Przez pustynię/Część II/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Przez pustynię
Podtytuł Opowiadanie podróżnicze
Pochodzenie Opowiadania podróżnicze. Tom I
Wydawca Przez Lądy i Morza
Data wyd. 1938
Druk Druk. „Concordia“ Sp. Akc., Poznań
Miejsce wyd. Poznań, Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Durch die Wüste
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PRZEZ
PUSTYNIĘ
OPOWIADANIE PODRÓŻNICZE
napisał
KAROL MAY



Z ILUSTRACJAMI
WYDAWNICTWO PRZEZ LĄDY I MORZA
SKŁADY GŁÓWNE:
POZNAŃ: WYDAWNICTWO POLSKIE < R. WEGNER >
LWÓW:        KSIĘGARNIA „KSIĄŻKA“ A. MAZZUCATO




PRZEKŁAD AUTORYZOWANY
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
DRUKARNIA „CONCORDIA“ Sp. Akc., POZNAŃ
PRINTED IN POLAND

SPIS ROZDZIAŁÓW:
 
str.
VIII. 
 1
 41
 82
 200






ROZDZIAŁ VIII.
NAD TYGRYSEM.

„Straszny będzie gniew Pana na nie, i zniszczy wszystkie Bogi ziemie: a będą mu się kłaniać mężowie z miejsca swego, wszystkie wyspy narodów. I wyciągnie rękę swą na Północy, a zatraci Assur: i obróci śliczną Niniwę w pustynią, i w bezdrożną, i jako pustynią. I będą legać w pośrodku jej stada, wszystkie zwierzęta narodów: i bąk, i jeż, na progach ich będą mieszkać: głos śpiewającego w oknie, kruk na próżniku, bo zwątlę moc jego. Toć jest miasto sławne mieszkające w bezpieczeństwie: które mówiło w sercu swoim: Jam jest a prócz mnie niemasz więcej innego: jako się stało pustynią legowisko bestyj? każdy, który przechodzi przez nię, krzykać będzie i machać ręką swoją.“
Te słowa proroka Sofonjasza przypomniały mi się, gdy łódź nasza przybiła o zmierzchu do prawego brzegu Tygrysu. Cała okolica po prawej i lewej stronie rzeki, to jakby grób, jakby wielki, opuszczony cmentarz. Ruiny starożytnego Rzymu i Aten jaśnieją dziś jeszcze w promieniach słonecznych. Pomniki dawnego Egiptu dźwigają się olbrzymiemi kształty ku niebu i świadczą o potędze, bogactwie i zmyśle artystycznym owych ludów, co je zbudowały. Ale tu, nad Eufratem i Tygrysem, spotyka się tylko stosy ruin. Beduin przejeżdża obok nich obojętnie, nie przeczuwając nawet, że pod kopytami jego konia śpi snem grobowym bujne życie niezliczonych pokoleń. Gdzież jest wieża, którą ludzie budowali w Krainie Sinear, mówiąc: Wzniesiemy miasto potężne i wieżę tak wysoką, iż szczyt jej sięgać będzie do nieba, a sława nasza rozejdzie się po całym świecie.
Zbudowali miasto i wieżę, a nie został po nich ani ślad. Chcieli się wsławić, a jednak zaginęła pamięć o tych ludach, co zamieszkiwały owo miasto, i w wieży

