcami tak obchodził, jak sobie na to zasłużyli. Zawołać Abu Manzura, właściciela noża!
Jeden z obecnych wyszedł i wrócił wnet z mężem, który przyniósł ze sobą skrzyneczkę.
— Zwiążcie ich, aby się nie mogli ruszyć i zdejmcie z nich Marameh[7].
Gdy się to stało, zwrócił się szejk do nowoprzybyłego Haddedihna.
— Co jest ozdobą męża i wojownika, o Abu Manzur?
— Włosy, które upiększają jego twarz.
— Co się należy mężowi, który boi się jak kobieta i mówi nieprawdę jak córka kobiety?
— Należy go traktować jak kobietę lub córkę kobiety.
— Ci mężowie mają brody, ale są kobietami. Postaraj się o to, Abu Manzur, aby ich poznano jako kobiety.
— Czy mam ich pozbawić brody, o szejku?
— Rozkazuję ci!
— Niech ci Allah błogosławi, o dzielny i mądry między dziećmi Haddedihnów! Jesteś miły i łagodny dla swoich ludzi, a sprawiedliwy względem nieprzyjaciół swego szczepu. Będę posłuszny twemu rozkazowi.
Otworzył skrzynię, zawierającą rozmaite przyrządy i wyjął szambijeh[8], którego białe ostrze zabłysło w świetle ogniska. Był to balwierz szczepu.
— Dlaczego nie bierzesz noża, przeznaczonego dla brody? — zapytał go szejk.
— Czy mam nożem odciąć brody tym tchórzom, a potem dotykać się nim głowy i szuszach[9] walecznych Haddedihnów, o szejku?
— Masz słuszność; uczyń, jak postanowiłeś!
Związani Obeidowie bronili się, jak mogli, przed manipulacją, z którą łączyła się największa hańba; ale opór nie zdał im się na nic. Potrzymano ich, a sztylet Abu Manzura był tak ostry, że broda znikała pod nim, jak za dotknięciem brzytwy.
— Teraz wyprowadźcie ich — rozkazał szejk. — To są kobiety i niech ich kobiety strzegą. Dać im chleba, daktyli i wody; jeśli zechcą uciec, to strzelać do nich z miejsca.
Ostrzyżenie brody było nietylko karą, ale także doskonałym środkiem, aby uniemożliwić więźniom ucieczkę. Nie śmieliby bowiem zjawić się między swoimi bez brody. Teraz powstał szejk i wyjął swój nóż. Poznałem po jego uroczystej minie, że nastąpi coś niezwykłego i że przy tej sposobności wygłosi jakąś przemowę.
— Allah il Allah — zaczął — niema Boga innego, prócz Allaha. On stworzył wszystko, co żyje, a my jesteśmy jego dziećmi. Na cóż mają się nienawidzieć ci, co się kochają, i na cóż poróżnić się mają ci, którzy wzajem do siebie należą? Wiele gałęzi szumi w lesie, a na stepie wiele jest zdziebeł i kwiatów. Wszystkie one są sobie równe i dlatego znają się i nie rozstają się z sobą. Czyż my nie jesteśmy sobie także równi? Szejku Maleku, jesteś wielkim wojownikiem; powiedziałem też do ciebie: Nanu malihin — kosztowaliśmy wspólnie soli.
— Hadżi Emir Kara ben Nemzi, i ty jesteś wielkim wojownikiem, powiedziałem też do ciebie: Nanu malihin. Mieszkacie w moim namiocie; jesteście moimi przyjaciółmi i towarzyszami; gotowi jesteście umrzeć za mnie, a ja za was. Czy powiedziałem prawdę? Czy mówiłem słusznie?
Potwierdziliśmy to poważnem uroczystem skinieniem głowy.
— Ale sól rozpuszcza się i niknie — ciągnął dalej. — Sól to symbol przyjaźni; gdy się roztopiła i znikła z ciała, to i przyjaźń się kończy i musi znowu być odnowioną. Czy to dobrze, czy to wystarczy? Mówię, że nie! Waleczni mężowie nie przy pomocy soli zawierają przyjaźń. Jest materja, co nigdy nie znika z ciała. Czy wiesz, szejku Maleku, co mam na myśli?
— Wiem.
— Powiedz.
— Krew.
— Masz słuszność. Krew zostaje do śmierci, a przyjaźń, którą się krwią pieczętuje, ustaje wraz z życiem. Szejku Maleku, podaj mi twe ramię!
Malek zmiarkował tak samo jak ja, o co chodzi. Obnażył więc swe ramię, a Mohammed Emin drasnął go lekko końcem swego noża. Wytryskające krople krwi spadały do małego, drewnianego, napełnionego wodą puhara, który szejk trzymał drugą ręką pod ramieniem Maleka. A potem przywołał mnie.
— Emir hadżi Kara ben Nemzi, czy chcesz być moim przyjacielem i przyjacielem tego męża, który zwie się szejk Malek el Atejbeh?
— Chcę.
— Czy chcesz nim być aż do śmierci?
— Chcę.
— A więc twoi przyjaciele i nieprzyjaciele są także naszymi przyjaciółmi i nieprzyjaciółmi, a nasi przyjaciele i nieprzyjaciele są także twoimi przyjaciółmi i nieprzyjaciółmi.
— Tak.
— Więc podaj mi twe ramię!
Uczyniłem to; przeciął mi lekko skórę, a kilka kropli krwi ściekło do puharu. Potem zrobił tosamo ze swojem ramieniem i poruszył puharem, aby się krew dobrze z wodą zmieszała.
— Teraz podzielcie napój przyjaźni na trzy części i napijcie się go z myślą o Wszechwiedzącym, co zna nasze najtajniejsze myśli. Mamy sześć nóg, sześć ramion, sześć oczu, sześć uszu, sześć warg, a jednak niechaj będzie tylko jedna noga, jedno ramię, jedno oko, jedno ucho i jedne usta niech będą. Mamy trzy serca i trzy głowy, ale mimo to niechaj będzie tylko jedno serce i jedna głowa. Gdzie jeden jest, tam są i tamci dwaj, a co jeden czyni, to niechaj i drugi czyni tak, jakby jego towarzysze to robili. Chwała Bogu, który nam zesłał ten dzień!
Podał mi puhar.
— Hadżi Emir Kara Ben Nemzi, naród twój mieszka najdalej stąd; wypij twą część najpierw, a potem podaj puhar twemu przyjacielowi.
Wygłosiłem krótką przemowę i napiłem się trochę; po mnie skolei pił Malek, a resztę wypił Mohammed Emin. Potem objął nas i ucałował, mówiąc przytem do każdego zosobna:
— Tyś teraz mój razik[10] a ja twój razik; przyjaźń nasza niechaj będzie wieczną, choćby nawet Allah rozdzielił nasze drogi!
Wieść o naszem przymierzu rozniosła się rychło po całym obozie i każdy, kto sądził, iż ma choć najmniejsze prawo do tego, przybył do namiotu, aby nam złożyć życzenia. To zajęło niemało czasu tak, że dopiero dość późno pozostaliśmy sami.
Musieliśmy szejkowi Malekowi dać opis terenu, na którym walka miała się prawdopodobnie rozegrać, a nadto trzeba go było zapoznać z naszym planem obronnym. Zgodził się na wszystko i wkońcu zapytał:
— Czy nieprzyjaciele nie mogą ujść w kierunku północnym?
— Mogliby się przebić między rzeką a Dżebel Kanuca, to znaczy wzdłuż Wadi Dżehennem; ale my im zamkniemy i tę drogę. Szejku Mohammedzie, czyś zarządził, aby przygotowano narzędzia do budowy parapetu?
— Zarządziłem.
— Czy wybrałeś już kobiety, które mają nam towarzyszyć, aby się opiekować rannymi?
— Są już gotowe do drogi.
— Każ więc wybrać konie dla naszego towarzysza i dla jego mężów. Musimy już ruszyć w drogę, bo wnet zacznie świtać.





  1. Ostry nóż afganistański.
  2. Dzień zgromadzenia — piątek.
  3. Krwawy odwet.
  4. Sok z daktylowej palmy.
  5. Maczuga.
  6. „Błyszczący“, miecz Mahometa, dziś jeszcze przechowywany.
  7. Chustka, którą noszą na głowie zamiast turbanu.
  8. Zakrzywiony sztylet.
  9. Pęk włosów na głowie.
  10. Przyjaciel, krewny. Taki znaczy więcej niż wszyscy Aszabowie, to jest towarzysze.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.