Spojrzałem ku niemu i zauważyłem, że warto mu się bliżej przypatrzeć

owej oddawały cześć swym bożkom, zapomniane są dynastje i imiona namiestników ich, co pławili się w zbytkach i krwi niezliczonych rzesz ludzkich; bytowanie ich na ziemi odgadują z trudnością najwięksi nasi badacze.
Ale jakżeż znalazłem się nad Tygrysem, jakżeż dostałem się na statek parowy, co zawiózł mnie aż do progów rzecznych pod Chelab?
Powędrowałem z Atejbehami aż na pustynię En Nahman, bo musiałem unikać zachodnich stron kraju.
Będąc blisko Maskat, nie mogłem się oprzeć chęci zwiedzenia tego miasta. Uczyniłem to sam, bez towarzysza, oglądnąłem mury ze sterczącemi na nich wieżycami, obronne ulice, meczety i portugalskie kościoły, podziwiałem beludżystańską gwardję Imama i wstąpiłem do jednej z kawiarń, by się pokrzepić filiżanką keszreh. Jest to wywar z łupinek kawy, zaprawionej cynamonem i gwoździkami.
Pogrążony w myślach popijałem keszreh. Wnet obudziła mnie z zamyślenia postać człowieka, który stanął w drzwiach. Spojrzałem ku niemu i zauważyłem, że warto mu się bliżej przypatrzeć.
Na łysej, wąskiej i długiej głowie, sterczał wysoki, szary cylinder; nad ustami niezmiernie szerokiemi, o cieniutkich wargach zwisał nos ostro zakrzywiony, i tak długi, że okazywał skłonność połączenia się z brodą. Na długiej, chudej szyi lśnił się szeroki, składany kołnierz, wyprasowany bez zarzutu, pod nim widniał krawat w szare kratki, dalej kamizelka w szare kratki, szary surdut kratkowany, spodnie i kamasze szare i również w kratki.
Kratkowany jegomość trzymał w prawej ręce coś w rodzaju siekierki, używanej zazwyczaj przez rządców lub polowych, a w lewej pistolet o dwóch lufach. Z bocznej kieszeni surduta wyglądał egzemplarz gazety.
— Wermyn kahwe! — zawołał głosem chrapliwym.
Usiadł na senieh, które służyło właściwie za stół, ale dla niego było w sam raz dobre na krzesło. Postawiono przed nim kawę; on zanurzył w niej nos, powąchał i wylał na ulicę, a filiżankę postawił na ziemi.
— Wermyn titin, dajcie tytoniu! — rozkazał teraz.
Podano mu zapaloną fajkę; pociągnął z niej raz, puścił dym nosem, splunął i rzucił fajkę obok filiżanki.
— Wermyn — — zastanowił się, bo nie nasuwał mu się odpowiedni wyraz turecki, a po arabsku widocznie nie umiał. Wycedził tedy poprostu: Wermyn roastbeef!
Kawehdżi nie zrozumiał go.
— Roastbeef! — powtórzył, wykonywując ustami i wszystkiemi dziesięcioma palcami ruch jak przy jedzeniu.
— Kebab! — powiedziałem gospodarzowi, który w tej chwili znikł za drzwiami, aby przygotować żądaną potrawę.
Teraz zwrócił Anglik swą uwagę także na mnie.
— Arab? — zapytał.
— No.
— Turek?
— No.
Anglik podniósł swe wąskie brwi i spojrzał na mnie badawczo.
— Englishman?
— Nie. Jestem Saksończyk.
— Co on tu robić?
— Kawę pić!
— Very well! Czem on być?
— Jestem writer[1].
— Ah! Co on chcieć tu w Maskat?
— Zwiedzić.
— A potem co?
— Nie wiem jeszcze.
— Pieniądze mieć?
— Tak.
— Jak on nazywać się?
Wymieniłem swoje nazwisko. Usta jego rozwarły się tak szeroko, że wargi utworzyły równoległobok naokoło długich, mocnych zębów; brwi podniosły się jeszcze wyżej niż przedtem, a nos zdawał się końcem swym węszyć i zgadywać, jakie słowa wyjdą wnet ze znajdującej się pod nim jamy. Potem sięgnął do kieszeni surduta, wyjął notesik, przejrzał kilka stronic, wreszcie z wielkim rozmachem zdjął kapelusz i ukłonił mi się nisko.
— Welcome, sir; znam pana!
— Ah, mnie?
— Yes, bardzo!
— Czy wolno zapytać, skąd?
— Ja jest przyjaciel od sir John Raffley, od członek od Klub Traveller, Londyn, Near-Str. 47.
— A więc pan zna pana Raffley’a? A gdzie on teraz przebywa?
— W podróży — tu, tam — nie wiem. Pan z nim był na Cejlon?
— Tak jest.
— Polowali na słonie?
— Tak.
— Potem na morzu?
— Naturalnie.
— Ma czas?
— Hm! W jakim celu pan się pyta?
— Czytałem: Babylon, Niniwa, wykopaliska, czciciele szatana. Chcę tam też wykopać — darować British Muzeum. Nie umiem po arabsku — bardzo chcę mieć strzelców. Pan ze mną — dobrze płacę, bardzo dobrze!
— Czy mogę zapytać o pańskie nazwisko?
— Lindsay, Dawid Lindsay — tytuł nie, nie trzeba — sir Dawid mówić.
— Czy pan naprawdę zamierza udać się nad Eufrat i Tygrys?
— Yes. Mam parowiec — pojadę — wysiadam — statek czekać albo nazad do Bagdad — kupię konie, wielbłądy — podróżować, polować, wykopać, podarować British Muzeum, w klub Traveller opowiadać. Pan ze mną pojechać.
— Najchętniej pozostaję samodzielnym.
— Naturalnie! Może mnie opuścić, kiedy chce — dobrze zapłacę, bardzo pięknie zapłacę — tylko ze mną pójść.
— Czy jest kto jeszcze z panem?
— Tylu, ilu pan chce — ale lepiej ja, pan, dwaj służący.
— Kiedy pan się wybiera?
— Pojutrze, jutro, dziś — zaraz!
Propozycja ta była mi bardzo na rękę. Zgodziłem się na nią bez wahania, ale pod warunkiem, że każdego czasu będę mógł udać się tam, dokąd zechcę. Poszedłem z Anglikiem do portu, gdzie statek stał na kotwicy i za pół godziny przekonałem się z rozmowy, że znalazłem w nim wcale miłego towarzysza. Chciał on polować na lwy i rozmaitego rodzaju dzikie zwierzęta, prócz tego miał zamiar złożyć wizytę czcicielom szatana, a nadewszystko szło mu o wykopanie skrzydlatego byka, fowling-bulla, aby podarować brytyjskiemu muzeum w Londynie. Miał więc plany wcale awanturnicze i z tego właśnie powodu był mi sympatyczny. Zresztą w podróżach moich spotykałem nieraz większych jeszcze od niego dziwaków.
Niestety, Anglik nie dał mi wrócić do Atejbehów. Wysłałem więc do nich posłańca, aby zabrał moje rzeczy i uwiadomił Halefa, dokąd się udałem. Posłaniec, wróciwszy, opowiedział mi, że Halef wybierze się wnet lądem z jednym z Atejbehów do szczepów Abu-Zalman i Abu-Szammar, aby wejść z nimi w układy co do przyjęcia Atejbehów do organizacji szczepowej. Nadto kazał mi Halef powiedzieć, że znajdzie mnie, gdziekolwiekbym się znalazł i przyprowadzi mi mego hedjina.
Wiadomości te były mi wielce przyjemne. Cieszył mnie bardzo wybór Halefa na posła w tak ważnej sprawie; widać było z tego, że stał się on ulubieńcem swego teścia. Tymczasem puściliśmy się w drogę perską zatoką, zwiedziliśmy Basrę i Bagdad i, płynąc Tygrysem wgórę, zajechaliśmy aż na miejsce, gdzie wypadło nam przybić do brzegu. Powyżej naszej przystani było ujście rzeki Cab-asfal, a po obu brzegach ciągnęły się gęste dżungle bambusowe. Noc zapadała, ale Lindsay życzył sobie, byśmy weszli na ląd i rozbili namioty. Nie miałem wprawdzie do tego ochoty, ale poszedłem z nim, aby go nie puścić samego. Załoga naszego parowca składała się z czterech ludzi. Ponieważ statek miał o świcie wrócić do Bagdadu, więc Anglik kazał wszystko, nawet cztery konie, zakupione w Bagdadzie, wyładować na ląd.
— Lepiejby było, gdyby rzeczy i konie zostały na statku — ostrzegałem go.
— Dlaczego?
— Bo moglibyśmy jutro o świcie również dobrze wszystko wyładować.
— I wieczór może być — dobrze będę płacić!
— Bezpieczniej będzie nam i koniom na statku niż na lądzie.
— Czy są tu złodzieje, rozbójnicy, mordercy?
— Arabom nie należy nigdy ufać. Jeszcześmy się nie przygotowali dostatecznie.
— Nie będziemy ufać, ale wszystko gotowe — mamy strzelby; każdy łotr będzie zastrzelony!
Anglik trwał więc w swym zamiarze. Wyładowanie zajęło nam ze dwie godziny; wreszcie stanęły dwa namioty, między niemi a brzegiem rzeki przywiązaliśmy konie. Po wieczerzy ułożyliśmy się do snu. Ja odbywałem pierwszą straż, drugą i trzecią nasi dwaj służący, a czwartą Lindsay. Noc była cudowna, przed nami szemrały fale rzeki, a za nami wznosiły się wzgórza Dżebel Dżehennem. Wokół było widno, ale kraj, w którym się znajdowałem, był zagadką. Przeszłość jego podobna była do fal Tygrysu, co się tam gubiły w ponurym cieniu dżungli. Wspomnienia o Babilonie, o Chaldei, o potężnych ongiś narodach i miastach nachodziły mnie jak echa dalekie i gasły, nikły jak szczegóły snu, którego sobie nazajutrz nie możemy przypomnieć.
Po odbyciu przypadającej na mnie straży, zbudziłem jednego ze służących i udzieliłem mu pewnych wskazówek. Nazywał się Bill, był Irlandczykiem, siła jego muskułów zdawała się conajmniej o trzydzieści razy przewyższać moc jego umysłu. Słowa, z któremi zwróciłem się do niego, wywołały jakiś dziwny, głupkowato-chytry wyraz na jego twarzy; natychmiast zaczął gorliwie obchodzić namioty wokoło, jakgdyby lada chwila miał się ukazać nieprzyjaciel. Wkrótce zasnąłem.
Zbudziłem się, bo ktoś mnie ciągnął za ramię. Przede mną stał Lindsay, w szarem swem ubraniu w kratki.
— Sir, proszę wstać!
Skoczyłem na równe nogi i zapytałem:
— Czy się co stało?
— Hm, tak!
— Co takiego?
— Nieprzyjemne!
— Co?
— Koni niema!
— Konie? Czy się wyrwały?
— Nie wiem.
— Czy były jeszcze, gdyś pan objął straż?
— Yes!
— Przecież pan czuwał?
— Yes!
— A gdzie?
— Tam.
Wskazał na wzgórze, znajdujące się w znacznej odległości od naszych namiotów.
— Tam, dlaczego aż tam?
— Tam jest wzgórze ruin, poszedłem po fowling-bull.
— A gdyś pan wrócił, koni już nie było?
— Yes!
Wyszedłem z namiotu, aby obejrzeć pale. Pozostały jeszcze na nich końce sznurów; widocznie je przecięto.
— Konie nie wyrwały się same, ale ukradziono je!
Anglik roześmiał się wesoło.
— Yes! Kto?
— Złodzieje!
Anglik śmiał się do rozpuku, jakgdybym właśnie powiedział coś nadzwyczaj dowcipnego.
— Very well, złodzieje, gdzie są, jak się nazywają?
— Czy ja wiem?
— No, ja też no, pięknie, bardzo pięknie! Jest przygoda!
— Więc ledwo godzinę temu skradziono konie; zaczekajmy jeszcze pięć minut, a będzie już dość jasno, by ujrzeć ślady.
— Pięknie, doskonale! Pan stepowy myśliwy, szukać śladu, ścigać, zastrzelić, kapitalna przyjemność, zapłacę dobrze, bardzo dobrze!
Wszedł do namiotu, aby uczynić jakieś niezbędne w jego rozumieniu przygotowania. Po pewnym czasie zdołałem w szarem świetle świtu odnaleźć ślady sześciu ludzi. Powiedziałem mu to.
— Sześciu? a nas jest — —?
— Dwóch. Dwaj muszą zostać przy namiotach, a statek niech także zostanie u brzegu, aż wrócimy.
— Yes! To rozkazać i dalej!
— Czy umie pan szybko biegać? Czy może wziąć ze sobą Billa?
— Bill? Ba! Na co idę nad Tygrys? Przygoda! Biegam dobrze, biegam jak jeleń!
Wydawszy służbie odpowiednie rozkazy, zarzucił tajemniczą swą siekierkę i strzelbę na ramię i poszedł ze mną. Chodziło o to, by dopędzić złodziei, zanim zdołają się złączyć z większą gromadą. Śpieszyłem się, co sił było w nogach, a Anglik dzielnie dotrzymywał mi kroku.
Pora była wiosenna, to też ziemia nie była podobna do pustyni, lecz do łąki, na której kwiaty, jak kępy, a raczej jak krzaki się rozrastały. Nie uszliśmy wiele, a już mieliśmy spodnie ubarwione kwietnym pyłem. Na tych bujnych łąkach łatwo było rozpoznać ślad ludzki. Wreszcie doszliśmy do małej rzeczki, spływającej z Dżebel Dżebennem. Nad jej brzegiem spostrzegliśmy pewne miejsce, wydeptane końskiemi kopytami; po zbadaniu tego miejsca, doszliśmy do przekonania, że było tu aż dziesięć koni. Wywnioskowaliśmy z tego, że dwaj z owych sześciu złodziei szli aż dotąd pieszo, a tu czekały ich konie w ukryciu.
Lindsay miał bardzo niezadowoloną minę.
— Źle — wściekle się złościć!
— Z jakiego powodu?
— Uciekną!
— Dlaczego?
— Mają swe konie — my piechotą!
— Ba! Mógłbym ich mimo to dopędzić, gdyby pan dotrzymał kroku. Zresztą, nie chodzi jeno o to, żeby ich ślad zobaczyć, ale trzeba także wnioskować.
— Niech pan wnioskuje!
— Czy ludzie ci przypadkowo zaszli w stronę naszych namiotów?
— Hm!
— Być może, ale może i nie. Zdaje mi się, że spostrzegli zdaleka nasz statek i szli za nim wzdłuż brzegu. Jeśli się tak ma rzecz, to ślad ich wskazuje na zachód dlatego tylko, że zamierzają przebyć rzekę wpław, a nie śmieją wejść do wody z końmi, których właściwości nie znają jeszcze.
— Trzeba pójść naokoło?
— Tak zapewne poszukują jakiegoś brodu, a potem pójdą w poprzednim kierunku.
— Pięknie, dobrze, bardzo dobrze!
Zrzucił z siebie odzież i wstąpił na brzeg.
— A właśnie, sir, czy umie pan dobrze pływać?
— Yes!
— Niebardzo tu bezpiecznie, gdy się nie chce zmoczyć odzieży i broni. Owiń pan cylinder swój ubraniem, jak turbanem!
— Dobrze, bardzo dobrze, zrobię tak!
I ja zwinąłem odzież w tłumok i włożyłem go na głowę.
Potem weszliśmy do wody. Anglik okazał się doskonałym pływakiem. Przepłynęliśmy rychło rzekę; stanąwszy na drugim brzegu, wdzialiśmy znowu odzież na siebie. Lindsay poddał się zupełnie memu kierownictwu. Szybko przebyliśmy dwie mile angielskie w stronę południową, a potem skierowaliśmy się ku zachodowi. Tu była okolica górzysta. Weszliśmy na jedną z gór, aby się rozejrzeć wokoło. Nigdzie nie było widać żywej istoty.
— Nothing! —nic, ani żywej duszy, źle!
— Hm, i ja nic nie widzę!
— A gdy się pan omylić — oho, co wtedy?
— Wtedy mamy jeszcze zawsze dość czasu, aby wytropić ich tam nad rzeczką. Dotychczas nikomu nie udało się jeszcze ukraść mi bezkarnie konia; nie ustąpię więc, dopóki nie odzyskamy naszych koni.
— Ja także.
— Nie. Pan musi wrócić nad Tygrys, by pilnować swoich rzeczy.
— Moich rzeczy? Ba, gdy pójdą precz, kupię nowe — chętnie zapłacę za przygodę, bardzo dobrze.
— Cicho! Czy się tam coś nie rusza?
— Gdzie?
— Tam! Wskazałem mu kierunek ręką. Rozwarł teraz szeroko oczy i usta. Nozdrza zadrżały mu, a nos jego zdawał się coś wietrzyć.
— Słusznie — i ja widzę!
— Zbliża się do nas.
— Yes! Gdy będą, zastrzelę wszystkich!
— Sir, to są ludzie!
— Złodzieje! Na śmierć zastrzelić, na śmierć!
— Wobec tego będę pana musiał opuścić!
— Opuścić? Dlaczego?
— Bronię się, gdy mnie kto napadnie, ale nigdy nie zabijam ludzi niepotrzebnie. Sądzę, że pan jesteś Anglikiem!
— Well! Englishman — szlachcic, gentleman — nie będę zabijać — wezmę tylko konie!
— Teraz wierzę, że pan nim jesteś!
— Yes! Dziesięć punktów — tak!
— Sześciu na koniach, a czterech pieszo.
— Hm! Pan dobry myśliwy — miał rację sir John Raffley wiele opowiadał — zostać u mnie — dobrze zapłacę, bardzo dobrze!
— Czy umie pan dobrze strzelać?
— Hm, dość!
— Więc chodźmy. Musimy się cofnąć, aby nas nie zauważyli. Zajmiemy pozycję między górą a rzeką. Pobiegniemy jeszcze z jakie dziesięć minut na południe, bo tam przepływa rzeka tuż u stoku góry. Tam nie będą się nam mogli wymknąć.
Wnet stanęliśmy na miejscu, które wskazałem. Oba brzegi rzeki były gęsto zarosłe sitowiem, u stoku zaś góry wiły się krzewy i zarośla. Pełno tam było kryjówek.
— Więc co? — zapytał Anglik.
— Pan się tu ukryje w gęstwinie i puści ludzi tych mimo siebie, ja zaś stanę u końca tej cieśniny, za krzewami: gdy złodzieje nadejdą i będą przez nas osaczeni, wówczas wyjdziemy z kryjówki. Naprzód ja sam wystrzelę, bo być może, że znam się lepiej na okolicznościach, jakie mogą nastąpić — a pan strzelby swej użyje tylko na me wyraźne żądanie lub wtedy, gdy życie pańskie będzie w niebezpieczeństwie.
— Well — dobrze, bardzo dobrze — świetna przygoda!
W tej chwili znikł za sitowiem, a ja również stanąłem na swym posterunku. Niebawem usłyszeliśmy odgłos kopyt końskich. Nadjechali — byli tuż obok Lindsaya, ale nie przeczuwali nic złego. Teraz Anglik wyskoczył z sitowia i wystąpił naprzód. Oni wstrzymali natychmiast konie. Strzelbę miałem na ramieniu, a w ręce trzymałem sztuciec.
— Sallam aaleikum! — rzekłem.
To grzeczne powitanie wprawiło ich w zdumienie.
— Aaleik — odpowiedział jeden z nich. — Co tu robisz?
— Czekam na moich braci, aby mi pomogli.
— Jakiej pomocy ci trzeba?
— Widzisz przecie, że nie mam konia. Jakżeż mam przebyć pustynię? Ty masz cztery zbyteczne konie; czy nie sprzedałbyś mi jednego z nich?
— Nie sprzedamy ani jednego z tych koni!
— Widzę, że jesteś ulubieńcem Allaha. Nie chcesz mi sprzedać konia zapewne dlatego, że dobre twe serce nakazuje ci, abyś mi go podarował.
— Niech Allah uleczy twój rozum! Nie podaruję ci konia.
— O ty, co możesz posłużyć za wzór miłosierdzia, kiedyś w przyszłości doznasz wszystkich rozkoszy raju.
— Nie chcesz mi podarować jednego konia, bo masz zamiar podarować mi aż cztery. Właśnie tyle mi trzeba!
— Allah kerihm! Boże, bądź nam miłościw. Ten człowiek jest deli, ma obłęd.
— Pomyśl, bracie mój, o tem, że ludzie obłąkani biorą sobie sami, czego się im dobrowolnie nie daje! Obejrzyj się! Może dasz temu tam, czego mnie dać nie chcesz.
Teraz dopiero zrozumieli sytuację i chwycili za włócznie.
— Czego chcecie? — zapytał mnie ich przywódca.
— Naszych koni, które ukradliście nam o świcie.
— Człowieku, postradałeś zmysły! Gdybyśmy ci zabrali twe konie, nie mógłbyś nas pieszo dopędzić!
— Tak ty sądzisz? Wiecie przecież, że te cztery konie są własnością tego Franka, co tam przybył na swym statku! Jakżeż możecie pomyśleć, że Frankowie dadzą się przez was spokojnie okraść! Czy sądzicie, że są głupsi od was? Wiedziałem, że pójdziecie aż do brodu, więc przepłynąłem rzekę i wyprzedziłem was, a wyście się dostali w pułapkę. Nie chcę przelewać krwi ludzkiej, więc proszę was, byście nam dobrowolnie oddali nasze konie. Potem wolno wam pójść, dokąd chcecie!
Arab zaśmiał się.
— Was jest dwóch, a nas aż sześciu!
— Dobrze! — niech więc każdy czyni, co mu się podoba!
— Idź z drogi!
Nastawił lancę, ozdobioną strusiemi piórami i spiął konia. Ja zaś wymierzyłem weń sztućcem: padł strzał i koń wraz z jeźdźcem zwalił się na ziemię. W przeciągu jednej minuty wymierzyłem i strzeliłem pięć razy.Wszystkie konie padły prócz naszych; Beduin, który wiódł je na wspólnym pasku, puścił je ze strachu. Korzystając z chwilowego zamieszania, wskoczyliśmy na konie i odjechaliśmy. Za nami ozwał się wściekły krzyk Arabów. Nie zwracaliśmy jednak na to uwagi.
— Magnificent — wspaniale — piękna przygoda, warta stu funtów! My dwaj, ich sześciu — oni zabrali nasze konie, my im odebraliśmy — znakomicie — cudownie!
Lindsay był w doskonałem usposobieniu.
— Szczęście, że wszystko poszło nam tak znakomicie, sir. Gdyby się nasze konie spłoszyły nie zdołalibyśmy tak szybko odjechać i kilka kul mogłoby się do nas przybłąkać.
— Czy jedziemy naokoło, czy prosto?
— Prosto. Znamy nasze konie; przeprawimy się łatwo.
Niezadługo stanęliśmy u naszych namiotów. Natychmiast po naszem przybyciu parostatek odbił od brzegu, a my zostaliśmy sami na pustyni.
Lindsay chciał zrazu zaopatrzyć się na drogę w liczne pakunki i prowjanty, ale zdołałem go odwieść od tego zamiaru. Kto pragnie kraj jakiś poznać dokładnie, powinien zadowolić się jedynie tem, co kraj ten wydaje; zwłaszcza zaś jeździec nie powinien nigdy mieć więcej przy sobie, niźli koń jego zdoła udźwignąć. Zresztą mieliśmy amunicji poddostatkiem, a co do pieniędzy, to Anglik rozporządzał wówczas tak wielką sumą, że mogłaby nam wystarczyć na lata całe.
— Teraz sami nad Tygrysem — rzekł do mnie Anglik — teraz zaraz wygrzebać fowling-bulle i inne antyki!
Człowiek ten zapewne czytał i słyszał wiele o wykopaliskach w okolicach Khersabad, Kufjundżik, Hammuin Ali, Nimrud, Keszaf i El Hather i te opisy naprowadziły go na myśl, by również wzbogacić wykopaliskami wielkobrytyjskie muzeum i zasłużyć sobie na wiekopomną sławę.
— Teraz zaraz? — zapytałem go. — To niemożliwe.
— Dlaczego? Mam siekierę?
— O, tym czekanikiem niewiele pan zdziała. Kto tu chce coś wygrzebać, musi się naprzód porozumieć z rządem. —
— Z rządem? Jaki to rząd?
— Turecki.
— Bah! Niniwa należała do Turków?
— O, nie, bo wówczas nie było jeszcze Turków. Ruiny te znajdują się atoli dziś w obrębie posiadłości tureckich, jakkolwiek władza sułtana aż tu nie sięga. Tu są wyłącznymi panami koczujący Arabowie: z nimi to należy wejść w przyjazne stosunki, gdy się tu zamierza czynić poszukiwania, inaczej nigdy nie można być pewnym ani życia swego, ani mienia. Dlatego doradzałem panu, byś pan wziął ze sobą dary dla naczelników plemion.
— Jedwabne szaty?
— Tak; one mają tu wielką cenę.
— Well, a więc — wejść w przyjazne stosunki — zaraz, natychmiast — nie?
Wiedziałem, że nadzwyczajne wykopaliska, o których marzył, pozostaną tylko projektem, nie chciałem go jednak pozbawić otuchy i wiary.
— Owszem. Ale teraz chodzi o to, jakiemu szejkowi należy w pierwszym rzędzie złożyć uszanowanie.
— Zgadnąć!
— Najpotężniejszy szczep zwie się El Szammar. Ma on rozległe pastwiska tam daleko u południowych stoków Sindżaru i na prawem pobrzeżu Thatharu.
— A Sindżar stąd daleko?
— O jeden stopień szerokości geograficznej.
— Bardzo daleko! A jacy Arabowie są tu jeszcze?
— Obeidzi, Alan-Zalmani, Abu-Ferhani i inni. Ale trudno znaleźć te hordy koczujące, bo są raz tu, raz tam. Gdy zabraknie w miejscu jakiemś paszy dla ich trzód, wówczas zwijają namioty i ciągną dalej. Przytem poszczególne szczepy pałają ku sobie straszną nienawiścią; często więc unikają się, co również sprzyja koczowniczemu sposobowi ich życia.
— Piękne życie — liczne przygody — wiele wygrzebać — znakomicie!
— Najlepiej będzie, gdy wjedziemy w głąb pustyni i zapytamy się pierwszego Beduina, którego napotkamy, o obóz najbliższego szczepu.
— Dobrze — well — bardzo pięknie! Zaraz teraz jechać i zapytać!
— Możemy tu jeszcze dziś zostać!
— Zostać i nie kopać? Nie — nie! Namioty wziąć i dalej!
Musiałem uczynić zadość jego życzeniu; zresztą, po pewnym namyśle doszedłem sam do przekonania, że wobec przygody, która nas dziś spotkała, lepiej będzie opuścić to miejsce.
Zwinęliśmy lekkie nasze namioty i ruszyliśmy w drogę w kierunku jeziora Zabakah.
Była to cudowna jazda przez kwiecisty step. Zewsząd buchały ku nam rozkoszne wonie.
Tylu roślin i kwiecia nie spotykałem nawet w stepach północnej Ameryki.
Jechaliśmy już z godzinę, gdy wdali ukazali się trzej jeźdzcy o bardzo wojowniczym wyglądzie. Płaszcze i pióra strusie powiewały na nich groźnie, jak sztandary. Ujrzawszy nas, wznieśli wielki krzyk bojowy i rzucili się ku nam galopem.
— Wrzeszczą. Czy chcą się bić z nami? — zapytał Anglik.
— Nie. To ich zwykłe powitanie. Czynią tak, aby się przekonać, czy jesteśmy odważni.
— Będziemy śmiałymi ludźmi! Dotrzymał słowa, bo nie mrugnął nawet okiem, gdy jeden z nich w pędzie skierował ku niemu ostry koniec lancy i zatrzymał konia, dopiero w chwili, gdy lanca dotykała prawie piersi Anglika.
— Sallam aaleikum! Dokąd zdążacie? — powitał nas jeden z nich.
— Z jakiego jesteś plemienia?
— Z plemienia Haddedihnów, które należy do wielkiego narodu Szammarów.
— Jak się nazywa twój szejk?
— Mohammed Emin.
— Czy stąd daleko do niego?
— Jeśli się chcesz udać do niego, to poprowadzimy cię.
Zawrócili konie i złączyli się z nami. Przybraliśmy tedy poważną postawę i jechaliśmy powoli: my naprzód, a za nami dwaj służący, Arabowie zaś objeżdżali nas wokoło, by się popisać wobec nas swą jazdą. Sztuka ich polega głównie na nagłem wstrzymaniu konia wśród największego rozpędu, przez co naturalnie konie ich bardzo się męczą i rychło zużywają. Przekonałem się przy tej sposobności, że Indjanin na swym mustangu zdolny jest dokonać sztuk daleko trudniejszych niż te, które nam Arabowie pokazywali.
Anglikowi podobały się bardzo te popisy.
— Wspaniale! Hm, ja tak nie umiem — złamałbym kark!
— Widziałem lepszych jeźdzców.
— Ah! gdzie?
— Widziałem szaloną jazdę w dziewiczym lesie amerykańskim: widziałem, jak Indjanie jeździli na nieokutych koniach po zamarzłych rzekach lub kamienistym kanionie. To są rzeczy godniejsze podziwu, niż te popisy Arabów.
— Hm! Pojadę do Ameryki — jeździć w lasach — po zamarzłych rzekach — piękne przygody — wspaniale! Co powiedzieli ci ludzie?
— Powitali nas i zapytali, dokąd zdążamy. Prowadzą nas do szejka; nazywa się on Mohammed Emin i jest naczelnikiem Haddedihnów.
— A są to ludzie waleczni?
— Ludzie ci zawsze zwykli się nazywać walecznymi, a nawet są nimi do pewnego stopnia. Nic w tem dziwnego. Niewiasta robi wszystko, a mężczyzna tylko jeździ konno, pali fajki, rabuje, walczy, roznosi plotki i wogóle próżnuje.
— Piękne życie — wspaniałe — dobrze być szejkiem — wiele rzeczy wykopać, znaleźć fowling-bull i wysłać do Londynu — hm!
Step ożywiał się coraz hardziej. Wkrótce natknęliśmy się na Haddedihnów, którzy widocznie dopiero co skądś przybyli. Nie łatwą jest rzeczą opisać widok, jaki przedstawia szczep arabski, wybierający się w drogę w poszukiwaniu za nowemi pastwiskami.
Przeszedłem przez Saharę i część Arabji i poznałem wiele szczepów, zamieszkałych w stronach zachodnich; ale tu ujrzałem rzeczy zupełnie dla mnie nowe. Różnica między oazami Sahary a „krainą Sinear“ objawia się bardzo wybitnie w życiu i w stosunkach ich mieszkańców. Przejeżdżaliśmy przez niezmierzony merdż[2], w którym nie było najmniejszego podobieństwa do uah[3], spotykanej w stronach zachodnich.
Tu rosły kwiaty pachnące, tu snać nigdy nie szalał straszliwy samum, tu nie było ani śladu wędrownych wydm piaszczystych; nigdzie nie było tu widać wyschłych skalistych kotlin i zdawało się, że fata morgana nie zwodziła tu nigdy znużonego wędrowca.
Bujne, ochocze życie rozkrzewiło się w tej okolicy, a u ludzi nie zauważyłem owego „pustynnego nastroju“, któremu ulec musi każdy, co przebywa w krajach, położonych na wschód od Nilu.
Nad pstrym kobiercem stepowym unosił się jakiś radosny światła ton, który w niczem nie przypominał ponurego, prażącego żaru wielkiej pustyni.
Wjechaliśmy w sam środek pasącej się trzody, złożonej z wielu tysięcy owiec i wielbłądów. W pewnem oddaleniu ujrzeliśmy długie szeregi wołów i osłów, obładowanych czarnemi namiotami, różnobarwnemi kobiercami, wielkiemi kotłami i innemi sprzętami. Do tych stosów, sprzętów misternie wzniesionych na grzbietach jucznego bydła, przywiązani byli staruszkowie i staruszki, którzy nie mogli już ani pójść pieszo, ani utrzymać się w siodle. Niektóre osły dźwigały na sobie małe dzieci, aż po szyję ukryte w workach, przytwierdzonych po jednej stronie siodła, podczas gdy po drugiej stronie, widocznie dla równowagi, zwisały worki, z których wyglądały małe jagniątka. Poza tym rzędem bydła, objuczonego rozmaitym inwentarzem, ukazały się młode dziewczęta, odziane tylko w arabskie, obcisłe koszulki, niewiasty z dziećmi na plecach, liczni poganiacze, co, siedząc na wielbłądach, wiedli na pasku szlachetne rumaki, i jeźdźcy, uzbrojeni w lance, strojne strusiemi piórami.
Oryginalny widok przedstawiały wielbłądy pod wierzch, przeznaczone dla dostojnych kobiet. W Saharze widziałem często dżemmele, które zamiast siodła miały na sobie kosze nakształt kołysek, ale takiego przyrządu, jak tu, nie spotkałem jeszcze nigdy. Na grzbiecie, przed i za garbem, kładą Arabowie wpoprzek po dwa drągi o dziesięciu lub więcej łokciach długości, a potem ściągają i związują je u końców zapomocą pergaminu lub sznurów. Rusztowanie to zdobią różnobarwne frendzle z wełny, jakoteż sznury z muszli i pereł. Na samym garbie zaś sterczy namiocik, nakształt wieżyczki, obwieszony również różnobarwnemi ozdóbkami. W tym namiociku jest miejsce dla jednej niewiasty. Cała ta budowla dochodzi do znacznej wysokości, a całość wraz z chwiejnie kroczącym wielbłądem przedstawia się zdaleka na tle widnokręgu jak olbrzymi motyl, który rozkłada skrzydła naprzemian i składa.
Skorośmy się tylko zjawili, wszystkie oczy zwróciły się ku nam z ogromną ciekawością. Po Lindsayu i jego służących można było poznać odrazu, że to Europejczycy. Postać jego musiała tu niezwykłością swą większe wywołać zdumienie, niż gdyby się jakiś Arab w malowniczym swym stroju nagle zjawił na jednej z ulic Paryża lub Monachjum. Przewodnicy nasi jechali przodem i zawiedli nas przed wielki namiot, zewsząd okolony lancami, wetkniętemi w ziemię. Był to namiot szejka. Wpobliżu uwijało się wielu Arabów, zajętych ustawianiem namiotów wokoło mieszkania szejkowego.
Nasi przewodnicy zeskoczyli z koni i weszli do namiotu. Po chwili zjawili się w towarzystwie starca, o patrjarchalnym wyglądzie, któremu biała jak śnieg broda spływała aż do pasa; czynił on mimo swego wieku wrażenie człowieka bardzo jeszcze rzeźkiego, zdolnego wytrzymać nielada trudy. Oko jego ciemne spoczęło na nas z wyrazem niezbyt przyjaznym. Wzniósłszy rękę ku sercu, powitał nas: „Salama!“
Jest to powitanie zapamiętałego Mahometanina, gdy do niego przychodzi niewierny; wiernych natomiast witają: Sallam aaleikum.
— Aaleikum! — odpowiedziałem, zeskakując z konia.
Popatrzył na mnie badawczo i zapytał:
— Czyś muzułmanin, czy giaur?
Odkąd to syn szlachetnego szczepu Szammarów wita gości takiem pytaniem? Czyż Koran nie mówi: „Obcego przybysza masz przyjąć jadłem i napojem; daj mu odpocząć obok siebie i nie pytaj, skąd przybył i dokąd idzie“. Niechaj ci Allah wybaczy, że przyjmujesz swych gości jak turecki khawass![4]
Zrobił ręką gest, jakby chciał odeprzeć ten zarzut.
— Szammarowi i Haddedihnowi każdy gość jest miły prócz kłamcy i zdrajcy.
Po tych słowach spojrzał znacząco na Anglika.
— Kogo masz na myśli?
— Ludzi, którzy przybywają z Zachodu, aby szczuć paszę przeciwko synom pustyni. Na cóż królowej wysp[5] potrzeba konsula w Mossul?
— Ci trzej mężowie nie należą do konsulatu. Jesteśmy znużonymi podróżnymi, którzy niczego od ciebie nie żądają, prócz wody dla siebie i kilku daktyli dla koni!
— Skoro nie należycie do konsulatu, dam wam, czego żądacie. Wejdźcie do namiotu, miło mi będzie!
Przywiązawszy konie nasze do lanc, przestąpiliśmy próg namiotu. Dano nam mleko wielbłądzie i trochę przepalonego chleba; można było po tem poznać, że szejk nie uważał nas za swych gości. Gdyśmy się posilili, spoglądał na nas ponuro i nie rzekł ani słowa. Miał snać wszelkie powody po temu, aby nie ufać obcym ludziom; mimo to brała go zapewne wielka ochota dowiedzenia się, co my właściwie za jedni.
Lindsay, rozejrzawszy się w namiocie, zapytał:
— Zła sztuka, prawda?
— Zdaje się.
— Patrzy na nas, jakby nas chciał zjeść. Co on powiedział?
— Powitał nas jak niewiernych. Nie jesteśmy jeszcze jego gośćmi i musimy się mieć na baczności.
— Nie jesteśmy gośćmi? Przecież dał nam jeść i pić!
— Nie podał nam chleba własną ręką i nie dał wcale soli. Zauważył, że pan Anglik; zdaje się, że nienawidzi Anglików.
— Dlaczego?
— Nie wiem.
— Zapytać!
— Nie można, przepisy grzeczności nie pozwalają na to. Sądzę jednak, że wnet się o tem dowiemy.
Gdyśmy się już posilili, wstałem i odezwałem się w te słowa:
— Pokrzepiliśmy się u ciebie jadłem i napojem, Mohammed Emin; dziękujemy ci i będziemy głosić gościnność twą wszędzie, gdzie noga nasza stanie. Bądź zdrów! Niechaj Allah ześle błogosławieństwo tobie i szczepowi twemu.
Tego się wcale nie spodziewał.
— Dlaczego chcecie mnie już opuścić? Zostańcie tu i wypocznijcie!
— Pójdziemy, bo słońce twej łaski nie świeci nam.
— A jednak będzie wam tu, w moim namiocie, zupełnie bezpiecznie.
— Tak sądzisz? Ja zaś nie wierzę, byśmy mogli być bezpiecznymi w beyt[6], w którym mieszka Arab esz Szammar.
Sięgnął ręką po sztylet.
— Czy chcesz mnie obrazić?
— Nie; chcę tylko wypowiedzieć swe myśli. W namiocie Szammara gość nie jest bezpieczny; a co tu mówić dopiero o takim, co nie jest nawet gościem.
— Czy chcesz, bym cię przebił? Kiedyż to Szammar nie uszanował prawa gościnności?
— A jednak i to się zdarzyło i nie tylko względem obcych ludzi, ale nawet względem członków tego samego szczepu.
Wypowiedziałem straszne oskarżenie; nie cofnąłem się przed niem, bo nie czułem się zobowiązanym do grzeczności względem człowieka, który przyjął nas jak żebraków. Mówiłem więc dalej:
— Nie zabijesz mnie, szejku, po pierwsze bowiem powiedziałem prawdę, a po drugie sztylet mój prędzej w ciebie ugodzi, niż twój we mnie.
— Udowodnij mi, żeś powiedział prawdę!
— Opowiem ci pewną historję. Był kiedyś wielki, potężny szczep, złożony z pomniejszych ferkah[7]. Nad tym szczepem panował wielki, waleczny szejk, jednak w sercu swem chował chytry podstęp i fałsz. To też niezadowolenie rosło wśród ludzi jego i powoli odstępował go jeden po drugim, przyjmując dowództwo naczelnika jednego z ferkahów.
Raz szejk posłał do owego naczelnika z zaproszeniem, by przybył na rozmowę. Naczelnik nie przyszedł. Wówczas szejk wysłał doń swego własnego syna. Ten zaś był waleczny, odważny i kochał prawdę. Rzekł on do naczelnika: „Pójdź ze mną. Przysięgam ci na Allaha że będziesz bezpieczny w namiocie ojca mego. Ręczę ci mem własnem życiem!“ Tedy odrzekł naczelnik „Nie poszedłbym do ojca twego, choćby on tysiąc przysiąg złożył, że nic mi się nie stanie; tobie zaś ufam. Aby ci pokazać, jak ci wierzę, pójdę z tobą sam.“
Wsiedli na konie i pojechali. Gdy weszli do namiotu, było w nim pełno wojowników. Uproszono naczelnika, by zajął miejsce obok szejka, potem uraczono go i powitano jako gościa. Po uczcie jednak napadnięto nań. Syn szejka chciał go ratować, ale nie mógł, bo kilku ludzi trzymało go. Stryj szejka przyciągnął naczelnika ku sobie i wcisnął mu głowę między swe kolana. Wtedy poderżnięto zdradzonemu naczelnikowi gardło, jak to się zwykło robić z owcami. Syn szejka rozdarł swe szaty i czynił ojcu swemu wyrzuty, ale musiał uciec, bo inaczej i jegoby zamordowano.
— Czy znasz tę historję, szejku Mohammed Emin?
— Nie znam jej — opowiedziałeś historję niemożliwą.
— A jednak zdarzyło się to w twojem własnem plemieniu. Naczelnik zdradzony nazywał się Nedżris, syn szejka Ferhan, stryjowi było na imię Hadżar, a owym szejkiem był osławiony Zofuk ze szczepu Szammarów.
Szejk był bardzo zakłopotany.
— Skąd ci wiadome te imiona? Widzę, żeś ani Szammar, ani Obeide, ani Abu-Zalman. Mówisz językiem zachodnich Arabów, a broni takiej, jak twoja, nie mają Arabowie z El Dżezire[8]. Któż ci opowiedział tę historję?
— Zarówno jak sława, tak i hańba szczepu rozgłasza się między ludźmi. Wiesz, żem prawdę powiedział. Jakżeż mogę ci zaufać? Jesteś Haddedihn; Haddedihnowie należą do Szammarów, a tyś nas nie przyjął jak gości. Odejdziemy więc.
Szejk ruchem ramienia zaznaczył, że nie zgadza się na to.
— Jesteś hadżim, a znajdujesz się w towarzystwie giaurów!
— Poczem poznajesz, że jestem hadżim?
— Po twym hamail[9]. Puszczę cię wolno. Ci zaś niewierni muszą mi zapłacić dżizijet[10], zanim odejdą.
— Nie zapłacą ci, bo są pod moją opieką.
— Nie potrzebują twej opieki, bo opiekuje się nimi konsul, którego niech Allah ukarze!
— Czy konsul jest twym wrogiem?
— Tak, jest mym wrogiem. Podmówił on gubernatora z Mossul, aby syna mego uwięził; podszczuł Obeidów, Abu-Hamedów i Dżowarjów, aby mi trzody rabowali i złączyli się przeciwko mnie na moją i szczepu mego ostateczną zagładę.
— Wezwij więc inne plemiona Szammarów na pomoc!
— Plemiona te nie mogą mi przyjść z pomocą, albowiem gubernator ściągnął wojsko, aby zawojować ziemie ich nad Zindżarem. Nie mogę więc na nikogo liczyć.Niech mi Allah dopomoże!
— Mohammed Emin, słyszałem, że Obeidzi, Abu-Hamedzi i Dżowarjowie są rozbójnikami. Nie lubię ich, ale jestem przyjacielem Szammarów. Szammarowie są najszlachetniejszymi i najwaleczniejszymi Arabami, jakich znam; życzę ci, abyś zwyciężył wszystkich trzech nieprzyjaciół!
Nie schlebiałem mu, było to moje istotne przekonanie. Snać szejk wyczuł to z tonu, w jakim wyraziłem zdanie pochlebne o jego szczepie. Widać było po jego twarzy, żem go tem bardzo ujął.
— Czy jesteś naprawdę przyjacielem Szammarów?
— Tak i żałuję bardzo, że wkradły się między nich niesnaski, że potęga ich dziś już prawie złamana.
— Jakto złamana? Allah jest wielki, a Szammarowie są jeszcze dość waleczni, aby się bić z wrogami. Kto ci o nas opowiadał?
— Dawno już słyszałem i czytałem o was; ostatnia wieść zaś doszła mnie w Belad Arab u Atejbehów.
— Co? — zapytał zdziwiony — tyś był u Atejbehów?
— Byłem!
— Jest to szczep liczny i silny, ale niestety wyklęty.
— Czy masz na myśli szejka Maleka, którego wypędzono z łona szczepu?
Słowa te podziałały na niego tak silnie, że aż podskoczył.
— Maszallah, ty znasz Maleka, przyjaciela mego i brata?
— Znam go, jako i ludzi jego.
— Gdzie spotkałeś ich?
— Wpobliżu Dżiddy. Potem towarzyszyłem im w drodze przez Belad Arab do En Nahman, pustyni, położonej obok miasta Maskat.
— Znasz ich wszystkich?
— Tak jest.
— A więc także — przepraszam, że mówię o kobiecie, ale to nie jest kobieta, lecz zupełny mężczyzna — znasz więc także Amszę, córkę Maleka?
— Znam ją. Była żoną Abu-Zeifa i zemściła się nad nim.
— A zatem zemsta jej dosięgła go wreszcie?
— Tak jest; Abu-Zeif już nie żyje. Hadżi Hale Omar, służący mój, zabił go i otrzymał w nagrodę za ten czyn Hanneh, córkę Amszy za żonę.
— Twój służący? A więc nie jesteś zwykłym wojownikiem?
— Pochodzę z Frankistanu; — podróżuję po obcych krajach i szukam przygód.
— O, wiem teraz. Czynisz tak, jak ongiś Harun al Raszid; jesteś szejkiem i emirem, wybrałeś się w świat by wielkich dokonać dzieł. Służący twój zabił potężnego „ojca szabli“, ty zaś, pan jego, jesteś zapewne większym jeszcze bohaterem, niż on. Gdzież przebywa ten dzielny, hadżi Halef Omar?
Nie starałem się prostować tak korzystnego o mnie zdania; odpowiedziałem więc tylko:
— Być może, że go wnet zobaczysz. Szejk Malek wysłał go do Szammarów z zapytaniem, czyby go wraz z jego ludźmi nie przyjęli do swego szczepu?
— O, bardzo chętnie, bardzo chętnie. Opowiedz mi, o emirze, jeszcze coś o nich!
Usiedliśmy, a ja opowiedziałem pokrótce spotkanie moje z Atejbehami. Gdym skończył, podał mi rękę.
— Wybacz mi, emirze, żem tego nie wiedział. Masz tu tych oto Anglików, są to moi wrogowie. Mimo to uważać ich będę odtąd za mych gości. Pozwól, że pójdę by zamówić ucztę.
Podał mi rękę; mogłem mu więc zupełnie zaufać. Wyjąłem z pod szaty mej flaszkę, napełnioną wodą „świętą“ i zapytałem szejka:
— Chcesz zamówić ucztę u bent amm?[11].
— Tak.
— Pozdrów ją ode mnie i poświęć kilkoma kroplami z tego naczynia. Jest to woda ze studni Cem-cem. Niech na nią Allah zleje swą łaskę!
— Zihdi, jesteś bohaterem i wielkim świętym. Chodź ze mną i pokrop ją sam. Kobiety Szammarów nie wzdragają się pokazywać twarzy swych obcym mężczyznom.
Słyszałem już przedtem, że niewiasty Szammarów nie lubią welonem zakrywać twarzy, dziś nawet podczas jazdy do obozu miałem sposobność podziwiania kilku charakterystycznych fizjognomij.
Szejk powstał i zaprowadził mnie do znajdującego się opodal namiotu. Były w nim trzy kobiety arabskie i dwie murzynki. Owe trzy kobiety były naturalnie jego żonami, murzynki zaś niewolnicami. Dwie Arabki tarły między dwoma kamieniami ziarno jęczmienne, trzecia zaś siedziała na podwyższeniu i wydawała rozkazy. Była widocznie panią między żonami szejka.
W kącie namiotu stało rzędem kilka worów, z ryżem, daktylami, kawą, jęczmieniem, pokrytych drogocennym kobiercem. Na tym kobiercu siedziała władczyni, niby na tronie. Była jeszcze młoda, smukła, miała rysy regularne, oczy czarne, ogniste i cerę jaśniejszą niż tam te żony. Usta jej były pomalowane farbą czerwoną, a umazane na czarno brwi schodziły się nad nosem. Czoło i policzki pstrzyły się od poprzylepianych dla wdzięku plasterków, a nagie jej ramiona i nogi przyozdabiało mistyczne tatuowanie, lśniące ciemnoczerwoną barwą. Z każdego ucha zwisał ogromny, złoty pierścień, takiż pierścień z nasadzonemi drogiemi kamieniami miała u nosa. Przypuszczam, że przy jedzeniu przeszkadzał jej nie mało. Wokoło jej szyi wiły się w kilku rzędach perły, korale, assyryjskie świecidełka i drogie kamienie, prócz tego zdobiły ją jeszcze rozmaite srebrne naramienniki i obrączki. Tamte kobiety były mniej strojne.
— Sallam! — powitał je szejk. — Przyprowadzam wam bohatera ze szczepu Franków, który jest zarazem wielkim świętym i chce was pokropić świętą wodą ze studni Cem-cem.
W tej chwili kobiety przypadły do ziemi, a władczyni zeszła ze swego tronu i uklękła. Wylałem sobie trochę wody na rękę i pokropiłem całą tę uroczą grupę.
— Przyjmijcie błogosławieństwo, kwiaty pustyni. Niechaj Bóg wszech ludów zachowa was w piękności i weselu, by woń wasza krzepiła długo jeszcze serce waszego władcy!
Gdy się ta ceremonja skończyła, kobiety powstały i podziękowały mi, zwyczajem wschodnim, podaniem ręki. Teraz zaś szejk rozkazał im:
— Pośpieszcie się i przygotujcie ucztę, godną tego męża. Sproszę gości, by wypełnili namiot mój i radowali się wraz ze mną z zaszczytu, jaki mnie dzisiaj spotkał.
Udaliśmy się napowrót do szejkowego namiotu.
— Gdzieście byli? — zapytał Lindsay.
— W namiocie kobiet.
— Ah! To niemożliwe!
— A jednak!
— Czy kobiety te pozwalają patrzeć na siebie?
— Dlaczegożby nie?
— Hm! — wspaniale! Tu zostać! Chcę te kobiety widzieć!
— Nie wiem, czy się panu uda. Co do mnie, to sądzą, że jestem świętobliwym człowiekiem; mam bowiem ze sobą wodę ze studni Cem-cem, której — według wiary tych ludzi — każda kropla zdziałać może cuda.
— Ah, źle! Nie mam Cem-cemu!
— Gdybyś pan nawet miał tę wodę, to nicbyś pan nie wskórał, nie władając językiem arabskim.
— Są tu ruiny?
— Nie. Ale sądzę, że dość ich tu w okolicy.
— Zapytać! szukać ruin; wygrzebać fowling-bull! Zresztą dają tu strasznie kiepskie jedzenie!
— Wnet będzie lepiej pod tym względem. Za chwilę zakosztujemy prawdziwie arabskich przysmaków!
— Ah! Nie pomyślałem, że szejk taki uprzejmy!
— Usposobienie jego względem nas zmieniło się tymczasem. Znam kilku jego przyjaciół; gdy się o tem dowiedział, postanowił przyjąć nas, jak się należy.Niech służący pańscy wyjdą z namiotu, bo Arabowie obraziliby się, gdyby musieli z nimi przebywać razem.
Wkrótce wszedł szejk, który został był na dworze, by wydać rozkazy zgromadzonym tam Beduinom, a za nim przybyli zaproszeni goście i zapełnili szczelnie cały namiot. Potem zajęli wszyscy miejsca swe kołem według wieku i urzędu, a w środku siedział szejk między mną a Anglikiem. Wniesiono potrawy.
Naprzód rozpostarto sufrah. Jest to rodzaj obrusa z wygarbowanej skóry, ozdobionego na brzegach różnemi frendzlami i paskami. Do niego przyszyte są takie torby, które po złożeniu obrusa służyć mogą do przenoszenia wiktuałów. Potem podano kawę. Każdy gość otrzymał narazie tylko małą filiżankę. Po kawie przyniesiono miskę z zalatah.
Jest to bardzo orzeźwiająca potrawa. Przyrządza się ją z mleka zsiadłego, do którego wrzuca się plasterki ogórków, trochę solone i pieprzone.
Równocześnie postawiono przed szejkiem garnek ze świeżą wodą; w garnku tym były trzy flaszki: dwie zawierały, jak się wnet przekonałem, araki, a w trzeciej był płyn rzeźwiący o bardzo miłej woni, którym gospodarz opryskiwał gości swych po każdem daniu.
Skolei wniesiono kolosalny garniec ze stopionem masłem, zwanem tu samn; Arabowie spożywają je lub piją, chętnie przed i po jedzeniu, wogóle o każdej porze dnia. Prócz tego były do naszej dyspozycji daktyle rozmaitego gatunku. Oto w pierwszym rzędzie najsmaczniejszy gatunek, el szelebi, na jakie dwa cale długi, o małych pestkach, niezrównany pod względem smaku i zapachu. Dalej mieliśmy tu poddostatkiem daktyli, zwanych adżwa, nigdy niespotykanych w Europie; o nich to rzekł prorok: Kto przerwie post, aby spożyć dziennie sześć lub siedem adżwa, temu ani trucizna, ani czary nie zaszkodzą. Ale nie dość tego; były tu inne gatunki, mianowicie: hilwah, daktyl najsłodszy; dżuzajrijeh, daktyl, ze wszystkich najbardziej zielony; nadto el birni i el zajhani. Dla mniej dostojnych gości były balah, daktyle suszone na drzewie, dżebeli i hylajeh. Poznałem tu po raz pierwszy gatunek kelladat el szam, czyli t. zw. naszyjniki syryjskie. Daktyle te zrywa się, gdy są jeszcze niedojrzałe i wrzuca do wrzącej wody, by zachowały swą żółtą barwę; potem nawleka się je na sznur i suszy w słońcu.
Po daktylach podano kunafah, czyli makaron, posypany cukrem. Gospodarz wzniósł ręce i rzekł:
— Bismillah!
Był to znak, że uczta się rozpoczęła.
Teraz sięgał szejk palcami do garnków, koszy i mis i nabierał z nich i wkładał, co za najlepsze uważał, najprzód mnie, a potem Anglikowi do ust. Musiałem to znosić z wdzięczną, uśmiechniętą miną, bo gdybym się wzbraniał, szejk uczułby się srodze obrażonym. Gorsza sprawa była z Anglikiem. Ten, mając w ustach pierwszy kęs, podany mu przez szejka, nie mógł go przełknąć, takie go wzięło obrzydzenie. Musiałem go więc upomnieć:
— Jedz pan, jeśli nie chcesz śmiertelnie obrazić tych ludzi!
Połknąwszy szczęśliwie pierwszy kęs, powiedział do mnie po angielsku:
— Brr! Mam przecież przy sobie nóż i widelec!
— Niech się pan bez tego obejdzie; musimy się stosować do zwyczajów tego kraju.
— To okropne!
— Co powiedział ten człowiek? — zapytał mnie szejk.
— Jest zachwycony twą uprzejmością.
— Kocham was.
Rzekłszy to, szejk sięgnął znowu ręką w garniec, w którym było zsiadłe mleko i poczęstował Anglika serdecznie całą garścią. Sir Dawid zdobył się na jakiś nadludzki wysiłek, westchnął kilka razy głęboko, ale wreszcie przełknął i ten przysmak.
— To nie do wytrzymania — szepnął do mnie znowu po angielsku. — Czyż muszę to znosić?
— Tak.
— Bez oporu?
— Tak. Ale wolno się panu zemścić.
— Jakto?
— Uważaj pan, co ja robię i zrób pan to samo!
Wziąłem w garść trochę makaronu i wetknąłem go szejkowi do ust. Zaraz po mnie Lindsay poczęstował go garścią roztopionego masła. Stała się przytem rzecz, której nigdybym się nie spodziewał: oto szejk przyjął bez wahania jadło podane ręką niewiernego. Prawdopodobnie postanowił sobie umyć się natychmiast po uczcie i oczyścić się z tego grzechu jakimś krótszym lub dłuższym postem.
Po spożyciu tych wstępnych przysmaków, szejk zaklasnął w dłonie: wniesiono zini, czyli miskę ogromną, mającą około sześć stóp w obwodzie, na której widniały rozmaite rysunki i napisy. W niej było birgani, mieszanina z mięsa baraniego, ryżu i roztopionego masła. Potem podano warah maszi, potrawkę, mocno korzeniami zaprawioną, dalej kebab, małe kawałeczki pieczeni, wetknięte na drewniane patyczki; następnie kima, mięso gotowane, smażone granaty, jabłka i pigwy, wreszcie raha, ciasteczka, podobne do tych, które my lubimy podawać na deser.
Już koniec? O, nie! Gdy sądziłem, iż biesiada się już skończyła, wniesiono główne danie uczty: całego barana, upieczonego na rożnie. Za nic w świecie nie mógłbym już więcej zjeść.
— El Hamd ul illah! — zawołałem; zanurzyłem ręce w naczyniu i otarłem je sobie o ubranie.
Był to znak, że nie będę już więcej jadł. Ludzie Wschodu nie znają naszego ciągłego zapraszania do jedzenia. Kto powiedział: „El Hamd“, temu wolno już nie jeść i nikt na niego nie zwraca uwagi.
Zmiarkował to Anglik, więc zawołał:
— El Hamdillah! — zanurzył ręce w wodzie, ale potem zaczął rozglądać się wkoło z zakłopotaniem.
Szejk zauważył to i podał mu swój haik.
— Powiedz twemu przyjacielowi — rzekł, zwracając się do mnie — że może sobie ręce obetrzeć o moją szatę. Anglicy nie znają się widocznie na czystości, skoro nie mają na sobie ubrania, o któreby mogli wytrzeć ręce.
Wytłumaczyłem Anglikowi, jaką propozycję szejk mu uczynił; skorzystał on też z niej jak najskwapliwiej.
Po tych ceremonjach wypito trochę araki i każdy z gości otrzymał kawę i fajkę.
Teraz dopiero nadeszła chwila stosowna do przedstawienia mnie całemu ogółowi. Szejk zabrał głos i przemówił temi słowy:
— O mężowie ze szczepu Haddedihn el Szammar, ten człowiek jest wielkim emirem i hadżim z krainy Franków; nazwisko jego brzmi —
— Hadżi Kara ben Nemzi — wtrąciłem.
— Tak, nazwisko jego brzmi: Emir hadżi Kara ben Nemzi. Jest to największy bohater i najmądrzejszy taleb w owym kraju. Wiezie on z sobą studnię Cem-cem i odwiedza wszystkie strony świata, by szukać przygód. Czy wiecie więc, kto on jest? Dżihadem[12] jest! Zobaczymy, czy zechce walczyć po naszej stronie przeciwko wrogom naszym!
Znalazłem się nagle w bardzo oryginalnej sytuacji. Cóż miałem odpowiedzieć? A jednak wszyscy czekali na moją odpowiedź; wszystkich oczy były zwrócone na mnie. Powiedziałem krótko:
— Walczę w obronie dobra i prawdy, przeciw nieprawości i kłamstwu. Do was należy moje ramię; wprzód jednak muszę z tym oto mężem, moim przyjacielem, udać się w miejsce, dokąd obiecałem go zaprowadzić.
— Dokąd?
— Muszę to wam wytłumaczyć. Wiele tysięcy lat temu żył w tym kraju lud, który miał wielkie miasta i wspaniałe pałace. Zaginął on doszczętnie, a miasta i pałace jego leżą w ziemi, zawalone gruzem. Kto kopie w głąb ziemi, widzi i uczy się, jak to było przed tysiącami lat i tego zadania przyjaciel mój chce się podjąć. Zamierza on czynić w ziemi poszukiwania za starożytnemi znakami i pismem, aby je odcyfrować i przeczytać — —
— I za złotem, aby je zabrać ze sobą — wtrącił szejk.
— Nie — odpowiedziałem. — On jest bogaty i posiada tyle złota i srebra, ile potrzebuje. Jemu chodzi tylko o pisma i obrazy; wszystko inne chce on pozostawić mieszkańcom tego kraju.
— A cóż ty będziesz przy tem robić?
— Mam go zaprowadzić na miejsce, gdzie znajdzie to, czego szuka.
— Do tego nie potrzeba mu ciebie, ty możesz pójść z nami w bój. Sami wskażemy mu dość takich miejsc. Cały kraj jest pełen ruin i gruzów.
— Ależ nikt się z nim nie może rozmówić, jeśli mnie przy nim niema. Ani wy nie rozumiecie jego mowy, ani on waszej.
— Niechże wprzód z nami pójdzie w bój, a potem wskażemy wam wiele miejsc, gdzie znajdziecie pisma i obrazy.
Lindsay spostrzegł, że mowa była o nim.
— Co oni mówią? — zapytał.
— Pytają się mnie, czego pan chce w tym kraju?
— Powiedział pan im?
— Tak.
— Że chcę wykopywać fowling-bulle?
— Tak.
— A więc?
— Chcą, żebym opuścił pana.
— A co pan ma robić?
— Towarzyszyć im w walkach. Uważają mnie za wielkiego bohatera.
— Hm! A gdzie znajdę fowling-bulle?
— Oni chcą panu je wskazać.
— Ah! Ale ja nie rozumiem tych ludzi!
— Powiedziałem im to.
— Co odpowiedzieli?
— Abyś się pan udał z nimi na wyprawę wojenną, a potem oni nam pokażą, gdzie można znaleźć pisma i podobne rzeczy.
— Well! Pojedziemy z nimi.
— Ależ to niema sensu!
— Dlaczego?
— Narażamy się tem. Cóż nas obchodzą ich waśnie? — Nie. Ale właśnie dlatego możemy trzymać z tym, z którym chcemy.
— Trzeba się nad tem dobrze zastanowić.
— Czy się pan boi?
— Nie.
— Naturalnie! A więc pójdziemy z nimi! Powiedz im pan to!
— Pan się może jeszcze rozmyśli i postanowi inaczej.
— Nie!
Odwrócił się trochę nabok, co oznaczało niezbicie, że to jego ostatnie słowo. Rzekłem tedy do szejka:
— Powiedziałem przedtem, że walczę w obronie dobra i prawdy. Czy wasza sprawa jest sprawiedliwa i dobrą?
— Czy mam ci ją przedstawić?
— Tak.
— Czy słyszałeś o szczepie Dżeheszów?
— Tak. To szczep przeniewierczy, który często sprzymierza się z Abu-Zalmanami i Tai-arabami, aby ograbić szczepy sąsiednie.
— Otóż wiesz to. Szczep ten napadł na nasze plemię i zagrabił nam kilka trzód; my zaś ścigaliśmy go i odebrali mu wszystko. Szejk Dżeheszów zaskarżył nas u gubernatora i przekupił go. Ten znów posłał do mnie, wzywając mnie oraz najprzedniejszych wojowników mego szczepu do siebie, do Mossul, na rozmowę. Byłem wtedy ranny, nie mogłem ani pójść, ani pojechać konno. Posłałem więc do niego syna mego z piętnastoma wojownikami. Gubernator postąpił sobie zdradziecko, uwięził ich i wysłał w jakieś miejsce, o którem aż do tej pory nie mogłem się nic dowiedzieć.
— Czy wypytywałeś się o nich?
— Tak, ale bezskutecznie; żaden bowiem mąż z mego szczepu nie odważyłby się pójść do Mossul. Szczepy Szammarów, oburzone tą zdradą, zabiły kilku żołnierzy gubernatora. Obecnie zbroi się on przeciwko nim i równocześnie podburza przeciwko mnie Obeidów, Abu-Hammedów i Dżowarjów, mimo, iż ci nie podlegają jemu, ale należą do Bagdadu.
— Gdzie się rozłożyli twoi wrogowie?
— Dopiero się zbroją.
— Nie chcesz połączyć się z innymi szczepami Szammarów?
— A gdzieżby trzody nasze znalazły paszę?
— Słusznie. Chcecie się więc podzielić na mniejsze oddziały, zwabić gubernatora na pustynię i tu go rozgromić?
— Tak jest; on z wojskiem swojem nie może nic zrobić Szammarom. Inna rzecz z moimi wrogami; to są Arabowie; nie mogę ich dopuścić aż do moich pastwisk.
— Ilu wojowników ma twój szczep?
— Tysiąc i stu.
— A twoi wrogowie?
— Więcej niż trzy razy tyle.
— W jakim czasie mogą się wojownicy twego szczepu zgromadzić?
— W jednym dniu.
— Gdzie jest obóz Obeidów?
— Nad dolnym biegiem Cab-asfalu.
— A gdzie są Abu-Hammedzi?
— W pobliżu El Fattha, w miejscu, gdzie Tygrys przedziera się przez góry Hamrin.
— Po której stronie?
— Po obydwóch stronach.
— A Dżowarjowie?
— Między Dżebel Kernina a prawym brzegiem Tygrysu.
— Czy wysłałeś ludzi na zwiady?
— Nie.
— Powinieneś był to zrobić.
— Nie można. Szammara łatwo poznać i każdy byłby zgubiony, gdyby go spotkano. Ale — —
Zamilkł i spojrzał na mnie badawczo. Potem zagadnął mnie:
— Emirze, czy jesteś naprawdę przyjacielem Atejbeha Maleka?
— Tak.
— I naszym przyjacielem także?
— Tak.
— Pójdź ze mną; pokażę ci coś!
Wyszedł z namiotu, a za nim ja, Anglik i wszyscy obecni Arabowie. Obok wielkiego namiotu szejka rozbito podczas uczty mały namiot dla naszych służących; przechodząc, zauważyłem, jak raczono ich jadłem i napojem. Za obrębem namiotów były przywiązane konie szejka; zaprowadził mnie do nich. Wszystkie były wyborne, ale jedna para wzbudzała we mnie szczery zachwyt. W tej parze była młoda, siwa klacz, stworzenie, nad które piękniejszego nie widziałem. Miała uszy długie, cienkie, prawie przezroczyste; nozdrza wydęte, krwiste, a grzywę i ogon miękkie jak jedwab.
— Wspaniała klacz! — zawołałem mimowolnie.
— Powiedz: Masz Allah! — prosił mnie szejk. Arab jest bardzo zabobonny na punkcie „uroku“. Komu się coś bardzo podoba, powinien powiedzieć, „Masz Allah“, jeśli nie chce nikomu uchybić.
— Masz Allah! — odpowiedziałem.
— Czy uwierzysz mi, że zgoniłem na tej klaczy dzikiego osła Sindżaru tak, iż padł ze zmęczenia?
— To niemożliwe!
— Na Allaha, to prawda! Możecie to poświadczyć!
— Poświadczamy! — odezwali się Arabowie jak jeden mąż.
— Z tą klaczą nie rozstałbym się za życia mego — oświadczył szejk.
— Który koń jeszcze ci się podoba?
— Ten ogier. Patrz na te członki, tę symetrję, tę szlachetną postawę i tę barwę sierści nader rzadką; czarna ona aż przechodzi w niebieską!
— To jeszcze nie wszystko. Ten ogier posiada trzy najwyższe zalety dobrego konia.
— Jakie?
— Szybkość, odwagę i długi oddech.
— Po czem ty to poznajesz?
— Włosy mu się skręcają u kłębu: to znak, że ma zwinne nogi; ma włos kędzierzawy w miejscu, gdzie się grzywa zaczyna: to wskazuje na długi oddech; włos mu się zwija w środku czoła, z tego widać, że to koń ognisty, dumny i śmiały. On nigdy nie opuści jeźdźca swego i poniesie go po przez tysiące wrogów. Czyś miał kiedy takiego konia?
— Tak.
— Ah! Jesteś więc bardzo bogatym człowiekiem.
— Koń ten nic mnie nie kosztował, to był mustang.
— Co to jest mustang?
— Dziki koń, którego trzeba dopiero schwytać i oswoić.
— Czy kupiłbyś tego konia, gdybyś mógł, a ja chciał ci go sprzedać?
— Kupiłbym go natychmiast.
— Możesz sobie na niego zarobić!
— Ah! To niemożliwe!
— Tak jest. Możesz go otrzymać w podarunku.
— Pod jakim warunkiem?
— Jeśli pójdziesz na zwiady i przyniesiesz mi niezawodną wiadomość, gdzie się mają połączyć Obeidowie, Abu Hammedzi i Dżowarjowie.
O małom nie krzyknął z radości. Cena była wprawdzie wysoka, ale koń ten wart był nawet większej ceny. Zapytałem więc, nie namyślając się długo:
— Kiedy chcesz mieć wiadomość?
— Wtedy, kiedy mi ją możesz dać.
— A kiedy otrzymam konia?
— Gdy wrócisz.
— To słuszne; nie mogę go pierwej zażądać; ale w takim razie nie będę mógł wykonać twego zlecenia.
— Dlaczego?
— Albowiem prawdopodobnie wszystko będzie od tego zależało, czy pojadę na koniu, na którym można pod każdym względem polegać.
Szejk patrzył w ziemię.
— Czy wiesz, że przy takiem przedsięwzięciu można rumaka bardzo łatwo stracić?
— Wiem; to zależy od jeźdźca. Jeśli będę miał pod sobą takiego konia, to żaden człowiek na świecie nie zdoła ani mnie, ani konia mego schwytać.
— Czy ty jeździsz tak dobrze?
— Nie jeżdżę tak, jak wy; koń Szammara musiałby się wpierw do mnie przyzwyczaić.
— A zatem jesteśmy lepszymi jeźdźcami niż ty!
— Lepszymi? Czy jesteście dobrymi strzelcami?
— Umiemy w galopie zastrzelić gołębia z namiotu.
— Dobrze. Pożycz mi twego ogiera i poślij za mną dziesięciu wojowników. Oddalę się od twego obozu na odległość tysiąca lanc i pozwalam strzelać do mnie, ile razy im się podoba. Nie zdołają oni ani mnie schwytać, ani trafić we mnie.
— Żartujesz, emirze!
— Mówię poważnie.
— A gdy cię wezmę za słowo?
— Zgoda!
Oczy Arabów zajaśniały radością. Widocznie każdy z nich był doskonałym jeźdźcem; pragnęli, aby się szejk zgodził na moją propozycję.
Ten zaś patrzył przed siebie, zupełnie niezdecydowany.
— Wiem, jaka myśl waży się w twem sercu, o szejku — przemówiłem doń. — Popatrz na mnie! Czy człowiek wojowniczy rozstaje się z taką bronią, jaką ja mam na sobie?
— Nigdy!
Zdjąłem ją i położyłem u jego nóg.
— Patrz, oto kładę ci ją do nóg jako zakład, że nie przybyłem tu, aby ci zabrać konia; jeśli ci to nie wystarczy, to daję ci na zastaw słowo me i mego przyjaciela.
Teraz uśmiechnął się uspokojony.
— Niech będzie; a więc dziesięciu ludzi?
— Tak, choćby dwunastu lub piętnastu.
— Którym wolno będzie strzelać do ciebie?
— Tak. Jeśli mnie zastrzelą, nie spotka ich żaden zarzut. Wybierz co najlepszych jeźdźców i strzelców!
— Jesteś odważny aż do szaleństwa, emirze!
— Tak ci się tylko zdaje.
— Czy mają się trzymać tylko wtyle za tobą?
— Mogą jechać, jak i dokąd im się podoba, byle mnie schwytali lub trafili kulą.
— Allah kehrim, a zatem jesteś już prawie nieboszczykiem!
— Turniej nasz się kończy z chwilą, gdy wrócę i zatrzymam się znowu w tem miejscu.
— Zgoda, jeśli sam tego chcesz. Dosiądę mej klaczy i pojadę, by wszystko własnemi oczyma zobaczyć.
— Pozwól mi wprzódy popróbować ogiera.
— Możesz!
Dosiadłem konia i podczas gdy szejk wybierał ludzi, którzy mieli mnie złapać, przekonałem się, że mogę na ogierze zupełnie polegać. Potem zeskoczyłem z niego i zdjąłem mu siodło. Dumne zwierzę spostrzegło, że dzieje się coś niezwykłego; ślepia mu błyszczały, grzywa się podnosiła, a nogi ruszały się niecierpliwie jak u tanecznicy, co próbuje, czy posadzka jest dość gładka. Założyłem mu na szyję rzemień, który przymocowałem na kształt pętlicy do pasa na brzuchu.
— Zdejmujesz siodło? — zapytał szejk. — Na co jest ten rzemień?
— Wnet zobaczysz. Czyś już wybrał wojowników?
— Tak; oto jest ich dziesięciu!
Siedzieli już na swych koniach; również powsiadali teraz na konie wszyscy Arabowie, jacy się znajdowali wpobliżu.
— Możemy zacząć. Czy widzicie ten namiot w odległości sześciuset kroków stąd?
— Widzimy.
— Gdy dojadę tam, możecie do mnie strzelać; nie dajcie mi się dalej wysunąć. Naprzód!
Skoczyłem — rumak poleciał jak strzała. Arabowie rwali tuż za mną. Ale koń był wspaniały. Jeszcze nie przebyłem połowy wyznaczonej odległości, a już Arab, znajdujący się na czele ścigających mnie jeźdźców, został za mną wtyle o jakie pięćdziesiąt kroków.
Teraz nachyliłem się i wsunąłem ramię za rzemień u szyi konia, nogę zaś w pętlicę. Tuż przed namiotem obejrzałem się; dziesięciu Arabów trzymało swe długie strzelby lub pistolety gotowe do strzału.
Zwróciłem konia w prawo pod kątem prostym. Jeden ze ścigających mnie osadził konia w miejscu z taką pewnością, na jaką się tylko Arab zdobyć może; koń stanął w miejscu, jak ulany ze spiżu. Arab podniósł strzelbę; rozległ się strzał.
— Allah il Allah, ia Allah, Wallah, Tallah! — wołano.
Sądzili, że jestem już trafiony, bo nie było mnie widać. Zsunąłem się sposobem Indjan i zawisłem na rzemieniu i pętlicy po tej stronie konia, która była odwrócona od mych prześladowców. Przekonawszy się jednem spojrzeniem z za szyi konia, że nikt we mnie nie mierzy, dźwignąłem się znowu na wierzch, skierowałem latawca w prawo i puściłem się w lot.
— Allah akbar, Maszallah, Allah il Allah! — zagrzmiało za mną. Poczciwi ci ludzie nie mogli sobie tego wszystkiego wytłumaczyć.
Podwoili więc szybkość biegu i podnieśli strzelby. Teraz skierowałem konia w lewo, znowu zsunąłem się na bok i przeciąłem im drogę pod ostrym kątem. Nie mogli do mnie strzelać, chyba gdyby chcieli położyć konia trupem. Mimo iż pościg ten wydawał się bardzo niebezpiecznym, był dzięki zręczności mego konia podobny do igraszki niewinnej, w którą nie odważyłbym się jednak zabawić z Indjanami. Tak pędziliśmy naokoło nadzwyczajnie rozległego obozu; wreszcie wleciałem galopem, wisząc wciąż u boku konia, przez sam środek swych przeciwników aż na miejsce, skądeśmy wyjechali.
Gdym zsiadł, na koniu nie było ani śladu potu lub piany. Istotnie, trudno było konia takiego opłacić pieniędzmi. Po pewnym czasie nadjechali moi Arabowie, jeden po drugim. Dano do mnie ogółem pięć strzałów, naturalnie żaden mnie nie trafił. Stary szejk ujął mnie za rękę.
— Hamdullillah! Chwała Allahowi, że nie jesteś zraniony! Obawiałem się o ciebie. Niema w całym szczepie Szammarów takiego jeźdźca jak ty!
— Mylisz się. W szczepie twoim wielu jest takich, co lepiej, znacznie lepiej jeżdżą niż ja; ale oni nie wiedzieli, że jeździec może się ukryć za swoim koniem.Jeśli mnie nie dosięgła żadna kula, ani żaden z mężów, to w tem nie moja zasługa, ale tego konia. Ale, czy pozwolisz może, byśmy się jeszcze raz zabawili, ale z pewną zmianą?
— Z jaką?
— Niech wszystko tak będzie, jak przedtem, tylko z tą różnicą, że wolno mi będzie zabrać ze sobą strzelbę i strzelać do tych dziesięciu mężów.
— Allah kehrim, Allah jest łaskaw; niech nas zachowa od takiego nieszczęścia, tybyś ich przecież wszystkich powystrzelał!
— Czy wierzysz mi teraz, że się nie ulęknę ani Obeidów ani Abu-Hammedów ani Dżowarjów, gdy będę miał pod sobą tego rumaka?
— Emirze, wierzę!
Wahał się widocznie w duszy, co ma zrobić. Potem jednak dodał:
— Tyś hadżi Kara ben Nemzi, przyjaciel przyjaciela mego, Maleka, ufam tobie. Weź rumaka i jedź na wschód. Jeśli mi nie przyniesiesz żadnej wieści, to koń pozostanie moim; gdy zaś przybędziesz z wystarczającą wiadomością, to będzie on twoim. Wówczas odsłonię ci także jego tajemnicę.
Każdy koń arabski, jeśli jest tylko trochę lepszego gatunku, ma swą tajemnicę. Znaczy to, że koń na pewien znak pędzi z możliwie największą szybkością, i nie zwalnia biegu, aż albo padnie, albo go zatrzyma jeździec. Ten jeździec nie zdradza owego tajemnego znaku ani przyjacielowi, ani ojcu lub bratu, ani nawet synowi lub żonie swej i używa go tylko wówczas, gdy znajduje się w największem niebezpieczeństwie.
— Dopiero wtedy? — odpowiedziałem.
— Czyż nie może zajść taki wypadek, że tylko tajemnica zdoła mnie i konia ocalić?
— Masz słuszność; nie jesteś jednak jeszcze właścicielem tego konia.
— Będę nim! — rzekłem. — Ale gdybym nim nawet nie był, to tajemnica przepadnie we mnie i żadna dusza nie dowie się o niej.
— Chodź więc!
Zaprowadził mnie nabok i szepnął mi:
— Gdy trzeba będzie, by koń leciał jak sokół w powietrzu, to połóż mu ręce lekko między uszy i zawołaj głośno: Rih!
— Rih, to znaczy wiatr.
— Tak, Rih, to imię konia tego, gdyż jest on lepszy niż wiatr; tak szybki jak burza.
— Dziękuję ci, szejku. Wykonam poselstwo tak dobrze, jak gdybym był synem Haddedihnów lub tobą samym. Kiedy mam odjechać?
— Jeśli chcesz, jutro nadedniem.
— Jakie daktyle mam wziąć dla konia?
— On je tylko balahat. Nie potrzebuję ci mówić, jak trzeba się obchodzić z tak drogim koniem?
— Nie.
— Śpij dziś na jego ciele i zmów w nozdrza jego setną surę, w której jest mowa o szybkonogich koniach, a kochać cię i służyć ci będzie aż do ostatniego tchu. Czy znasz tę surę?
— Tak.
— Odmów ją!
Był bardzo stroskany o mnie i o swego konia. Uczyniłem więc, jak chciał:
— W imię Allaha, wszechmiłosiernego! Na konie szybkie, parskające z hałasem, na te, co kopytami iskry krzeszą, na te, co na wyścigi ranną porą rzucają się na wroga, co tumany kurzu wzbijają i łamią szyki nieprzyjacielskie, zaprawdę, człowiek jest niewdzięczny względem Pana swego i sam musi to zaświadczyć. Człowiek rozmołowany jest nadmiernie w dobrach doczesnych. Azali nie wie on, że w on czas, gdy wszystko będzie wyjęte, co leży w grobie i wszystko wyjdzie na jaw, co się kryje w sercu człowieka, że w dniu tym Panu wszystko będzie wiadome?
— Tak, umiesz tę surę. Odmawiałem ją w nocy w nozdrza konia tego już z tysiąc razy; zrób to samo, a on poczuje, że stałeś się jego panem. Ale teraz wróć do namiotu!
Anglik był aż do tej chwili milczącym widzem; teraz przystąpił do mnie.
— Dlaczego strzelali do pana?
— Chciałem im coś pokazać, czego jeszcze nie widzieli.
— Ah, piękny, wspaniały koń!
— Czy wie pan, czyją on własnością?
— Szejka!
— Nie.
— A czyj?
— Mój.
— Ba!
— Mój; naprawdę!
— Sir, nazywam się Dawid Lindsay i nie pozwolę z siebie żartować; proszę sobie to zapamiętać!
— Dobrze, więc zamilczę i o innych rzeczach.
— O czem?
— Że jutro pana opuszczę!
— Dlaczego?
— Aby wyjechać na zwiady. Wie pan już o nieprzyjaźni między tutejszemi szczepami. Mam się dowiedzieć, gdzie i kiedy szczepy nieprzyjacielskie się połączą. Jeśli mi się to uda, otrzymam tego konia w podarunku.
— Szczęśliwy! Pojadę z panem, będę także usługiwał, badał!
— To niemożliwe.
— A dlaczego?
— Pan nie będzie mi pomagał, lecz raczej przeszkadzał. Pańskie ubranie — —
— Ba, przebiorę się za Araba!
— Nie rozumiejąc ani słowa po arabsku?
— Słusznie! Jak długo będzie nieobecny?
— Nie wiem jeszcze. Kilka dni. Muszę przebyć mały Cab, który jest stąd dość daleko.
— Zła droga! Czy zły naród między Arabami?
— Będę się miał na baczności.
— Zostanę tu, gdy mi zrobić przysługę.
— Jaką?
— Nietylko szukać Beduinów.
— A czegóż jeszcze?
— Pięknych ruin. Muszę kopać, znaleźć fowling-bull, wysłać do muzeum w Londynie!
— Uczynię to, zapewniam pana!
— Well! Jestem gotów; wejść!
Zajęliśmy w namiocie nasze dawne miejsca i spędziliśmy resztę dnia, słuchając rozmaitych opowieści, w jakich się Arabowie wielce lubują. Wieczorem zabawiano się muzyką i śpiewem, a były tylko dwa instrumenty: rubabah, coś w rodzaju cytry o jednej strunie, i tabl, mały bęben, który przeraźliwie hałasował, podczas gdy dźwięki rubabahu były ciche i jednostajne. Potem zmówiono modlitwę wieczorną i udaliśmy się na spoczynek.
Anglik spał w namiocie szejka; ja zaś poszedłem do ogiera, który leżał na ziemi i usiadłem między jego nogami. Czy odmówiłem mu w nozdrza setną surę? Rozumie się! Nie uczyniłem tego z zabobonu, broń Boże! Koń był przyzwyczajony do tej procedury, za jej pomocą oswoiłem go rychlej ze swoją osobą. Ponieważ recytowałem słowa Koranu tuż przy jego nozdrzach, więc koń poznał bliżej „zapach“ swego nowego pana. Leżałem między jego nogami, jak dziecko, co tuli się do psa wiernego i rozsądnego. Gdy zaświtało, Anglik wyszedł z namiotu szejka.
— Czy sir spał? — zapytał mnie.
— Tak.
— Ja nie.
— Dlaczego?
— Bardzo żywo w namiocie.
— Ludzie?
— Nie.
— A kto?
— Fleas, lice i gnats.
Kto umie po angielsku, wie, co on miał na myśli; musiałem się śmiać.
— Do takich rzeczy pan się rychło przyzwyczai — pocieszałem go.
— Nigdy. Nie mogłem także spać, bo myślałem o panu.
— Dlaczego?
— Mógł pan odjechać, nie pomówiwszy ze mną.
— Byłbym się w każdym razie z panem pożegnał.
— Byłoby może zapóźno.
— Dlaczego?
— Mam się pana zapytać o wiele rzeczy.
— Proszę.
Już w ciągu ubiegłego wieczora udzieliłem mu różnych wiadomości; teraz wyjął on notatkę.
— Każę się zaprowadzić do ruin. Muszę mówić po arabsku. Mówić mi rozmaite słowa. Co znaczy przyjaciel?
— Aszab.
— Wróg?
— Kiman.
— Muszę zapłacić. Co znaczy dolar?
— Rijahl fransz.
— Co znaczy sakiewka?
— Surrah.
— Będę wykopywał kamienie. Co znaczy kamień?
— Hadżar, ale także hadżr lub chadżr.
Zapytał mnie jeszcze o kilkaset wyrazów i zapisał je sobie. Tymczasem ożywiło się w obozie i ja musiałem udać się do namiotu szejka, by spożyć sahur, czyli śniadanie.
Radziliśmy jeszcze nad rozmaitemi sprawami; potem pożegnawszy wszystkich, dosiadłem konia i opuściłem to miejsce, do którego może już nigdy nie miałem wrócić.


ROZDZIAŁ IX.
NA ZWIADACH.

Ppostanowiłem naprzód udać się do szczepu najbardziej na południe wysuniętego, mianowicie do Dżowarjów. Najlepiej byłoby jechać wzdłuż rzeki Thathar, która płynie prawie równolegle do Tygrysu; ale niestety, wydawało mi się prawdopodobnem, że właśnie nad brzegami tej rzeki znajdują się pastwiska Obeidów, kierowałem się więc bardziej na zachód. Miałem się tak urządzić, aby dojechać do Tygrysu o milę powyżej Tekrit. W takim razie trafiłbym napewno na szczep, którego szukałem.
Byłem dostatecznie zaopatrzony w żywność, a wody dla konia nie było mi trzeba, albowiem wokoło rosły rośliny nader soczyste. Miałem dbać tylko o to, żeby nie pomylić się co do kierunku drogi i uniknąć wszelkiego wrogiego spotkania. Co do pierwszego zadania miałem pomoc w moim zmyśle orjentacyjnym, w słońcu i w moim kompasie, przeciw spotkaniu zaś uzbrojony byłem w lunetę, przez którą mogłem wszystko dostrzec, zanim jeszcze mnie ujrzano.
Dzień cały minął bez przygody, a wieczorem położyłem się do snu pod samotną skałą. Zanim zasnąłem, pomyślałem, że może byłoby lepiej udać się aż do Tekrit, gdzie mógłbym, nie zwracając wcale uwagi, dowiedzieć się wszystkiego, o co mi szło. Ale były to myśli zbyteczne, jak się nazajutrz przekonałem. Spałem bowiem bardzo twardo, a zbudziło mnie dopiero parskanie mego konia.
Gdym oczy otworzył, ujrzałem pięciu jeźdźców, zbliżających się wprost do mnie. Byli już tak blisko, że spewnością mnie już widzieli. Ucieczka nie była po mojej myśli, choć koń byłby mnie bardzo szybko uniósł. Wstałem więc, dosiadłem konia, aby być przygotowanym na wszystko i sięgnąłem niedbale po sztuciec.
Nadjechali galopem i osadzili konie swe o kilka kroków przede mną. Ponieważ miny ich nie zdradzały wcale wrogiego usposobienia, mogłem tymczasowo być spokojnym.
— Sallam aaleikum! — powitał mnie jeden z nich.
— Aaleikum! — odpowiedziałem.
— Czyś tu spał tej nocy?
— Tak jest.
— Czy nie masz namiotu, aby pod nim ułożyć głowę do spoczynku?
— Nie. Allah rozmaicie rozdzielił swe dary. Jednemu daje dach z tkaniny wełnianej, a drugiemu niebo służy za powałę.
— Ale tybyś mógł mieć namiot; posiadasz przecież konia, który jest więcej wart, niż sto namiotów.
— Jest on mojem jedynem mieniem.
— Czy sprzedałbyś go?
— Nie.
— Należysz zapewne do szczepu, co ma niedaleko stąd swój obóz.
— Dlaczego?
— Ogier twój jest jeszcze rzeźki.
— A jednak szczep mój mieszka o wiele dni drogi stąd, daleko za świętemi miastami w krainie zachodniej.
— Jak się nazywa twój szczep?
— Uelad German.
— Tak, tam w Moghreb mówi się przeważnie Uelad zamiast Beni albo Abu. Dlaczego oddalasz się tak bardzo od swego kraju?
— Widziałem Mekkę, a teraz chcę zobaczyć duary i miasta, położone niedaleko Persji, aby móc wiele opowiadać swoim, gdy wrócę do domu.
— Dokąd zmierzasz teraz przedewszystkiem?
— Wciąż ku wschodowi słońca, tam, dokąd mnie Allah prowadzi.
— Możesz więc z nami pojechać.
— Gdzie kres waszej drogi?
— Powyżej skał Kerniny, gdzie trzody nasze pasą się nad brzegiem i na wyspach Tygrysu.
Hm! Czyż ludzie ci nie byli przypadkiem Dżowarjami? Ponieważ oni mnie zapytali o moje pochodzenie, więc i ja mogłem, nie uchybiając grzeczności, ich o to samo zapytać.
— Do jakiego szczepu należą te trzody?
— Do szczepu Abu Hammed.
— Czy i inne szczepy są wpobliżu?
— Tak. Poniżej Alabeidowie, którzy płacą haracz szejkowi z Kerniny, a tam powyżej Dżowarjowie.
— A komu ci płacą haracz?
— Z twego pytania poznajemy, że przybywasz z dalekich krajów. Dżowarjowie nie płacą, lecz pobierają haracz. Są to złodzieje i rozbójnicy, przed którymi trzody nasze nie są bezpieczne ani na chwilę. Chodź z nami, jeśli chcesz przeciwko nim walczyć.
— Wy wojujecie z nimi?
— Tak. Połączyliśmy się z Alabeidami. Jeśli chcesz czynów dokonać, to możesz się tego u nas nauczyć. Ale dlaczego śpisz tu przy lwiem wzgórzu?
— Nie znam tego miejsca. Byłem zmęczony i położyłem się do snu.
— Allah kerihm, Bóg jest pełen łaski; jesteś ulubieńcem Allaha, inaczej bowiem dusiciel trzód rozdarłby cię w kawałki. Żaden Arab nie spocząłby tu ani godziny, bo na tej skale lwy odbywają swe zgromadzenia.
— Czy lwy są tu nad Tygrysem?
— Tak, u dolnego biegu rzeki; tam w górze jednak znajdziesz tylko lamparta. Czy chcesz z nami pojechać?
— Jeżeli będę waszym gościem.
— Jesteś nim. Masz dłonie nasze i zamieńmy ze sobą daktyle!
Uścisnęliśmy sobie dłonie, a potem otrzymałem od każdego z nich po jednym daktylu; zjadłem je i dałem wzamian pięć z moich daktyli, które oni również zjedli. Po tej ceremonji puściliśmy się w drogę w kierunku południowo-wschodnim. Przebywszy Thathar, znaleźliśmy się w okolicy górzystej.
Poznałem w moich pięciu towarzyszach poczciwych koczowników, którzy nie kryli w sercu obłudy. Byli oni na weselu u zaprzyjaźnionego szczepu, a teraz wracali, uradowani uroczystościami i ucztami, w jakich brali udział.
Grunt podnosił się coraz bardziej, a potem obniżył się nagle. Po prawej stronie w dali widniały ruiny starego Tekritu, po lewej, również w znacznej odległości, ukazał się Dżebel Kernina, a przed nami rozpościerała się dolina Tygrysu. Wpół godziny przybyliśmy do rzeki. Szerokość jej wynosiła w tem miejscu całą milę angielską, a wody jej rozdzielała wielka, podłużna wyspa, pokryta bujną roślinnością. Na tej wyspie ujrzałem kilka namiotów.
— Przeprawisz się tam wraz z nami. Nasz szejk będzie ci rad!
— Jak się przeprawimy?
— Wnet zobaczysz, albowiem już nas zauważono. Udajmy się trochę wgórę, tam, gdzie kellek przybija do brzegu.
Kellek jest to łódź, której długość jest dwa razy większą od szerokości. Składa się z wydętych skór kozich, przymocowanych do siebie zapomocą poprzecznych drewien, na których kładzie się belki lub deski; na nich to spoczywają ciężary. Jedyne wiązadło stanowi łozina. Do kierowania taką łodzią używa się dwóch wioseł, którym za rzemienie służą związane ze sobą kawałki trzciny bambusowej. Taka to łódź odbiła w tej chwili od wyspy. Była ona tak wielka, że mogła pomieścić więcej niż sześciu jeźdźców, to też przewiozła nas bezpiecznie na miejsce.
Na wyspie powitał nas tłum dzieci, kilka psów, oraz sędziwy Arab, ojciec jednego z moich towarzyszy.
— Pozwól, że cię zaprowadzę do szejka — rzekł ów Arab, który dotychczas rozmawiał ze mną w imieniu swoich towarzyszy.
W drodze przyłączyło się do nas kilku mężczyzn, którzy trzymali się skromnie wtyle i nie naprzykrzali się pytaniami. Patrzyli z wielkim podziwem na mego konia. Droga nie była długa. Kończyła się przed dość obszerną chatą, zbudowaną z pni wierzbowych; dach pokryty był trzciną bambusową, a ściany były wyłożone wewnątrz matami. Gdyśmy weszli, powstał z kobierca mężczyzna silnie zbudowany. Był właśnie zajęty ostrzeniem swego szaraya[13] na kamieniu.
— Sallam aaleikum! — powitałem go.
— Aaleik! — odpowiedział, mierząc mnie bystro oczyma.
— Daruj, o szejku, że przyprowadzam ci tego męża — prosił mój towarzysz. — Jest to tak dostojny wojownik, że nie mam odwagi zaprosić go do swego namiotu.
— Miły mi jest każdy, kogo ty przyprowadzasz — brzmiała odpowiedź.
Tamten wyszedł, a szejk podał mi rękę.
— Usiądź, cudzoziemcze. Jesteś znużony i głodny, więc powinieneś spocząć i zjeść; pozwól mi wprzód, że się zaopiekuję twoim koniem!
Było to postępowanie nawskroś arabskie: naprzód koń, a potem człowiek. Gdy wrócił do namiotu, poznałem po nim odrazu, że wygląd mego konia wzbudził w nim szacunek dla mojej osoby.
— Masz szlachetne zwierzę. Masz Allah; oby się u ciebie chowało! Znam je.
Ah, to bądź co bądź niemiłe! A może i nie!
— Skąd je znasz?
— Jest to najlepszy koń Haddedihnów.
— Znasz więc i Haddedihnów?
— Znam wszystkie szczepy. Ale ciebie nie znam.
— Znasz szejka Haddedihnów?
— Mohammeda Emina?
— Tak. Przybywam właśnie od niego.
— Dokąd zdążasz?
— Do ciebie.
— Czy wysłał cię do mnie?
— Nie, a jednak przybywam do ciebie jako jego wysłannik.
— Spocznij wpierw, nim będziesz opowiadał.
— Nie jestem zmęczony, a to, co ci mam donieść, jest tak ważne, że chciałbym ci to zaraz powiedzieć.
— To mów!
— Słyszałem, że Dżowarjowie są twoimi wrogami.
— Są nimi — odpowiedział ponuro.
— Są i moimi; są wrogami Haddedihnów.
— Wiem.
— Czy wiesz, że się połączyli z Abu-Hammedami i Obeidami, aby wykonać napad na Haddedihnów na własnych ich pastwiskach?
— Wiem.
— Słyszałem, że połączyłeś się z Alabeidami, aby ich ukarać?
— Tak.
— Przybyłem więc do ciebie, aby to z tobą szczegółowo omówić.
— Mówię ci więc jeszcze raz: bądź pozdrowiony! Pokrzepisz się i nie opuścisz nas, aż zwołam najstarszych mego szczepu.
Ledwie w godzinę potem siedziało naokoło mnie ośmiu mężów i obrywało kawałki mięsa z barana, którego wniesiono. Ci mężowie byli najstarsi z pomiędzy Abu-Mohammedów. Powiedziałem im otwarcie, jak przybyłem do Haddedihnów i stałem się posłem ich szejka.
— Jakie propozycje chcesz nam uczynić? — zapytał szejk.
— Żadnych. Więcej lat przeszło nad waszemi głowami, niż nad moją. Nie przystoi młodszemu wskazywać drogi staremu.
— Przemawiasz mową mędrców. Głowa twa jest jeszcze młoda, ale rozum twój jest stary, inaczej bowiem Mohammed Emin nie zrobiłby ciebie swym posłem. Mów! Będziemy słuchali, a potem rozstrzygniemy.
— Ilu wojowników ma twój szczep?
— Dziewięciuset.
— A Alabeidowie?
— Ośmiuset.
— To jest razem tysiąc siedmiuset wojowników. Jest to połowa siły nieprzyjacielskiej.
— Ilu wojowników mają Haddedihnowie?
— Tysiąc i stu. Ale często sama liczba nie rozstrzyga. Czy wiecie może, kiedy się Dżowarjowie chcą połączyć z Abu-Hammedami?
— W dniu, który nastąpi po najbliższym Jaum el Dżem[14].
— Czy wiesz to napewno?
— Mamy wiernego sprzymierzeńca między Dżowarjami.
— A gdzie się mają połączyć?
— Przy ruinach Khan Kernina.
— A potem?
— A potem obydwa te szczepy połączą się z Obeidami.
— Gdzie?
— Między wirem Kelab a kończynami gór Kanuca.
— Kiedy?
— W trzeci dzień po dniu zgromadzenia.
— Masz nadzwyczaj dokładne wiadomości. A potem dokąd się zwrócą?
— Wprost ku pastwiskom Haddedihnów.
— A cóż wy zamierzaliście zrobić?
— Myśmy chcieli napaść na ich namioty, w których zostawiają swe żony i dzieci i zabrać im trzody.
— Czy byłoby to mądrze?
— Chcemy zabrać tylko to, co oni nam zrabowali.
— Całkiem słuszne. Ale Haddedihnów jest tylko tysiąc i stu, wrogowie zaś mają trzy tysiące wojowników. Zwyciężyliby, wróciliby jako zwycięzcy i puściliby się w pogoń za wami, aby nietylko odebrać wam łup, ale i obecny dobytek. Powiedzcie mi, czy się mylę.
— Masz słuszność. Myśleliśmy, że Haddedihnowie zasilą się innemi szczepami Szammarów.
— Te szczepy oczekują gubernatora z Mossul, który każdej chwili może z niemi rozpocząć wojnę.
— A więc jak radzisz? Czyby nie było najlepiej gdybyśmy każdego z wrogów wytępili zosobna?
— Zwyciężylibyście jeden szczep, a oba tam te wiedziałyby zaraz, co się święci. Należy uderzyć na wrogów natychmiast po ich połączeniu się przy wirze el Kelab. Jeśli chcecie, to Mohammed Emin zejdzie w trzeci dzień po Jaum el Dżema z wojownikami swymi z gór Kanuca i rzuci się na nieprzyjaciół, podczas gdy wy zaatakujecie ich od południa; w ten sposób zapędzi się ich do wiru el Kelab.
Plan ten przyjęto po dłuższej naradzie, a potem omawiano go jeszcze bardzo szczegółowo. Na tem zeszło prawie całe popołudnie i zbliżał się wieczór; byłem więc zniewolony zostać na noc. Następnego dnia rano przewieziono mnie wczas na brzeg. Wracałem tą samą drogą, którą przybyłem.
Z zadania, które wydawało się tak trudnem, wywiązałem się więc w tak łatwy i prosty sposób, że prawdę mi wstyd było to opowiedzieć. Nie mogłem sobie przecie zarobić konia tak małym zachodem. Co mogłem jeszcze uczynić? Tak, czy nie byłoby może lepiej rozejrzeć się wprzódy cokolwiek na polu walki? Nie mogłem się pozbyć tej myśli. Nie przeprawiłem się więc napowrót przez Thathar, lecz puściłem się wzdłuż lewego brzegu tej rzeki na północ, by dostać się do gór Kanuca. Dopiero gdy już połowa popołudnia minęła, nasunęła mi się myśl, czy też Wadi Dżebennem, gdzieśmy z Anglikiem spotkali koniokradów, nie jest częścią gór Kanuca. Nie mogłem sobie dać odpowiedzi na to pytanie; ruszyłem dalej tą samą drogą, a potem trzymałem się więcej na prawo, aby zajechać wpobliże Dżebel Hamrin.
Słońce już zaszło, gdy zauważyłem na zachodnim widnokręgu dwóch jeźdźców, zbliżających się z wielką szybkością. Skoro tylko mnie spostrzegli, zatrzymali się na chwilę, a potem podjechali ku mnie. Czy miałem uciekać? Przed dwoma? Nie. Wstrzymałem swego konia i czekałem na nich. Byli to dwaj mężowie w sile wieku. Zatrzymali się przede mną.
— Ktoś ty? — zapytał jeden z nich, patrząc pożądliwie na mego konia.
— Cudzoziemiec — odpowiedziałem krótko.
— Skąd przybywasz?
— Z zachodu, jak widzicie.
— Dokąd zmierzasz?
— Dokąd mnie kismet poprowadzi.
— Chodź z nami. Będziesz naszym gościem.
— Dziękuję ci. Mam już przyjaciela, co mi się wystara o nocleg.
— Kogo?
— Allaha. Żegnam was!
Byłem zanadto nieostrożny, bo ledwie się odwróciłem, sięgnął jeden z nich za pas i w okamgnieniu trafił mnie oszczep tak silnie w głowę, żem natychmiast zleciał z konia. Oszołomienie wprawdzie nie trwało długo, ale przez ten czas rozbójnicy mogli mnie związać.
— Sallam aaleikum — powitał mnie jeden z nich. — Nie byliśmy przedtem dość grzeczni i dlatego nie była ci nasza gościnność przyjemną? Ktoś ty?
Nie odpowiedziałem naturalnie nic.
— Ktoś ty?

Milczałem, mimo iż on do pytania tego dodał kopnięcie.
Taka to łódź odbiła w tej chwili od wyspy
— Puść go — zauważył drugi. — Allah zdziała cud i otworzy mu usta. Czy ma on jechać, czy iść?

— Niech pójdzie pieszo!
Rozluźnili więzy, krępujące me nogi i przywiązali mnie do strzemienia jednego ze swoich koni. Potem ująwszy konia mego za cugle, odjechali szybko na wschód. Mimo że miałem dobrego konia, byłem więźniem. Człowiek jest często bardzo zarozumiałem stworzeniem!
Teren podnosił się powoli. Przeszliśmy pomiędzy górami, wreszcie ujrzałem w jednej dolinie kilka gorejących ogni. Zapadła bowiem tymczasem noc. Skierowaliśmy się w tę dolinę, przeszliśmy obok kilku namiotów i stanęliśmy przed jednym z nich właśnie w chwili, gdy wyszedł zeń młody człowiek. Spojrzał na mnie, a ja na niego — poznaliśmy się nawzajem.
— Allah il Allah! Któż jest ten więzień? — zapytał.
— Złapaliśmy go na równinie. Jest to cudzoziemiec, który nie sprowadzi na nas thar[15]. Patrz na to zwierzę, na którem on jechał!
— Allah akbar, to jest przecież ogier Mahomeda Emina, Haddedihna! Odprowadźcie człowieka tego do mego ojca, do szejka, aby go przesłuchał. Ja zwołam tamtych.
— Cóż uczynimy z koniem?
— Zostanie przed namiotem szejka.
— A broń jego?
— Zanieść do namiotu!
W pół godziny potem stanąłem znowu przed zgromadzeniem sędziów. Tu milczenie nicby mi nie pomogło, postanowiłem więc mówić.
— Czy znasz mnie? — zapytał najstarszy z obecnych.
— Nie.
— Czy wiesz, gdzie się znajdujesz?
— Nie.
— Czy znasz tego młodego, walecznego Araba?
— Tak.
— Gdzieś go widział?
— Przy Dżebel Dżehennem. Skradł mi cztery konie, które sobie odebrałem.
— Nie kłam!
— Kim jesteś, że śmiesz tak do mnie mówić?
— Jestem Cedar Ben Huli, szejk Abu Hammedów.
— Cedar Ben Huli, szejk koniokradów! — Człowiecze, milcz! Ten młody wojownik, to mój syn.
— Możesz być dumny z niego, o szejku!
— Milcz, mówię ci raz jeszcze, bo pożałujesz! Kto jest koniokradem? Ty nim jesteś! Czyj jest ten koń, na którym jechałeś?
— Mój.
— Nie kłam.
— Cedar Ben Huli, dziękuj Allahowi, że mam związane ręce. Gdy by nie to, nie mógłbyś mnie już nigdy nazwać kłamcą!
— Związać go silniej! — rozkazał.
— Kto się odważy targnąć na mnie, na hadżiego, w którego kieszeni znajduje się woda Cem-cemu!
— Tak, widzę, że jesteś hadżim, bo masz hamaił zawieszone na szyi. Ale czy masz naprawdę przy sobie wodę świętego Cem-cemu?
— Tak.
— Daj nam z niej.
— Nie dam.
— Dlaczego nie?
— Mam wodę tylko dla przyjaciół.
— Czy jesteśmy twoimi wrogami?
— Tak.
— Nie. Nie wyrządziliśmy tobie jeszcze żadnej krzywdy. Chcemy tylko konia, którego zrabowałeś, oddać właścicielowi.
— Ja jestem jego właścicielem.
— Jesteś hadżim ze świętem Cem-cem, a jednak mówisz nieprawdę. Znam tego ogiera całkiem dokładnie; jest on własnością Mohammeda Emina, szejka Haddedihnów. Jak dostał się ten koń w twoje ręce?
— On mi go podarował.
— Kłamiesz! Żaden Arab nie darowuje takiego konia.
— Powiedziałem ci już, że powinieneś dziękować Allahowi, że jestem związany!
— A dlaczego on ci go podarował?
— To jego sprawa i moja; was to nic nie powinno obchodzić.
— Jesteś bardzo grzecznym hadżim! Pewnie oddałeś szejkowi Haddedihnów wielkie usługi, skoro obdarzył cię takim podarunkiem. Nie będziemy się ciebie dłużej o to pytali. Kiedyś opuścił Haddedihnów?
— Przedwczoraj rano.
— Gdzie pasą się ich trzody?
— Nie wiem. Trzody Araba są dziś tu, jutro tam.
— Czy mógłbyś nas do nich zaprowadzić?
— Nie.
— Gdzie byłeś od przedwczoraj?
— Wszędzie.
— Dobrze; nie chcesz odpowiedzieć, więc zobaczysz, co się z tobą stanie. Wyprowadźcie go precz!
Zaprowadzono mnie do małego, niskiego namiotu i przywiązano tam. Dwaj Beduini przykucnęli przy mnie, jeden po prawej, a drugi po lewej stronie i spali potem naprzemian. Sądziłem, że dowiem się jeszcze dzisiaj, jak się rozstrzygnął mój los, ale omyliłem się. Zgromadzenie rozeszło się — jak mi powiedziano mnie zaś nie wspomniano nic o powziętej uchwale.
Zasnąłem. Miałem niespokojny sen. Zdawało mi się, że leżę nie tu w namiocie nad Tygrysem, lecz w oazie Sahary. Ogień płonął w obozie; lagmi[16] krążył z rąk do rąk, opowiadano sobie bajki. Wtem dał się nagle słyszeć ów groźny, do grzmotu podobny pomruk, głos lwa, którego nigdy nie zapomni ten, co go raz słyszał. Assad-Bej, dusiciel trzód, zbliżał się, by wziąć sobie żer na wieczerzę. Ciągle i coraz bliżej rozlegał się jego głos — — przebudziłem się.
Czy był to sen? Tuż przy mnie leżeli obydwaj Abu-Hammedowie i słyszałem, jak jeden z nich odmawiał świętą fatchę. Wtem ryknęło po raz trzeci. Była to rzeczywistość — lew krążył naokoło obozu.
— Czy śpicie? — zapytałem.
— Nie.
— Czy słyszycie lwa?
— Tak. Dziś to już trzeci raz, że bierze sobie jadło.
— Zabijcie go!
— Któż go zabije, jego, potężnego, wzniosłego pana śmierci?
— Tchórze! Czy wchodzi on także do środka obozu?
— Nie. Inaczej nie staliby mężowie przed swymi namiotami, aby usłyszeć dokładnie jego głos.
— Czy szejk jest przy nich?
— Tak.
— Wyjdź do niego i powiedz mu, że zabiję lwa, gdy mi da moją strzelbę.
— Jesteś obłąkany?
— Jestem zupełnie przy zmysłach. Wyjdź!
— Nie żartujesz?
— Nie; idź do licha!
Wielki niepokój mnie ogarnął; miałem ochotę rozerwać swe więzy. Po kilku minutach Arab wrócił. Odwiązał mnie.
— Pójdź za mną! — rozkazał mi.
Na dworze stało wielu mężów z bronią w ręku; nikt z nich jednak nie ważył się wystąpić za obręb namiotów.
— Chciałeś ze mną mówić. Czego chcesz? — zapytał szejk.
— Pozwól mi ubić lwa.
— Ty nie zdołasz lwa zabić! Dwudziestu nas nie wystarczy, aby polować na niego, a kilku musiałoby przytem zginąć.
— Ja sam go zabiję; on nie jest pierwszym u mnie.
— Czy mówisz prawdę?
— Tak.
— Jeśli go chcesz ubić, to ja nic nie ma przeciwko temu. Allah daje życie i Allah je znowu odbiera wszystko jest zapisane w księdze.
— To daj mi strzelbę!
— Którą?
— Tę cięższą i mój nóż.
— Przynieście mu jedno i drugie — rozkazał szejk.
Poczciwina pomyślał sobie w każdym razie, że śmierć mnie nie minie, że będzie zatem niezaprzeczonym spadkobiercą mego konia. Mnie zaś szło równocześnie o lwa, o wolność i o konia, wszystko to bowiem mogłem posiąść, gdyby strzelba moja znalazła się w mych rękach.
Przyniesiono mi ją wraz z nożem.
— Czy nie każesz mi rąk rozwiązać, o szejku?
— Czy chcesz tylko zastrzelić lwa?
— Tak.
— Przysięgnij! Jesteś hadżi; złóż przysięgę na świętą wodę Cem-cem, którą masz w kieszeni.
— Przysięgam!
— Rozwiążcie mu ręce!
Teraz byłem wolny. Reszta broni leżała w namiocie szejka, a przed namiotem stał mój koń. Nie miałem już żadnej obawy.
Było to o tej porze, kiedy lew najchętniej czai się wpobliżu trzód, mianowicie tuż przed świtem. Dotknąłem się pasa, by się upewnić, czy miałem jeszcze przy sobie ładownicę, a potem podszedłem aż do pierwszego namiotu. Tu stanąłem na chwilę, aby przyzwyczaić wzrok do ciemności. Przed sobą i po obu stronach ujrzałem kilka wielbłądów i wiele owiec, które zbiły się trwożnie w kupę. Psy, które zwykle stróżowały przy tych zwierzętach, uciekły i ukryły się w namiotach lub poza niemi.
Położyłem się na ziemi i podkradałem się cicho i powoli naprzód. Wiedziałem, że poczuję lwa węchem wprzódy, zanim zdołam go dojrzeć w ciemności. Wtem — — jak gdyby ziemia podemną zadrżała — rozległ się ryk tego głosu niedaleko mnie z boku, a w kilka chwil potem usłyszałem głuchy łoskot, jak gdyby się jakieś dwa ciężkie ciała zderzyły — cichy jęk, trzaskanie i chrzęst łamiących się kości — i oto, o dwadzieścia kroków przede mną zabłysły rozognione oczy — znałem już to zielonkowate mieniące się światło. Podniosłem strzelbę, mimo ciemności wymierzyłem, jak mogłem, i strzeliłem.
W powietrzu rozległ się przeraźliwy ryk. Błysk mego strzału pokazał lwu jego wroga; i ja go widziałem, jak leżał na grzbiecie wielbłąda i miażdżył mu zębami szyjne kręgi. Czy go trafiłem? — Jakiś wielki, ciemny przedmiot przeleciał przez powietrze i znalazł się tuż przede mną na ziemi, najdalej o jakie trzy kroki. Światełka znów zamigotały. Albo skok był źle obliczony, albo zwierzę było już ranne. Złożyłem się powtórnie na klęczkach i strzeliłem po raz drugi i ostatni, nie w środek między oczy, ale wprost w jedno oko. Potem rzuciłem błyskawicznie strzelbę i chwyciłem za nóż — ale wróg nie zwalił się na mnie; śmiertelny strzał odrzucił go daleko wtył. Mimo to cofnąłem się o kilka kroków, aby nabić strzelbę. Naokoło była cisza i w obozie nie słychać było szmeru. Miano już mnie zapewne za nieboszczyka.
Skoro tylko w pierwszym, lekkim brzasku rozeznałem ciało lwa, przystąpiłem bliżej. Był nieżywy, zacząłem więc zdejmować z niego skórę. Miałem powody, aby z tem dłużej nie zwlekać. Ani mi na myśl nie przyszło zostawić tę zdobycz. Choć kierowałem się przy tej robocie raczej dotykiem niż wzrokiem, byłem z nią już gotów, gdy się trochę więcej rozjaśniło. Teraz wziąłem skórę, zarzuciłem ją na ramię i wróciłem do obozu. Był to tylko mały obóz, w którym przebywał mniejszy oddział Abu Hammedów.
Przed namiotami siedzieli w oczekiwaniu mężczyźni, kobiety i dzieci. Gdy mnie ujrzeli, podnieśli okropną wrzawę. Wzywano Allaha wszystkiemi tonami i sto rąk wyciągnęło się ku mej zdobyczy.
— Zabiłeś go? — zawołał szejk. — Naprawdę? Sam?
— Sam!
— To musiał ci szejtan pomóc!
— Czy szejtan pomaga hadżiemu?
— Nie; ale ty masz czary, amulet lub talizman, zapomocą którego dokonywasz tego czynu?
— Tak.
— Gdzież on jest?
— Tu!
Podsunąłem mu strzelbę pod nos.
— Nie to. Nie chcesz nam powiedzieć. Gdzie leży ciało lwa?
— Tam na dworze po prawej stronie przed namiotami. Weźcie je sobie!
Większość obecnych pobiegła tam. To mi właśnie było na rękę.
— Komu należy się skóra lwa? — zapytał szejk, patrząc pożądliwie.
— Nad tem zastanowimy się w twoim namiocie. Wejdźcie!
Wszyscy weszli za mną; było ich razem tylko dziesięciu lub dwunastu mężów. Zaraz przy wejściu ujrzałem swą broń; wisiała na kołku. Stanąwszy tam dwoma krokami, zerwałem ją, zarzuciłem strzelbę na szyję i wziąłem sztuciec do ręki. Skóra lwa była mi przeszkodą z powodu swej wielkości i znacznego ciężaru; ale mimo to musiałem się odważyć. Rychło stanąłem znowu przy wejściu.
— Cedar Ben Huli, przyrzekłem ci, że tą strzelbą będę strzelał tylko do lwa.
— Tak.
— Ale nie powiedziałem, do kogo będę strzelał z tej drugiej.
— Ona ma tu zostać… Oddaj ją!
— Ona zostanie w mojej ręce i moja ręka ją zatrzyma.
— On ucieknie! — trzymajcie go!
Podniosłem sztuciec do strzału.
— Stójcie! Kto się poważy wejść mi w drogę, będzie trupem!… Cedar Ben Huli, dziękuję ci za gościnę, jakiej mi użyczyłeś. Zobaczymy się jeszcze!
Wyszedłem. Przez chwilę nikt nie odważył się pójść za mną. Niewiele czasu potrzebowałem na to, by dosiąść konia i wziąć skórę przed siebie. Gdy się namiot znowu otworzył, byłem już w pełnym galopie przy końcu obozu.
Za mną i w tej stronie, gdzie leżało ciało lwa, podniósł się wściekły wrzask. Zauważyłem, że wszyscy pobiegli po broń i po konie. Gdy miałem już obóz za sobą, jechałem powoli. Koń bał się lwiej skóry, nie mógł znieść jej zapachu i parskał trwożliwie.
Spojrzałem teraz wtył i widziałem, jak prześladowcy moi wyłaniali się tłumnie spośród namiotów. Dałem tymczasem ogierowi jechać truchtem i chciałem się odsadzić dopiero w chwili, gdy jeden z prześladowców zbliży się na odległość strzału; zmieniłem jednak to postanowienie. Zatrzymałem konia, odwróciłem się i wycelowałem. Strzał huknął, a koń padł trupem pod swym jeźdźcem. Nauka taka nie mogła bynajmniej tym koniokradom zaszkodzić. Teraz dopiero pojechałem galopem, przyczem naładowałem znowu wystrzeloną lufę. Gdym się powtórnie obejrzał, dostrzegłem znowu dwóch Beduinów dość blisko mnie; strzały ich jednak nie mogły mnie dosięgnąć. Zatrzymałem znowu konia, odwróciłem się i wycelowałem — dwa strzały huknęły raz po raz i dwa konie padły na ziemię.
Tego już następnym było za wiele; przestraszyli się i zostali w miejscu. Gdym się po dłuższym czasie znowu rozejrzał, widziałem ich już całkiem daleko, gdzie zdawali się kierować jedynie moimi śladami.
Teraz pędziłem, aby ich zmylić, prawie godzinę wprost na zachód; potem skierowałem się na kamienistym terenie, gdzie nie można było rozróżnić śladów końskich, ku północy i stanąłem około południa nad Tygrysem przy wirze Kelab. Znajduje się on poniżej ujścia Cabasfalu, a w niewiele minut poniżej jest miejsce, gdzie góry Kanuca przechodzą w pasmo górskie Hamrin. Przejście to uskutecznia kilka wzgórz, poprzedzielonych głębokiemi, a niezbyt szerokiemi dolinami. Ponieważ przypuszczałem, że najszerszą z tych dolin odbędzie się zapewne przemarsz nieprzyjaciół, więc zapamiętałem sobie, możliwie najdokładniej, teren i każdy przystęp do niego. Potem pośpieszyłem ku Thatharowi, gdzie stanąłem popołudniu i przeprawiłem się na drugi brzeg. Pragnąłem gorąco jak najrychlej zobaczyć się z przyjaciółmi; ale musiałem oszczędzać konia i zostałem jeszcze przez jedną noc w drodze.
Na drugi dzień w południe ujrzałem już pierwszą trzodę owiec, należącą do Haddedihnów i wjechałem galopem do obozu, nie zważając na nawoływania, które się odezwały ze wszystkich stron. Szejk, pomyślawszy, że stało się coś niezwykłego, wyszedł z namiotu właśnie w chwili, gdy ja nadjechałem.
— Hamdullillah, cześć Bogu, że jesteś spowrotem! — powitał mnie. — Jak się powiodło?
— Dobrze.
— Czyś się czegoś dowiedział?
— Wszystkiego!
— Wszystkiego? Co?
— Zwołaj najstarszych; zdam sprawę przed wami.
Teraz dopiero spostrzegł szejk skórę, którą zrzuciłem na drugą stronę konia.
— Maszallah, cud Boży! — lew! Skąd wziąłeś tę skórę?
— Sam ją ściągnąłem.
— Jemu? Panu samemu?
— Tak.
— A więc mówiłeś z nim?
— Krótko.
— Ilu myśliwych było przytem?
— Żaden.
— Niechaj Allah będzie z tobą, by cię pamięć nie opuściła!
— Byłem sam!
— Gdzie?
— W obozie Abu Hammedów.
— Oniby ciebie zabili!
— Nie uczynili tego, jak widzisz. Nawet Cedar Ben Huli zostawił mnie przy życiu.
— I jego widziałeś?
— I jego. Zastrzeliłem mu trzy konie.
— Opowiedz!
— Nie teraz, i nie tobie samemu, bo inaczej musiałbym kilka razy to samo powtarzać. Zwołaj ludzi, a dowiesz się dokładnie o wszystkiem.
Poszedł.
Chciałem właśnie wejść do jego namiotu, gdy ujrzałem Anglika, nadjeżdżającego szybkim galopem.
— Słyszałem przed chwilą, że pan przybył — wołał już zdaleka. — Znalazł pan?
— Tak; nieprzyjaciół, pole walki i wszystko.
— Ba! A ruiny z fowling-bullem?
— Także!
— Pięknie, bardzo dobrze! Będę kopał, znajdę i poślę do Londynu. Ale wpierw trzeba będzie walczyć?
— Tak.
— Dobrze, będę się bił jak Bayard… I ja znalazłem.
— Co?
— Rzadkość, pismo.
— Gdzie?
— Jama, tu wpobliżu… Cegła.
— Pismo na cegle?
— Yes! Pismo klinowe. Czy umie pan czytać?
— Trochę.
— Ja nie. Zobaczymy!
— Dobrze. Gdzie jest kamień?
— W namiocie. Zaraz przynieść!
Poszedł i przyniósł mi swe cenne wykopalisko.
— Tu, popatrzeć, czytać!
Kamień był prawie zupełnie pokruszony, a tych kilka znaków klinowych, które zachowały się z całego zwietrzałego napisu, ledwo można było odróżnić.
— Więc? — zapytał master Lindsay zaciekawiony.
— Poczekaj pan, to nie tak łatwo, jak pan sądzi. Widzę tu tylko trzy słowa, które może zdołam przeczytać. Jeśli się nie mylę, to brzmią one: Tetuda Babrut ésis.
— Co to znaczy? — Ku chwale Babilonu wzniesiono.
Poczciwy master Dawid Lindsay rozszerzył swe równoległoboczne usta aż do uszu.
— Czy pan dobrze przeczytał?
— Sądzę, że tak.
— Co z tego widać?
— Wszystko i nic!
— Hm! Tu przecież nie jest Babilon!
— A co?
— Niniwa!
— Niech będzie nawet Rio de Janeiro! Niech pan sobie tę rzecz tu sam złoży lub wyłoży; nie mam teraz czasu na to.
— A na co wziąłem pana ze sobą?
— Dobrze! Niech pan ten kawał cegły zachowa, aż będę miał czas!
— Well! A co pan ma robić?
— Wnet będzie posiedzenie, na którem mam opowiedzieć moje przygody.
— A ja wezmę udział!
— Zresztą muszę się wpierw posilić. Głodny jestem jak niedźwiedź.
— I ja będę jadł z panem!
Wszedł ze mną do namiotu.
— Jak panu poszło z pańskim językiem arabskim?
— Źle! Żądam chleba — Arab przynosi buty; żądam kapelusza — Arab przynosi sól; żądam strzelby — Arab przynosi chustkę na głowę. Okropnie, strasznie! Nie dam panu już pójść!
Po powrocie szejka nie długo czekałem na posiłek. Tymczasem zgromadzili się zaproszeni mężowie. Zapalono fajki, podano wszystkim kawę, a potem Lindsay naglił mnie:
— Zacząć sir! Jestem ciekaw.
Arabowie czekali w milczeniu i cierpliwie, póki nie zaspokoiłem głodu; potem zaś zacząłem:
— Poruczyliście mi bardzo trudne zadanie, ale ponad wszelkie oczekiwanie udało mi się je łatwo spełnić. Przynoszę wam tak dokładną wiadomość, jakiej napewno nie spodziewaliście się.
— Mów! — prosił szejk.
— Nieprzyjaciele ukończyli swe zbrojenia. Oznaczono miejsca, w których te trzy szczepy mają się połączyć i również podany jest czas, w którym to wszystko ma się odbyć.
— Ale ty się o tem nie mogłeś dowiedzieć!
— Przeciwnie! Dżowarjowie połączą się z Abu Hammedami w dzień po następnym Jaum el Dżema przy ruinach Khan Khernina. Te dwa szczepy zejdą się z Obeidami w trzeci dzień po Jaum el Dżema między wirem el Kelab a kończynami gór Kanuca.
— Czy wiesz to napewno?
— Tak.
— Od kogo?
— Od szejka Abu Mohammedów.
— Mówiłeś z nim?
— Byłem nawet w jego namiocie.
— Abu Mohammedowie nie żyją w zgodzie z Dżowarjami i Abu Hammedami.
— Powiedział mi to. Poznał twego konia i jest twym przyjacielem. Przyjdzie ci na pomoc wraz ze szczepem Alabeidów.
— Czy mówisz prawdę?
— Tak.
Wszyscy obecni zerwali się i podali mi ręce w wielkiej radości. O mało mnie nie udusili z wdzięczności. Potem musiałem wszystko jaknajdokładniej opowiedzieć. Uwierzyli we wszystko, ale tylko o tem zdawali się bardzo wątpić, abym mógł całkiem sam zabić lwa i to w ciemną noc. Arab zwykł atakować to zwierzę tylko w dzień i w bardzo licznem towarzystwie. Przedłożyłem im wreszcie skórę.
— Czy skóra ta ma dziurę?
Obejrzeli ją bardzo uważnie.
— Nie — brzmiała odpowiedź.
— Gdy Arabowie zabiją lwa, to skóra ma bardzo wiele dziur. Wpakowałem mu dwie kule. Popatrzcie! Pierwsza kula była za wysoko wycelowana, bo był zbyt oddalony ode mnie, a ja nie mogłem w ciemności dokładnie wymierzyć. Otarła się więc o skórę na głowie i zraniła ucho. Widzicie to tu. Drugą kulę wpakowałem mu, gdy był o dwa lub trzy kroki ode mnie; weszła mu w lewe oko. Widzicie to tu, gdzie skóra jest osmalona.
— Allah akbar, to prawda! Dopuściłeś to straszne zwierzę tak blisko do siebie, że proch twój osmalił mu sierść. A gdyby cię był pożarł?
— To byłoby tak zapisane w księdze. Skórę tę przyniosłem dla ciebie, o szejku. Przyjmij ją ode mnie i użyj jej jako ozdoby swego namiotu!
— Czy mówisz na serjo? — zapytał uradowany.
— Na serjo.
— Dziękuję ci, emir hadżi Kara ben Nemzi! Na tej skórze będę sypiał, a odwaga lwa wejdzie w me serce.
— Nie trzeba tej skóry, aby pierś twa wezbrała odwagą, której ci zresztą wnet będzie trzeba.
— Czy będziesz wraz z nami walczył przeciw naszym nieprzyjaciołom?
— Tak. Są to złodzieje i rozbójnicy i dybali także na moje życie; staję pod twoim rozkazem, a ten mój przyjaciel uczyni tosamo.
— Nie. Nie będziesz słuchał, ale rozkazywał. Będziesz dowódcą oddziału.
— O tem pomówimy później; teraz pozwól mi wziąć udział w waszych naradach.
— Masz słuszność; musimy się naradzić, bo mamy jeszcze tylko pięć dni czasu.
— Czy nie powiedziałeś mi, że jeden dzień wystarczy na to, aby się wojownicy Haddedihnów zgromadzili przy tobie?
— Tak jest.
— Na twojem miejscu wysłałbym dziś posłańców.
— Dlaczego jeszcze dziś?
— Nie wystarczy bowiem mieć wszystkich wojowników razem. Muszą się wprzód wprawić do tego boju.
Uśmiechnął się dumnie.
— Synowie Haddedihnów są już od lat chłopięcych przyzwyczajeni do boju. Zwyciężymy wrogów. Ilu mężów zdolnych do walki posiada szczep Abu Mohammedów?
— Dziewięciuset.
— A Alabeidowie?
— Ośmiuset.
— Mamy więc dwa tysiące ośmset ludzi; do tego dodać należy nagłe zaskoczenie, gdyż wróg nie spodziewa się nas; musimy zwyciężyć!
— Albo będziemy zwyciężeni!
— Maszallah, zabijasz lwa, a boisz się Araba?
— Mylisz się. Jestem waleczny i odważny; ale odwaga działa podwójnie, gdy jest ostrożną. Czy uważasz za możliwe, że Alabeidowie i Abu Mohammedzi przybędą za późno?
— To możliwe.
— Wtedy stoimy z jedenastuset ludźmi przeciw trzem tysiącom. Wróg rozgromi naprzód nas, a potem naszych przyjaciół. Jak łatwo może się on dowiedzieć, że zamierzamy wyruszyć przeciw niemu! Wtedy i niespodziany atak nie nastąpi. A na cóż ci się to przyda, gdy będziesz walczył i odeprzesz tylko nieprzyjaciela? Gdybym był szejkiem Haddedihnów, takbym go pobił, by się już nie mógł na długi czas podnieść i musiałby mi składać corocznie haracz.
— Jakbyś się do tego zabrał?
— Walczyłbym nie jak Arabowie, ale jak Frankowie.
— Jakżeż oni walczą?
Teraz wstałem, aby wygłosić mowę o europejskiej sztuce wojennej, ja, laik w sprawach wojennych. Ale musiałem się zająć tym poczciwym szczepem Haddedihnów. Nie sądziłem, że grzeszę przeciwko swoim bliźnim, biorąc udział w tych naradach. Miałem raczej możność łagodzenia okrucieństw, jakich ci półdzicy ludzie dopuszczają się po każdem zwycięstwie. Naprzód opisałem ich własny sposób walki i wykazałem jej braki; potem przedstawiłem im te rodzaje walki, które stosuje się w europejskich armjach. Przysłuchiwali mi się z uwagą, a gdy skończyłem, poznałem wrażenie, jakie słowa moje wywarły, z długiego milczenia które, zapanowało po mej przemowie.
— Mowa twa jest dobra i zgodna z prawdą, mogłaby nam przynieść zwycięstwo i wielu z naszych zachować przy życiu, gdybyśmy mieli czas, aby się wprawić.
— Mamy czas.
— Czy nie powiedziałeś, że trzeba na to długich lat, aby urządzić taką armję?
— Powiedziałem to. Ale my nie chcemy przecież stworzyć armji, lecz tylko zmusić Obeidów do ucieczki, a do tego można się przygotować w przeciągu dwóch dni. Gdy wyślesz dziś twych posłańców, to wojownicy jutro już będą zgromadzeni; nauczę ich zwartego ataku konnicy, co spada jak grom na wrogów i pokażę im, jak walczy się pieszo bronią palną.
Zdjąłem ze ściany pałeczkę, którą się pogania wielbłądy i rysowałem na ziemi.
— Patrzcie! Tu płynie Tygrys; tu jest wir, tu ciągną się góry Hamrin, a tu Kanuca. Tu jest punkt zborny nieprzyjaciela. Dwa pierwsze szczepy idą prawym brzegiem rzeki pod górę, za nimi podkradają się niepostrzeżenie nasi sprzymierzeńcy, a Obeidowie przeprawiają się przez rzekę od lewego brzegu. Aby się do nas dostać, muszą przejść między tem i poszczególnemi górami; wszystkie te drogi wiodą do wielkiej doliny Deradż, zwanej doliną schodów, albowiem strome jej ściany wznoszą się do góry jak schody. Dolina ta ma tylko jedno wejście, również i jedno wyjście. Tu musimy ich oczekiwać. Obsadzimy wzgórza strzelcami, którzy, nie narażając się na nic, wezmą wroga pod ogień. Wyjście zastawimy parapetem, którego również bronić będą strzelcy, a tu w tych dwóch bocznych wąwozach po tej i po tamtej stronie ukryje się konnica, która wypadnie w chwili, gdy nieprzyjaciel znajdzie się całkowicie w dolinie. U wejścia będzie on stylu zaatakowany przez naszych sprzymierzeńców, a jeśliby oni w czas nie przybyli, to wpadnie on na nich, gdy będzie przed nami uciekał w popłochu.
— Maszallah, mowa twa jest jak mowa proroka, co podbił świat! Pójdę za twą radą, jeśli wszyscy inni tu zgodzą się na to. Kto się sprzeciwia temu, niech przemówi!
Nikt się nie sprzeciwił; więc szejk rzekł:
— Otóż wyślę natychmiast posłańców.
— Bądź ostrożny, o szejku, i nie mów swym wojownikom, o co chodzi; inaczej łatwo się stać może, że nieprzyjaciel dowie się o naszym zamiarze.
Skłonił głowę potakująco i wyszedł. Sir Dawid Lindsay przysłuchiwał się tej długiej rozmowie z widoczną niecierpliwością; teraz skorzystał ze sposobności, aby się odezwać.
— Sir i ja tu jestem!
— Widzę pana!
— Chciałbym także coś usłyszeć!
— Moje przygody?
— Yes!
— Pan mógł sobie przecież pomyśleć, że nie wygłoszę swego wykładu w języku angielskim. Ale teraz dowiesz się pan o wszystkiem, co potrzebne.
Powtórzyłem mu pokrótce moje opowiadanie i treść narady. Był bardzo podniecony.
— Ah! Nie dziki atak, ale wojskowe oddziały! Ewolucja! Taktyka! Strategja! Otoczyć wroga! Barykada! Wspaniałe! Świetnie! I ja z wami! Pan będzie generałem, a ja adjutantem!
— Pysznie wyglądalibyśmy w takich rolach! Generał, który na sztuce wojennej tyle się zna, co hipopotam na robieniu pończoch i adjutant, który nie umie mówić! Zresztą radziłbym panu trzymać się zdaleka od tego wszystkiego.
— Dlaczego?
— Ze względu na wicekonsula w Mossul.
— Ah! Jakto?
— Przypuszczają, że on maczał ręce w tej sprawie.
— Niech weźmie precz ręce swe! Cóż mnie obchodzi konsul?
— Ba!
Teraz szejk wrócił. Wysłał posłańców i nasunęły mu się przytem rozmaite nowe myśli:
— Czy szejk Abu Mohammedów powiedział, jakiej części łupu się spodziewa?
— Nie.
— Czego żądają Alabeidowie?
— Nie wiem.
— Powinieneś był się spytać!
— Nie pytałem się dlatego, że jako szejk Haddedihnów nie pytałbym się wcale o łup.
— Maszallah! A o cóż! A któż mi wynagrodzi szkodę?
— Pobity wróg.
— Muszę więc najść jego pastwiska i uprowadzić żony, dzieci i trzody!
— To nie jest konieczne. Czy chcesz prowadzić wojnę przeciwko kobietom? Póty nie wydasz jeńców, których dostaniemy w swe ręce, gdy szczęście sprzyjać nam będzie, póki nie otrzymasz tego, czego żądasz. Jeśli zwycięstwo nasze będzie zupełne, zażądasz rocznego haraczu i zatrzymasz u siebie szejka i kilku jego krewnych jako zakładników.
Po naradzeniu się nad tym punktem, przyjęto go.
— A teraz, nakoniec jeszcze jedno zauważyłem. Jest to rzeczą niezbędną, abyśmy o wszystkich obrotach naszych nieprzyjaciół i sprzymierzeńców dokładne otrzymywali wiadomości. Musimy zatem porozstawiać posterunki stąd aż do El Deradż.
— Jak to sobie wyobrażasz?
— W El Deradż ukryją się dwaj nasi wojownicy, o których wierności będziesz przekonany. Będą się starali, aby ich nie widziano, a sami będą bacznie na wszystko uważali. Od El Deradż aż tu poustawiasz w pewnych odstępach czterech ludzi, którzy mają baczyć na to, aby się nie spotkali z żadnym obcym i donosić nam o wszystkiem, co dwaj pierwsi zauważą. Jeden przynosi wiadomość drugiemu, a potem wraca na swoje miejsce.
— Plan ten jest dobry; wykonam go.
— Taką samą linję wywiadowczą, tylko cokolwiek rozleglejszą, ustanowisz stąd aż do pastwisk Abu Mohammedów. Mówiłem już o tem z ich szejkiem. Połowę tej linji obsadzi on swoimi ludźmi. — Czy znasz ruinę El Farr?
— Tak.
— Tam będzie ostatni jego posterunek.
— Ilu mężów trzeba mi będzie do tego?
— Tylko sześciu. Abu Mohammedowie postawią również tylu. Ilu wojowników masz tu w obozie?
— Może ich być ze czterystu.
— Proszę cię, zgromadź ich. Musisz ich dziś jeszcze poddać mustrze i dziś jeszcze możemy rozpocząć ćwiczenia.
W zgromadzeniu zapanowało gwarne życie. W przeciągu pół godziny stanęło na placu czterystu ludzi. Szejk wygłosił do nich długą, kwiecistą przemowę, a zakończył ją wezwaniem do przysięgi na brodę proroka, że nie wspomną o zbrojeniach przed żadnym niepowołanym; potem rozkazał, by stanęli w szeregu.
Dokonaliśmy przeglądu, jadąc wzdłuż rozciągniętej linji. Wszyscy byli na koniach; każdy miał nóż, szablę i długą, pierzastą lancę, która przy lepszem wyszkoleniu mogłaby być straszliwą bronią. Liczni spomiędzy nich byli także zaopatrzeni w niebezpieczny nibat[17] i w krótki dziryt. Broń palna pozostawiała wiele do życzenia. Niektórzy wojownicy mieli jeszcze starodawną skórzaną tarczę, nadto kołczan, łuk i strzały. Inni posiadali strzelby z lontem, które były bardziej niebezpieczne dla ich właścicieli, niż dla wroga, a reszta wojowników była uzbrojona w karabiny perkusyjne o zbyt długich lufach.
Tym to ostatnim kazałem wystąpić naprzód, innych zaś odesłałem, nakazując im, aby się nazajutrz rano znowu stawili. Na rozkaz mój pozostali zsiedli z koni i popisywali się zręcznością w strzelaniu. Wogóle byłem z nich zadowolony. Było ich około dwustu. Uformowałem z nich dwie kompanje i rozpocząłem z nimi naukę. Nie była ona zbyt wymyślna. Ludzie ci mieli nauczyć się marszu i biegania w takt i strzelania szybko, raz po raz. Byli oni przyzwyczajeni jedynie do konnego ataku, umieli wprawdzie zaczepiać i drażnić wroga, ale nie zdołaliby mu poważnie stawić czoła. Teraz trzeba było ich tak wyuczyć, by mogli pieszo, nie tracąc przytomności, wytrzymać atak nieprzyjacielski.
Następnego dnia zabrałem się do tamtych wojowników. Należało ich nauczyć, jak mają po wystrzeleniu nabojów, wykonać zwarty atak lancami. Mogę powiedzieć, że ludzie ci wszystko bardzo szybko pojęli i byli wprost zachwyceni temi ćwiczeniami.
Pod wieczór dowiedzieliśmy się, że połączenie z Abu Mohammedami już nastąpiło i równocześnie otrzymaliśmy wiadomość, że ich szejk słyszał już o mojej przygodzie z Abu Hammedami. Odesłaliśmy odpowiedź i od tej chwili mieliśmy już nieustanne połączenie zapomocą posterunków.
Było już prawie ciemno, gdy dosiadłem ogiera, aby się jeszcze szybko przejechać po stepie. Oddaliwszy się cokolwiek od obozu, ujrzałem zbliżających się ku mnie dwóch jeźdźców. Jeden z nich miał zwykłą, przeciętną postać, drugi zaś był bardzo mały i zdawał się być ogromnie zajęty rozmową ze swym towarzyszem, wywijał bowiem rękami i nogami w powietrzu, jak gdyby łapał muchy.
Musiałem mimowoli pomyśleć o moim małym Halefie. Popędziłem galopem do nich i zatrzymałem konia przed nimi.
— Maszallah, zihdi! Czy to ty naprawdę?
Był to istotnie mały hadżi Halef Omar.
— Tak jest, to ja. Poznałem cię zdaleka.
Zeskoczył z konia i chwycił za mą szatę, aby ją całować z radości.
— Hamdullillah, chwała Bogu, że cię widzę, zihdi. Stęskniłem się za tobą, jak dzień za słońcem.
— Jak się powodzi zacnemu szejkowi Malekowi.
— Ma się dobrze.
— Amsza?
— Także.
— Hanneh, przyjaciółka twa?
— O, zihdi, ona jest jak rajska hurysa!
— A tamci wszyscy?
— Kazali cię pozdrowić, gdy cię znajdę.
— Gdzie oni są?
— Oni pozostali u stoku gór Szammar i wysłali mnie do szejka Szammarów, abym go prosił o przyjęcie ich do szczepu.
— Do jakiego szejka?
— To obojętne; do tego, na którego najpierw natrafię.
— Jużem się za wami wstawił. Tam jest obóz Haddedihnów.
— To są Szammarowie. Jak się nazywa ich szejk?
— Mohammed Emin.
— Czy przyjmie nas? Znasz go?
— Znam go i mówiłem już z nim o was. Popatrz na tego ogiera! Czy podoba ci się?
— Panie, jużem go podziwiał; jest on zapewne potomkiem klaczy z Koheli.
— On jest moją własnością; szejk mi go podarował. Widzisz więc, że jest moim przyjacielem!
— Niechaj go Allah obdarzy za to długiem życiem. Czy i nas szejk przyjmie?
— Będzie wam rad. Pojedźcie teraz ze mną.
Udałem się więc z nimi do obozu.
— Zihdi — rzekł Halef — niezbadane są drogi Allaha. Sądziłem, że długo będę musiał się pytać, zanim dowiem się czegoś o tobie, a tymczasem ty jesteś pierwszym, którego spotykam. Jak przybyłeś do Haddedihnów?
Opowiedziałem mu wszystko pokrótce, a potem dodałem:
— Czy wiesz, czem ja teraz jestem u niego?
— Czem?
— Generałem.
— Generałem?
— Tak.
— Czy on ma wojsko?
— Nie. Ale ma wojnę.
— Przeciwko komu?
— Przeciwko Obeidom, Abu Hammedom i Dżowarjom.
— To są rozbójnicy, którzy mieszkają nad Cabem i Tygrysem; słyszałem o nich wiele złego.
— Zbroją się przeciwko niemu. Chcą go znienacka napaść; myśmy się jednak o tem dowiedzieli, a ja jestem teraz jego generałem i uczę jego wojowników.
— Tak, zihdi, wiem, że znasz się na wszystkiem i wszystko umiesz i prawdziwem to szczęściem, że nie jesteś już giaurem!
— Nie?
— Nie. Nawróciłeś się przecież do prawdziwej wiary?
— Któż ci to powiedział?
— Byłeś w Mekce i masz świętą studnię Cem-cem przy sobie; jesteś więc dobrym muzułmaninem. Czym nie mówił tobie zawsze, że cię nawrócę, bez względu na to, czy chcesz tego, czy nie?
Znaleźliśmy się w obozie i zsiedliśmy przed namiotem szejka. Gdyśmy weszli, cała rada była przy nim zgromadzona.
— Sallam aaleikum! — przywitał się Halef. Towarzysz jego uczynił tosamo. Zająłem się przedstawieniem ich.
— O szejku, przyprowadzam ci tych dwóch mężów, którzy chcą z tobą pomówić. Ten nazywa się Nazar Ibn Mothalleh, a ten hadżi Halef Omar ben hadżi Abbul Abbas ibn hadżi Dawud al Gossarah, o którym już tobie opowiedziałem.
— O nim?
— Tak. Nie nazwałem go pełnem nazwiskiem, tylko krótko hadżi Halef Omar.
— Sługa twój i towarzysz?
— Tak.
— Co zabił Abu-Zeifa, ojca szabli?
— Tak. Należy on do szczepu Atejbehów, którego szejkiem jest twój przyjaciel, Malek.
— Bądźcie pozdrowieni, mężowie z Atejbeh! Witam cię, hadżi Halef Omar! Postać twa jest mała, ale odwaga twa jest wielka i wzniosła jest twa waleczność. Oby wszyscy mężowie byli tacy, jak ty! Czy przynosisz mi wiadomość o moim przyjacielu, Maleku?
— Przynoszę ją. Każe cię pozdrowić i zapytać, czy przyjmiesz jego i ludzi jego do szczepu Haddedihnów.
— Znam jego los, a jednak miło mi będzie przyjąć go. Gdzie on się teraz znajduje?
— U stoku gór Szammar, półtora dnia drogi stąd. Słyszałem, że trzeba ci wojowników?
— Tak jest. Nienawiść wybuchła między mną a tymi, co obok nas mieszkają.
— Przywiodę ci sześćdziesięciu walecznych mężów.
— Sześćdziesięciu? Mój przyjaciel hadżi Kara ben Nemzi powiedział mi przecież, że jest was mniej!
— W drodze przyjęliśmy do siebie ostatki szczepu Al Hariel.
— Jaką macie broń?
— Szable, sztylety, noże i same dobre strzelby. Wielu z nas ma nawet pistolety. Jak się umiem obchodzić z bronią, o tem powie ci mój zihdi.
— Wiem to już. Ale ten mąż nie jest zihdim, lecz emirem; zapamiętaj to sobie!
— Wiem to, panie; ale on mi pozwolił nazywać siebie zihdim. Czy ktoś z nas ma się natychmiast wybrać w drogę i przyprowadzić szejka Maleka wraz z ludźmi jego ze względu na to, że potrzeba wam wojowników?
— Jesteście zmęczeni.
— Nie jesteśmy zmęczeni. Wrócę natychmiast.
Towarzysz jego przerwał mu:
— Znalazłeś tu swego zihdiego i musisz zostać; ja wrócę.
— Posil się wpierw jadłem i napojem — rzekł szejk.
— Panie, mam wór z wodą i daktyle na mym koniu.
Szejk zwrócił się do niego:
— Ale koń twój będzie zmęczony. Weź mego konia; on wypoczywa od kilku dni i zaniesie cię rychło cło Maleka, którego ode mnie pozdrowisz!
Przyjął tę propozycję i za kilka chwil był już w drodze do gór Szammar.
— Emirze — rzekł szejk do mnie — czy wiesz, co moi wojownicy mówią o tobie?
— Co?
— Że kochają ciebie.
— Dziękuję ci!
— I że muszą odnieść zwycięstwo, skoro ty jesteś z nimi.
— Jestem z nich zadowolony. Jutro odbędą się manewry.
— Co?
— Mam do dnia dzisiejszego ośmiuset ludzi. Reszta przyłączy się jutro rano. Rychło się wprawią, a potem przedstawimy bój, jaki staczać będziemy z owemi trzema szczepami. Jedna połowa będzie przedstawiała Haddedihnów, a druga nieprzyjaciół. Te stare ruiny tam uważać będziemy za góry Hamrin i Kanuca i w ten sposób pokażę twym wojownikom, jak mają potem walczyć przeciwko prawdziwemu nieprzyjacielowi.
Ta zapowiedź podwoiła istniejący już przedtem zapał bojowy, a gdy się ona rozeszła po obozie, powstała wielka radość, wzrastająca w miarę przybywania w ciągu dnia coraz to nowych ludzi, którzy mieli się zaciągnąć do szeregów.
Stało się, co przepowiedziałem: Na drugi dzień w południe byliśmy już w komplecie. Zamianowałem opeerów i podoficerów, którzy każdego przybysza wprawiali do nowego sposobu walki. Popołudniu zaczęły się manewry i dały zadowalające wyniki. Piechota okazała się całkiem sprawną, a obroty i ataki poszczególnych oddziałów jazdy cechowały pewność i precyzja.
Podczas manewrów nadeszła ostatnia warta naszej linii wywiadowczej.
— Co przynosisz? — zapytał szejk, którego twarz jaśniała zadowoleniem.
— Panie, wczoraj Dżowarjowie połączyli się z Abu Hammedami.
— Kiedy?
— Wieczorem.
— A Abu Mohammedowie?
— Znajdują się tuż za nimi.
— Czy wysłali przed sobą wywiadowców, aby me zdradzić marszu, jakem im poradził?
— Tak.
Ten wywiadowca stał jeszcze przed nami, gdy nadjechał drugi z rzędu. Był on dalszem ogniwem łańcucha, rozciągniętego aż do doliny Deradż.
— Przynoszę ważną wiadomość, emirze.
— Jaką?
— Obeidowie wysłali ku nam ludzi z nad Cabu, aby zbadali okolicę.
— Ilu tam było mężów?
— Ośmiu.
— Jak daleko zaszli?
— Przeszli przez El Deradż.
— Czy widzieli naszych ludzi?
— Nie, ci bowiem ukryli się. Tamci obozowali w dolinie i wiele ze sobą rozmawiali.
— Ach! Czy nie można było ich podsłuchać.
— Było możliwe i Ibn Nacar uczynił to.
Ibn Nacar był jednym z owych dwóch wojowników, co mieli strzec doliny Deradż.
— Co on podsłuchał? Jeśli to rzecz ważna, to otrzyma nagrodę.
— Powiedzieli, że jutro w samo południe Obeidowie będą się przeprawiali przez rzekę, aby się połączyć z czekającymi już na nich Abu Hammedami i Dżowarjami. Zamierzają potem dotrzeć aż do El Deradż i tam na noc rozłożyć się obozem, ponieważ sądzą, że ich tam nikt nie dojrzy. Następnego dnia rano chcą na nas wykonać napad.
— Czy tych ośmiu mężów już odjechało?
— Tylko sześciu z nich. Dwaj musieli zostać, aby strzec doliny.
— Wróć i powiedz Ibn Nacarowi i jego towarzyszowi, iż dziś jeszcze sam do nich przyjdę. Jeden zostanie i baczyć będzie na tych dwóch Obeidów, a drugi niech mnie oczekuje na ostatnim posterunku, by mi wskazał drogę, gdy przybędę.
Mąż ten odjechał. Poprzedni wywiadowca czekał na odpowiedź.
— Czy słyszałeś, co tam ten doniósł? — zapytałem go.
— Tak, emirze.
— Zanieś więc prośbę naszą do szejka Abu Mohammedów. Niech się trzyma tuż na tyłach nieprzyjaciela, będąc przezeń niedostrzeżonym. Jeśli nieprzyjaciel wtargnął już do doliny Deradż, niech go natychmiast zaatakuje styłu i nie wypuszcza z doliny między El Hamrin i El Kanuca. O resztę my sami się postaramy.
Odjechał szybko. My zaś przerwaliśmy ćwiczenia, aby ludzie mogli wypocząć.
— Czy chcesz się udać do Deradż? — zapytał szejk, gdyśmy wracali do namiotu.
— Tak.
— Na co?
— Aby uwięzić tych dwóch szpiegów.
— Czy kto inny nie może tego wykonać?
— Nie. Sprawa ta jest tak ważna, że sam się jej muszę podjąć. Jeśli się nie uda tych dwóch ludzi uwięzić całkiem spokojnie i niezawodnie, to cały nasz piękny plan do niczego.
— Weź z sobą kilku mężów.
— Nie potrzeba. Ja i nasze dwie pikiety w zupełności wystarczą.
— Zihdi, weź mnie z sobą! — prosił Halef, który mnie teraz ani na krok nie odstępował.
Wiedziałem, że będzie się upierał przy swojem życzeniu, więc pozwoliłem.
— Nie wiem tylko, czy koń twój wytrzyma tak szybką jazdę. Muszę w przeciągu tej nocy odbyć drogę tam i spowrotem.
— Dam mu jednego z moich koni — rzekł szejk.
Za godzinę byliśmy w drodze. Ja jechałem na swym ogierze, a Halef na kasztanie, który przynosił zaszczyt swemu panu. W bardzo krótkim czasie stanęliśmy przy ostatnim posterunku. Tu czekał na nas Ibn Nacar.
— Czyś podsłuchał tych dwóch mężów? — zapytałem go.
— Tak, panie!
— Otrzymasz osobne wynagrodzenie przy rozdziale łupu. Gdzie jest twój towarzysz?
— Tuż wpobliżu tych dwóch szpiegów!
— Zaprowadź nas!
Pojechaliśmy dalej. Noc była prawie jasna i wkrótce ujrzeliśmy pasmo górskie, za którem znajdowała się dolina El Deradż. Ibn Nacar skierował wbok. Musieliśmy się piąć po skałach, wreszcie stanęliśmy u wejścia ciemnego jaru.
— Tu są nasze konie, panie!
Zsiedliśmy i zaprowadziliśmy także nasze konie do jaru.
Tu były one tak bezpieczne, że nie trzeba było ich strzec. Potem poszliśmy dalej grzbietem wzgórz i zatrzymaliśmy się dopiero, gdy przed naszemi oczyma ukazała się dolina.
— Uważaj, panie, by nie spadł żaden kamień, który mógłby nas zdradzić!
Schodziliśmy z wielką ostrożnością, ja za przewodnikiem, a za mną Halef, przyczem każdy wstępował w ślady swego poprzednika. Wreszcie znaleźliśmy się na dole. Jakaś postać zbliżała się do nas.
— Nacar?
— Jestem.
— Gdzie oni są?
— Jeszcze tam.
Przystąpiłem do niego całkiem blisko.
— Gdzie?
— Czy widzisz tę skałę tam na prawo?
— Tak.
— Tam się skryli.
— A konie ich?
— Przywiązali je cokolwiek dalej na przodzie.
— Zostańcie tu i przyjdźcie, gdy was zawołam. Chodź, Halefie!
Położyłem się na ziemi i posuwałem się wraz z Halefem naprzód. Przedostaliśmy się niepostrzeżenie aż do rogu skały. Poczułem woń tytoniu i usłyszałem dwóch ludzi, rozmawiających półgłosem. Stanąwszy przy krawędzi skały, mogłem rozróżnić słowa:
— Dwóch przeciwko sześciu!
— Tak. Jeden wyglądał czarno i szaro, był długi i cienki, jak lanca i miał szarą rurę armatnią na głowie.
— Szejtan!
— Nie, tylko zły duch, dżini.
— Ale drugi, to był djabeł?
— Wyglądał jak człowiek, ale strasznie! Z ust mu się dymiło, a oczy zionęły płomieniami. Podniósł tylko rękę i odrazu sześć koni padło trupem, z tamtemi czterema zaś te dwa djabły — niech ich Allah przeklnie — ulecieli powietrzem.
— W jasny dzień?
— W jasny dzień.
— Okropnie! Niech nas Allah strzeże przed djabłem, potrzykroć ukamienowanym! A potem przyszedł nawet do obozu Abu Hammedów?
— Nie przyszedł, ale oni go przynieśli.
— Jakto?
— Mieli go za człowieka i sądzili, że koń jego, to sławny ogier szejka Mohammeda Emina ze szczepu Haddedihnów. Chcieli — mieć tego konia, więc jego uwięzili. Gdy go przyprowadzili do obozu, syn szejka poznał go.
— Powinien go był wypuścić na wolność.
— Myślał ciągle, że to przecież będzie człowiek.
— Czy go związali?
— Tak. Ale lew przyszedł do obozu, a obcy powiedział, że sam jeden go ubije, jeśli mu się odda jego strzelbę. Oddano mu ją, poczem on wyszedł w ciemną noc. Po pewnym czasie padły błyskawice z nieba i huknęły dwa strzały. Za kilka chwil wrócił. Miał skórę lwa zarzuconą na ramieniu, dosiadł konia i odjechał przez powietrze.
— Czy go nikt nie chciał zatrzymać?
— Przeciwnie; ale on się stał nieuchwytnym. Podczas pościgu za nim padły trzy kule z nieba, które zabiły trzy najlepsze konie.
— Skąd ty to wiesz?
— Opowiedział to posłaniec, którego Cedar Ben Huli wysłał do naszego szejka. Czy już wierzysz, że to był szejtan?
— Tak, to był on.
— Cóżbyś zrobił, gdyby się tobie zjawił?
— Strzeliłbym do niego, a przytem odmawiałbym świętą fatchę.
Wystąpiłem z za rogu skały i stanąłem przed nimi.
— Więc odmów ją! — rozkazałem mu.
— Allah kerihm!
— Allah ilh Allah, Mohammed razuhl Allah!
Nie zdołali nic więcej wydobyć z siebie prócz tych dwóch okrzyków.
— Jestem tym, o którym opowiadałeś. Nazywasz mnie szejtanem: biada ci, jeśli ręką ruszysz, aby się bronić! Halefie, zabierz im broń!
Nie stawiali wcale oporu; zdawało mi się, że słyszę, jak dzwonią zębami.
— Zwiąż im ręce ich własnemi pasami!
Halef rychło się z tem uporał, byłem przekonany, że węzły nie puszczą.
— Teraz odpowiadajcie na moje pytania, jeśli wam życie miłe! Z jakiego szczepu jesteście?
— Jesteśmy Obeidami.
— Wasz szczep przeprawi się jutro przez Tygrys?
— Tak.
— Ilu macie wojowników?
— Tysiąc i dwustu.
— Jak są uzbrojeni?
— W strzały i strzelby z lontem.
— Czy macie jeszcze inne strzelby, a może i pistolety?
— Niewiele.
— Jak się przeprawicie — na czółnach?
— Na tratwach; nie mamy czółen.
— Ilu wojowników mają Abu Hammedzi?
— Tylu, co i my.
— Jak są ci uzbrojeni?
— Mają więcej strzał niż strzelb.
— A ilu mężów przyprowadzą wam Dżowarjowie?
— Tysiąc.
— Mają oni strzały, czy strzelby?
— Mają i jedne i drugie.
— Czy tylko wasi wojownicy tu przybędą, czy wybieracie się z waszemi trzodami w te okolice?
— Tylko wojownicy przyjdą.
— Dlaczego chcecie się bić z Haddedihnami?
— Gubernator nam tak kazał.
— On wam nic nie ma do rozkazywania; wy podlegacie namiestnikowi z Bagdadu. Gdzie są wasze konie?
— Tam.
— Jesteście moimi jeńcami. Spróbujcie uciec, to was na miejscu zastrzelę. Nacar, przyjdźcie!
Tamci dwaj nadeszli.
— Przywiążcie mocno tych dwóch mężów do swoich koni!
Obeidowie poddali się losowi; wsiadli na konie, do których przymocowano ich tak, że nie mogło być mowy o ucieczce.
Za chwilę rozkazałem:
— Teraz przyprowadźcie stamtąd nasze konie i ustawcie je u wejścia do doliny. Ibn Nacar, ty zostaniesz tu w El Deradż; drugi zaś niech pomoże Halefowi odprowadzić jeńców do obozu.
Obaj Haddedihnowie oddalili się, aby konie nasze sprowadzić ze stoku doliny. Potem wsiedliśmy na konie i wróciliśmy, podczas gdy Ibn Nacar został na swoim posterunku.
— Ja pośpieszę naprzód; wy jedźcie za mną jaknajprędzej.
Po tem zleceniu spiąłem mego konia. Uczyniłem to z dwóch powodów; po pierwsze obecność moja w obozie była niezbędną, a po drugie miałem wreszcie sposobność wypróbowania tajemnicy mego konia i przekonania się do jak szybkiego biegu można go doprowadzić. Leciał lekko jak ptak przez step; szybki bieg był mu snać nawet przyjemny, bo kilkakrotnie zarżał radośnie. Nagle położyłem mu ręce między uszy — —
— Rih! — —
Na to wezwanie położył uszy po sobie; zdawało się, że się wydłuża i staje cieńszym, jak gdyby miał przelecieć przez cząstki powietrza. Sto innych dobrych koni nie mogłoby mu dorównać w dotychczasowym galopie, ale do biegu, który teraz nastąpił, miał się on jak cisza do szalejącej burzy, jak chód kaczki do lotu jaskółki. Ani lokomotywa ,ani wielbłąd szybkonośny nie zdołałyby dopędzić tego konia, a przytem pęd jego był gładki i równomierny. Mohammed Emin nie przesadził, mówiąc do mnie: „Koń ten poniesie cię poprzez tysiąc jeźdźców“; byłem bardzo dumny z posiadania tak nadzwyczajnego rumaka.
Ale musiałem pomyśleć o tem, aby położyć kres temu nadmiernemu wysiłkowi; zwolniłem biegu i położyłem mu rękę pieszczotliwie na szyi. Mądre zwierzę zarżało wesoło na ten dowód mojego uznania i wyciągnęło szyję z dumą.
Drogę powrotną odbyłem w czasie cztery razy krótszym, niż jazdę z obozu do Wadi Deradż. Wpobliżu namiotu szejka ujrzałem siedzące na wielbłądach i koniach postacie, których w ciemności nie mogłem rozpoznać, a w samym namiocie czekała mnie bardzo przyjemna niespodzianka: — Malek stał przed szejkiem, który właśnie chciał wypowiedzieć uprzejme słowa powitania.
— Sallam! — pozdrowił mnie Atejbeh, wyciągając do mnie obydwie ręce. — Oczy moje cieszą się, patrząc na ciebie, a ucho moje zachwycone jest, słysząc kroki twej stopy!
— Niechaj Allah błogosławi twemu przybyciu, przyjacielu mej duszy. Uczynił on cud, że cię już dziś do nas przyprowadził.
— O jakim cudzie mówią twe usta?
— Nie mogliśmy się wcale dziś ciebie spodziewać. Stąd aż do Dżebel Szammer i spowrotem trwa przecież droga trzy dni.
— Powiedziałeś prawdę. Ale poseł twój nie musiał jechać aż do góry Szammarów. Gdy odszedł był od nas z Halefem, dowiedziałem się od zbłąkanego pasterza, że wojownicy Haddedihnów pasą tu swe trzody. Ich szejk, sławny i waleczny Mohammed Emin jest mym przyjacielem. Hadżi Halef mógł tylko na niego, a nie na kogo innego natrafić; postanowiliśmy zatem nie czekać na jego powrót, lecz uprzedzić jego poselstwo.
— Postanowienie twe było dobre, bo gdybyś go był nie powziął, nie moglibyśmy ciebie dziś powitać.
— Spotkaliśmy posłańca wśrodku drogi i serce me radowało się, gdym się dowiedział, że zastanę ciebie, o hadżi Kara ben Nemzi, u wojowników haddedihńskich. Allah kocha ciebie i mnie; On kieruje nogi nasze na drogi, które się spotykają. Lecz powiedz, gdzie jest hadżi Halef Omar, syn mój kochany i szanowny?
— Znajduje się już w drodze do obozu. Pojechałem naprzód i zostawiłem go z dwoma jeńcami; w krótkim czasie zobaczysz go.
— Udało ci się? — zapytał Mohammed Emin.
— Tak. Szpiegowie są w naszych rękach; nie mogą nam zaszkodzić.
— Słyszałem — rzekł Małek — że nienawiść wybuchła między Haddedihnami a rozbójnikami nad Tygrysem?
— Dobrze słyszałeś. Jutro, gdy słońce osiągnie najwyższy punkt w swej wędrówce po niebie, będą grzmieć nasze strzelby i zabłysną nasze szable.
— Napadniecie na nich?
— Oni chcą na nas napaść, ale my już jesteśmy przygotowani na ich przyjęcie.
— Czy mogą mężowie Atejbehów pożyczyć wam swych szabli?
— Wiem, że szabla twa jest jako Dzu al Fekar[18], któremu się nikt oprzeć nie zdoła. Jesteś nam wielce pożądany ze wszystkimi, którzy są przy tobie. Ilu mężów masz ze sobą?
— Trochę więcej niż pięćdziesięciu.
— Czy są zmęczeni?
— Czyż Arab jest zmęczony, gdy słyszy szczęk broni i wrzawę wojenną? Daj nam wypoczęte konie, a pojedziemy z wami wszędzie, dokąd nas zaprowadzicie!
— Znam was. Kule wasze trafiają pewnie i końce waszych lanc nie chybią nigdy celu. Będziesz ze swoimi mężami bronił szańca, zamykającego wyjście z pola bitwy.
Podczas tej rozmowy ludzie jego, znajdujący się na dworze, zsiedli z koni; słyszałem, jak podano im wieczerzę, a i w namiocie szejka było jedzenia wbród. Nie ukończyliśmy jeszcze wieczerzy, gdy wszedł mały Halef i oznajmił przybycie więźniów. Stawiono ich przed szejka. Patrzył na nich pogardliwie i zapytał:
— Jesteście ze szczepu Obeidów?
— Tak jest, o szejku.
— Obeidowie są tchórze. Boją się sami walczyć z dzielnymi wojownikami Haddedihnów i dlatego połączyli się z szakalami Abu Hammedów i Dżowarjów. Ich przemoc miała nas zgnieść; ale my ich pozjadamy. Czy wiecie, co jest obowiązkiem walecznego wojownika, gdy się chce bić z nieprzyjacielem?
Spuścili oczy wdół i nie odpowiadali.
— Waleczny Ben Arab nie przychodzi jak skrytobójca; przysyła posłańca z zapowiedzią walki, by się spór uczciwie rozegrał. Czy wasi dowódcy uczynili to?
— Nie wiemy, o szejku!
— Nie wiecie tego? Niech Allah skróci wasze języki. Wasz pysk ocieka kłamstwem i fałszem. Nie wiecie tego, a przecież polecono wam strzec doliny Deradż, żeby nie doszła do mnie żadna wieść o waszym napadzie! Będę się z wami i waszymi współplemieńcami tak obchodził, jak sobie na to zasłużyli. Zawołać Abu Manzura, właściciela noża!
Jeden z obecnych wyszedł i wrócił wnet z mężem, który przyniósł ze sobą skrzyneczkę.
— Zwiążcie ich, aby się nie mogli ruszyć i zdejmcie z nich Marameh[19].
Gdy się to stało, zwrócił się szejk do nowoprzybyłego Haddedihna.
— Co jest ozdobą męża i wojownika, o Abu Manzur?
— Włosy, które upiększają jego twarz.
— Co się należy mężowi, który boi się jak kobieta i mówi nieprawdę jak córka kobiety?
— Należy go traktować jak kobietę lub córkę kobiety.
— Ci mężowie mają brody, ale są kobietami. Postaraj się o to, Abu Manzur, aby ich poznano jako kobiety.
— Czy mam ich pozbawić brody, o szejku?
— Rozkazuję ci!
— Niech ci Allah błogosławi, o dzielny i mądry między dziećmi Haddedihnów! Jesteś miły i łagodny dla swoich ludzi, a sprawiedliwy względem nieprzyjaciół swego szczepu. Będę posłuszny twemu rozkazowi.
Otworzył skrzynię, zawierającą rozmaite przyrządy i wyjął szambijeh[20], którego białe ostrze zabłysło w świetle ogniska. Był to balwierz szczepu.
— Dlaczego nie bierzesz noża, przeznaczonego dla brody? — zapytał go szejk.
— Czy mam nożem odciąć brody tym tchórzom, a potem dotykać się nim głowy i szuszach[21] walecznych Haddedihnów, o szejku?
— Masz słuszność; uczyń, jak postanowiłeś!
Związani Obeidowie bronili się, jak mogli, przed manipulacją, z którą łączyła się największa hańba; ale opór nie zdał im się na nic. Potrzymano ich, a sztylet Abu Manzura był tak ostry, że broda znikała pod nim, jak za dotknięciem brzytwy.
— Teraz wyprowadźcie ich — rozkazał szejk. — To są kobiety i niech ich kobiety strzegą. Dać im chleba, daktyli i wody; jeśli zechcą uciec, to strzelać do nich z miejsca.
Ostrzyżenie brody było nietylko karą, ale także doskonałym środkiem, aby uniemożliwić więźniom ucieczkę. Nie śmieliby bowiem zjawić się między swoimi bez brody. Teraz powstał szejk i wyjął swój nóż. Poznałem po jego uroczystej minie, że nastąpi coś niezwykłego i że przy tej sposobności wygłosi jakąś przemowę.
— Allah il Allah — zaczął — niema Boga innego, prócz Allaha. On stworzył wszystko, co żyje, a my jesteśmy jego dziećmi. Na cóż mają się nienawidzieć ci, co się kochają, i na cóż poróżnić się mają ci, którzy wzajem do siebie należą? Wiele gałęzi szumi w lesie, a na stepie wiele jest zdziebeł i kwiatów. Wszystkie one są sobie równe i dlatego znają się i nie rozstają się z sobą. Czyż my nie jesteśmy sobie także równi? Szejku Maleku, jesteś wielkim wojownikiem; powiedziałem też do ciebie: Nanu malihin — kosztowaliśmy wspólnie soli.
— Hadżi Emir Kara ben Nemzi, i ty jesteś wielkim wojownikiem, powiedziałem też do ciebie: Nanu malihin. Mieszkacie w moim namiocie; jesteście moimi przyjaciółmi i towarzyszami; gotowi jesteście umrzeć za mnie, a ja za was. Czy powiedziałem prawdę? Czy mówiłem słusznie?
Potwierdziliśmy to poważnem uroczystem skinieniem głowy.
— Ale sól rozpuszcza się i niknie — ciągnął dalej. — Sól to symbol przyjaźni; gdy się roztopiła i znikła z ciała, to i przyjaźń się kończy i musi znowu być odnowioną. Czy to dobrze, czy to wystarczy? Mówię, że nie! Waleczni mężowie nie przy pomocy soli zawierają przyjaźń. Jest materja, co nigdy nie znika z ciała. Czy wiesz, szejku Maleku, co mam na myśli?
— Wiem.
— Powiedz.
— Krew.
— Masz słuszność. Krew zostaje do śmierci, a przyjaźń, którą się krwią pieczętuje, ustaje wraz z życiem. Szejku Maleku, podaj mi twe ramię!
Malek zmiarkował tak samo jak ja, o co chodzi. Obnażył więc swe ramię, a Mohammed Emin drasnął go lekko końcem swego noża. Wytryskające krople krwi spadały do małego, drewnianego, napełnionego wodą puhara, który szejk trzymał drugą ręką pod ramieniem Maleka. A potem przywołał mnie.
— Emir hadżi Kara ben Nemzi, czy chcesz być moim przyjacielem i przyjacielem tego męża, który zwie się szejk Malek el Atejbeh?
— Chcę.
— Czy chcesz nim być aż do śmierci?
— Chcę.
— A więc twoi przyjaciele i nieprzyjaciele są także naszymi przyjaciółmi i nieprzyjaciółmi, a nasi przyjaciele i nieprzyjaciele są także twoimi przyjaciółmi i nieprzyjaciółmi.
— Tak.
— Więc podaj mi twe ramię!
Uczyniłem to; przeciął mi lekko skórę, a kilka kropli krwi ściekło do puharu. Potem zrobił tosamo ze swojem ramieniem i poruszył puharem, aby się krew dobrze z wodą zmieszała.
— Teraz podzielcie napój przyjaźni na trzy części i napijcie się go z myślą o Wszechwiedzącym, co zna nasze najtajniejsze myśli. Mamy sześć nóg, sześć ramion, sześć oczu, sześć uszu, sześć warg, a jednak niechaj będzie tylko jedna noga, jedno ramię, jedno oko, jedno ucho i jedne usta niech będą. Mamy trzy serca i trzy głowy, ale mimo to niechaj będzie tylko jedno serce i jedna głowa. Gdzie jeden jest, tam są i tamci dwaj, a co jeden czyni, to niechaj i drugi czyni tak, jakby jego towarzysze to robili. Chwała Bogu, który nam zesłał ten dzień!
Podał mi puhar.
— Hadżi Emir Kara Ben Nemzi, naród twój mieszka najdalej stąd; wypij twą część najpierw, a potem podaj puhar twemu przyjacielowi.
Wygłosiłem krótką przemowę i napiłem się trochę; po mnie skolei pił Malek, a resztę wypił Mohammed Emin. Potem objął nas i ucałował, mówiąc przytem do każdego zosobna:
— Tyś teraz mój razik[22] a ja twój razik; przyjaźń nasza niechaj będzie wieczną, choćby nawet Allah rozdzielił nasze drogi!
Wieść o naszem przymierzu rozniosła się rychło po całym obozie i każdy, kto sądził, iż ma choć najmniejsze prawo do tego, przybył do namiotu, aby nam złożyć życzenia. To zajęło niemało czasu tak, że dopiero dość późno pozostaliśmy sami.
Musieliśmy szejkowi Malekowi dać opis terenu, na którym walka miała się prawdopodobnie rozegrać, a nadto trzeba go było zapoznać z naszym planem obronnym. Zgodził się na wszystko i wkońcu zapytał:
— Czy nieprzyjaciele nie mogą ujść w kierunku północnym?
— Mogliby się przebić między rzeką a Dżebel Kanuca, to znaczy wzdłuż Wadi Dżehennem; ale my im zamkniemy i tę drogę. Szejku Mohammedzie, czyś zarządził, aby przygotowano narzędzia do budowy parapetu?
— Zarządziłem.
— Czy wybrałeś już kobiety, które mają nam towarzyszyć, aby się opiekować rannymi?
— Są już gotowe do drogi.
— Każ więc wybrać konie dla naszego towarzysza i dla jego mężów. Musimy już ruszyć w drogę, bo wnet zacznie świtać.


ROZDZIAŁ X.
ZWYCIĘSTWO.

W pół godziny potem wymaszerowali Haddedihnowie, nie arabskim zwyczajem, jak nieuporządkowana, rozluźniona chmara, ale oddziałami, w równych od siebie odstępach. Każdy wiedział, gdzie należy.
Przed nami jechali wojownicy, za nami kobiety na wielbłądach i pod wodzą rzeźkich jeszcze starców, a więc oddział sanitarny, a na końcu ci, którzy mieli utrzymywać połączenie z pastwiskami i dozorować więźniów.
Gdy tarcza słoneczna ukazała się nad widnokręgiem, zsiedli wszyscy z koni i padli na ziemię, aby odmówić modlitwę poranną. Był to budujący widok, gdy te setki Arabów leżały w prochu przed Panem, który mógł dziś każdego z nas powołać do siebie.
Od poustawianych na posterunkach Arabów dowiedzieliśmy się, że nic nie zaszło. Dojechaliśmy więc bez przeszkody do podłużnego Dżebel Deradż, na którym rozpościerała się bardzo rozległa dolina od zachodu ku wschodowi. Ci, co byli przeznaczeni na strzelców, zsiedli; konie ich przywiązano do kołków, wetkniętych w ziemię, aby w razie odwrotu nie było zamieszania. W niewielkiem oddaleniu zdjęto ciężary z wielbłądów i rozbito namioty, które one na sobie dźwigały. Namioty były przeznaczone dla rannych. Wody było dość w worach skórzanych, ale opatrunków mieliśmy bardzo mało, nad czem też wielce ubolewałem.
Linję wywiadowczą, łączącą nas z Abu Mohammedami, podtrzymywaliśmy ciągle. Co godzinę nadchodziły wiadomości, a ostatnia brzmiała, że nieprzyjaciele nie dostrzegli jeszcze naszego marszu. Sir Dawid mówił bardzo mało wczoraj i dziś aż do obecnej chwili. Byłem tak zajęty, że nie mogłem mu poświęcić ani chwilki. Teraz zatrzymał się obok mnie.
— Gdzie się bić, sir? Tu? — zapytał.
— Nie, za tą górą — odpowiedziałem.
— Zostać przy panu?
— Jak pan chce.
— Gdzie pan jest? Przy piechocie, kawalerji, czy saperach?
— Przy dragonach, bo będziemy strzelać i bić się na szable, gdy będzie trzeba.
— Zostanę przy panu.
— Więc proszę tu zaczekać. Oddział mój zatrzymuje się tutaj, aż wrócę po niego.
— Nie do doliny?
— Nie, ruszymy powyżej doliny nad rzekę, aby przeszkodzić wrogom w ucieczce na północ.
— Ilu ludzi?
— Stu.
— Well! Bardzo dobrze, wybornie!
Objąłem umyślnie ten posterunek. Byłem wprawdzie przyjacielem i towarzyszem Haddedihnów, ale nie chciałem, choćby w otwartej walce, zabijać ludzi, którzy mi nic złego nie zrobili. Waśń, jaka tu między Arabami wybuchła, mnie osobiście nic nie obchodziła, a ponieważ nie przypuszczałem, że wrogowie skierują się na północ, przeto prosiłem, aby mi pozwolono przyłączyć się do oddziału, który miał im tam odciąć drogę. Najchętniej zostałbym na placu, na którym miano opatrywać rannych; ale to było rzeczą niemożliwą.
Teraz wprowadził szejk jazdę do doliny, a ja przyłączyłem się do niego. Podzielono jazdę na dwie części, aby mogła stanąć w dolinie u lewego i prawego jej stoku. Potem przyszła kolej na piechotę. Jedna trzecia piechoty weszła na wzgórza po prawej stronie, druga obsadziła wzgórza po stronie lewej, aby z góry, z za skał móc wziąć nieprzyjaciela na cel; ostatnia część, w której był przedewszystkiem szejk Malek i jego towarzysze, została u wejścia, aby je zabarykadować i z za szańca powitać nieprzyjaciela ogniem. Wróciłem teraz i odjechałem z moimi stu ludźmi.
Jechaliśmy prosto na północ, aż znaleźliśmy wąwóz, którym można było przedostać się przez Dżebel. Po godzinie ujrzeliśmy przed sobą rzekę. Dalej na prawo, a więc na południe, było miejsce, w którem góry podchodziły dwa razy tuż do wody, a więc tworzyły półkole, z którego bardzo trudno było umknąć, jeśli się raz, na nieszczęście, w nie weszło. Tu ustawiłem moich ludzi, tu bowiem mogliśmy bez trudu powstrzymać nieprzyjaciela, nawet dziesięć razy liczniejszego. Wysłałem w pewne miejsce straż przednią, a potem zsiedliśmy wszyscy z koni i rozłożyliśmy się wygodnie. Lindsay zapytał mnie:
— Zna okolicę, sir?
— Nie — odpowiedziałem.
— Może tu są ruiny?
— Nie wiem.
— Trzeba zapytać!
Uczyniłem to i tłumacząc odpowiedź Araba, odpowiedziałem:
— Tam wyżej.
— Jak się nazywa?
— Muk hol Kal albo Kahlah Szergatha.
— Tam są fowling-bulle?
— Hm! Trzebaby dopiero zobaczyć.
— Ile czasu aż do walki?
— Aż do południa, a może i więcej. Może wcale nie będziemy walczyć.
— Tymczasem obejrzę.
— Co?
— Kalah Szergatha. Fowling-bulle wykopać; wysłać do muzeum w Londynie; wsławić się; well!
— Tego nie będzie można teraz zrobić.
— Dlaczego?
— Bo stąd musiałby pan tam jechać konno około piętnastu angielskich mil.
— Ah! Hm! Źle! Zostanę!
Położył się za krzakiem euforbji, ja zaś postanowiłem zbadać okolicę, dałem swym ludziom niezbędne zlecenia, a sam pojechałem w kierunku południowym wzdłuż rzeki.
Koń mój umiał, jak wszystkie konie szammarskie, wyśmienicie wspinać się po górach; mogłem się śmiało wybrać na Dżebel, to też, gdy teren okazał się jako tako dogodnym, podjechałem wgórę, aby się rozejrzeć wokoło. Znalazłszy się na górze, spojrzałem przez lunetę w stronę wschodnią. Tam, po drugiej stronie rzeki, panował wielki ruch. Na południowym, a więc lewem pobrzeżu Cabu roił się step od jeźdźców, aż gdzieś po Tell Hamlia, a poniżej chelalu[23] leżały wielkie kupy koźlich skór, z których miano zrobić łodzie dla Obeidów, aby się mogli przeprawić. Tego zaś brzegu Tygrysowego, który był po naszej stronie, nie mogłem zobaczyć — spowodu wzgórza, za którem rozpościerała się dolina Deradż. Ponieważ miałem jeszcze czas, postanowiłem wspiąć się i na to wzgórze.
Po nader męczącej jeździe grzbietem wzgórz, która trwała znacznie więcej niż godzinę, dojechałem do najwyższego punktu. Koń mój był tak rześki, jakgdyby dopiero co wstał ze snu; uwiązałem go w miejscu, a sam przelazłem przez rodzaj muru skalnego. U stóp była dolina Deradż. Wtyle widziałem parapet gotowy, za którym spoczywali jego obrońcy; po tej i tamtej stronie dojrzałem ukrytych za skałami strzelców, a zaś w dole, naprzeciw mnie zasadzkę, w której znajdowała się jazda.
Potem zwróciłem lunetę na południe.
Tam stał namiot przy namiocie, ale widziałem, że gotowano się właśnie do marszu. Byli to Abu Haminedzi i Dżowarjowie. Tam — zapewne — rozłożyły się ongiś obozem wojska Sardanapala, Kyaxaresa i Alyattesa. Tam kiedyś, w prastarych czasach, klęczeli wojownicy Nabopolassara, a było to 5-go maja w piątym roku panowania owego władcy, gdy po zupełnem zaćmieniu słońca, spowodu którego bitwa nad Halysem stała się tak okropną, nastało zaćmienie księżyca. Tam u wód Tygrysu pojono zapewne konie, gdy Nebukadnezar wyprawiał się na Egipt, aby strącić z tronu królowę Hophrę i były to zapewne te same wody, nad któremi grzmiał śpiew przedśmiertny Nerikolassara i Nabonnada, odbijający się echem aż o góry Kara Cszook, Cibar i Sar Harana.
Widziałem, jak rozdęto i powiązano skóry koźle, widziałem, jak jeźdźcy, wiodąc jedną ręką konie, wstępowali na tratwy; widziałem, jak tratwy odbijały od jednego i przybijały do drugiego brzegu. Zdawało mi się, że słyszę wrzask, z jakim witali ich sprzymierzeńcy, dosiadający teraz co prędzej swych koni, aby wykonać świetną fantazję[24].
Dobrze było, że teraz tak wyczerpywali siły swych koni; należało się spodziewać, że wówczas, gdy zajdzie poważna potrzeba, zwierzęta będą zmęczone.
Siedziałem tak z godzinę. Wszyscy Obeidowie już się byli przeprawili i widziałem, jak pochód ruszył ku północy. Teraz zlazłem ze szczytu, dosiadłem konia i wróciłem. Nastała chwila rozstrzygająca.
Znowu minęła prawie godzina, zanim znalazłem się w miejscu, skąd można było zjechać nadół. Chciałem już zawrócić ku dolinie, gdy nagłe zabłysło coś na północnym widnokręgu. Zdawało się, jakby promień słoneczny padł na odłamek szkła. Mogliśmy się spodziewać nieprzyjaciela tylko od strony południowej, mimo to jednak wziąłem lunetę do rąk i szukałem miejsca, w którem zauważyłem ów błysk. Nareszcie znalazłem je. Tuż nad rzeką spostrzegłem wiele ciemnych punkcików, poruszających się w kierunku prądu. Musieli to być jeźdźcy, a na jednym z nich zalśnił odblask światła słonecznego.
Czy byli to wrogowie? W samym środku między nimi a mną znajdowali się ludzie moi, ukryci w zasadzce. Nie mogłem zwlekać; musiałem wyprzedzić nieznajomych jeźdźców. Przynagliłem konia, który szybko zjeżdżał, a potem, poczuwszy równię pod kopytami, leciał jak ptak. Byłem przekonany, że przybędę na czas.
Wróciwszy do oddziału, zwołałem swych ludzi i powiedziałem im, com zauważył. Wyprowadziliśmy konie z małej kotliny, którą tworzył teren. Połowa Haddedihnów ukryła się za wzgórzem, wybiegającem w stronę południową, reszta zaś została, aby — ukrywszy się za krzakami euforbji i w zaroślach gumowych — odciąć przybyszom odwrót.
Po niedługim czasie rozległ się odgłos kopyt. Master Lindsay leżał przy mnie i nasłuchiwał, trzymając strzelbę przygotowaną do strzału.
— Ilu ich? — zapytał krótko.
— Nie mogłem ich dokładnie zliczyć — odpowiedziałem.
— W przybliżeniu?
— Dwudziestu.
— Ba! Dlaczego zadawać sobie tyle trudu?
Wstał, podszedł naprzód i usiadł na głazie. Dwaj jego służący nie odstępowali go ani na krok.
Wtem wyłonili się jeźdźcy z za krawędzi kotliny; na czele jechał wysoki, silny Arab, który nosił pod swą abą pancerz z łusk. Na nim to zaigrał ów blask, jaki zdołałem wprzódy zauważyć. Arab miał postać prawdziwie królewską. Człowiek ten nie wiedział zapewne, co to trwoga, nigdy nie doznał strachu, bo i teraz, gdy nagle i niespodziewanie ujrzał tu tak niezwykłą postać Anglika, rzęsy mu nawet nie drgnęły, tylko ręka sięgnęła niepostrzeżenie po krzywą szablę.
Podjechał jeszcze o kilka kroków naprzód i poczekał, aż wszyscy jego ludzie przybyli; potem skinął na męża, który znajdował się obok niego. Był to człowiek bardzo wysoki i chudy; zwisał z konia, jakgdyby się jeszcze nigdy w życiu nie dotknął siodła. Odrazu poznało się po nim, że był greckiego pochodzenia. Na skinienie Araba zapytał się Anglika po arabsku:
— Co ty za jeden?
Master Lindsay powstał, zdjął kapelusz, wykonał pół ukłonu, ale nie rzekł ani słowa.
Pytający powtórzył swe słowa w języku tureckim.
— I’m English, jestem Anglikiem — brzmiała odpowiedź.
— Ach, więc witam szanownego pana! — dały się słyszeć teraz dźwięki angielskie. — Co za nadzwyczajna niespodzianka, że spotykam w tej samotni syna Albionu. Czy wolno zapytać o nazwisko?
— Dawid Lindsay.
— To są służący pana?
— Yes!
— A co pan tu robi?
— Nothing — nic.
— Pan musi przecież mieć jakiś zamiar, jakiś cel?
— Yes!
— Więc jaki cel?
— To dig — wykopać.
— Co?
— Fowling-bulle.
— Ach! — uśmiechnął się ten pobłażliwie. — Na to trzeba środków, czasu, ludzi i pozwolenia. Jak się pan tu dostał?
— Statkiem.
— Gdzie on jest?
— Wrócił do Bagdadu.
— Więc pan wysiadł z dwoma służącymi?
— Yes!
— Hm, dziwne! A dokąd pan zamyśla udać się teraz?
— Tam, gdzie są fowling-bulle. Kto jest tu master?
Wskazał przytem na Araba, który miał pancerz z łusek. Grek przetłumaczył Arabowi dotychczasową rozmowę, a potem odpowiedział:
— Ten sławny mąż to Eslah el Mahem, szejk Obeidów, którzy tam po drugiej stronie mają swe pastwiska.
Byłem zdumiony tą odpowiedzią. A więc szejk podczas wymarszu szczepu swego nie znajdował się wśród swoich.
— Kto pan? — pytał dalej Anglik.
— Jestem jednym z tłumaczy u angielskiego wicekonsula w Mossul.
— Ah! dokąd?
— Aby uczestniczyć w wyprawie przeciwko Haddedihnom.
— Wyprawa? napad? wojna? bitwa? dlaczego?
— Haddedihnowie są upartym szczepem, którego trzeba nauczyć moresu. Dali oni pomoc kilku Yezidim wtedy, gdy ci czciciele djabła byli zaatakowani przez gubernatora z Mossul. Ale jakżeż się to stało, że — —
Utknął, bo za wzgórzem zarżał jeden z naszych koni, a za jego przykładem poszedł zaraz drugi. Szejk chwycił natychmiast za cugle, aby pojechać naprzód i popatrzeć. Teraz ja powstałem.
— Pozwoli pan, że i ja się przedstawię! — rzekłem.
Szejk stanął zdziwiony.
— Kim pan jesteś? — zapytał tłumacz. — Także Anglik? Pan wygląda całkiem jak Arab!
— Należę do wyprawy tego pana. Mamy zamiar czynić poszukiwania za fowling-bullami, a przytem chcemy poznać obyczaje tego kraju.
— Kto to jest? — zapytał szejk Greka.
— Frank.
— Czy Frankowie są wiernymi?
— Są chrześcijanami.
— Nazarahami? Ten mąż jest przecież hadżim. Czy był on w Mekce?
— Byłem w Mekce — odpowiedziałem.
— Czy władasz naszą mową?
— Władam nią.
— Należysz do tego Ingli?
— Tak.
— Jak długo jesteście już w tej okolicy?
— Od kilku dni.
Brwi jego ściągnęły się. Pytał się dalej:
— Czy znasz Haddedihnów?
— Znam.
— Gdzie poznałeś ich?
— Jestem razikiem ich szejka.
— To jesteś zgubiony!
— Dlaczego?
— Wezmę do niewoli ciebie i tych trzech.
— Kiedy?
— Natychmiast.
— Jesteś silny, ale Cedar ben Huli, szejk Abu Hammedów, był także silny!
— A cóżto było z nim?
— Uwięził mnie, ale nie zdołał zatrzymać.
— Maszallah! Tyś jest tym mężem, który zabił lwa?
— Tak, to ja.
— Jesteś więc w mojej mocy. Mnie się nie wymkniesz.
— Albo raczej ty jesteś w mojej mocy i nie wymkniesz się mnie. Rozejrz się!
Uczynił to, ale nie zauważył nikogo.
— Wstać, mężowie! — zawołałem głośno.
Natychmiast powstali wszyscy Haddedihnowie i wzięli go wraz z jego ludźmi na cel.
— Ah, jesteś mądry, jak Abul Hossein[25] i zabijasz lwy, mnie jednak nie złapiesz! — zawołał.
Wyrwał krzywą szablę z za pasa i nacierając na mnie, chciał mi zadać śmiertelny cios. Nie trudno było z nim się załatwić. Strzeliłem do jego konia; gdy koń się zwalił, Arab padł na ziemię, a ja pochwyciłem go szybko. Teraz rozpoczęły się zapasy, które przekonały mnie o jego nadzwyczajnej sile; musiałem zerwać zeń turban i oszołomić go uderzeniem w skroń, zanim go ostatecznie pokonałem.
Podczas tych krótkich zapasów, zakotłowało się wokoło mnie; tego, co się działo, nie można było właściwie nazwać walką. Rozkazałem Haddedihnom strzelać tylko do koni; dlatego to po pierwszej salwie, którą — dano w chwili, gdy szejk na mnie nacierał, wszystkie konie Obeidów były albo zabite, albo ciężko zranione. Wojownicy leżeli na ziemi, a naokoło nich jeżyły się wszędy lance Haddedihnów, pięć razy od nich liczniejszych. Nawet rzeka nie mogła im ułatwić ucieczki, albowiem kule nasze dosięgłyby każdego pływaka. Gdy kłębowisko, które powstało po pierwszej salwie, rozsnuło się, Obeidowie stali bezradni; szejka ich wsunąłem był między dwóch służących Lindsaya, a teraz chciałem całą tę scenę zakończyć bez rozlewu krwi.
— Nie trudźcie się, wojownicy Obeidów; jesteście teraz w naszej mocy. Jest was dwudziestu, my zaś mamy więcej niż stu jeźdźców, a wasz szejk znajduje się w moich rękach!
— Zastrzelcie go! — rozkazał im szejk.
— Skoro tylko jeden z was podniesie broń przeciwko mnie, to mężowie ci zabiją waszego szejka! — odpowiedziałem.
— Zastrzelcie go, tego diba[26], ibn Avaha[27], erneba[28]! — zawołał szejk mimo mej groźby.
— Nie ważcie się, bo i wy bylibyście zgubieni!
— Bracia wasi pomszczą was i mnie! — zawołał szejk.
— Bracia wasi? Obeidowie? A może także Abu Hammedowie i Dżowarjowie?
Spojrzał na mnie zdumiony.
— Co wiesz o nich? — wykrztusił z siebie.
— W tej chwili zaskoczyli ich wojownicy Haddedihnów taksamo, jak ja ciebie i tych mężów.
— Kłamiesz! Jesteś zwierzem, który nie może nikomu zaszkodzić. Wojownicy moi pochwycą i uprowadzą cię wraz z wszystkimi synami i córami Haddedihnów!
— Niech Allah strzeże głowy twej, abyś nie stracił rozumu. Czy czekalibyśmy tu na ciebie, gdybyśmy nie wiedzieli, co chcesz przedsięwziąć przeciwko szejkowi Mohammedowi?
— Skąd wiesz, że byłem u grobu hadżi Aliego?
Postanowiłem, wybadać go i odpowiedziałem:
— Byłeś u grobu hadżi Aliego, aby prosić o szczęście dla swego przedsięwzięcia; grób ten jednak znajduje się na lewym brzegu Tygrysu, a ty udałeś się następnie na ten brzeg, aby wyśledzić w Wadi Murr, gdzie są tamte szczepy Szammarów.
Poznałem po nim, że kombinowałem trafnie. Mimo to zaśmiał się szyderczo i odpowiedział:
— Rozum twój jest zgniły i leniwy jak namuł, leżący w rzece. Daj nam wolność, a nic ci się nie stanie!
Teraz ja się zaśmiałem i zapytałem:
— A co będzie, gdy tego nie uczynię?
— Ludzie moi będą szukali mnie i znajdą. Wówczas będziecie zgubieni!
— Oczy twoje są ślepe, a uszy głuche. Ani nie widziałeś, ani nie słyszałeś, co się stało, zanim ludzie twoi przeprawili się przez rzekę.
— Co mogło się stać? — zapytał pogardliwie.
— Czekają na nich taksamo, jak ja czekałem na ciebie.
— Gdzie?
— W Wadi Deradż.
Teraz widać było jego przerażenie; dlatego dodałem: — Widzisz, że wasz plan jest zdradzony. Wiesz, że byłem u Abu Hammedów. Zanim tam się dostałem, byłem u Abu Mohammedów. Oni i Alabejdowie, których wy tyle razy obrabowaliście, połączyli się z Haddedihnami, aby was zamknąć w Wadi Deradż. Słuchaj!
Właśnie słychać było przytłumione trzaskanie.
— Czy słyszysz strzały? Oni są już zamknięci w dolinie, a jeśli się nie poddadzą, to wszyscy polegną.
— Allah il Allah! — zawołał. — Czy to prawda?
— Prawda.
— Zabij mnie!
— Jesteś tchórz!
— Czy to tchórzostwo, gdy żądam śmierci?
— Tak. Jesteś szejkiem Obeidów, ojcem swego szczepu; obowiązkiem twym jest, pomóc mu w potrzebie; a ty chcesz go opuścić!
— Czyś oszalał? Jakżeż ja mu mogę pomóc, skoro jestem uwięziony.
— Twą radą. Haddedihnowie nie są potworami, co łakną krwi; chcą odeprzeć wasz napad, a potem zawrzeć z wami pokój. Przy tej naradzie nie można się obejść bez szejka Obeidów.
— Jeszcze raz się pytam: czy mówisz prawdę?
— Tak.
— Przysięgnij!
— Słowo męża jest jego przysięgą. Stój, bratku!
To wezwanie zwrócone było do Greka. Dotychczas stał on spokojnie, a teraz skoczył ku jednemu z moich ludzi, którzy powoli zbliżyli się do nas, aby usłyszeć naszą rozmowę, trącił go nabok i uciekł. Kilka strzałów zagrzmiało za nim, ale w pośpiechu nie zdołano dobrze wycelować; udało mu się dobiec do wystającego wzgórza i zniknąć za nim.
— Zastrzelić każdego, który się tu ruszy! Po tych słowach puściłem się w pogoń za zbiegiem. Gdym dobiegł do wzgórza, był on już o sto kroków od niego oddalony.
— Stój! — zawołałem.
Obejrzał się szybko, ale pędził dalej. Przykro mi było, ale musiałem strzelić do niego; postanowiłem jednak, o ile możności, tylko go zranić. Wycelowałem pewnie i strzeliłem. Biegł jeszcze przez krótki czas, a potem stanął. Zdawało się, że jakaś niewidzialna ręka okręciła go około własnej jego osi, wreszcie runął na ziemię.
— Przynieść go! — rozkazałem.
Na ten rozkaz pobiegło do niego kilku Haddedihnów przynieśli go. Kula tkwiła mu w udzie.
— Widzisz, Eslah el Mahem, że to nie żarty. Każ poddać się swoim ludziom.
— A jeśli im tego nie rozkażę? — zapytał.
— To zmusimy ich, a wtedy poleje się ich krew, czego chcielibyśmy uniknąć.
— Czy zechcesz mi potem poświadczyć, że poddałem się dlatego, iż byliście pięć razy liczniejsi od nas i dlatego, że donieśliście mi o zaskoczeniu moich ludzi w Wadi Deradż?
— Poświadczę.
— Złóżcie więc waszą broń! — zgrzytnął. — Ale niech cię Allah strąci na samo dno dżehenny, jeśliś mnie okłamał!
Rozbrojono Obeidów.
— Sir! — zawołał Lindsay podczas tej czynności.
— Co? — zapytałem i odwróciłem się.
Trzymał rękę zranionego Greka i rzekł:
— Żre papier!
Przystąpiłem do nich. Grek ściskał w pięści kawałek papieru.
— Oddaj pan to! — powiedziałem.
Nigdy!
— Ba.
Ścisnąłem mu rękę tak, że krzyknął z bólu i rozłożył palce. Był to kawałek koperty, na której widniał tylko jeden wyraz: „Bagdad“. Resztę koperty i list człowiek ten albo już połknął, albo miał jeszcze w ustach.
— Daj pan tu to, co pan ma w ustach! — wezwałem go.
Odpowiedzią jego był szyderczy uśmiech; zarazem widziałem, że podniósł cokolwiek głowę, aby móc łatwiej połykać. Chwyciłem go natychmiast za gardło. Strach przed uduszeniem zmusił go do otwarcia ust. Udało mi się wydobyć mu z ust papier zwinięty w kulkę. Zawierał on tylko kilka wierszy, napisanych pismem szyfrowanem, a nadto prawie niemożliwem było złożyć z poszczególnych, podartych kawałków poprzednią całość. Popatrzyłem ostro na Greka i zapytałem:
— Kto ułożył ten list?
— Nie wiem — odpowiedział.
— Od kogo otrzymałeś go?
— Nie wiem.
— Kłamco, czy masz ochotę lec tu nędznie i umrzeć?
Spojrzał na mnie z przestrachem ja zaś mówiłem dalej:
— Jeśli nie odpowiesz, to nie dam cię opatrzeć i zostawię cię tu sępom i szakalom na pożarcie.
— Muszę milczeć! — rzekł.
— Więc milcz na wieki!
Wstałem. To odniosło pożądany skutek.
— Pytaj, effendi! — zawołał.
— Od kogo masz ten list?
— Od angielskiego wicekonsula w Mossul.
— Komu miałeś go zanieść?
— Konsulowi w Bagdadzie.
— Znasz jego treść?
— Nie.
— Nie kłam!
— Przysięgam, że nie dano mi przeczytać ani jednej litery!
— Ale domyślałeś się, co on zawiera?
— Tak.
— Powiedz!
— Politykę!
— Naturalnie!
— Więcej nie wolno mi powiedzieć.
— Czyś złożył przysięgę?
— Tak.
— Hm! Jesteś Grekiem?
— Tak.
— Skąd?
— Z Lemnos.
— Pomyślałem to sobie! Prawdziwy Turek ma uczciwy charakter, a jeśli staje się lub stał się innym, to wy jesteście temu winni, wy, którzy nazywacie się chrześcijanami, a gorsi jesteście od najgorszych pogan. Gdzie tylko w Turcji popełniono łotrostwo, tam napewno Grek jakiś umaczał swą rękę. Tybyś dziś złamał przysięgę, gdybym cię zmusił, lub zapłacił ci za wiarołomstwo, szpiegu! Jakim sposobem zostałeś tłumaczem w Mossul?… Milcz!… Domyślam się, wiem bowiem, jak się stajecie tem wszystkiem, czem jesteście! Możesz dotrzymać przysięgi, znam politykę, o której wspomniałeś! Dlaczego podszczuwacie jeden szczep przeciwko drugiemu? Dlaczego nasyłacie na nich raz Turka, drugi raz Persa? Tak postępują chrześcijanie!… Inni, którzy naprawdę stosują naukę Zbawiciela świata, wnoszą do kraju tego słowa miłości i miłosierdzia, a wy siejecie kąkol wśród pszenicy i niszczycie ją, a tymczasem wasz posiew przynosi tysiąckrotny plon. Uciekaj do swego popa; niech prosi o przebaczenie dla ciebie! Czy służyłeś także Rosjanom?
— Tak, panie.
— Gdzie?
— W Stambule.
— A więc! Widzę, że przynajmniej jesteś jeszcze zdolny wyznać prawdę i dlatego nie wydam cię na pomstę Haddedihnom.
— Nie czyń tego, effendi! Moja dusza będzie cię za to błogosławić!
— Schowaj swe błogosławieństwo!… Jak się nazywasz?
— Aleksander Kolettis.
— Masz sławne nazwisko, ale prócz tego nie masz nic wspólnego z tym, który nosił je dawniej… Bill!
— Sir! — odpowiedział zawołany.
— Czy umiesz założyć opatrunek na ranę?
— Nie, sir, ale umiem za to dziurę zlepić.
— Zlep mu ją!
Anglik opatrzył Greka. Nie wiem, czybym wówczas nie postąpił inaczej, gdybym był wiedział, wśród jakich okoliczności spotkam się z nim kiedyś. Zwróciłem się do związanego szejka:
— Eslah el Mahem, jesteś walecznym mężem i żal mi na tak odważnego wojownika w kajdanach patrzeć. Czy przyrzekniesz mi, że zostaniesz zawsze przy mnie i nie będziesz próbował uciec?
— Dlaczego?
— Wówczas każę zdjąć z ciebie więzy.
— Przyrzekam!
— Na brodę proroka?
— Na brodę proroka i na moją własną!
— Odbierz od twych ludzi to samo przyrzeczenie!
— Przysięgnijcie, że nie uciekniecie temu mężowi — rozkazał.
— Przysięgamy — brzmiała ich odpowiedź.
— Więc nie będziecie związani! — przyrzekłem im.
Równocześnie uwolniłem szejka.
— Zihdi, jesteś szlachetnym wojownikiem — rzekł.
— Kazałeś powystrzelać wszystkie nasze konie, ale nas oszczędziłeś. Niech ci Allah pobłogosławi, choć koń mój był mi milszy od brata!
Poznać było po jego szlachetnych rysach, że obcą mu była wszelka zdrada, podłość i wiarołomstwo, rzekłem więc doń:
— Dałeś się obcym językom nakłonić do tej walki przeciwko rodakom; bądź na przyszłość odporniejszym! Czy chcesz mieć napowrót swój miecz, sztylet i strzelbę?
— Nie uczynisz tego, effendi — odpowiedział zdumiony.
— Uczynię to. Szejk powinien być najszlachetniejszym w szczepie swoim; nie chcę się z tobą obchodzić tak, jak gdybyś był jakimś Hutejjeh albo Chelawijeh [29]. Staniesz przed Mohammedem Eminem, szejkiem Haddedihnów, jak wolny mąż, z bronią w ręku.
Oddałem mu szablę i resztę broni.
Zerwał się i wytrzeszczył na mnie oczy.
— Jak się nazywasz, zihdi?
— Haddedihnowie nazywają mnie: Emir Kara Ben Nemzi.
— Jesteś chrześcijaninem, emirze! Dziś przekonywam się, że Nazarahowie, to nie psy, lecz ludzie szlachetniejsi i mądrzejsi niż muzułmanie. Wiedz bowiem, że bronią, zwróconą mi teraz, pokonałeś mnie łatwiej, niżby ci się to udało zapomocą własnej broni, którą mógłbyś mnie zabić. Pokaż mi swój sztylet!
Pokazałem mu. Obejrzawszy klingę, rzekł:
— To żelazo mogę złamać ręką; popatrz na mój szambijeh!

Wyjął go z pochwy. Było to arcydzieło, obosieczne, lekko wygięte, cudownie ozdobione, z wyrytem po obu stronach hasłem w języku arabskim: „Do pochwy jedynie po zwycięstwie“. Sztylet ten pochodził zapewne z pracowni jednego z owych sławnych, oddawna już nie żyjących mieczników, z którymi dziś nikt się nie może porównać.
— Sallam aaleikum! - powitałem go
— Podoba ci się? — zapytał szejk.

— Wart pięćdziesiąt owiec!
— Powiedz sto, albo sto pięćdziesiąt, bo dziesięciu moich przodków miało go już, a nigdy jeszcze nie pękł. Niechaj będzie twoim; daj mi za to twój!
Musiałem zgodzić się na tę zamianę, jeśli nie chciałem szejka śmiertelnie obrazić. Wręczyłem mu swój sztylet.
— Dziękuję ci, hadżi Eslah el Mahem; klingę tę nosić będę ku twej pamięci i ku czci twych ojców!
— Ona cię nigdy nie opuści, jak długo ręka twa zachowa swą siłę.
Wtem usłyszeliśmy odgłos kopyt końskich i wnet jeździec ukazał się z za krawędzi skały, zamykającej zasadzkę naszą od strony południowej. Był to mój mały Halef.
— Zihdi, przybywaj! — zawołał, gdy mnie ujrzał.
— Co słychać, hadżi Halefie Omarze!
— Zwyciężyliśmy!
— Jakże się udało?
— Poszło łatwo. Wszyscy są uwięzieni!
— Wszyscy?
— Razem z szejkami! Hamdullillah! Niema tylko szejka Obeidów.
Zwróciłem się do wymienionego:
— Widzisz, że powiedziałem ci prawdę? — Potem zapytałem Halefa: — Czy Abu Mohammedzi przybyli na czas?
— Przyszli zaraz po Dżowarjach i zamknęli wadi tak, że nikt z nieprzyjaciół nie mógł umknąć. Co to są za mężowie?
— To jest szejk Eslah el Mahem, o którym mówiłeś.
— Twoi jeńcy?
— Tak, pójdą ze mną.
— Wallah, billah, tillah! Pozwól, że wrócę natychmiast, aby zanieść tę wiadomość Mohammedowi Eminowi i szejkowi Malekowi!
Ruszył szybko spowrotem.
Szejk Eslah dosiadł jednego z naszych koni; Greka również wsadzono na konia; reszta musiała iść piechotą. Tak ruszył pochód. Jeśli we Wadi Deradż nie więcej krwi rozlano, niż u nas, to mogliśmy być zadowoleni.
Wspomnianym już wprzódy wąwozem dostaliśmi się na drugą stronę gór; potem zdążaliśmy płaszczyzną wprost na południe. Byliśmy jeszcze w dość wielkiem oddaleniu od wadi, gdy ujrzeliśmy przed sobą czterech jeźdźców, zbliżających się do nas. Pośpieszyłem ku nim: byli to Malek, Mohammed Emin i szejkowie Abu Mohammedów i Alabeidów.
— Czyś go schwytał? — zawołał do mnie Mohammed Emin.
— Eslah al Mahema? Tak.
— Dzięki Allahowi!… Tylko jego brak nam było… Ilu mężów straciłeś w walce?
— Ani jednego.
— Kto jest zraniony?
— Nikt. Tylko jeden z nieprzyjaciół otrzymał postrzał.
— Allah był więc łaskaw dla nas. Mamy tylko dwóch zabitych i jedenastu rannych.
— A nieprzyjaciel?
— Temu poszło gorzej. Był tak mocno zamknięty, że nie mógł się ruszyć. Nasi strzelcy strzelali celnie, a sami nie mogli być brani na cel, nasza jazda zwarła się mocno tak, jak ją uczyłeś. Stratowała wszystko, co się wydobyło z parowów.
— Gdzie jest nieprzyjaciel?
— Uwięziony we wadi. Musieli wydać wszystką swą broń, a żaden z nich nie może ujść, gdyż dolina jest przez nas strzeżona. Ha, widzę teraz Eslaha el Mahem! Ale jakto, on ma broń przy sobie?
— Tak. Przyrzekł mi, że nie ucieknie. Wiesz przecie, że należy uczcić walecznego.
— On chciał nas wytępić!
— Będzie za to ukarany.
— Zostawiłeś mu broń, więc niech tak będzie. Chodź!
Pośpieszyliśmy na pole walki, a za nami podążali tamci jak najprędzej. Na placu, przeznaczonym dla rannych, panowało gwarne życie, a opodal pewna liczba uzbrojonych Haddedihnów utworzyła koło; w środku siedzieli pobici, a obecnie związani szejkowie. Czekałem, aż przyjdzie Eslah i zapytałem go delikatnie:
— Czy chcesz przy mnie zostać?
Odpowiedź jego brzmiała tak, jak przewidywałem:
— To są moi sprzymierzeńcy; ja należę do nich.
Wstąpił w środek koła i usiadł obok nich. Nie zamienili z sobą ani jednego słowa, ale widać było, że tamci dwaj z przestrachem spojrzeli na przybywającego do nich Eslaha. Być może, że pokładali jeszcze w nim pewne nadzieje.
— Zaprowadź swych więźniów do wadi! — rzekł Malek.
Poszedłem za nim. Gdy wstąpiłem w dolinę, przedstawił mi się nadzwyczaj malowniczy widok. Zrobiono wyłom w parapecie celem ułatwienia komunikacji; u stoków kotliny, po obu stronach, stały straże; w kotlinie roiło się od ludzi uwięzionych i koni, a wtyle rozłożyli się obozem ci sprzymierzeńcy, którzy znaleźli jeszcze miejsce w wadi. W tym różnorodnym tłumie uwijali się rozmaici Haddedihnowie, którzy gromadzili konie nieprzyjaciół w stado, aby je wyprowadzić na równinę, gdzie również i broń nieprzyjaciela leżała, tworząc wielki stos.
— Czy widziałeś już coś podobnego? — zapytał mnie Malek.
— Nawet coś większego — odpowiedziałem.
— Ja nie.
— Czy ranni nieprzyjaciele są dobrze umieszczeni?
— Opatrzono ich, jak kazałeś.
— A co zrobimy teraz?
— Uczcimy nasze zwycięstwo i urządzimy fantazję, jakiej tu jeszcze nigdy nie było.
— Nie, nie uczynimy tego...
— Dlaczego?
— Czy mamy uroczystością naszą wywołać rozgoryczenie wśród nieprzyjaciół?
— A oni się nas pytali, czy będziemy rozgoryczeni ich napadem?
— Czy mamy czas na taką uroczystość?
— A czemże mamy się zająć?
— Pracą... Należy pokrzepić przyjaciół i nieprzyjaciół.
— Wyznaczymy ludzi, którzy tem się zajmą.
— Jak długo chcecie zatrzymać jeńców?
— Aż będą mogli wrócić.
— A kiedy to nastąpi?
— Jak najprędzej; nie wystarczyłoby żywności dla takiej armji przyjaciół i wrogów.
— Czy widzisz, że mam słuszność? Uroczystość powinna się odbyć, ale dopiero wówczas, gdy będziemy na to mieli czas. Naprzód niezbędną jest rzeczą, aby się szejkowie zgromadzili i wszystko omówili, co ma być uchwalone, a potem należy uchwały bezzwłocznie wykonać. Powiedz szejkom, że sześć tysięcy ludzi nie może więcej niż kilka dni zostać razem na tem miejscu!
Poszedł. Teraz przystąpił do mnie Lindsay.
— Świetne zwycięstwo! Prawda?
— Bardzo!
— Jak się sprawiłem, sir?
— Doskonale!
— Pięknie! Hm! Tu wielu ludzi!
— Widać.
— Czy są między nimi może tacy, co wiedzą, gdzie są ruiny?
— To możliwe; należałoby się dowiedzieć.
— Zapytać, sir!
— Owszem, skoro tylko będzie możliwe.
— Teraz, natychmiast!
— Przepraszam, sir, nie mam teraz czasu. Może potrzebna będzie moja obecność przy naradach, które się wnet rozpoczną.
— Pięknie! Hm! Ale potem zapytać! Co?
— Na pewno!
Zostawiłem go i poszedłem do namiotów.
Znalazłem tam wiele do roboty, gdyż trzeba było poprawić rannym opatrunki. Potem udałem się do namiotu, w którym szejkowie odbywali bardzo ożywione narady. Nie mogli się zgodzić co do samej zasady, sądzę więc, że byłem im bardzo pożądany.
— Raczysz rozsądzić nasze sprawy, hadżi Emir Kara ben Nemzi — rzekł Malek.
— Byłeś we wszystkich krajach ziemi i wiesz, co jest sprawiedliwe i korzystne.
— Pytajcie, a ja będę odpowiadał!
— Komu się należy broń pobitych?
— Zwycięzcy.
— A komu ich konie?
— Zwycięzcy.
— A do kogo należą ich szaty?
— Rozbójnik zabiera je, prawdziwy wierny jednak zostawia je pobitym.
— Do kogo należą ich pieniądze i klejnoty?
— Prawdziwy wierny zabiera tylko broń i konie.
— Do kogo należą ich trzody?
— Jeśli pobici nie mają nic prócz trzód, to trzeba im je zostawić, oni zaś powinni z tego zapłacić koszta wojenne i roczny haracz.
— Przemawiasz, jak przyjaciel naszych wrogów. Pobiliśmy ich, a teraz należy do nas życie ich i wszystko, co oni posiadają.
— Przemawiam, jako ich i wasz przyjaciel. Mówisz, że ich życie do was należy?
— Tak jest.
— Czy chcecie go ich pozbawić?
— Nie. Nie jesteśmy katami ani mordercami.
— A jednak zabieracie ich trzody? Czy oni mogą żyć bez trzód?
— Nie.
— Zabierając trzody ich, odbieracie im życie, ba, ograbiacie nawet siebie samych!
— Jakto?
— Czy oni mają wam na przyszłość opłacać haracz?
— Tak jest.
— Z czego? Czy może Arab opłacać haracz, jeżeli nie ma trzód?
— Usta twe mówią mądrze i rozsądnie.
— Słuchajcie dalej! Kto im zabiera wszystko: szaty, klejnoty, trzody, ten zmusza ich, by dla uniknięcia śmierci głodowej kradli i rabowali... Gdzie będą kradli? Przedewszystkiem u swego sąsiada, to znaczy: u was... Kogo będą grabili? Przedewszystkiem tego, który ich przyprowadził do ubóstwa i zmusza ich do grabieży, a tym jesteście właśnie wy... Co jest lepiej, przyjaciół mieć w sąsiedztwie, czy rozbójników?
— Przyjaciół.
— A więc uczyńcie ich swoimi przyjaciółmi, a nie rozbójnikami. Zabierzcie pobitemu tylko to, czem może szkody wyrządzać. Jeśli zabierzecie im broń i konie, to będziecie mieli dziesięć tysięcy sztuk rozmaitej broni i trzy tysiące koni. Czy to mało?
— To wiele, jeśli się rzecz należycie rozważy.
— Wówczas nie będą mieli dość koni do prowadzenia wojny. Będziecie nad nimi panowali, a oni z konieczności udadzą się pod waszą opiekę, aby się zabezpieczyć przed innymi wrogami; wówczas będą także zmuszeni walczyć w waszej obronie z waszymi nieprzyjaciółmi... Skończyłem!
— Mów jeszcze więcej!... Ile wziąć dziś z ich trzód?
— Tyle, ile wynosi szkoda, jaką wyrządzili napadem.
— A ile haraczu zażądać od nich?
— Należy postawić takie żądanie, aby bodaj tyle się im zostało, ile potrzebują na życie. Mądry szejk postarałby się o to, aby znowu nie wzrośli w siłę i nie powetowali poniesionej klęski.
— A teraz pozostaje jeszcze sprawa krwawego odwetu. Zabiliśmy kilku z nich.
— A oni kilku z was. Przed wypuszczeniem jeńców na wolność, niech zgromadzą się chamzeh i aaman[30] i oznaczą cenę krwi. Macie więcej do zapłacenia niż oni i możecie zapłacić natychmiast z łupu, jaki osiągniecie.
— Czy przyniosą nam odszkodowanie za straty wojenne?
— Nie. Musicie pójść po nie. Jeńcy muszą tu tak długo zostać, aż je otrzymacie. Jeśli chcecie mieć pewność co do haraczu, to musicie zawsze mieć u siebie jako zakładników kilku znakomitych ludzi spośród pobitych szczepów. W razie niezapłacenia haraczu, zakładnicy narażają się na niebezpieczeństwo.
— Zabilibyśmy ich. Teraz powiedz nam jeszcze rzecz ostatnią. Jak mamy rozdzielić między siebie wynagrodzenie za straty wojenne i haracz? To bardzo trudno określić.
— Przeciwnie, to bardzo łatwe, jeśli jesteście przyjaciółmi. Pójdziecie sami po odszkodowanie i jak długo jesteście jeszcze razem, możecie je rozdzielić według ilości głów.
— Niech tak będzie!
— Wy stanowicie trzy szczepy, a oni tak samo; liczba ludzi po jednej i po drugiej stronie jest prawie równa. Dlaczegóżby nie miał każdy z waszych szczepów brać haraczu rocznego od jednego z ich szczepów? Jesteście przyjaciółmi i towarzyszami. Chcecie się pokłócić i poróżnić o ogon owcy lub o rogi byka?
— Masz słuszność... Ale któż ma przywieść odszkodowanie z ich pastwisk?
— Tylu ludzi, ilu do tego niezbędnie potrzeba, a przytem niech będą dwie trzecie waszych, a jedna trzecia spośród nieprzyjaciół.
— To dobrze... A co ty masz otrzymać z tego odszkodowania?
— Nic... Powędruję dalej, więc nie trzeba mi trzód, a broń i konia mam.
— A ci trzej mężowie, którzy są przy tobie?
— Oni także nic nie przyjmą; mają wszystko, czego im potrzeba.
— Będziesz musiał przyjąć to, co ci z wdzięczności w darze damy. Głowa twa nie jest tak starą, jak niejedna z naszych, a jednak nauczyłeś naszych wojowników, jak się zwycięża tak wielkiego wroga, nie tracąc przytem wielu ludzi.
— Jeśli mi chcecie okazać wdzięczność, to czyńcie dobrze tym wrogom waszym, którzy leżą ranni w waszych namiotach, a nadto rozejrzyjcie się, czy nie znajdziecie gdzieś ruiny, z której możnaby wygrzebać figury i kamienie z obcemi napisami. Towarzysz mój pragnie widzieć takie rzeczy. Słyszeliście więc, com wam powiedział. Niechaj Allah oświeci waszą mądrość, abym rychło się dowiedział, coście postanowili!
— Zostań i radź z nami!
— Nie mogę nic innego powiedzieć nad to, com już powiedział. Wy już uchwalicie, co trzeba!
Wyszedłem i pośpieszyłem, by wystarać się o daktyle i wodę dla uwięzionych szejków. Potem natrafiłem na Halefa, a on mi towarzyszył aż do Wadi Deradż, której chciałem się teraz bliżej przypatrzeć. Uwięzieni Abu Hammedowie znali mnie. Jedni okazywali mi uszanowanie, powstając, gdym przechodził, a inni, nachylając się, szeptali sobie coś do ucha. Wtyle powitali mnie radośnie obozujący tam Abu Mohammedowie. Nie posiadali się z radości spowodu tak łatwego zwycięstwa nad potężnym wrogiem. Przechodziłem od grupy do grupy i tak minęło kilka godzin, zanim wróciłem do namiotów.
Tymczasem posłańcy, wyprawieni na pastwiska, postarali się o zwinięcie obozu i przeniesienie go w pobliże Wadi Deradż. Step zaroił się od trzód i było teraz dość baranów, potrzebnych do uczt uroczystych, jakie dziś wieczór miały się odbyć we wszystkich namiotach. Mohammed Emin za mną się rozglądał, a spotkawszy mnie teraz, rzekł:
— Słowo twe jest tak dobre jak twe działanie. Poszliśmy za twą radą. Obeidowie będą płacili haracz Haddedihnom, Abu Hammedzi Abu Mohammedom, a Dżowarjowie Alabeidom.
— Jakie odszkodowanie zapłacą poszczególne szczepy?
Wymienił cyfry; były bardzo znaczne, ale bynajmniej nie okrutne; cieszyło mnie to niezmiernie, zwłaszcza, że mogłem sobie powiedzieć, iż wpływem słów swoich zapobiegłem zwyczajnym w takich wypadkach okrucieństwom. O niewolnictwie nie było mowy.
— Czy spełnisz mi jedną prośbę? — zapytał szejk.
— Chętnie, o ile będę mógł... Wyrzecz ją!
— Zabierzemy pobitym pewną część ich trzód; ludziom, których wyślemy, trzeba mądrych i walecznych dowódców. Ja i szejk Malek musimy tu zostać przy jeńcach. Trzeba nam trzech dowódców: jeden ma udać się do Obeidów, drugi do Abu Hammedów, a trzeci do Dżowarjów. Szejkowie Abu Mohammedów i Alabeidów są gotowi; brak nam trzeciego. Czy chciałbyś nim być?
— Zgoda.
— Dokąd chcesz pójść?
— Dokąd udają się tamci?
— Chcą tobie zostawić pierwszy wybór.
— Pójdę więc do Abu Hammedów, bo byłem już raz u nich. Kiedy mamy wyruszyć?
— Jutro... Ilu mężów chcesz wziąć ze sobą?
— Czterdziestu mężów z pośród Abu Hammedów, a sześćdziesięciu z pośród twoich Haddedihnów. Wezmę i Halefa Omara ze sobą.
— Wybierz ich sobie... Czy Abu Hammedowie będą uzbrojeni?
— Nie, to byłoby wielkim błędem. Czyście się już pogodzili z szejkami pobitych?
— Nie. Nastąpi to jeszcze dziś przed ostatnią modlitwą.
— Zatrzymaj tu najprzedniejszych wojowników, a z nami odeślij tylko zwykłych mężów; oni nam się zdadzą na poganiaczy bydła.
Poszedłem, aby wybrać ludzi, przytem zetknąłem się z Lindsayem.
— Zapytałeś, sir? — przemówił do mnie.
— Jeszcze nie.
— Dlaczego nie?
— To niepotrzebne, bo poleciłem szejkom, aby szukali.
— Świetnie! — wspaniale! Szejkowie wiedzą wszystko! Znajdą ruiny!
— I ja tak sądzę! Czy chce pan odbyć zajmującą przejażdżkę?
— Dokąd?
— Aż poniżej El Fattha, gdzie Tygrys przedziera się przez góry Hamrin.
— Cóż tam?
— Zabierzemy tam odszkodowanie wojenne, które stanowią trzody.
— U kogo?
— U Abu Hammedów, co wtedy ukradli nam nasze konie.
— Wybornie, sir! I ja pojadę!... Ilu będzie mężów?
— Stu.
— Dobrze! Wspaniale! Imponujący orszak. Są tam ruiny?
— Jest tam kilka mogił, ale na lewym brzegu.
— Nie przeprawimy się tam?
— Nie.
— Szkoda! Ogromna szkoda! Możnaby szukać, znaleźć fowling-bulle!
— Mimo to znajdziemy coś znakomitego.
— Co?
— Coś smacznego, czegośmy już oddawna nie kosztowali... trufle.
— Trufle? Oh! Ah!
Rozwarł usta szeroko, jak gdyby chciał cały pasztet truflowy odrazu połknąć.
— One rosną kupami w tamtych okolicach; dowiedziałem się, że są przedmiotem znacznego i rozległego handlu, sięgającego aż do Bagdadu, Bassry, Kerkuku i Sulimanjahy, a nawet hen aż do Kirmanszahy.
— Jadę z wami, sir, jadę!... Trufle!... Hm!... Wspaniałe!
Po tych słowach pobiegł do swoich dwóch służących, aby im opowiedzieć tę wielką nowinę; ja zaś poszedłem wybrać ludzi do wyprawy po odszkodowanie.
Do wieczora trzej pobici szejkowie byli zniewoleni przyjąć wszystkie żądania zwycięzców i zaraz rozpoczęła się uroczystość, spowodu której niejeden tłusty baran musiał się rozstać z życiem. Wokoło panowała wielka radość, rozlegał się gwar wielotysięcznych głosów, ja zaś leżałem wśród pachnącego kwiecia i puściłem wodze samotnym myślom. Przed wieloma wiekami doryforowie ciskali tu straszliwe swe groty. W tem miejscu stał może namiot Holofernesa, zrobiony ze złota i purpury, a ozdobiony szmaragdami i innemi drogiemi kamieniami. A tam na szumiących falach rzeki zarzucają swe kotwice łodzie, jakie już Herodot opisuje:
„Łodzie te mają kształt kolisty i są zrobione ze skór. Buduje się je w Armenji i w okolicach powyżej Assyrji. Żebra tych łodzi są z prętów wierzbowych i gałęzi, a nazewnątrz pokrywa je skóra. Są krągłe, jak tarcza i niema różnicy między przodem a tyłem. Dno owych statków wykładają żeglarze trzciną lub słomą; ładują towary kupieckie, zwłaszcza wino palmowe i płyną z prądem rzeki wdół. Łodzie mają po dwa wiosła; przy każdem jest jeden mąż. Jeden przyciąga wiosło do siebie, a drugi odpycha je. Statki te są rozmaitej wielkości; jedne są tak wielkie, że dźwigają ciężar, dochodzący do wartości pięciu tysięcy talentów; mniejsze mają na pokładzie po jednym ośle, większe mają ich więcej. Wioślarze ci, przybywszy do Babilonu, wykonywują zlecenia co do towarów i ładunku, a potem sprzedają żebra i trzcinę swych łodzi. Potem ładują skóry na osły, wracają z nimi do Armenji i tam nowe budują łodzie.“
Wieki całe minęły, a statki zostały takie same, ale zniknęły ludy, które tu żyły. Co będzie, gdy znowu tyle czasu upłynie?
Następnego przedpołudnia wyruszyliśmy: ja z Halefem i jednym Abu Hammedem, który służył za przewodnika, przodem, a tamci za nami. Sir Dawid Lindsay stanowił tylną straż. Przewinąwszy się między górami Kanuca i Hamrin, ujrzeliśmy rychło na lewym brzegu Tell Hamlia, mały sztuczny pagórek. Na prawym brzegu wznosił się Kalaat el Dżebber, „zamek tyranów“, ruina, która składa się z kilku okrągłych zapadłych wież, połączonych wałami. Potem przybyliśmy do Tell Dahab, małego pagórka, znajdującego się na lewym brzegu rzeki, a przy Brey el Bad, dość stromej skale, zatrzymaliśmy się, aby zjeść obiad. Wieczorem dojechaliśmy do El Fattha, gdzie rzeka pasem pięćdziesiąt łokci szerokim przeciska się przez góry Hamrin, a po przebyciu i tego wąwozu, rozłożyliśmy się na noc obozem. Abu Hammedzi nie byli uzbrojeni, mimo to podzieliłem Haddedihnów na dwie części, z których każda musiała naprzemian czuwać, aby nikt z jeńców nie uciekł. Gdyby się choćby jednemu z nich ucieczka udała, to byłby on szczepowi zdradził nasze przybycie, co miałoby ten skutek, iż ukrytoby przed nami najlepsze zwierzęta.
O świcie ruszyliśmy w dalszą drogę. Rzeka była szeroka i tworzyła liczne wyspy. Na lewym brzegu ciągnęły się szeregiem niskie wzgórza, po prawej zaś stronie rzeki leżała przed nami otwarta płaszczyzna i tu podobno był obóz Abu Hammedów.
— Czy macie jedno pastwisko, czy kilka? — zapytałem przewodnika.
— Tylko jedno.
Poznałem po nim, że kłamał.
— Kłamiesz!
— Nie kłamię, emirze!
— No, dobrze, chcę ci wierzyć; ale skoro spostrzegę, że mnie łudzisz, to palnę ci kulą w łeb!
— Nie uczynisz tego!
— Uczynię to!
— Nie uczynisz tego, bo oświadczam ci, że mamy może dwa pastwiska.
— Może?
— Albo na pewno; a więc dwa.
— Albo trzy!
— Tylko dwa!
— Dobrze. Jeśli znajdę trzy, jesteś zgubiony!
— Wybacz, emirze! Być może, że tymczasem znaleźli jeszcze jedno. W takim razie są trzy.
— Ah! A może są cztery?
— Zechcesz może, aby ich było dziesięć!
— Jesteś Abu Hammedem i nie zechcesz chyba stracić tego, coś nagromadził rozbojem. Nie będę się już ciebie więcej pytał.
— Mamy cztery, emirze — rzekł bojaźliwie.
— Dobrze. Milcz teraz, bo sam się przekonam!
Tymczasem rozejrzałem się przez lunetę po całym widnokręgu, spostrzegłem kilka ruchomych punktów. Przywołałem do siebie Haddedihna, który przywodził ludziom, znajdującym się pod moim rozkazem. Był to dzielny wojownik, któremu mogłem zupełnie zaufać.
— Mamy czterdziestu Abu Hammedów. Czy sądzisz, że trzydziestu naszych ludzi mogłoby ich dostatecznie przypilnować?
— Dziesięciu, emirze. Nie mają przecież broni!
— Pojadę teraz naprzód z hadżim Omarem, aby zasięgnąć języka. Gdy słońce stanie prosto nad tamtym krzakiem, a mnie jeszcze nie będzie spowrotem, to wyślesz trzydziestu Haddedihnów, aby mnie szukali!
Zawołałem Anglika; przybył ze swoimi dwoma służącymi. Rzekłem doń:
— Mam panu do powierzenia bardzo ważny posterunek.
— Well — odpowiedział.
— Ja teraz pojadę zobaczyć, jak daleko ciągną się pastwiska Abu Hammedów. Jeśli nie wrócę za dwie godziny, to trzydziestu ludzi pośpieszy w ślad za mną.
— Ja także?
— Pan zostanie z resztą ludzi, aby pilnować jeńców. Jeśli który z nich czemkolwiek zdradzi chęć ucieczki, to proszę go zastrzelić na miejscu.
— Yes! Jeśli ktoś ucieknie, to powystrzelam wszystkich.
— Dobrze, ale nie więcej!
— No! Ale sir, jeśli mówić z Abu Hammedami, to zapytać!
— O co?
— O ruiny i fowling-bulle.
— Dobrze. Naprzód, Halefie!
Pomknęliśmy galopem przez step ku owym punktom, które wprzódy spostrzegłem. Była to trzoda owiec, przy której stał starzec.
— Sallam aaleikum! — powitałem go.
— Aaleikum! — odpowiedział, oddając mi niski pokłon.
— Czy panuje spokój na twem pastwisku?
— Tak, panie. Czy i ty przynosisz pokój?
— Przynoszę go. Czy należysz do szczepu Abu Hammedów?
— Tak.
— Gdzie jest wasz obóz?
— Tam w dole za skrętem rzeki.
— Czy macie kilka pastwisk?
— Dlaczego pytasz o to, panie?
— Bo przybywam w poselstwie od twego szczepu.
— Od kogo?
— Od szejka twego, Cedara ben Huli.
— Hamdullilah! Przybywasz zapewne z radosną wieścią?
— Tak jest. Powiedz więc, ile macie pastwisk?
— Sześć. Trzy tu wzdłuż rzeki, a trzy na wyspach.
— Czy wszystkie wyspy są waszą własnością?
— Wszystkie.
— Czy wszystkie są zaludnione?
— Wszystkie z wyjątkiem jednej.
W tonie tej odpowiedzi i w twarzy starca było coś, co budziło moją nieufność; atoli nie dałem tego po sobie poznać i pytałem się:
— Gdzie jest ta jedna wyspa?
— Tam prosto naprzeciw nas jest pierwsza, a ta, zdaje mi się, jest czwartą, panie.
Postanowiłem wyspę tę mieć na oku i dowiadywałem się dalej:
— Dlaczego nie jest zaludnioną?
— Trudno się do niej dostać, albowiem prąd tam niebezpieczny.
Hm! W takim razie nadawałaby się dobrze na miejsce pobytu dla jeńców! To pomyślawszy, zagadnąłem go:
— Ilu mężów jest w waszym obozie?
— Czy jesteś naprawdę posłem szejka, panie?
Podejrzliwość ta wzbudziła naturalnie i we mnie nieufność.
— Tak jest. Mówiłem z nim jakoteż z szejkami Obeidów i Dżowarjów.
— Jaką wieść przynosisz?
— Wieść o pokoju.
— Dlaczego on nie wysłał męża ze swego szczepu?
— Mężowie Abu Hammedów wnet przybędą.
Nie chciałem go już dalej wypytywać, podjechałem więc na brzeg rzeki, aby policzyć wyspy. Gdyśmy już trzecią wyspę mieli za sobą, ujrzeliśmy za zagięciem rzeki namioty obozu. Cała równina była zasiana wielbłądami, wołami, kozami i owcami. Koni było mało i ludzi niewielu, a byli to bezsilni starcy, więc nieszkodliwi. Wjechaliśmy na drogę między namioty.
Przed jednym z namiotów stała młoda dziewczyna i pieściła przywiązanego tam konia. Ujrzawszy mnie, krzyknęła, dosiadła szybko konia i pomknęła lotem strzały. Czy miałem pojechać za nią? Nie uczyniłem tego; nicbym tem zresztą nie wskórał, w tej chwili bowiem otoczyli mnie wszyscy, którzy byli obecni w obozie: starcy, chorzy, kobiety i dziewczęta. Jeden ze starców położył rękę na szyi mego konia i zapytał:
— Kim jesteś, panie?
— Jestem posłem, którego wysłał do was Cedar ben Huli.
— Szejk! Z jaką wieścią przysyła cię?
— Powiem to, gdy będziecie wszyscy zgromadzeni. Ilu on tu zostawił wojowników?
— Piętnastu młodych mężów. Ajehna pojechała zapewne, aby ich zawołać.
— Pozwól więc, że zsiądę. Ty jednak — rzekłem, zwracając się do Halefa — jedź dalej, bo Dżowarjowie muszą otrzymać tę samą wieść.
Halef obrócił konia i odjechał pędem.
— Czy towarzysz twój nie może tu zostać, by wypocząć i posilić się? — zapytał starzec.
— On nie jest zmęczony, ani głodny, a musi bezzwłocznie wykonać dany mu rozkaz. Gdzie są młodzi wojownicy?
— Przy wyspie.
Ah, znowu ta wyspa!
— Cóż oni tam robią?
— Oni — — zaciął się, a potem dodał: — pasą bydło.
— Czy wyspa jest daleko stąd?
— Nie. Zobacz, oto już przybywają!
Od strony rzeki nadjeżdżał oddział zbrojnych ludzi. Byli to młodzi ze szczepu, prawie jeszcze chłopięta, których zostawiono wraz ze starcami. Nie mieli strzelb, tylko piki i maczugi. Pierwszy z nich, a zarazem najroślejszy, podniósł w pędzie maczugę i cisnął nią we mnie, wołając:
— Psie, jak śmiesz przychodzić do nas?
Na szczęście trzymałem strzelbę przed sobą i mogłem pocisk odbić kolbą; ale piki wszystkich chłopiąt były we mnie wymierzone. Nie wiele sobie z tego robiąc, spiąłem konia i natarłem ostro na tego, co mnie zaczepił i stanąłem tuż przy jego koniu. Był to najstarszy z chłopców, miał może dwadzieścia lat.
— Chłopcze, ty śmiesz zaczepiać gościa swego szczepu?
To mówiąc, porwałem go ku sobie i posadziłem przed sobą na koniu. Zwisał z rąk mych bezwładnie jak marjonetka; strach go unieruchomił.
— Teraz kłujcie, jeśli chcecie kogoś zabić! — dodałem.
Naturalnie, że nie uczynili tego, bo on mi służył za tarczę. Ale dzielni chłopcy nie dali za wygraną. Kilku zeskoczyło z koni i starało się podejść ku mnie z boku lub styłu, podczas gdy tamci sprzodu groźną postawą usiłowali na siebie skierować mą uwagę. Czy miałem ich zranić? Żal mi ich było. Przyparłem więc konia do jednego z namiotów, aby być krytym w tyle i zapytałem:
— Cóż wam uczyniłem, że chcecie mnie zabić?
— Znamy ciebie — odpowiedział jeden. — Nie umkniesz po raz wtóry, człowieku z lwią skórą!
— Przemawiasz zbyt śmiało, chłopcze ze skórą jagnięcą!
Wtem podniosła ręce jakaś stara kobieta i lamentując zawołała:
— Czy to ten? O, nie czyńcie mu nic, bo on jest straszny!
— Zabijemy go! — odpowiedziała gromada.
— On was rozszarpie, a potem odjedzie przez powietrze!
— Nie odjadę, lecz zostanę! — odpowiedziałem i cisnąłem swego więźnia w sam środek między napastników. Potem zeskoczyłem z konia i wszedłem do namiotu. Jednem cięciem mego sztyletu rozszerzyłem wejście tak, że mogłem konia, którego nie chciałem narazić na niebezpieczeństwo, wciągnąć za sobą do środka. Teraz byłem jako tako zabezpieczony przed ukłuciami tych os.
— Mamy go! Hamdullillah, mamy go! — krzyczano na dworze.
— Otoczcie namiot; nie wypuszczajcie go! — zawołał inny głos.
— Zastrzelcie go przez ściany! — krzyknął ktoś.
— Nie, złapiemy go żywcem. On ma konia przy sobie; a tego nie wolno nam zranić; szejk chce go mieć!
Wiedziałem, że nikt nie poważy się do mnie wejść; usiadłem przeto wygodnie i sięgnąłem po zimne mięsiwo, które leżało wpobliżu na misce. Zresztą oblężenie to nie trwało długo; Halef nie oszczędzał konia i wnet zadudniła ziemia od galopu trzydziestu jeźdźców.
— Allah kerihm — Boże, bądź miłościw! — wołano. To wrogowie!
Wyszedłem z namiotu. Z całej ludności, znajdującej się w obozie, nie było widać ani jednej osoby. Wszyscy ukryli się w namiotach.
— Zihdi — zawołał głośno Halef.
— Tu, hadżi Halefie Omarze.
— Czy ci co złego wyrządzono?
— Nic. Obsadźcie obóz, by nikt nie uciekł. Jeśli ktoś zechce uciec, zabić go natychmiast!
Słowa te były dość głośno wypowiedziane, aby je wszyscy słyszeli. Chciałem tylko zagrozić. Potem posłałem Halefa, aby szedł od namiotu do namiotu i przyprowadził starców; owych piętnastu chłopców nie było mi trzeba. Długi czas minął, zanim się starcy zgromadzili; byli w ukryciu, a teraz przybywali, drżąc z trwogi. Gdy już siedzieli naokoło mnie, lękliwie oczekując tego, co nastąpi, rozpocząłem rozmowę.
— Czy widzieliście utatuowanie moich ludzi?
— Tak, panie.
— Poznaliście więc ich szczep?
— Tak. To są Haddedihnowie, panie.
— Gdzie są wasi wojownicy?
— Ty wiesz to zapewne, panie.
— Tak, wiem to i powiem wam: Wszyscy są uwięzieni przez Haddedihnów i ani jeden nie umknie.
— Allah kehrim!
— Tak, niech się Allah zlituje nad nimi i nad wami!
— On kłamie! — szepnął jeden z nich, któremu wiek nie złamał jeszcze odwagi.
Odwróciłem się:
— Mówisz, że kłamię? Włos twój jest siwy, a twój grzbiet chyli się pod ciężarem lat; dlatego wybaczam ci twe słowa. Dlaczego sądzisz, że kłamię?
— Jakżeż mogą Haddedihnowie uwięzić całe trzy szczepy?
— Uwierzyłbyś, gdybyś wiedział, że nie byli sami. Byli połączeni z Abu Mohammedami i Alabeidami. Wiedzieli o wszystkiem, a wówczas, gdy wasi wojownicy mnie uwięzili, wracałem od Abu Mohammedów, do których się udałem, aby umówić się z nimi co do wojny. Przyjęliśmy waszych ludzi w Wadi Deradż i żaden nie zdołał uciec. Posłuchajcie, jaki wydam rozkaz!
Podszedłem ku wejściu do namiotu, w którym znajdowaliśmy się, i skinąłem na Halefa.
— Wróć i przyprowadź uwięzionych Abu Hammedów.
Przestrach ogarnął teraz wszystkich naprawdę, a starzec rzekł:
— Czy to możliwie, panie?
— Powiedziałem prawdę. Wszyscy wojownicy waszego szczepu są w naszych rękach. Albo będą zabici, albo zapłacicie za nich żądany okup.
— Czy szeik Cedar ben Huli jest również w niewoli?
— Tak jest.
— Powinieneś był z nim rozmówić się co do okupu!
— Uczyniłem to.
— Cóż on powiedział?
— Chce go zapłacić i dał mi czterdziestu z waszych ludzi, którzy wnet przyjdą, aby go zabrać.
— Niech nas Allah strzeże!
— Ile okup wynosi?
— Wnet się dowiecie. Ile sztuk wynoszą trzody wasze?
— Nie wiemy tego!
— Kłamiecie! Każdy zna liczbę zwierząt, należących do jego szczepu. Ile macie koni?
— Dwadzieścia, prócz tych, co ruszyły na wojnę.
— Te są już dla was stracone. Ile wielbłądów?
— Trzysta.
— Wołów?
— Dwanaście set.
— Osłów i mułów?
— Może trzydzieści.
— Owiec?
— Dziewięć tysięcy.
— Szczep wasz nie jest bogaty. Okup wynosić będzie: dziesięć koni, sto wielbłądów, trzysta wołów, dziesięć osłów i mułów i dwa tysiące owiec.
Starcy zaczęli straszliwie lamentować. Było mi ich bardzo żal, ale nie mogłem nic zmienić, zresztą, gdy porównałem te cyfry z tem, czegoby wśród innych okoliczności z pewnością zażądano, czułem, że mam czyste sumienie. Aby położyć kres zawodzeniom i lamentom, zawołałem tonem cokolwiek opryskliwym:
— Cicho! Szejk Cedar ben Huli zgodził się już na to.
— Nie możemy tyle dać! — brzmiała odpowiedź.
— Możecie! Co się zrabowało, to można bardzo łatwo oddać!
— Nie zrabowaliśmy nic. Dlaczego chcesz nas uważać za haremi?[31]
— Cicho być! A na mnie nie napadliście?
— To był żart, panie!
— W takim razie żartujecie w sposób bardzo niebezpieczny. Ile macie pastwisk?
— Sześć.
— Czy i na wyspach?
— Tak.
— I na wyspie, przy której przedtem znajdowali się wasi młodzi ludzie?
— Nie.
— Powiedziano mi przecież, że oni tam pasą trzody! Usta wasze pełne są kłamstw! Kto jest na tej wyspie?
Spojrzeli na siebie zakłopotani; potem odpowiedział jeden z nich:
— Tam są ludzie.
— Co za ludzie?
— Cudzoziemcy.
— Skąd?
— Nie wiemy.
— A któż wie o tem?
— Tylko szejk.
— Kto przyprowadził tych mężów do was?
— Nasi wojownicy.
— Was wojownicy! I tylko szejk wie, skąd oni są? Widzę, że będę musiał zażądać od was trzech tysięcy owiec, zamiast — dwóch tysięcy. A może wolicie powiedzieć mi?
— Panie, nie wolno nam!
— Dlaczego?
— Szejk by nas ukarał. Zlituj się nad nami!
— Macie słuszność; nie wprowadzę was w kłopot.
Wtem rozległ się tętent między namiotami: byli to jeńcy wraz z eskortą. Na ten widok ozwały się we wszystkich namiotach skargi i lamenty, choć na dworze nie było widać nikogo. Powstałem.
— Teraz możecie się przekonać, że powiedziałem prawdę. Przybyło czterdziestu z waszych wojowników, aby zabrać okup. Pójdźcie teraz do namiotów i wyprowadźcie wszystkich ich mieszkańców przed obóz; nic im się nie stanie, chcę z nimi tylko pomówić.
Zgromadzenie takiego tłumu starców, kobiet i dzieci wymagało niemało trudu. Gdy już wszyscy byli razem, przystąpiłem do więźniów:
— Widzicie tu swoich ojców, swoje matki, siostry i dzieci! Są w moich rękach; każę ich uwięzie i stąd uprowadzić, jeśli nie będziecie posłuszni rozkazom, jakie teraz otrzymacie. Macie sześć pastwisk, a wszystkie są wpobliżu. Podzielę was na sześć oddziałów, a każdy z nich uda się pod nadzorem moich wojowników na jedno z tych pastwisk, aby przypędzić tu bydło. Za godzinę wszystkie trzody muszą już tu być spędzone!
Stało się tak, jak rzekłem. Abu Hammedzi podzielili się pod nadzorem Haddedihnów; z tych ostatnich zatrzymałem przy sobie tylko dwunastu mężów. Przy nich był także Halef.
— Teraz oddalę się, Halefie — powiedziałem do niego.
— Dokąd, zihdi? — zapytał.
— Na wyspę. Ty będziesz tu uważał na porządek, a potem pokierujesz wyborem zwierząt. Uważaj, by tym biednym ludziom nie zabrano najlepszych sztuk. Niech się ten podział odbędzie sprawiedliwie.
— Oni na to nie zasłużyli, zihdi!
— Ale ja tak chcę. Rozumiesz, Halefie?
Nadszedł Dawid Lindsay.
— Czy pytałeś się, sir?
— Jeszcze nie.
— Nie zapomnieć, sir!
— Nie. Chciałbym panu znowu powierzyć posterunek.
— Well! Jaki?
— Niech pan uważa, aby żadna z tych kobiet nie uciekła!
— Yes!
— Gdy która z nich zechce uciekać, to — — —
— Zastrzelę ją!
— O, nie, panie lordzie!
— Cóż więc?
— Pozwoli pan jej uciec!
— Well, sir!
Wydobył wprawdzie te dwa słowa ze siebie, ale ust nie zawarł. Byłem głęboko przekonany, że już sam widok Dawida Lindsaya odbierze kobietom ochotę do ucieczki. W kratkowanem ubraniu musiał im się wydawać strasznym potworem.
Wziąwszy z sobą dwóch Haddedihnów, skierowałem się ku rzece. Tu ujrzałem przed sobą czwartą wyspę. Była długa i wąska; a rosła na niej gęsto trzcina, przewyższająca znacznie dorosłego mężczyznę. Nie mogłem dojrzeć żadnej żywej istoty, ale wyspa ta kryła w sobie tajemnicę, którą musiałem koniecznie wyśledzić. Nie zabrałem ze sobą żadnego z Abu Hammedów, aby nikogo nie narazić na późniejszą szkodę.
— Poszukajcie łodzi! — rozkazałem mym towarzyszom.
— Dokąd chcesz się udać?
— Na wyspę.
— Emirze, to niemożliwe!
— Dlaczego?
— Czy nie widzisz gwałtownego prądu po obu jej stronach? Każda łódź rozbiłaby się o nią.
Ten człowiek miał słuszność, ale mimo to byłem przekonany, że musiała istnieć jakaś komunikacja między brzegiem a wyspą, a gdym wytężył wzrok, dostrzegłem, że na górnym końcu trzcina była całkiem zdeptana.
— Spójrzcie tam! Czy nie widzicie, że tam byli ludzie?
— Zdaje się, emirze.
— Musi więc być jakaś łódź.
— Rozbiłaby się; to pewne!
— Szukajcie.
Poszli brzegiem w górę i na dół i nic nie znalazłszy, wrócili. Teraz szukałem sam, lecz bez skutku. Wreszcie odkryłem — ani łódź ani czółno — lecz przyrząd, po którym odrazu poznałem, do czego służył. Do pnia drzewa, stojącego powyżej wyspy, tuż nad wodą, była przywiązana długa, mocna, z włókien palmowych skręcona lina. Jeden jej koniec był owinięty naokoło pnia, a sama lina gubiła się w gęstych zaroślach, krzewiących się naokoło drzewa. Gdym ją wyciągnął, ukazał się na drugim jej końcu wklęśnięty wór ze skóry koźlej, a na nim umieszczony kawał drewna, który z pewnością służył do trzymania się rękoma.
— Patrzcie, oto jest łódź. Ona nie może się rozbić. Popłynę na drugą stronę, a wy będziecie tu uważali, aby mi nikt nie przeszkodził.
— To niebezpieczne, emirze!
— Ale inni przepłynęli też na drugą stronę.
Zrzuciłem z siebie wierzchnie odzienie i rozdąłem wór. Otwór zawiązałem sznurem, przymocowanym do woru.
— Trzymajcie linę i wypuszczajcie ją tylko powoli, po kawałku z rąk!
Chwyciłem za drewno i skoczyłem do wody. Prąd porwał mnie natychmiast, a był tak silny, że jeden człowiek, chcąc utrzymać linę w ręku, musiałby wszystkie swe siły wytężyć. Do przyciągnięcia jednego człowieka z przeciwnej strony potrzebaby było połączonych sił kilku ludzi. Kierowałem się ku wyspie; poszło mi to całkiem po myśli i dopłynąłem szczęśliwie do brzegu, choć odniosłem silne uderzenie. Pierwszą moją troską było, ukryć linę tak, by mi się nie zapodziała. Potem wziąłem do ręki sztylet, który miałem z sobą.
Od brzegu wyspy wgłąb wiodła przez trzcinową gęstwinę wąska, wydeptana ścieżka, którą dostałem się wnet przed małą, z trzciny i sitowia skleconą, chatę. Była tak niska, że człowiek nie mógłby w niej stać. Wewnątrz nie było nic prócz kilku kawałków odzieży. Przyjrzałem się jej dokładnie i zauważyłem, że są to podarte szaty trzech mężczyzn. Żaden ślad nie wskazywał na to, że właściciele tych szat byli tu niedawno obecni; ale ścieżka prowadziła dalej.
Idąc nią dalej, usłyszałem jakby jakieś stękanie. Pobiegłem naprzód i znalazłem się w miejscu, gdzie trzcina była ścięta. Na tej małej przestrzeni ujrzałem — — — trzy głowy ludzkie, wetknięte szyjami w ziemię; tak mi się przynajmniej zdawało. Głowy te były strasznie opuchłe, a przyczynę tego łatwo było odgadnąć, albowiem za mojem zbliżeniem się podleciała w powietrze gęsta chmura moskitów i komarów. Oczy i usta były zamknięte. Czy były to trupie głowy, które z jakiegoś powodu tu wetknięto?
Schyliłem się i dotknąłem jednej z nich. Wtem wydobyło się ciche westchnienie z ust, a oczy się otworzyły i popatrzyły na mnie szklanym wyrazem. Rzadko kiedy w życiu doznałem strachu, ale teraz ogarnęło mnie takie przerażenie, że cofnąłem się o kilka kroków.
Znów przystąpiłem bliżej i zbadałem rzecz. Istotnie, ci trzej mężowie byli aż do głów zakopani w wilgotnej, zgniłej ziemi.
— Kto wy jesteście? — zapytałem głośno.
Wszyscy trzej otworzyli znowu oczy i obrzucili mnie obłąkanemi spojrzeniami. Wargi jednego z nich poruszyły się.
— O, Adi! — jęknął powoli.
Adi! Czy to nie imię wielkiego świętego Dżezidich, zwanych czcicielami djabła?
— Kto was tu sprowadził? — pytałem dalej.
Usta mu się znowu poruszyły, ale nie miał sił wyrzec słowa. Przecisnąłem się przez gęste trzcinowe zarośla aż na brzeg, nabrałem wody w obie dłonie, wróciłem prędko i wlałem do ust zamęczonym. Wciągali ją w siebie łakomie. Nie mogłem wiele wody nabrać, bo w drodze przeciekała przez palce i musiałem kilka razy pójść tam i napowrót, zanim ugasili straszne swe pragnienie.
— Czy jest tu gdzie motyka? — zapytałem.
— Zabrali — szepnął jeden z nich.
Pobiegłem na górny koniec wyspy. Tam na przeciwko stali jeszcze moi towarzysze. Przytknąłem do ust rękę, zwiniętą w trąbkę, aby przekrzyczeć szum wody i zawołałem:
— Przynieście rydel, motykę i przyprowadźcie tych trzech Anglików, ale całkiem potajemnie!
Znikli. Halefa nie mogłem tu wezwać, bo był tam potrzebny. Czekałem niecierpliwie — wreszcie przybyli Haddedihnowie wraz z trzema wezwanymi i z narzędziem, które było podobne do motyki.
— Sir Dawid! — zawołałem ku przeciwległemu brzegowi.
— Yes! — odpowiedział.
— Szybko tu przypłynąć! Bill i ten drugi! Przynieście ze sobą motykę!
— Moją motykę? Są fowling-bulle?
— Zobaczymy!
Odwiązałem wór i wepchnąłem go do wody.
— Ciągnijcie!
Niedługo potem stanął sir Dawid na wyspie.
— Gdzie? — zapytał.
— Poczekać! Niech wprzódy tamci przypłyną!
— Well!
Wezwał ludzi swych żywemi gestami do pośpiechu i wreszcie oba tęgie chłopy stanęły przy nas. Bill miał przy sobie motykę. Przywiązałem znowu wór.
— Chodź, sir!
— Ah! Wreszcie!
— Sir Dawid, czy wybaczy mi pan?
— Co?
— Nie znalazłem fowling-bullów.
— Żadnych?
Stanął i otworzył szeroko usta.
— Żadnych? Ah!
Chwycił motykę i poszedł naprzód.
Gdyśmy doszli do tego miejsca, odskoczył wtył z okrzykiem przerażenia. Teraz widok był okropniejszy niż przedtem, albowiem wszyscy trzej mieli oczy otwarte i poruszali głowami, aby odpędzić rój owadów.
— Zakopano ich! — rzekłem.
— Kto? — zapytał Lindsay.
— Nie wiem, dowiemy się.
Zabrałem się z wielkim pośpiechem do rozkopywania ziemi, przyczem tamci pomagali gołemi rękoma; dzięki temu już po kwadransie wydobyliśmy nieszczęśliwców. Byli całkiem nadzy, a ręce i nogi mieli związane sznurami z łyka. Wiedziałem, że Arabowie zakopują ludzi dotkniętych pewnemi ciężkiemi chorobami aż po głowę w ziemię, w przekonaniu, że to uleczy chorych. Ci mężowie jednak byli związani, stąd wniosek, że nie zakopano ich spowodu choroby. Zanieśliśmy ich na brzeg i opryskiwaliśmy wodą. To ich orzeźwiło.
— Co wy za jedni? — zapytałem.
— Baadri! — brzmiała odpowiedź.
Baadri? To była przecież nazwa wsi, zamieszkanej wyłącznie przez czcicieli djabła! A więc przypuszczenia moje były trafne.
— Przenieść ich na drugi brzeg! — rozkazałem.
— Jak? — zapytał Anglik.
— Ja naprzód przepłynę, aby pomóc ciągnąć, i zabiorę z sobą ich rzeczy. Potem wy przepłyniecie, każdy z jednym z nich.
— Well! Ale to nie będzie łatwo!
— Weźmie go pan na ręce przed siebie.
Zwinąłem szaty jak turban i włożyłem na głowę. Potem przyciągnięto mnie do brzegu. Ja i obaj Haddedihnowie mieliśmy teraz ciężką pracę, a podczas niej tamci znajdowali się w wielkiem niebezpieczeństwie; wreszcie udało się nam przyciągnąć szczęśliwie wszystkich sześciu do brzegu.
— Ubierzcie ich! Niechaj tu potem leżą w ukryciu. Panie Dawidzie, pan im pokryjomu będzie przynosił żywność, a tamci obejmą straż.
— Well! Proszę zapytać, kto ich zakopał.
— Oczywista, że szejk.
— Zabić tego łajdaka.
Ta przygoda zajęła nam więcej niż godzinę czasu. Gdyśmy wrócili do obozu, równina roiła się od tysięcy zwierząt. Wydzielenie bydła było bardzo trudnem zadaniem, do którego jednak mały hadż Halef Omar dorósł w zupełności. Dosiadł mego ogiera, naturalnie, aby mógł szybciej przebiegać z miejsca na miejsce, ale przytem szło mu także trochę i o to, żeby go podziwiano. Wszędzie było go widać. Haddedihnowie byli zachwyceni tem zajęciem, uwięzieni zaś Abu Hammedowie, którzy musieli im pomagać, nie zdołali ukryć gniewu, mimowolnie malującego się na ich twarzy. Zato tam, gdzie siedzieli starcy i niewiasty, płynęły już jawnie łzy gorące i padło niejedno, półgłosem wyrzeczone przekleństwo. Przystąpiłem do grupy kobiet. Tu zauważyłem niewiastę, która z utajonem zadowoleniem przypatrywała się czynnościom moich ludzi. Czy żywiła ona w swem sercu nienawiść ku szejkowi?
— Chodź za mną! — rozkazałem jej.
— Panie, miej litość! Nie zrobiłam nic! — błagała przestraszona.
— Nic ci się nie stanie!
Zaprowadziłem ją do pustego namiotu, w którym już wprzód przebywałem. Tam stanąłem przed nią, popatrzyłem jej ostro w oczy i zapytałem:
— Czy masz wroga w szczepie?
Spojrzała na mnie zdumiona.
— Panie, skąd wiesz o tem?
— Bądź szczerą! Kto to jest?
— Ty mu to powiesz!
— Nie, albowiem jest i moim wrogiem.
— Tyś go zwyciężył?
— Tak jest. Nienawidzisz szejka Cedara ben Huli?
Ciemne jej oko zabłysło.
— Tak, panie, nienawidzę go.
— Dlaczego?
— Nienawidzę go za to, że kazał zabić ojca mych dzieci.
— Dlaczego kazał zabić?
— Pan mój nie chciał kraść.
— Dlaczego nie chciał?
— Dlatego, że szejk otrzymuje największą część łupu.
— Czyś ty uboga?
— Stryj moich dzieci wziął mnie do siebie; i on jest ubogi.
— Ile ma bydła?
— Jednego wołu i dziesięć owiec;on będzie je musiał oddać, bo gdy szejk wróci, to my poniesiemy całą szkodę. Szejk nie zubożeje, tylko szczep.
— On nie wróci, jeśli powiesz wszystko szczerze.
— Panie, czy mówisz prawdę?
— Tak jest. Zatrzymam go jako więźnia i dam Abu Hammedom szejka sprawiedliwego i uczciwego. Niech stryj dzieci twoich wszystko zatrzyma, co posiada.
— Panie, ręka twa jest pełna miłosierdzia. Czego chcesz się ode mnie dowiedzieć?
— Znasz tę oto wyspę tam na rzece?
Zbladła.
— Dlaczego pytasz się mnie o nią?
— Dlatego, że chcę z tobą o niej pomówić.
— O, nie czyń tego, panie, bo tego, kto zdradzi jej tajemnicę, zabije szejk.
— Jeśli mi tę tajemnicę wyjawisz, to on nie wróci.
— Czy to prawda?
— Wierz mi! A więc do czego służy ta wyspa?
— Jest to miejsce pobytu więźniów szejka.
— Jakich więźniów?
— On przychwytuje podróżnych, którzy przybywają lądem lub wodą i zabiera im wszystko. Jeśli nic nie mają, to ich zabija; gdy zaś są bogaci, zatrzymuje ich u siebie, aby wymusić okup.
— Wtedy dostają się na wyspę?
— Tak, do trzcinowej chaty. Nie mogą uciec, bo związuje się im ręce i nogi.
— A gdy potem szejk dostanie okup?
— To zabija ich mimo to, aby go nie mogli zdradzić.
— A jeśli nie chcą lub nie mogą się opłacić?
— To katuje ich.
— Na czem polegają męki, które im zadaje?
— Jest ich wiele. Często każe więźniów zakopać.
— A kto ich dozoruje?
— Szejk i jego synowie.
Ten, który mnie uwięził, był również jego synem; zauważyłem go między więźniami w Wadi Deradż. Dlatego zapytałem dalej:
— Ilu synów ma szejk?
— Dwóch.
— Czy jeden z nich jest tu?
— Ten, który chciał cię zabić, gdyś przybył do obozu.
— Czy są teraz więźniowie na wyspie?
— Dwaj lub trzej.
— Gdzie oni tam są?
— Nie wiem. O tem wiedzą tylko ci, którzy brali udział w napadzie.
— Jak się oni dostali w jego ręce?
— Przypłynęli prądem rzeki na kelleku[32] i przybili pod wieczór do brzegu, niedaleko stąd. Wtedy napadł na nich.
— Ile czasu upłynęło od ich uwięzienia?
Zamyśliła się na chwilę, a potem rzekła:
— Może ze dwadzieścia dni.
— Jak się z nimi obchodził?
— Nie wiem.
— Macie tu dużo tachterwahnów?[33].
— Jest kilka.
Sięgnąłem do swego turbanu i wyjąłem kilka monet. Były to pieniądze, które znalazłem w siodle Abu Zeifa. Cudny jego wielbłąd zakończył niestety żywot w Bagdadzie; pieniądze zaś zostały mi aż do dzisiejszego dnia.
— Dziękuję ci! Masz tu!
— O panie, łaska twa jest większą, niż — —
— Nie dziękuj — przerwałem jej. — Czy stryj twych dzieci jest również uwięziony?
— Tak.
— Będzie wolny. Pójdź do tego małego męża, który jedzie na czarnym koniu i powiedz mu, że kazałem oddać ci twoje zwierzęta. Szejk nie wróci.
— O panie!
— Dobrze. Odejdź i nie zdradź nikomu, o czem mówiliśmy z sobą.
Odeszła i ja wyszedłem znowu z namiotu. Odliczanie zwierząt miało się już prawie ku końcowi. Wyszukałem Halefa. Na moje skinienie podjechał ku mnie.
— Kto ci pozwolił dosiąść mego ogiera, hadżi Halefie Omarze?
— Chciałem go przyzwyczaić do swoich nóg, zihdi!
— Sądzę, że nie bardzo się ich ulęknie. Słuchaj, Halefie, przyjdzie do ciebie kobieta i zażąda napowrót wołu i dziesięciu owiec. Oddasz jej.
— Będę posłuszny, effendi.
— Słuchaj dalej! Weźmiesz z tego obozu trzy tachterwahny i osiodłasz niemi trzy wielbłądy.
— Kogo się w nich umieści?
— Popatrz ku rzece. Czy widzisz tam gąszcz i drzewo po prawej stronie?
— Widzę.
— Tam leżą trzej chorzy, których trzeba umieścić w koszach. Wejdź do szejkowego namiotu; należy on do ciebie ze wszystkiem, co tam znajdziesz. Weź stamtąd kobierce i włóż je do koszów, aby chorym było miękko. Nikt jednak nie powinien się dowiedzieć ani teraz ani w drodze, kogo wielbłądy dźwigają!
— Wiesz, zihdi, że robię wszystko, co każesz; ale ja sam nie podołam.
— Są tam ci trzej Anglicy i dwaj Haddedihnowie. Daj mi teraz mojego konia: obejmę znowu nadzór.
W godzinę ukończyliśmy wszystko. Gdy wszyscy obecni całą uwagę zwracali na trzody, udało się Halefowi kosze z chorymi niepostrzeżenie wsadzić na wielbłądy. Cała, długa karawana, była gotowa do drogi. Szukałem onego młodzieńca, który powitał mnie dziś maczugą. Ujrzałem go stojącego wśród swoich rówieśników i podjechałem do niego. Lindsay znajdował się ze swoimi służącymi całkiem blisko.
— Sir Dawid, czy nie ma pan lub pańscy służący czegoś w rodzaju sznura?
— Sądzę, że jest tu dużo sznurów.
Przystąpił do tych niewielu koni, które miano zostawić szczepowi. Były linami przywiązane do pali, podtrzymujących namioty. Odciął kilka z tych lin i wrócił.
— Sir Dawid, czy widzi pan tego brunatnego chłopaka?
Wskazałem mu go ukradkiem oczyma.
— Widzę go, sir.
— Oddaję go panu. On miał pilnować tych trzech nieszczęśliwców i dlatego pójdzie z nami. Proszę mu mocno związać ręce na plecach i przymocować sznur do siodła lub strzemienia; niech się trochę uczy biegać.
— Yes, sir! Bardzo pięknie.
— Nie dać mu ani jeść ani pić, aż dojedziemy do Wadi Deradż.
— Zasłużył sobie na to!
— Niech go pan strzeże. Jeśli umknie, to i ja rozstanę się z panem; wówczas będzie pan sam poszukiwał fowling-bullów!
— Będę go mocno trzymał. W nocy zakopię go!
— A więc do dzieła!
Anglik przystąpił do młodzieńca i położył mu rękę na ramieniu.
— I have the honour, Mylord! Pójdziesz z nami, wisielcze!
On go przytrzymał, obaj służący związali mu ręce. Młodzieniec nie wiedział w pierwszej chwili, co się z nim dzieje, potem odwrócił się do mnie.
— Cóż to ma znaczyć, emirze?
— Pójdziesz z nami.
— Nie jestem jeńcem; zostanę tu!
Wtem przecisnęła się ku nam stara kobieta.
— Allah kerihm, emirze! Cóż chcesz zrobić z moim synem?
— On będzie nam towarzyszył.
— On? Gwiazda mej starości, sława rówieśników, duma szczepu? Cóż on zrobił, że go wiążesz, jak mordercę, którego dosięgnął krwawy odwet?
— Szybko, sir! Przywiążcie go do konia, a potem w drogę!
Dałem natychmiast znak do odjazdu i sam odjechałem. Spoczątku miałem współczucie dla tego tak srodze ukaranego szczepu, ale teraz czułem wstręt do każdej twarzy zosobna, a gdy już zostawiliśmy za sobą obóz, jęki i narzekania, miałem wrażenie, jakgdybym się wydobył ze zbójeckiej nory.
Halef stanął ze swymi wielbłądami na czele pochodu. Podjechałem do niego.
— Czy leżą wygodnie?
— Jak na dywanie padyszacha, zihdi.
— Czy jedli?
— Nie, pili mleko.
— Tem lepiej. Czy mogą mówić?
— Wyrzekli tylko kilka słów, ale w języku, którego nie rozumiem, effendi.
— To pewnie język kurdyjski.
— Kurdyjski?
— Tak. Sądzę, że to czciciele djabła.
— Czciciele djabła? Allah il Allah! Panie, zachowaj nas przed potrzykroć ukamienowanym djabłem! Jakżesz można czcić djabła, zihdi!
— Oni go nie czczą, choć się ich tak nazywa. Są to bardzo dobrzy, uczciwi i pracowici ludzie, po części chrześcijanie, po części muzułmanie.
— Dlatego też mają taki język, którego żaden muzułmanin nie może zrozumieć. Czy umiesz mówić tym językiem?
— Nie.
Żachnął się, jakby się przestraszył.
— Nie? Zihdi, to nieprawda, ty umiesz wszystko!
— Zapewniam cię, nie rozumiem tej mowy!
— Wcale nie?
— Hm! Znam język pokrewny ich mowie; może znajdę kilka słów, aby się z nimi porozumieć.
— A widzisz, że miałem słuszność, zihdi!
— Pan Bóg tylko wie wszystko; wiedza ludzka jest ułomną. Przecież nie wiem nawet, czy Hanneh, światło twoich oczu, zadowolona jest ze swego Halefa!
— Zadowolona, zihdi? U niej w pierwszym rzędzie jest Allah, potem Mohamet, potem djabeł na łańcuszku, któregoś jej podarował, ale zaraz potem idzie hadż, Halef Omar ben hadżi Abul Abbas ibn hadżi Dawud al Gossarah.
— A więc ty następujesz po djable!
— Nie po szatanie, lecz po twym podarunku, zihdi!
— Więc bądź jej wdzięczny i posłuszny!
Po tem upomnieniu, zostawiłem go samego.
Rozumie się samo przez się, że powrót nasz spowodu trzód, któreśmy pędzili, odbył się znacznie powolniej niż przyjazd. O zachodzie słońca przybyliśmy w pewne miejsce poniżej Dżebbaru, które bardzo nadawało się na nocleg, bo było bujnie zarosłe trawą i kwiatami. Głównem zadaniem naszem było teraz strzec trzód i Abu Hammedów; poczyniłem więc odpowiednie zarządzenia. Ułożyłem się późnym wieczorem do snu, gdy nadszedł sir Dawid.
— Okropne! Straszne, sir!
— Co?
— Hm! Niepojęte!
— Co takiego? Czy pański więzień znikł?
— Ten? No! Leży mocno przywiązany!
— A więc cóż jest tak okropne i niepojęte?
— Zapomniałem o głównej rzeczy!
— O czem? Mów pan!
— O truflach!
Musiałem się na głos roześmiać!
— O, to rzeczywiście okropne, sir, tem bardziej, że w obozie Abu Hammedów widziałem wory pełne trufli.
— Skąd wziąć teraz trufli?
— Jutro będziemy mieli trufle, zapewniam pana!
— Pięknie! Dobranoc sir!
Zasnąłem, nie pomówiwszy wprzód nic z chorymi. Na drugi dzień rano byłem już przy nich. Kosze były tak ustawione, że chorzy mogli się wzajemnie widzieć. Wyglądali cokolwiek lepiej i odzyskali już tyle sił, że mogli bez trudu mówić.
Wnet się przekonałem, że mówili dość dobrze po arabsku, choć wczoraj w stanie półświadomym wydobywali ze siebie tylko wyrazy swej ojczystej mowy. Gdym się do nich zbliżył, podniósł się jeden z nich i spoglądał ku mnie wesoło, i z zaciekawieniem.
— Czy to ty? — zawołał, zanim zdołałem się przywitać. — To ty! Poznaję ciebie!
— Kto, przyjacielu?
— Ty byłeś tym, który mi się zjawił, gdy śmierć wyciągała rękę po me serce. O, emir Kara ben Nemzi, jakżeż jestem ci wdzięczny!
— Jakto? Ty znasz moje nazwisko?
— Znamy je, ten dobry hadżi Halef Omar opowiedział nam bardzo wiele o tobie, odkąd przebudziliśmy się.
Zwróciłem się do Halefa:
— Gaduła!
— Zihdi, czy nie wolno mi mówić o tobie? — bronił się mały.
— Tak; ale bez przechwałek.
— Czy macie tyle sił, aby mówić? — zwróciłem się znowu do chorych.
— Tak, emirze.
— Pozwólcie więc, że zapytam, co wy za jedni.
— Nazywam się Pali; ten nazywa się Selek, a tamten Melaf.
— Gdzie jest wasza ojczyzna?
— Nasza ojczyzna nazywa się Baadri, na północ od Mossul.
— Jak dostaliście się w położenie, w którem was zastałem?
— Nasz szejk wysłał nas z podarunkami i listem do namiestnika w Bagdadzie.
— Do Bagdadu? Czy nie należycie do Mossul?
— Emirze, gubernator w Mossul jest złym człowiekiem, który nas bardzo uciska; namiestnik Bagdadu cieszy się zaufaniem wielkorządcy; chcieliśmy więc, aby się za nami wstawił.
— Jakżeście odbywali tę podróż? Do Mossul, a potem rzeką w dół?
— Nie. Udaliśmy się nad rzekę Ghacir; zbudowawszy tratwę, popłynęliśmy na niej z Ghacir na Cab, a z Cabu wpłynęliśmy na Tygrys. Tam wylądowaliśmy, a gdyśmy spali, napadł na nas szejk Abu Hammedów.
— Czy was ograbił?
— Zabrał nam dary i list i wszystko, cośmy mieli przy sobie. Potem chciał nas zmusić, abyśmy napisali do naszych krewnych z żądaniem przysłania okupu.
— Nie uczyniliście tego?
— Nie, jesteśmy biedni i nie możemy zapłacić okupu.
— A wasz szejk?
— I do niego kazał nam napisać, ale myśmy nie chcieli. Szejk nasz byłby zapłacił okup, ale myśmy widzieli, że to byłaby daremna ofiara, bo tak, czy owak, napewnoby nas zabito.
— Mieliście słuszność. Pozbawionoby was życia nawet w razie zapłacenia okupu.
— Zaczęli nas więc katować. Bili nas, wieszali za ręce i nogi godzinami całemi i wreszcie zakopali do ziemi.
— A przez cały ten czas byliście związani?
— Tak.
— Czy wiecie, że wasz kat znajduje się w naszych rękach?
— Opowiedział nam to hadżi Halef Omar.
— Szejk winien otrzymać zasłużoną karę.
— Emirze, nie odpłacaj mu tego!
— Jakto? Ty jesteś muzułmanin, my jednak inną mamy religję. Wróceni życiu chcemy też jemu przebaczyć.
Więc to byli czciciele djabła!
— Mylicie się — rzekłem; — nie jestem wyznawcą proroka, lecz chrześcijaninem.
— Chrześcijaninem! Masz przecież na sobie strój muzułmanina, a nawet odznakę hadżiego.
— Czyż chrześcijanin nie może być hadżim?
— Nie, gdyż chrześcijanin nie może nigdy przestąpić bram Mekki.
— A jednak ja tam byłem. Zapytajcie tego człowieka, on był przy tem.
— Tak — wtrącił Halef — hadżi emir Kara ben Nemzi był w Mekce.
— Jakimże więc jesteś chrześcijaninem, czy Chaldejczykiem?
— Nie, jestem Frankiem.
— Czy znasz dziewicę, która porodziła Boga?
— Tak jest.
— A znasz Ezau[34] syna człowieczego?
— Tak.
— Znasz aniołów świętych, którzy stoją u tronu Boga?
— Tak.
— I znasz chrzest święty?
— Tak.
— Wierzysz też, że Ezau, syn Boga żywego, powróci jeszcze na ziemię?
— Wierzę.
— Emirze, wiara twoja jest dobrą, gdyż wiara ta jest prawdziwą. Zrób to więc dla nas i przebacz szejkowi szczepu Abu Hammed to, co on nam uczynił.
— Zobaczymy! A wiecie dokąd jedziemy?
— Wiemy. Udamy się do Wadi Deradż.
— Będziecie tam mile widziani u szejka Haddedihnów.
Po tej krótkiej rozmowie ruszyliśmy w dalszą drogę. Koło Kalaat el Dżebbar udało mi się znaleźć mnóstwo trufli, co Anglika wprawiło w zachwyt. Uzbierał ich sobie spory zapas i przyrzekł zaprosić mnie na truflowy pasztet, przyrządzony przez siebie samego.
Po południu zboczyliśmy między góry Kanuca i Hamrin i szliśmy prosto na Wadi Deradż. Umyślnie nie kazałem oznajmiać naszego przybycia, ażeby dobremu szejkowi Mohammed Eminowi zrobić niespodziankę; ale straże szczepu Abu Mohammed zauważyły nas i dały hasło do radosnych okrzyków, które napełniły wnet całą dolinę. Mohammed Emin i Malek wyjechali konno naprzeciw i powitali nas. Moja trzoda nadeszła pierwsza.
Do pastwisk Haddedihnów nie było innej drogi prócz tej, która wiodła przez wadi. Tu znajdowali się jeszcze wszyscy jeńcy wojenni. Można sobie wyobrazić, jakie ku nam rzucali spojrzenia, gdy znane im zwierzęta jedno po drugiem musiały obok nich przechodzić. Wreszcie stanęliśmy znów na równinie. Zsiadłem z konia.
— Kto jest w tachterwahnach? — zapytał Moham med Emin.
— Trzej mężowie, których szejk Cedar miał zamiar zamęczyć na śmierć. Opowiem ci jeszcze o nich. Gdzie znajdują się pojmani szejkowie?
— Tu w namiocie. Oto idą.
Wychodzili właśnie z namiotu. Oczy szejka Abu Hammedów zabłysły złowrogo, gdy poznał swą trzodę. Przystąpił do mnie i rzekł:
— Przywiodłeś więcej niż powinieneś.
— Masz na myśli zwierzęta?
— Tak.
— Przywiodłem ilość, jaką mi przyprowadzić kazano.
— Ja policzę.
— Zrób to — odparłem chłodno. — Ale jednak przywiodłem więcej, niż było moim obowiązkiem.
— Co?
— Chcesz zobaczyć?
— Muszę to widzieć!
— To przywołaj tego tam.
Wskazałem przytem na jego starszego syna, który właśnie ukazał się u wejścia do namiotu. Zawołał nań.
— Przyjdźcie wszyscy tutaj — rzekłem.
Mohammed Emin, Malek i trzej szejkowie udali się za mną na miejsce, gdzie spoczywały wielbłądy z tachterwahnami. Halef zsadzał właśnie Dżezidów.
— Czy znasz tych ludzi? — zapytałem Cedara ben Huli.
Rzucił się wstecz przerażony; jego syn również.
— Dżezidzi! — krzyknął.
— Tak Dżezidzi, których chciałeś powoli mordować tak samo, jak pomordowałeś już wielu, potworze!
Błysnął ku mnie naprawdę oczyma pantery.
— Co on uczynił? — zapytał Obeida Eslah el Maheni.
— Pozwól, że ci opowiem. Zdumiejesz się, gdy się dowiesz, jakim człowiekiem był twój sprzymierzeniec.
Opowiedziałem mu więc, w jaki sposób i w jakim stanie znalazłem tych trzech ludzi. Gdy umilkłem, odstąpili wszyscy od niego. Dzięki temu otworzył się widok na wejście do doliny, na której ukazało się w tej chwili trzech jeźdźców: Lindsay ze swoimi obydwoma służącymi. Spóźnił się był. Przy jego koniu wlókł się młodszy syn szejka.
Ujrzawszy go, zwrócił się szejk natychmiast ku mnie:
— Allah akbar, co to znaczy! Drugi mój syn pojmany?
— Jak widzisz!
— Cóż on uczynił?
— Był on wspólnikiem twoich czynów haniebnych. Obaj twoi synowie mają przez dwa dni strzec głowy swojego ojca, zakopanego w ziemi; potem będziesz wolny. Kara ta jest jeszcze zbyt łagodną dla ciebie i twoich synów. Idź i odwiąż swojego najmłodszego!
Na to skoczył zbrodniarz ku koniowi Anglika i chwycił za postronek. Sir Dawid zsiadł właśnie z konia, odepchnął ręką szejka i zawołał: — Precz, ten chłopak do mnie należy.
W tej chwili wyrwał szejk Anglikowi jeden z jego pistoletów z za pasa i wystrzelił. Sir Dawid odwrócił się błyskawicznie, mimo to kula ugrzęzła mu w ramieniu. W mgnieniu oka huknął drugi strzał. To Irlandczyk Bill podniósł swoją krócicę w obronie pana, a kula jego przeszyła szejkowi głowę. Obaj synowie rzucili się na strzelca, zostali jednak przywitani siłą i zwyciężeni.
Odwróciłem się z przerażeniem. To był sąd boży. Kara, którą obmyśliłem dla złoczyńców, byłaby zbyt nieznaczną. Zarazem spełniło się słowo dane przeze mnie owej kobiecie: Szejk nie powrócił już do swojego obozu.
Upłynęła długa chwila, zanim wszyscy odzyskaliśmy spokój. Ciszę przerwało dopiero pytanie Halefa:
— Zihdi, dokąd mam zaprowadzić tych trzech ludzi?
— O tem niech szejk stanowi! — brzmiała moja odpowiedź.
Ten ostatni przystąpił był właśnie do nich ze słowami:
— Marhaba — bądźcie pozdrowieni! Pozostańcie u Mohammed Emina, dopóki nie przyjdziecie do siebie po swoich cierpieniach.
Tu Selek szybko rzucił nań okiem.
— Mohammed Emin? — zapytał.
— Tak się zowię.
— Nie jesteś Szammar, lecz Haddedihn.
— Szczep Haddedihn należy do Szammarów.
— Panie, w takim razie mam posłanie do ciebie.
— Powiedz je!
— Było to w Baadri, zanim jeszcze ruszyliśmy w drogę. Udałem się na brzeg strumienia, aby wody zaczerpnąć. Nad nim rozłożył się oddział Arnautów, którzy strzegli jakiegoś młodego człowieka. Prosił mnie, bym mu się napić pozwolił, a udając, że pije, szepnął mi: „Idź do Szammarów, do Mohammed Emina i powiedz mu, że wiodą mnie do Amadijah. Inni zostali straceni.“ Oto co miałem ci powiedzieć.
Szejk zachwiał się.
— Amad el Ghandur, mój syn! — zawołał. — On to był, on! Jak wyglądał?
— Taki wysoki jak ty, ale jeszcze szerszy od ciebie, a czarna broda spływała mu aż na piersi.
— To on! Hamdullillah! Nareszcie, nareszcie mam jakiś ślad jego! Cieszcie się ludzie, cieszcie się wraz ze mną, gdyż dziś jest dzień uroczysty dla wszystkich, kimkolwiekby byli, przyjaciółmi czy wrogami. Jak dawno z nim rozmawiałeś?
— Upłynęło sześć tygodni od tego czasu, panie!
— Dziękuję ci! Sześć tygodni, długi czas! Ale dłużej cierpieć i tęsknić nie będzie. Wydobędę go, choćbym całe Amadijah musiał zdobyć i zniszczyć. Hadżi Emir Kara Ben Nemzi, jedziesz ze mną, czy też chcesz mnie opuścić w tej podróży?
— Jadę z tobą!
— Allah niech ci błogosławi! — Pójdźcie, oznajmijmy tę wieść wszystkim Haddedihnom!
Pośpieszył ku wadi, a Halef zbliżył się do mnie z pytaniem:
— Czy to prawda, zihdi, że jedziesz?
— Jadę razem.
— Zihdi, czy mogę ci towarzyszyć?
— Halefie, pamiętaj o swej żonie!
— Hanneh jest pod dobrą opieką, ale ty, panie, potrzebujesz wiernego sługi. Mogę ci towarzyszyć?
— Dobrze, biorę cię z sobą; zapytaj jednak wprzód szejka Mohammed Emina i szejka Maleka, czy oni na to pozwolą.


ROZDZIAŁ XI.
U CZCICIELI DJABŁA.

Tak więc znalazłem się w Mossul i oczekiwałem audjencji u baszy tureckiego.
Miałem z Mohammed Eminem udać się w góry kurdyjskie, aby syna jego Amada el Ghandur podstępem lub siłą wydobyć z twierdzy Amadijah; zadanie nie dające się rozwiązać byle jak. Waleczny szejk Haddedihnów wyruszyłby był najchętniej ze wszystkimi wojownikami swojego szczepu, aby się z nimi przebić przez terytorjum tureckie i napaść otwarcie na Amadijah. Było jednak mnóstwo ważnych powodów, które uniemożliwiały wykonanie tak fantastycznego planu. Człek pojedyńczy miał tu więcej nadziei powodzenia, niż cała horda Beduinów. To też Mohammed Emin zgodził się wkońcu na mój projekt wykonania we trzech tylko tego przedsięwzięcia. Tymi trzema byli: on, Halef i ja.
Oczywiście, potrzeba było dużego nakładu wymowy, aby sir Dawidowi, który aż nazbyt chętnie przyłączyłby się był do nas, wyjaśnić, że ze swoją zupełną nieznajomością języka i niezdolnością przystosowania się przyniósłby nam więcej szkody niż pożytku.
Wkońcu jednak zdecydował się pozostać przy Haddedihnach i tam czekać naszego powrotu. Tam mógł też posługiwać się rannym Grekiem Aleksandrem Kolletis, jako tłumaczem i grzebać za swoimi fowling-bulls. Haddedihnowie obiecali mu pokazać tyle ruin, ile tylko zechce. Do Mossul nie towarzyszył mi także, gdyż mu to odradziłem. Nie mógł mi tam na nic się przydać, a cel, który go tam prowadził, t.j. szukanie opieki u tamtejszego konsula angielskiego przestał teraz istnieć; narazie wystarczała mu zupełnie opieka Haddedihnów.
Zatarg ich z nieprzyjaciółmi był ostatecznie załatwiony. Wszystkie trzy szczepy poddały się i musiały zwycięzcom zostawić zakładników. Dzięki temu mógł Mohammed Emin swoich opuścić. Oczywiście, nie pojechał ze mną razem do Mossul, gdyż znalazłby się tam w nadzwyczajnem niebezpieczeństwie; umówiliśmy się natomiast, że zjedziemy się w ruinach Khorsabat, w starem assyryjskiem Saraghum. Pojechaliśmy więc razem tylko do Wadi Murr, Ain el Khalkhan i el Kasr. Tam jednak rozłączyliśmy się. Ja i Halef udaliśmy się do Mossul, szejk zaś przeprawił się na łodzi przez Tygrys, aby po drugiej stronie rzeki, wzdłuż Dżebel Maklub podążyć na miejsce umówionej schadzki.
Czego jednak ja sam chciałem w Mossul? Czy może szukać opieki u zastępcy Anglji? Ani mi to przez myśl nie przeszło. Byłem taksamo pewnym bezpieczeństwa bez tego jak z tem. Baszę musiałem jednak wyszukać; to było rzeczą nieodzowną. Chciałem się mianowicie zaopatrzyć we wszystko, coby tylko mogło być korzystnem dla naszego przedsięwzięcia.
W Mossul panował straszliwy upał. Termometr wskazywał 116 stopni Fahrenheita w cieniu, o ile znajdowało się na powierzchni ziemi. Zakwaterowałem się jednak w jednym z owych sardaub[35], w których mieszkańcy tego miasta zwykli przebywać w gorącej porze roku.
Halef siedział obok mnie i czyścił swoje pistolety. Przez pewien czas panowało między nami milczenie, poznałem jednak po moim małym towarzyszu, że mu coś leży na sercu. Wreszcie nagłym ruchem zwrócił się ku mnie i rzekł:
— O tem nie pomyślałem, zihdi!
— O czem?
— Że Haddedihnów już nigdy nie zobaczymy.
— Ah! dlaczegóż to?
— Chcesz się udać do Amadijah, zihdi?
— Tak jest. Wszak wiesz o tem już oddawna.
— Wiedziałem o tem, ale drogi, która tam prowadzi, nie znałem nigdy. Allah il Allah! To droga do śmierci i do dżehenny.
Zrobił przy tem minę tak poważnej wątpliwości, jakiej jeszcze nigdy nie widziałem u niego.
— Takie to niebezpieczne, hadżi Halefie Omarze?
— Nie wierzysz temu, zihdi? Czy nie słyszałem, że na tej drodze masz zamiar odwiedzić tych trzech mężów, którzy zowią się Pali, Selek i Melaf, tych trzech przez ciebie oswobodzonych na wyspie Abu Hammed, którzy, odzyskawszy siły i zdrowie w gościnie u Haddedihnów, udali się do swej ojczyzny?
— Odwiedzę ich.
— W takim razie jesteśmy zgubieni. Ty i ja jesteśmy prawdziwymi wiernymi; każdy wierny jednak, który do nich przybędzie, straci życie i niebo.
— To dla mnie nowość, hadżi Halefie. Kto ci to powiedział?
— O tem wie każdy muzułmanin. Czyż nie dowiedziałeś się dotąd, że kraj, w którym oni mieszkają, nazywa się Szejtanistan?
Aha, teraz wiedziałem już o czem myślał. Bał się Dżezidów, czcicieli djabła. Mimo to udałem, jakobym nic nie wiedział i zapytałem:
— Szejtanistan, kraina djabła? Dlaczego?
— Mieszkają tam Radjahl esz Szejtan, ludzie djabła, którzy czczą szejtana.
— Hadżi Halef Omarze, gdzie tu są ludzie czczący djabła?
— Nie wierzysz temu? Nie słyszałeś nigdy o takich ludziach?
— O, tak; widziałem nawet takich ludzi.
— A jednak udajesz, jakobyś mi nie wierzył.
— Nie wierzę ci istotnie!
— Mimo, że sam ich widziałeś?
— Ale nie tu. Byłem w kraju, położonym daleko, hen poza wielkiem morzem. Frankowie zowią go Australją. Tamto zastałem ludzi dzikich, którzy mają szejtana, zwanego przez nich Yahu. Tego wyznają, tu jednak niema ludzi, czczących szatana.
— Zihdi, jesteś mędrszym ode mnie i od wielu innych ludzi, czasem jednak rozsądek twój i twoja mądrość ulatują precz. Zapytaj każdego człowieka, którego spotkasz, a powie ci, że szejtaniści czczą djabła.
— A czy ty byłeś przytem, jak go czcili?
— Nie, słyszałem jednak o tem.
— A czy byli przytem owi ludzie, od których to słyszałeś?
— Oni słyszeli to także od innych.
— A zatem powiadam ci, że żaden człowiek tego jeszcze nie widział. Dżezidzi nie dopuszczają przy swoich nabożeństwach obecności człowieka, który wierzy w co innego niż oni.
— To prawda?
— Tak, a przynajmniej uważają za nadzwyczajnie rzadki wyjątek, gdy komu obcemu pozwolą być na nabożeństwie.
— Mimo to wie się o wszystkiem, co czynią.
— No i co?
— Czy nie słyszałeś nigdy, że nazywa się ich Dżeragh Sonderan?
— Owszem.
— Musi to być nazwa czegoś złego; nie wiem, co ona znaczy.
— Znaczy to tyle, co: „gasiciel światła“.
— Widzisz, zihdi! Podczas ich obrzędów, przy których obecne są ich kobiety i dziewczęta, gasi się światło.
— Jeżeli tak, to wiedz, że powiedziano ci wielkie kłamstwo. Zamieniono Dżezidów z inną sektą[36], której wyznawcy mają to czynić istotnie. Co zresztą wiesz o nich jeszcze?
— W ich świątyniach stoi kogut lub paw, którego czczą, a to jest djabeł.
— Czy jest on nim rzeczywiście?
— Tak.
— I w każdej świątyni jest taki kogut?
— Tak.
— Iluż tych djabłów musiałoby być w takim razie? Mnie się zdaje, że istnieje tylko jeden.
— O, zihdi, istnieje tylko jeden, ale on jest wszędzie obecny. Przytem mają oni jeszcze fałszywych aniołów?
— A ilu?
— Wiesz, czego uczy koran, że istnieją tylko czterej archaniołowie: Dżebrail[37], który jest Ruh el Kuds[38], razem z Allahem i Mohammedem w trójcy jedyny, zupełnie jak u chrześcijan: Ojciec, Syn i Duch święty. Po nim następuje Azrail czyli anioł śmierci, zwany także Abu Jahah, potem Mikail, a wkońcu Izrafil. Czciciele djabła mają natomiast aż siedmiu archaniołów, a ci zwą się: Michaił, Gabrail, Rafail, Acrail, Dedrail, Acrafil i Szemkil. Czy to nie jest fałszywe?
— Nie jest fałszywe, gdyż i ja także wierzę w to, że archaniołów jest siedmiu.
— Ty? Dlaczego? — zapytał zdumiony.
— Święta księga chrześcijan tak powiada, a ja więcej wierzę jej niż koranowi.
— O, zihdi, co słyszę! Byłeś w Mekce, jesteś hadżim i więcej wierzysz w kitab niewiernych, aniżeli słowom proroka! No, teraz nie dziwię się już, że chcesz się udać pomiędzy Dżezidów.
— Możesz wrócić; pójdę sam!
— Wrócić? Nie! Możliwe jednak, że Mohammed mówi tylko o czterech aniołach dlatego, że nie było ich w niebie podówczas, gdy on był tam w górze. Mieli zajęcie na ziemi i nie mógł wskutek tego ich poznać.
— Powiadam ci, hadżi Halef Omarze, że nie masz powodu bać się czcicieli djabła. Nie wyznają oni szejtana, nie wymawiają nawet jego imienia. Lubią czystość, są godni zaufania, wdzięczni, waleczni i szczerzy, a to rzadko znajdziesz u wiernych. Zresztą nie utracisz wśród nich swej wiecznej szczęśliwości, gdy nie zabiorą ci twojej wiary.
— Nie zmuszą mnie do czci dla djabła?
— Nie, zapewniam cię o tem!
— Ale zabiją nas!
— Ani ciebie, ani mnie.
— Zabili jednak już tylu innych; nie zabijają chrześcijan, lecz muzułmanów.
— Bronili się tylko, gdy ich chciano wytępić. Zabijali dlatego tylko mahometan, że ci ich atakowali, a nie chrześcijanie.
— Ale ja jestem muzułmanin.
— Oni będą twoimi przyjaciółmi, ponieważ są moimi. Czyż nie pielęgnowałeś trzech z nich, póki nie wyzdrowieli?
— To prawda, zihdi. Nie opuszczę cię, lecz pójdę z tobą.
Wtem usłyszałem odgłosy kroków na schodach. Weszli dwaj mężczyźni, aghowie nieregularnych wojsk haszy. Stanęli u wejścia, a jeden z nich zapytał:
— Czy ty jesteś tym niewiernym, którego mamy prowadzić?
Od chwili, w której przedstawiłem się haszy, przestałem nosić koran, wiszący przedtem zawsze na moich piersiach. Tej odznaki pielgrzymiej nie śmiałem tutaj pokazać. Pytający czekał na odpowiedź, której mu jednak nie dałem; udałem nawet, jak gdybym go ani nie widział, ani nie słyszał.
— Czy jesteś głuchy i ślepy, że nie odpowiadasz? — zapytał szorstko.
Ci Arnauci są nieokrzesani, nieokiełznani i niebezpieczni. Przy lada sposobności nietylko chwytają za broń, lecz robią z niej także użytek. Nie miałem jednak zamiaru tak ni stąd ni zowąd znosić ich sposobu zachowania się. Mimowolnie niemal sięgnąłem po rewolwer do hawku[39] i zwróciłem się do służącego:
— Hadżi Halef Omarze Agho, powiedz mi, czy jest kto tutaj?
— Tak jest.
— Kto taki?
— Są dwaj sabici[40], którzy chcą z tobą mówić.
— Kto ich posyła?
— Basza, oby mu Allah udzielił jak najdłuższego żywota.
— To nieprawda! Jestem Emir Kara Ben Nemzi a basza — Allah niech go osłania — przysłałby mi łudzi uprzejmych. Powiedz tym ludziom, którzy miast powitania obelgę wnoszą na ustach swoich, żeby sobie odeszli. Niechaj powtórzą temu, który ich wysłał, słowa, wyrzeczone tu przeze mnie do ciebie.
Chwycili rękoma za głownie pistoletów i spojrzeli na siebie pytająco. Na to, jak gdyby przypadkiem, zwróciłem ku nim lufę mojej broni i zmarszczyłem czoło, jak mogłem, najsurowiej.
— No, hadżi Halef Omarze, co ci rozkazałem?
Widziałem po zachowaniu się małego człowieczka, że postępowanie moje było całkiem w jego guście. I on miał już w ręku jeden ze swych pistoletów i z nadzwyczajną dumą na obliczu zwrócił się w stronę, gdzie było wejście.
— Posłuchajcie tego, co wam powiem! Ten waleczny i sławny effendi, to Emir Kara Ben Nemzi, jam zaś Halef Omar Agha ben Hadżi Abul Abbas Ibn Hadżi Dawud al Gossarah. Słyszeliście, co powiedział mój effendi. Idźcie i czyńcie, jak wam rozkazał.
— Nie pójdziemy, basza nas przysłał.
— Więc idźcie do baszy i powiedzcie mu, żeby nam przysłał ludzi uprzejmych. Kto przybywa do mojego effendi, ma zdjąć obuwie i wygłosić powitanie.
— U niewiernego — — —
W mgnieniu oka zerwałem się i stanąłem przed nimi.
— My mamy — — —
— Za drzwi!
W tej chwili prawie zostaliśmy sami z Halefem. Mogli poznać już po mnie, że bynajmniej nie miałem ochoty przyjmować od nich jakichkolwiek przepisów. — Należy wiedzieć, jak postępować z mieszkańcami Wschodu. Człowiek z Zachodu sam sobie winien, jeżeli czuje się przez nich upokorzonym. Szczypta osobistej odwagi i jak największa doza bezczelności, poparta tą cnotą, którą u nas nazwanoby ordynarnością, wywołują tu w pewnych warunkach efekt jak najlepszy. Oczywiście zachodzą też okoliczności, kiedy to człowiek musi się pogodzić z niejednem. Wówczas jednak wskazanem jest udawać, że się nic nie zauważyło. Należy do tego nietylko znajomość stosunków i uwzględnienie każdego poszczególnego wypadku, lecz i wprawa w wyborze, co lepsze: grubjaństwo, czy cierpliwość i panowanie nad sobą, broń w ręku, czy ręka w sakiewce.
— Zihdi, co uczyniłeś! — zawołał Halef.
Mimo swojej nieustraszoności bał się skutków mego zachowania.
— Co uczyniłem? Wyrzuciłem za drzwi obu nicponiów.
— Czy znasz tych Arnautów?
— Żądni są krwi i mściwi.
— Są tacy. Czyż nie widziałeś w Kahirze, jak jeden z nich zastrzelił starą kobietę za to tylko, że mu z drogi nie ustąpiła? Była ślepa!
— Widziałem to; ci jednak nie zastrzelą nas tutaj.
— A znasz ty baszę?
— To bardzo dobry człowiek.
— O, bardzo dobry, zihdi. Mossul jest na pół bezludny, bo wszyscy jego się boją. Nie minie dzień, żeby dziesięciu albo dwunastu ludzi nie otrzymało bastonady. Kto się okaże bogatym, nie żyje nazajutrz, a majątek jego należy do baszy. On szczuje szczepy Arabów na siebie wzajem i rzuca się potem na zwycięzcę, aby mu zdobycz odebrać. On mówi do swych Arnautów: „Idźcie, niszczcie, mordujcie, ale przynoście mi pieniądze.“ Oni czynią to, a on staje się bogatszym od padyszacha. Kto dziś jeszcze był jego przyjacielem, tego jutro wtrąca do więzienia, a pojutrze go ścina. Zihdi, on i z nami tak postąpi.
— Trzeba na to zaczekać.
— Coś ci powiem, zihdi. Skoro tylko zauważę, że chce nam zrobić coś złego, zastrzelę go. Nie umrę bez zabrania go ze sobą.
— Nie będziesz wcale w takiem położeniu, gdyż ja sam idę do niego.
— Sam?... Do tego nie dopuszczę. Idę razem.
— Czy mogę wziąć cię ze sobą, jeżeli mnie tylko zechce widzieć u siebie?
— Allah il Allah. Skoro tak, to będę czekał tutaj. Ale przysięgam ci na proroka i wszystkich kalifów: jeżeli do wieczora nie będziesz spowrotem, to każę mu oznajmić, że mam mu donieść coś ważnego; on mnie przyjmie, a ja palnę mu w łeb dwiema kulami.
To było powiedziane poważnie i jestem przekonany, że ten odważny człeczyna uczyniłby to na pewno. Takiej przysięgi nie złamałby nigdy.
— A Hanneh? — spytałem.
— Niech płacze, ale będzie dumną ze mnie. Nie powinna kochać mężczyzny, który pozwoliłby zabić swojego effendiego.
— Dziękuję ci, mój dobry Halefie, ale jestem przekonany, że do tego nie dojdzie.
Po chwili usłyszeliśmy znowu kroki. Wszedł zwyczajny żołnierz, zdjąwszy wprzód za drzwiami obuwie.
— Salama! — powitał.
— Sallam! czego chcesz?
— Czy jesteś effendim, który pragnie mówić z baszą?
— Tak jest.
— Basza — oby Allah dał mu tysiąc lat życia! — przysłał ci lektykę, żebyś doń przybył.
— Idź na górę, ja zaraz przyjdę.
Gdy się ten oddalił, rzekł Halef:
— Zihdi, widzisz, że zaczyna być źle.
— Dlaczego?
— Nie przysyła aghi, lecz prostego żołnierza.
— Może być, ale tem się nie kłopocz.
Wyszedłem po kilku schodach na dwór. Ach! Przed domem stał oddział, złożony z około dwudziestu Arnautów, uzbrojonych od czuba do pięty. Dowodził nimi jeden z owych dwu aghów, którzy byli u mnie poprzednio. Dwaj hamale[41] trzymali w pogotowiu krzesło na noszach.
— Wsiadaj — rozkazał agha z ponurym wyrazem twarzy.
Zachowałem się, jakgdyby mię to wcale nie obeszło, chociaż ta eskorta kazała mi się domyśleć, że byłem niejako wzięty do niewoli. Poniesiono mnie kłusem, i zatrzymano się aż przed bramą.
— Wysiądź i chodź za mną — rozkazał agha w tonie jak poprzednio.
Poprowadził mnie schodami na górę do pokoju, gdzie stali zgromadzeni rozmaici oficerowie, którzy mierzyli mnie ponuremi spojrzeniami. U wejścia siedziało kilka osób cywilnych. Byli to ludzie z miasta, po których poznać było można, że się tu w tej jaskini lwa czuli nieswojo. Mnie oznajmiono natychmiast. Zdjąłem sandały, które w tym celu włożyłem poprzednio i wszedłem.
— Sallam aaleikum! — powitałem, pochylając się z rękoma skrzyżowanemi na piersiach.
— Sal — — —
Basza przerwał powitanie, ale natychmiast jął mówić dalej:
— Posłaniec twój powiedział, że jakiś Frank chce ze mną mówić.
— Tak jest.
— Czy jesteś muzułmaninem?
— Nie.
— A mimo to śmiesz używać powitania muzułmańskiego.
— Ty jesteś muzułmanin, ulubieniec Allaha i padyszacha — niechaj mu Bóg błogosławi — mamże cię witać pozdrowieniem pogan, nie mających Boga, ani ksiąg świętych?
— Jesteś zuchwały, cudzoziemcze!
Basza obrzucił mnie dziwnem jakiemś, świdrującem spojrzeniem. Był to człowiek niewielki i bardzo chudej postaci. Twarz jego byłaby zupełnie pospolitą, gdyby nie było w niej rysu przebiegłości i okrucieństwa. Miał przytem spuchnięty prawy policzek. Obok niego stała miska, napełniona wodą, służąca mu za spluwaczkę. Strój miał cały z jedwabiu. Głownia sztyletu i agrafa na turbanie iskrzyły się od djamentów; jego palce lśniły pierścieniami, a nargile, z której palił, była z pewnością najdroższą ze wszystkich, jakie kiedykolwiek widziałem.
Przez chwilę mierzył mnie od stóp do głów, poczem zapytał:
— Dlaczego nie kazałeś mi się przedstawić przez konsula?
— Mój kraj nie ma konsula w Mossul, a inni konsulowie są mi tak samo obcy jak ty. Konsul nie może mnie zrobić lepszym ani gorszym, niż jestem, a ty masz oko bystre; nie potrzebujesz mnie poznawać dopiero przez oko konsula.
— Maszallah! Mówisz istotnie bardzo zuchwale, mówisz, jak gdybyś był jakimś bardzo wielkim człowiekiem.
— Czy ktoś inny odważyłby się ciebie odwiedzać?
To było już naprawdę bezczelne, ale dostrzegłem odrazu, że zrobiło zamierzone wrażenie.
— Jak się nazywasz?
— Hasredin[42], mam rozmaite imiona.
— Rozmaite? Mnie się wydaje, że człowiek ma jedno imię.
— Zazwyczaj. U mnie jednak jest inaczej, gdyż w każdym kraju, u każdego narodu, który poznałem, nazywano mnie inaczej.
— Widziałeś zatem wiele krajów i ludów?
— Tak.
— Wymień te narody!
— Osmanli, Franzesli, Engleterrli, Espanioli...
Wyliczyłem mu wcale ładny szereg nazw, rozpoczęty z grzeczności od Ottomanów. Oczy jego otwierały się coraz to szerzej za każdem mojem słowem.
Wreszcie jednak wybuchnął:
— Hej, hej![43] jest więc aż tyle ludów na ziemi?
— O jeszcze o wiele więcej!
— Allah akbar! Bóg jest wielki! On stworzył tyle narodów, ile mrówek jest w mrowisku. Jesteś jeszcze młody. Jak mogłeś zwiedzić tyle krajów? Ile miałeś lat, kiedy opuszczałeś swój kraj?
— Miałem lat osiemnaście, gdy przez morze udałem się do Zeni Dünja[44].
— A co ty jesteś?
— Piszę do gazet i książek, które potem drukują.
— Co piszesz tutaj?
— Opisuję przeważnie to, co widzę i słyszę, to, co przeżywam.
— Czy w tych chaberler[45] występują ludzie, z którymi się stykasz?
— Tylko najdoskonalsi.
— Ja także?
— Tak, i ty!...
— A cobyś napisał o mnie?
— Baszo, jak mogę wiedzieć o tem już teraz? Mogę opisywać ludzi tak, jak się względem mnie zachowali.
— A kto to czyta?
— Wiele tysięcy ludzi wielkich i małych.
— Baszowie i książęta też?
— Tak jest, i oni.
W tej chwili doleciały mię z dziedzińca odgłosy razów z towarzyszeniem jęków karanego. Jąłem mimowolnie nadsłuchiwać.
— Nie słuchaj tego — upomniał basza — to jest mój hekim.
— Twój lekarz? — zapytałem zdziwiony.
— Tak jest. Czy miałeś kiedy disz agrizi?[46]
— Jeszcze jako dziecko.
— Więc wiesz, co to znaczy. Mam chory ząb. Ten pies miał mi go wyrwać, ale czynił to tak niezręcznie, że zbyt mnie bolało. Za to teraz bierze kije. Ja nie mogę teraz ust złożyć razem.
Nie może ust złożyć? Czyżby ząb był już podważony? Postanowiłem skorzystać z tego.
— Baszo, czy mogę zobaczyć ten chory ząb?
— Jesteś hekimem?
— Przy sposobności.
— To chodź tu! Na dole po prawej stronie.
Otworzył usta, a ja zajrzałem.
— Pozwolisz mi dotknąć się tego zęba?
— Jeżeli to nie będzie bolało.

Omal że nie roześmiałem się w twarz srogiemu baszy. Był to kieł, który tak lekko trzymał się w opuchłem dziąśle, że wystarczały już palce do dokończenia przerwanej widocznie operacji.
Wetknąłem baszy w usta dwa palce i naciskałem z początku...
— Wiele razów ma hekim otrzymać?

— Sześćdziesiąt.
— Czy każesz mu darować te, których jeszcze nie dostał, jeżeli wyjmę ci ząb bez bólu?
— Tego nie potrafisz.
— Potrafię.
— Dobrze, ale skoro mnie zaboli, to ty otrzymasz razy, darowane tamtemu.
Klasnął w ręce i wszedł oficer.
— Puścić hekima. Ten cudzoziemiec wstawił się za nim.
Oficer cofnął się ze zdumieniem w obliczu.
Wetknąłem baszy w usta dwa palce i naciskałem z początku — tak dla hokus-pokus — ząb sąsiedni. Następnie chwyciłem chory kieł i wyjąłem go. Pacjentowi drgnęły powieki, zdaje się jednak, iż nie przypuszczał, że ząb miałem już w ręku. Ujął mnie za rękę i odsunął ją.
— Skoro jesteś hekimem, to nie próbuj tak długo. Tu leży to!
Przy tych słowach wskazał na podłogę. Trzymając ząb niepostrzeżenie między palcami, schyliłem się. Przedmioty, które ujrzałem, to były: stary, całkiem już nie do użycia lewarek, a obok szczypce do zębów — ale jakie! Możnaby niemi wyciągnąć z ognia dusze do żelazka. Odrobina blagi nie mogła zaszkodzić. Wjechałem baszy obcęgami w niezbyt małe usta.
— Uważaj, czy będzie boleć. Bir-iki-icz — raz, dwa, trzy! Oto nieposłuszny, który sprawił ci tyle cierpień.
Dałem mu ząb, a on spojrzał na mnie zdumiony,
— Maszallah! Ja nic nie czułem.
— Oto masz lekarzy Zachodu, baszo!
Dotknął się kilkakroć dziąseł, oglądnął ząb i tak się dopiero przekonał, że jest uwolniony od zęba.
— Jesteś wielkim hekimem! Jak cię mam zwać?
— Beni Arabowie zowią mię Kara Ben Nemzi.
— Czy każdy ząb tak dobrze wyjmujesz?
— Hm, zależy od okoliczności.
Klasnął ponownie w ręce. Zjawił się ten sam oficer, co przedtem.
— Zapytaj wszystkich w domu, czy kogo nie bolą zęby.
Adjutant zniknął, a mnie wydało się, że sam dostałem bólu zębów, pomimo, że mina baszy stała się bardzo łaskawą.
— Dlaczego nie poszedłeś natychmiast za moimi wysłańcami.
— Ponieważ mnie zelżyli.
— Opowiedz to!
Opisałem mu zdarzenie. Słuchał uważnie, poczem podniósł rękę, grożąc mi.
— Postąpiłeś nierozważnie. Nakazałem to i należało ci przyjść tu natychmiast. Podziękuj Allahowi, że objawił ci sposób wyjmowania zębów bez bólu.
— A co byłbyś mi był uczynił?
— Poniósłbyś karę; jaką, tego nie wiem narazie.
— Karę? Nie uczyniłbyś tego.
— Maszallah! Czemu nie? Któżby mi w tem był przeszkodził?
— Sam padyszach.
— Padyszach? — zapyta zdumiony.
— Nikt inny. Nic złego nie zrobiłem i mogę żądać, żeby twoi aghowie byli dla mnie uprzejmi. A może wydaje ci się, że nie potrzeba uwzględniać tego tirszeh[47]. Weź i czytaj!
Rozwinął pergamin i rzuciwszy nań okiem, przyłożył go z czcią do czoła, do ust i do piersi.
— Bu-dieruldi padyszacha. Niech mu Allah błogosławi.
Przeczytał, złożył i oddał mi spowrotem.
— Znajdujesz się w gielgeda padiszahnin. Skąd przychodzisz do tego?
— Jesteś gubernatorem Mossulu! Skąd przychodzisz do tego, baszo?
— Istotnie jesteś bardzo zuchwały. Jestem gubernatorem tutejszego powiatu, ponieważ oświeciło mię słońce padyszacha.
— A ja znajduję się w gielgeda padyszahnin, ponieważ łaska jego zajaśniała nade mną. Padyszach dał mi prawo zwiedzać wszystkie jego kraje, a potem napiszę w wielkich księgach i gazetach, jak tam byłem przyjęty.
To podziałało. Wskazał mi drogi dywan smyrneński:
— Usiądź.
Następnie kazał młodemu murzynowi, który przed nim siedział pochylony, aby mu przyrządził fajkę i kawę, a dla mnie, żeby przyniósł drugą fajkę.
Przyniesiono też moje sandały, które musiałem włożyć natychmiast. Siedzieliśmy obok siebie, paląc i pijąc, jak gdybyśmy byli dawnymi znajomymi. On zdawał się coraz to większą przyjemność znajdować w mojem towarzystwie. Aby mi tego dowieść, kazał wejść obu arnauckim aghom i zapytał:
— Mieliście tego beja do mnie przyprowadzić?
— Tak rozkazałeś, panie — rzekł jeden z nich.
— Nie powitaliście go i zatrzymaliście na nogach wasze sandały. Nazwaliście go nawet niewiernym.
— Tak powiedzieliśmy, bo tak ty go nazwałeś.
— Milcz, psie, i powiedz, czy ja go rzeczywiście tak nazwałem.
— Panie ty — — —
— Milcz! Nazwałem go niewiernym?
— Nie, baszo!
— A jednak to twierdziłeś. Idźcie nadół na dziedziniec. Każdy z was ma dostać pięćdziesiąt razów na podeszwy. Oznajmijcie to tam!
Był to rzeczywiście wspaniały dowód przyjaźni dla mnie. Pięćdziesiąt razów. To było jednak w każdym razie za wiele. Przystałbym był, żeby wzięli po dziesięć lub piętnaście, wobec tego jednak musiałem się ująć za nimi.
— Baszo, rządzisz sprawiedliwie — zauważyłem.
— Twoja mądrość wzniosła, ale jeszcze wyższą jest twoja dobroć. Łaska jest prawem wszystkich cesarzy, wszystkich królów i panujących. Jesteś księciem Mossulu i każesz łasce swej zabłysnąć nad tymi dwoma ludźmi.
— Nad tymi dwoma drabami, którzy cię obrazili. Czyż to nie tak samo, jakgdyby mnie to spotkało?
— Panie, stoisz tak wysoko ponad nimi, jako gwiazda nad ziemią. Szakal wyje ku gwiazdom, one jednak nie słyszą tego i świecą dalej. Będą wszyscy sławić twoją dobroć na Wschodzie, skoro się dowiedzą, że wysłuchałeś mej prośby.
— Te psy tego nie warte, żebyśmy im przebaczyli. Żebyś jednak wiedział, że cię lubię, niechaj nie ponoszą swej kary. Ruszajcie precz i nie pokazujcie się dzisiaj przed mojem obliczem!
Skoro opuścili pokój, zapytał:
— W jakim kraju byłeś ostatnio?
— W Gipt. Następnie przez pustynię przybyłem do ciebie.
Powiedziałem mu tak, ponieważ nie chciałem skłamać, a z drugiej strony nie mogłem mu też powiedzieć, że byłem u Haddedihnów.
— Przez pustynię, a którą? Zapewne przez pustynię Synai i Syrji. O, to droga niedobra; dziękuj jednak Bogu, że nią poszedłeś.
— Czemu?
— Gdyż w przeciwnym razie dostałbyś się był pomiędzy Arabów Szammar i zostałbyś przez nich zamordowany.
— Czyż ci Szammarowie są tacy okropni, wasza wysokość? — spytałem.
— Jest to hołota zuchwała i rozbójnicza, którą muszę przepędzić. Nie płacą ani podatków, ani haraczu i dlatego też rozpocząłem ich już niszczyć.
— Czy wysłałeś przeciwko nim twoje wojska?
— Nie, Arnauci są do czegoś lepszego.
To „coś lepszego“ było łatwo odgadnąć. Mieli obdzierać poddanych dla wzbogacenia baszy.
— Ach, zgaduję!
— Co zgadujesz?
— Rozumny panujący oszczędza swoich i zwalcza wrogów, różniąc ich między sobą nawzajem.
— Allah il Allah! Frankowie nie są ludźmi głupimi. Uczyniłem tak istotnie.
— Czy to się udało?
— Nie, i wiesz kto tem u zawinił?
— Któż?
— Anglicy i jakiś obcy emir. Haddedihnowie są najwaleczniejsi ze wszystkich Szammarów. Mieli być zniszczeni bez przelania krwi moich. W tym celu wysłaliśmy przeciwko nim trzy inne szczepy. Wtem pojawił się ten Anglik z emirem i zwerbował plemiona, które Haddedihnom pomogły. Moi sprzymierzeńcy zostali pobici i wzięci do niewoli. Stracili przytem większą część swoich trzód i muszą płacić haracz.
— Do jakiego szczepu należał ten emir?
— Tego nikt nie wie, ale powiadają, że to nie człowiek. Sam jeden zabija w nocy lwa, kula jego dosięga o wiele mil, a oczy jego jarzą się w ciemności jak ogień piekielny.
— A nie możesz go pojmać?
— Spróbuję, ale nadzieja niewielka. Abu Hammedowie już go raz byli pojmali, ale uciekł im na koniu powietrzem.
Poczciwy basza był widocznie nieco zabobonny. Nie przeczuwał, że ten czart pił z nim właśnie kawę.
— Od kogo dowiedziałeś się o tem, wasza wysokość?
— Od pewnego Obeidy, którego przysłano mi z wieścią wówczas, kiedy już było zapóźno. Haddedihnowie zabrali już byli trzody.
— Czy ich ukarzesz?
— Zapewne!
— Natychmiast?
— Chciałbym, ale muszę im jeszcze pozwolić na zwłokę, pomimo że wojska me już zgromadziłem. Czy byłeś już w ruinach Kufjundżik?
— Nie.
— Tam zebrało się całe wojsko, które ma wyruszyć przeciwko Szammarom. Narazie jednak wysyłam moich ludzi gdzieindziej.
— Czy mogę zapytać dokąd?
— To moja tajemnica i nikt nie może się o tem dowiedzieć. Wiesz także, że należy zawsze zachowywać tajemnice dyplomatyczne.
W tej chwili wszedł człowiek, którego poprzednio wysłał był basza z poleceniem wyszukania kogoś cierpiącego na zęby. Usiłowałem z twarzy jego odczytać rezultat poszukiwań. Nie byłoby mi przyjemnie starym lewarem lub potwornemi obcęgami czynić wyłom w palisadzie zębów któregoś z Arnautów; zwłaszcza, że szło o operację bez bólu, co było w każdym razie nieodzownem żądaniem.
— No? — zapytał gubernator.
— Przebacz, baszo! Nie znalazłem nikogo cierpiącego na disz aghrizi.
— A ty sam na to nie cierpisz?
— Nie.
Ulżyło mi. Miły basza zwrócił się do mnie z ubolewaniem:
— Szkoda! Chciałem ci dać sposobność do wzbudzenia podziwu dla twojej sztuki. Ale może znajdzie się ktoś jutro lub pojutrze.
— Jutro lub pojutrze już mnie tutaj nie będzie.
— Nie? Musisz zostać. Zamieszkasz w moim pałacu i będą ci służyć, jak mnie.
— Odejdź.
To słowo odnosiło się do oficera, który się też oddalił. Po jego odejściu odpowiedziałem:
— A jednak muszę wyjechać narazie. Powrócę tu jednak znowu.
— Dokąd chcesz się udać?
— Chcę się dostać w góry kurdyjskie.
— Jak daleko?
— To jeszcze nie postanowione. Może do Tura Szina, a może nawet aż do Dżulamerik.
— Czego tam chcesz?
— Chcę się dowiedzieć, jacy tam ludzie i jakie rośliny i zioła rosną w owych okolicach.
— A czemu ma się to stać tak nagle, że nie możesz nawet kilku dni spędzić u mnie.
— Gdyż rośliny, których szukam, zwiędną do tego czasu.
— Nie masz co poznawać tamtejszych ludzi. Mieszkają tam kurdyjscy rozbójnicy i nieco Dżezidów, których niechaj Allah potępi. A zioła, na co? Ach, ty jesteś hekimem i trzeba ci ziół. Ale czy nie pomyślałeś nad tem, że Kurdowie mogą cię zabić?
— Byłem już wśród gorszych ludzi.
— Bez towarzyszy, bez Arnautów lub Baszybożuków?
— Mam ostry sztylet i dobrą strzelbę a... mam, baszo, i ciebie.
— Mnie?
— Tak. Wszak władza twoja sięga aż do Amadijah?
— Właśnie tak daleko. Amadijah jest twierdzą graniczną mojego okręgu. Mam tam armaty i załogę, złożoną z trzechset Albańczyków.
— Amadijah musi być twierdzą bardzo silną.
— Nietylko silną, lecz wprost niezdobytą. Jest ona kluczem do kraju wolnych Kurdów, chociaż i szczepy podbite są złe i niesforne.
— Widziałeś moje bu-dieruldi i użyczysz mi swej opieki. Oto prośba, z którą przyszedłem do ciebie.
— Będzie wysłuchana, lecz pod jednym warunkiem.
— Pod jakim?
— Wrócisz tu znowu i będziesz moim gościem.
— Przyjmuję ten warunek.
— Dam ci dwóch Khawassów dla usługi i ochrony. Czy wiesz, że będziesz przechodzić przez kraj Dżezidów?
— Wiem o tem.
— Jest to lud zły i nieposłuszny, któremu trzeba pokazywać zęby. Czczą djabła, gaszą światła i piją wino.
— Czy to ostatnie jest czemś tak złem?
Spojrzał na mnie badawczo zukosa.
— A ty pijesz wino?
— Bardzo chętnie.
— Masz wino z sobą?
— Nie.
— Myślałem, że masz; gdyby tak było, odwiedziłbym cię był przed odjazdem.
Aby móc usłyszeć coś takiego, na to musiałem już posiadać pewien stopień jego zaufania. Mogłem z tego skorzystać, więc rzekłem:
— Odwiedź mnie, mogę dostać wina.
— Czy i takiego, co pryska?
Miał na myśli szampan.
— Czy piłeś, baszo, już kiedy takie wino?
— O, nie! Czyż nie wiesz, że prorok zakazał pić wina, a ja jestem wiernym wyznawcą koranu.
— Wiem o tem, ale takie pryskające wino można zrobić sztucznie i wówczas nie będzie to właściwie winem.
— Umiesz robić wino pryskające?
— Tak jest.
— Trwa to jednak długo — może kilka tygodni, a nawet miesięcy?
— Kilka godzin.
— Możesz mi przyrządzić taki napój?
— Chętnie, ale nie mam rzeczy potrzebnych do tego.
— Czego ci trzeba?
— Flaszek.
— To mam.
— Cukru i rodzynków.
— Dostaniesz ode mnie.
— Octu i wody.
— Ma mój mudbachdżi[48].
— Poza tem kilka artykułów, których można dostać tylko w aptece.
— Czy należą do ilaczlar?[49]
— Tak jest.
— Mój hekim ma aptekę; czy trzeba ci jeszcze czego?
— Nie, ale musiałbyś mi pozwolić przyrządzić wino w twej kuchni.
— Czy mogę się przypatrywać, aby się tego nauczyć?
— To prawie niemożebne, baszo! Przyrządzać wino, które może pić muzułmanin, wino, które pryska i duszę rozwesela, to bardzo wielka tajemnica.
— Dam ci, czego zażądasz.
— Nie sprzedaje się tajemnicy tak ważnej. Przyjaciel tylko może ją poznać.
— Czyż nie jestem twym przyjacielem, Kara ben Nemzi? Kocham cię i zgodzę się chętnie na wszystko, o co poprosisz.
— Wiem o tem, baszo, i dlatego poznasz mą tajemnicę. Ile flaszek mam ci napełnić?
— Dwadzieścia, a może to za wiele?
— Nie! Chodźmy do kuchni!
Basza z Mossul był napewno potajemnie poddanym króla Bakchusa. Zapaliliśmy nowe fajki i udaliśmy się do kuchni.
Panowie z przedpokoju zrobili ogromne oczy, widząc mnie z fajką przymierza, kroczącego tak po przyjacielsku u jego boku; ja jednak nie zwracałem na nich uwagi. Kuchnia mieściła się na parterze. Był to pokój wysoki i ciemny z ogromnym kominem, w którym nad ogniem wisiał duży kocioł, pełen wrzącej wody, przeznaczonej do robienia kawy. Nasze pojawienie się tam wywołało nie tyle niespodziankę ile przerażenie. Na ziemi siedziało pięciu czy sześciu hultajów z fajkami i dymiącą mokką przed sobą. Basza nie był, zdaje się, nigdy przedtem w kuchni i ludzie ci skamienieli ze strachu na jego widok. Siedzieli nadal i patrzyli na nas szeroko rozwartemi oczyma.
Basza wstąpił w ich koło, roztrącił ich kopnięciami i zawołał:
— Wstawać, próżniaki, niewolniki! Nie znacie mnie, że siedzicie dalej, jak gdybym był kimś równym wam?
Zerwali się, lecz natychmiast padli znowu na ziemię — jemu do nóg.
— Macie gorącą wodę?
— Tam się gotuje — odparł jeden z nich, kucharz prawdopodobnie. Był najgrubszy i najbrudniejszy ze wszystkich.
— Przynieś rodzynków, ty urwisie!
— Ile?
— Ile potrzebujesz? — zapytał mnie.
Zbadałem ilość wody i wskazałem potem na próżne naczynie.
— Ten dzbanek pełny po trzykroć.
— A cukru?
— Jeszcze raz tyle.
— A octu?
— Mniej więcej trzecią część tego.
— Czyście słyszeli, poczwary? Zabierajcie się!
Wybiegli i niebawem przynieśli te ingredjencje. Kazałem opłukać rodzynki, a potem wszystko wrzuciłem do wrzącej wody. Jakiś zachodni fabrykant szampana wyśmiałby się może z mojej warki, ale nie miałem czasu i musiałem załatwić się jak najkrócej, aby chemicznej pamięci mego baszy nie obciążać zbytnio długą procedurą.
— A teraz do apteki! — poprosiłem go.
— Chodź!
Poszedł naprzód i wprowadził mnie do komnaty, znajdującej się także na parterze. Zastaliśmy w niej biednego hekima, leżącego na ziemi z obwiązanemi nogami. Basza kopnął go także i zawołał:
— Wstań, wstrętny, i okaż cześć, jaka się należy mnie i temu wielkiemu effendiemu. Podziękuj mu, gdyż na jego prośbę darowałem ci porcję kijów. Wiedz, nicponiu, że on to wyjął mi ząb tak, że ani nie poczułem tego. Rozkazuję ci podziękować mu.
O, co za przyjemność być przybocznym lekarzem baszy. Biedaczysko padł przedemną na ziemię i całował rąbek mojego haiku. Potem zapytał basza:
— Gdzie jest apteka?
Lekarz wskazał na dużą, stoczoną przez robaki skrzynię.
— Tu, baszo!
— Otwórz!
Ujrzałem chaotyczną mieszaninę tubek, listków, pudełek, amuletów, sztab i innych rupieci, których właściwości i przeznaczenie były mi zupełnie nieznane. Zapytałem o węglan sodu i o kwas winny. Pierwszego było podostatkiem, z drugiego zaś tyle tylko, że mogło wystarczyć.
— Czy masz wszystko? — zapytał basza.
— Tak.
Dał lekarzowi pożegnalne kopnięcie i nakazał mu:
— Postaraj się o większą ilość obu tych medykamentów i zapamiętaj sobie ich nazwy. Potrzebuję ich koniecznie na wypadek, gdyby koń zasłabł. Jeżelibyś nazwy zapomniał, otrzymasz pięćdziesiąt dobrze odliczonych cięgów.
Wróciliśmy do kuchni. Przyniesiono flaszki, lak, drut i zimną wodę, poczem gubernator wszystkich wypędził. Nikt z ludzi oprócz niego nie miał być, choćby tylko częściowo, uczestnikiem wielkiej tajemnicy przyrządzenia wina, nie będącego winem, a więc takiego, które pić mógł bez wyrzutów sumienia najlepszy nawet muzułmanin.
Zaczęliśmy gotować, warzyć, chłodzić, korkować i pieczętować, aż mu pot spływał z czoła. Gdy wreszcie skończyliśmy już robotę, mogli znowu wejść słudzy, aby zanieść flaszki w najchłodniejsze miejsce piwnicy. Jedną jednak zabrał basza na próbę i najdostojniejszą ręką niósł ją przez przedpokój do swoich komnat, gdzieśmy znowu usiedli.
— Napijemy się? — spytał.
— Nie jest jeszcze dość chłodne.
— Napijemy się ciepłego.
— Tak nie smakuje.
— Musi!
Musiało oczywiście; wszak basza tak kazał. Następnie kazał przynieść dwie lampki i zabronił wstępu do pokoju wszystkim, nawet słudze, oznajmiającemu gości, poczem rozwiązał drut.
Puff — korek wyleciał pod powałę.
— Allah il Allah! — krzyknął przestraszony, gdy z szumem buchnęło z flaszki sztuczne wino. Chciałem szybko podstawić moją szklankę.
— Maszallah! Pryska naprawdę!
Basza otworzył usta i wsunął szyjkę flaszki pomiędzy wargi. Była na poły próżna, gdy ją odstawił i wetknął palec do otworu, aby ją zatkać.
— Saltanatly — wspaniale! Słuchaj, mój przyjacielu, kocham cię. To wino lepsze jest od wody ze zdroju Cem-cem.
— Znajdujesz to istotnie?
— Tak, lepsze nawet od wody Hawus Kewzer, którą się pić będzie w raju. Dodam ci nie dwu, lecz czterech Khawassów.
— Dziękuję ci. Czy spamiętałeś sobie dobrze, jak się robi to wino?
— Całkiem dokładnie. Nie zapomnę tego.
Nie zważając na mnie, ani na to, że stoją przed nami dwie lampki, przyłożył znowu flaszkę do ust i odjął ją dopiero, gdy była próżna.
— Bom bosz! Wyschła. Czemu nie była większa.
— Czy pojmujesz teraz, jak drogocenną była moja tajemnica?
— Na proroka, pojmuję! O, wy ludzie Zachodu, jesteście bardzo mądrzy! Pozwól mi jednak opuścić cię na chwilę.
Wstał i wyszedł z pokoju. Gdy powrócił po chwili, niósł coś pod kaftanem. Były to dwie flaszki. Zaśmiałem się.
— Czy sam je przyniosłeś? — spytałem.
— Kendi — sam! Tego wina nie śmie ruszyć nikt oprócz mnie. Kazałem na dole powiedzieć, że kto dotknie tylko flaszki, tego zbić każę na śmierć.
— Chcesz się jeszcze napić?
— Czyż miałbym sobie odmówić? Czy napój ten nie jest nieoceniony?
— Ależ zapewniam cię, że wino to ma wówczas dopiero swój smak właściwy, gdy całkiem wychłodnie.
— Jak ono wówczas musi smakować. Chwała Allahowi, który każe płynąć wodzie, a rość rodzynkom i lekarstwom, aby pokrzepiać serca swych wiernych.
I pił, nie zważając na mnie. Jego mina wyrażała najwyższą rozkosz, a gdy druga flaszka już była próżna, zauważył:
— Przyjacielu, tobie nikt nie dorówna, ani wierny ani niewierny. Czterech Khawassów za mało dla ciebie, dostaniesz sześciu.
— Baszo, twoja dobroć jest wielką; będę umiał ją wysławiać.
— Czy i o tem opowiesz, co piłem teraz?
— Nie, to zamilczę, gdyż nie powiem także i tego, co ja piłem.
— Maszallah, masz rację! Piję, nie pomnąc na ciebie. Podaj mi twoją szklankę, otworzę jeszcze tę flaszkę.
Teraz mogłem skosztować mego fabrykatu. Smakował zupełnie tak, jak musi smakować woda sodowa z zupą rodzynkową i z cukrem. Dla niewybrednego podniebienia baszy jednak musiało i to być rozkoszą.
— Wiesz — rzekł i pociągnął spory haust — że sześciu Khawassów mało dla ciebie? Dostaniesz dziesięciu.
— Dziękuję ci, baszo.
Gdyby to popijanie miało iść tak dalej, to musiałbym ruszyć w drogę chyba z całem wojskiem Khawassów, a to mogłoby mi w pewnych okolicznościach nadzwyczajnie przeszkadzać.
— Podążysz więc przez kraj czcicieli djabła — podjął temat poprzedni — czy znasz ich mowę?
— Jest to mowa Kurdów.
— Djalekt kurdyjski. Niewielu tylko mówi po arabsku.
— Nie znam go.
— Więc dodam ci tłumacza.
— Może to niepotrzebne. Język kurdyjski podobny do perskiego, a ten rozumiem.
— Ja nie rozumiem obudwu, a ty sam musisz wiedzieć najlepiej, czy potrzeba ci dragomana. Nie zatrzymuj się jednak długo w ich kraju. Nie odpoczywaj u nich, przejedź tylko szybko przez ich terytorjum.
— Czemu?
— Mogłoby ci się przydarzyć coś złego.
— Co takiego?
— To moja tajemnica. Powiadam ci tylko, że właśnie eskorta, którą ci daję, mogłaby się stać dla ciebie niebezpieczną. Pij!
Była to już druga, poruszona przezeń tajemnica.
— Czy ludzie twoi mogą mnie odprowadzić tylko do Amadijah? — spytałem.
— Tak, gdyż władza moja nie sięga dalej.
— Jakie terytorjum następuje po tem?
— Kurdów z Berwari.
— Jak się nazywa ich stolica?
— Rezydencją jest warowny zamek Gumri, gdzie mieszka ich bej. Dam ci list do niego, nie wiem jednak, czy dobry odniesie skutek i przyrzec ci tego nie mogę. Ilu masz towarzyszy?
— Jednego sługę.
— Tylko jednego? A konie masz dobre?
— Tak.
— To dobrze dla ciebie. Od konia zawisły często wolność i życie jeźdźca. Byłoby zaś wielką szkodą, gdyby ci się zdarzyło jakie nieszczęście. Posiadałeś wielką tajemnicę i wyjawiłeś mi ją, a ja ci także chcę okazać wdzięczność. Wiesz, co dla ciebie uczynię?
— Co?
Pociągnął z flaszki i odpowiedział z miną jak najprzychylniejszą.
— Czy wiesz co o disz-parassi?
— Wiem o tem.
— No?
— Jest to podatek, którego tylko ty możesz żądać.
Wyraziłem się przytem bardzo łagodnie, gdyż diszparassi „odszkodowanie za zęby“ jest daniną w pieniądzach, którą pobiera się wszędzie, gdzie basza zatrzymuje się w swoich podróżach. Płaci się ją za to, że basza zużywa sobie zęby, żując środki spożywcze, dostarczane mu za darmo przez mieszkańców danej okolicy.
— Zgadłeś — zauważył.— Dam ci pismo, w którem rozkażę oddawać ci disz-parassi, gdziekolwiek tylko przyjdziesz tak, jak gdybym to ja był. Kiedy chcesz odjechać?
— Jutro rano.
— Zaczekaj, przyniosę moją pieczęć, aby pismo zaraz kazać przygotować.
Wstał i wyszedł z pokoju. Ponieważ czarny nosił za nim fajkę, zostałem sam. Obok baszy leżało kilka papierów, któremi zajęty był, kiedy ja wszedłem do pokoju. Szybko chwyciłem jeden i rozwinąłem. Był to plan doliny Szejk Adi. Ach, czyżby ten plan stał może w związku z jego tajemnicami? Nie mogłem już dokończyć tej myśli, gdyż gubernator wszedł znowu. Na jego rozkaz zjawił się sekretarz, któremu podyktował trzy pisma; jedno do beja kurdyjskiego, drugie do komendanta twierdzy Amadijah, a trzecie do wszystkich naczelników miejscowych i różnych władz. Treścią ostatniego było, że mam prawo pobierać disz-parassi, a mieszkańcy tak samo mają zadość czynić moim żądaniom, jak gdyby stawiał je sam basza.
Czyż mogłem życzyć sobie czegoś więcej? Cel mego pobytu w Mossul osiągnąłem w pełni nadspodziewanie, a cud ten miałem do zawdzięczenia nietylko memu nieustraszonemu wystąpieniu, lecz także sodowej wodzie.
— Czy jesteś ze mnie zadowolony? — spytał.
— Nieskończenie, o bardzo. Dobroć twoja chce mnie zmiażdżyć dobrodziejstwem.
— Nie dziękuj mi teraz, później to zrobisz.
— Chciałbym móc to uczynić.
— Będziesz mógł.
— W jaki sposób?
— Mogę ci to powiedzieć już teraz. Jesteś nietylko hekimem, lecz i oficerem.
— Skąd to wnosisz?
— Hekim lub człowiek, piszący książki, nie odważyłby się odwiedzić mnie bez towarzystwa konsula. Masz bu-dieruldi padyszacha, a ja wiem, że padyszach pozwala czasem obcym oficerom zwiedzać swe kraje, aby mu potem zdali z tego wojskowe raporty. Przyznaj się, że jesteś takim.
To mylne zapatrywanie mogło mi przynieść jedynie korzyść, prostować byłoby więc rzeczą nierozumną. Nie chciałem jednakże kłamać i dlatego wygłosiłem następujące dyplomatyczne frazesy:
— Nie mogę przyznać ci tego, baszo! Skoro wiesz, że padyszach wysyła takich obcych oficerów, to słyszałeś też prawdopodobnie i o tem, że się to po większej części dzieje w tajemnicy. Czy wolno zdradzić tę tajemnicę?
— Nie. Nie chcę cię też namawiać do tego, ale będziesz mi za to wdzięcznym. To właśnie poprzednio miałem na myśli.
— Jak mogę dowieść ci mojej wdzięczności?
— Gdy wrócisz z gór Kurdystanu, poślę cię do Arabów Szammar, a w szczególności do Haddedihnów. Objedziesz ich terytorja i objaśnisz mi, jak ich zwyciężyć.
— Ah!
— Tak. Tobie przyjdzie to łatwiej, niż komukolwiek z moich ludzi. Wiem, że oficerowie Franków mądrzejsi są od naszych, chociaż sam byłem pułkownikiem i wyświadczyłem padyszachowi wielkie usługi. Chciałem cię prosić, żebyś sobie oglądnął okolicę Dżezidów, ale na to już zapóźno. Mam o nich już te wiadomości, których mi potrzeba.
Słowa te przekonały mię, że całkiem trafnie myślałem poprzednio. Wojska zgromadzone w Kufjundżik stały gotowe do napadu na czcicieli djabła. Basza ciągnął dalej:
— Przez terytorja ich przejedziesz bardzo prędko i nie będziesz tam czekał dnia, w którym obchodzą swoje wielkie święto.
— Jakie święto?
— Święto ich świętego; obchodzą je nad grobem swojego Szejka Adi. Oto masz swoje papiery. Allah niech będzie z tobą. O jakim czasie opuścisz jutro miasto?
— O pierwszej modlitwie.
— Dziesięciu Khawassów będzie o tej porze w twym domu.
— O, panie, dwóch mi wystarczy.
— Tego nie rozumiesz. Otrzymasz pięciu Arnautów i pięciu Baszybożuków. Wracaj wnet i nie zapomnij, że ofiarowałem ci tu mą miłość.
Dał mi znak, że mię uwalnia. Wyszedłem z podniesioną głową z domu, do którego przed kilku godzinami wchodziłem prawie jako jeniec. Dotarłszy do mieszkania, zastałem Halefa w pełnem uzbrojeniu.
— Cześć Allahowi, że przychodzisz, zihdi — powitał mnie. — Gdybyś był o zachodzie słońca nie powrócił, dotrzymałbym był mojego słowa i zastrzeliłbym baszę.
— To muszę sobie wyprosić; basza jest moim przyjacielem.
— Twoim przyjacielem? Jak może tygrys być przyjacielem człowieka?
— Oswoiłem go.
— Maszallah! W takim razie spełniłeś cud. Jak się to stało?
— Poszło łatwiej, niż się mogłem spodziewać. Jesteśmy pod jego opieką i otrzymamy dziesięciu Khawassów, którzy nam będą towarzyszyć.
— O, to dobrze!
— Może i nie! Prócz tego dał mi listy polecające i prawo pobierania disz-parassi.
— Allah akbar! Więc w dodatku zostałeś baszą. Powiedz jednak, zihdi, kto kogo ma słuchać: ja Khawassów, czy też oni mnie?
— Oni ciebie, gdyż nie jesteś służącym, lecz hadżi Halef Omar agha, mój towarzysz i obrońca.
— To dobrze! Zapewniam cię, że poznają, kto ja jestem, skoroby im wpadło na myśl odmówić mi należnej czci.
Gubernator dotrzymał słowa. Gdy Halef wstał nazajutrz o świcie i wytknął głowę za drzwi, powitało go dziesięciu ludzi, czekających przed drzwiami na koniach. Zbudził mnie natychmiast, a ja pospieszyłem oczywiście zobaczyć moich obrońców.
Było tam, jak to zapowiedział był basza, pięciu Arnautów i pięciu Baszybożuków. Ci ostatni ubrani byli, jak zwyczajni żołnierze wojska tureckiego. Arnauci mieli purpurowe bluzy aksamitne bez rękawów do pasa, pod tem zielone, aksamitem obszyte kamizelki, szerokie szarfy, czerwone spodnie z szerokiemi metalowemi bortami, czerwone turbany i tyle broni, że ich nożami i pistoletami możnaby uzbroić trzykroć liczniejszą gromadę. Baszybożukami dowodził stary buluk emini[50], Arnautami zaś dziko spoglądający onbaszi[51]. Buluk emini był widocznie oryginałem. Siedział nie na koniu, lecz na ośle i miał zawieszony na rzemieniu na szyi olbrzymi kałamarz: widomy znak jego godności. W turbanie jego tkwiło kilka tuzinów piór do pisania. Był to mały gruby człowieczek z twarzą, której brak było nosa. Tem większy za to był wąs jego, zwisający mu z górnej wargi. Jego policzki były niemal granatowe i takie mięsiste, że zdawało się, jakgdyby im skóra ledwie wystarczała. Otwory na oczy miał tylko takie, jakich koniecznie potrzeba, aby przez nie dopuścić jakiś mały promień światła do mózgu.
Dałem Halefowi flaszkę raki i kazałem mu nią powitać tych dzielnych bohaterów. Wyszedł do nich, a ja ustawiłem się tak, żeby móc obserwować to, co zajdzie.
— Sabahiniz chajir — dzień dobry wam, dzielni wojownicy. Witajcie!
— Sabahiniz chajir — dzień dobry — odpowiedzieli wszyscy naraz.
— Przybyliście, aby towarzyszyć w podróży sławnemu Kara ben Nemzi.
— Basza przysyła nas w tym celu.
— Muszę wam więc oznajmić, że moje imię jest hadżi agha Halef Omar ben hadżi Abul Abbas Ibn hadżi Dawud al Gossarah. Jestem w podróży marszałkiem i aghą tego, któremu macie towarzyszyć, winniście więc posłuszeństwo moim zarządzeniom. Jak brzmi rozkaz, dany wam przez baszę?
Buluk emini odpowiedział cienkim i tak brzmiącym falsetem, że wydawało się, iż słychać głos trąbki.
— Jestem buluk emini padyszacha — oby mu Allah błogosławił — i nazywam się Ifra. Zapamiętaj sobie to imię. Basza, którego sługą jestem najwierniejszym, dał mi ten kałamarz i te pióra wraz z wielką ilością papieru, ażebym zapisał wszystko, co się tylko wydarzy nam i wam.
— Milcz, eszekun-atli[52] — przerwał mu onbaszi, gładząc swą ogromną brodę. — Ktoś ty, nasz dowódzca? Ty karle, ty, panie kałamarza i gęsi, od których pochodzą twoje pióra. Tem jesteś, więcej niczem.
— Co? Jestem buluk emini, a nazywam się Ifra. Moja waleczność...
— Milcz, mówię ci. Waleczność twoja rośnie w nogach twojego osła — niech go Allah spali! Ta kreatura ma ten nędzny zwyczaj, że ucieka za dnia, a nocami ryczy do nieba. Znamy ciebie i twojego osła, a mimo to nie jest pewnem, który z was jest buluk, a który osioł.
— Pilnuj swego języka, onbaszi! Czyż nie wiesz tego, że w waleczności mojej posunąłem się aż tam, gdzie nosy obcinają? Spojrzyj na nos mój, którego już niestety niema, a ogarnie cię zdumienie nad zapamiętałością, z jaką walczyłem. A może nie znasz historji utraty nosa? Słuchaj więc! Było to wówczas, kiedy walczyliśmy z Moskowitami pod Sebastopolem. Stałem właśnie w największym wirze walki i podniosłem ramię moje, aby...
— Milcz! Historję tę słyszano już tysiąc razy — rzekł onbaszi, a zwracając się do Halefa, dodał: — Jestem onbaszi Ular Ali. Słyszeliśmy, że emir Kara ben Nemzi jest mężem walecznym i to nam się podoba. Słyszeliśmy następnie, że ujął się za naszymi aghami i to podoba nam się jeszcze więcej. Będziemy go ochraniać i służyć mu tak, żeby z nas był zadowolony.
— Pytam więc powtórnie, jakie rozkazy dał wam basza?
— Nakazał nam, żeby emira przyjmowano wszędzie jak najlepszego przyjaciela, jak brata baszy.
— Otrzymamy zatem wszędzie zadarmo mieszkanie i pożywienie?
— Czego wam tylko będzie potrzeba, a my także.
— A czy powiedział wam też o disz-parassi?
— Tak.
— Pobiera się to w gotówce?
— Tak.
— A w jakiej wysokości mniej więcej?
— W jakiej zechce emir.
— Niechaj Allah błogosławi baszy! Jego rozum jest jasny jak słońce, a jego mądrość oświeca świat cały. Będzie wam u nas dobrze. Jesteście już gotowi podróż rozpocząć?
— Tak.
— Macie co jeść?
— Na jeden dzień.
— Namiotów jednak nie macie!
— Nie potrzeba nam. Dostaniemy każdego wieczora dobre mieszkanie.
— Czy wiecie, że pójdziemy przez kraj Dżezidów?
— Wiemy.
— A nie boicie się czcicieli djabła?
— Bać się? Agho Halef Omarze, czy ty kiedy słyszałeś, żeby Arnauta się bał? Czyż zresztą merd-esz-szejtan, człowiek djabła jest sam szatanem? Powiedz emirowi, że gotowiśmy go powitać.
Po krótkiej chwili kazałem przyprowadzić mojego konia i wyszedłem. Wszyscy, jak ich było dziesięciu, stali przedemną ze czcią, każdy przy głowie swojego konia. Skinąłem tylko głową, wsiadłem na konia i dałem znak, aby uczynili to za mną. Mały orszak ruszył następnie z miejsca.
Przejechaliśmy po moście czółnowym przez rzekę i znaleźliśmy się na lewym brzegu Tygrysu poza obrębem miasta Mossul. Teraz dopiero wezwałem onbaszego do siebie i zapytałem:
— Komu służysz teraz, mnie, czy baszy?
— Tobie, emirze.
— Jestem z ciebie zadowolony. Przyślij mi buluka emini.
Cofnął się, a niebawem zjawił się mały grubas.
— Na imię ci Ifra? Słyszałem, że jesteś walecznym wojownikiem.
— Bardzo walecznym — zapewnił swoim głosem trąbkowym.
— Umiesz pisać?
— Bardzo dobrze, bardzo pięknie, emirze.
— Gdzie służyłeś i walczyłeś?
— We wszystkich krajach świata.
— Ach! Powiedz mi nazwy tych krajów.
— Na co, emirze? Byłoby więcej niż tysiąc nazw.
— Musisz zatem być sławnym bulukiem emini.
— Bardzo sławnym. Czy jeszcze nic nie słyszałeś o mnie?
— Nie.
— Musiałeś się więc nigdy w życiu nie ruszać z kraju, inaczej byłaby doszła moja sława do ciebie. Muszę ci naprzykład opowiedzieć, jakim sposobem straciłem nos. Było to wówczas, kiedy pod Sebastopolem walczyliśmy z Moskowitami. Stałem właśnie w największym wirze walki i podniosłem ramię moje…
Tu nastąpiła przerwa. Mój koń nie mógł znieść odoru osła; chrapał gniewnie, jeżył grzywą, aż sięgnął nagle zębami w stronę kłapoucha, na którym człapał buluk emini. Osioł stanął dęba, aby uniknąć ukąszenia, wykręcił się wbok i zdarł. Istotnie nie uciekał, lecz zdzierał jak opętany przez wertepy i głazy tak, że mały buluk emini ledwie mógł utrzymać się na grzbiecie. Niebawem też zniknęli nam z oczu obydwaj.
— Jemu się zawsze tak powodzi — usłyszałem, jak mówił do Halefa onbaszi.
— Musimy popędzić za nim — odpowiedział Halef — inaczej stracimy go.
— Jego? — śmiał się Arnauta. — Nie byłoby go wcale szkoda. Zdarzyło mu się to już tysiąc razy i nie zginął nigdy.
— Dlaczego jednak jeździ na tem bydlęciu?
— Musi.
— Musi, dlaczego?
— Żąda tego jisbaszi[53]. Bawi go to, gdy widzi Ifrę na ośle.
Gdy przyjechaliśmy pomiędzy Kufjundżik a klasztorem św. Jerzego, ujrzeliśmy buluka emini, zatrzymującego się przed nami. Widząc mię nadjeżdżającego, wołał już zdaleka:
— Panie, czy sądziłeś, że mnie osioł uniósł?
— Jestem o tem przekonany.
— Mylisz się, emirze. Ruszyłem tylko naprzód, aby zbadać drogę, którą mamy jechać. Czy udamy się wzdłuż Khausseru, czy też pojedziemy zwyczajną drogą?
— Zostaniemy na szlaku.
— Pozwolisz więc, że ci później opowiem moją historję. Będę wam teraz przewodnikiem.
Pojechał naprzód. Khausser jest to potok czy też rzeczka, wypływająca z północnych kończyn Dżebel Maklub. W swojej drodze do Mossul zaopatruje Khausser w wodę pola licznych włości. Ruiny i wieś Khorasbad leżą o jakie siedm godzin drogi na północ od Mossul.Grunt w okolicy jest bagnisty i wydziela z siebie trujące febryczne opary. Spieszyliśmy, aby jak najprędzej osiągnąć cel naszej podróży. Mieliśmy jeszcze dobrą godzinę drogi przed sobą, gdy natknęliśmy się na oddział Arnautów, złożony z około pięćdziesięciu ludzi. Na czele jechało kilku oficerów, a w pośrodku ujrzałem w białym stroju Araba. Zbliżywszy się, poznałem… szejka Mohammed Emina.
Na Boga! Wpadł więc w ręce tych ludzi, on, wróg baszy, który pojmał już był jego syna i odesłał do Amadijah. Pytanie teraz przedewszystkiem, czy się bronił; nie mogłem dostrzec nikogo rannego. Może napadli go we śnie. Musiałem uczynić wszystko, co w mojej mocy, aby go zabrać z tego niebezpiecznego towarzystwa. Zatrzymałem się więc na środku drogi i czekałem, aż oddział nadjedzie.
Mój orszak zsiadł z koni i rozłożył się obok drogi na ziemi. Halef i ja pozostaliśmy na koniach. Dowódca odłączył się od reszty i ruszył ku nam wolnym kłusem.Tuż przedemną osadził konia na miejscu i zapytał, nie zważając na leżących na ziemi moich towarzyszy:
— Sallam! Kto jesteś?
— Aaleikum. Jestem emir z Zachodu.
— Dokąd dążysz?
— Na wschód.
— Do kogo?
— Wszędy.
— Człowieku, odpowiadasz zbyt krótko. Czy wiesz, kto jestem?
— Widzę to.
— Więc odpowiadaj lepiej. Jakiem prawem odbywasz podróże?
— Tem samem, jakiem i ty tu jeździsz.
— Tallahi, na Boga! Jesteś bardzo zuchwały. Jeżdżę tutaj z rozkazu mutessaryfa z Mossul; wyobraź sobie!
— A ja podróżuję tu z rozkazu mutessaryfa z Mossul i padyszacha z Konstantynopola. Możesz sobie to wyobrazić.
Otworzył oczy nieco szerzej i rozkazał:
— Dowiedź tego!
— Proszę!
Podałem mu legitymacje. Otworzył je z przepisanemi formalnościami i czytał. Następnie złożył je starannie, oddał mi spowrotem i zauważył w tonie bardzo uprzejmym:
— Sam ponosisz winę tego, że mówiłem do ciebie surowo. Widziałeś, kto jestem i powinieneś mi był odpowiadać uprzejmiej.
— Ty ponosisz winę, że tak się nie stało — odpowiedziałem. — Widziałeś moją eskortę, która legitymuje mnie, jako człowieka, cieszącego się przyjaźnią mutessaryfa i powinieneś był uprzejmiej mnie wypytywać. Pozdrów twego pana wielokrotnie odemnie.
— Wedle rozkazu, mój panie! — odrzekł.
Odwróciłem się. Miałem zamiar uczynić coś dla uwolnienia Mohammed Emina, zaraz jednak na początku rozmowy z oficerem zmiarkowałem, że to zbyteczne. Orszak jego zatrzymał się nieco dalej za nim i zwracał wzrok więcej na mnie, niż na jeńca. Ten ostatni skorzystał z tego natychmiast. Był tylko lekko skrępowany i siedział na lichym tureckim koniu. W ostatnim szeregu oddziału prowadzono jego własne, przepyszne zwierzę, a na siodle wisiała wszystka broń jego. Zauważyłem jego szczęśliwe usiłowania, aby się z więzów uwolnić i właśnie w tym momencie, w którym przerwałem rozmowę, stanął on nogami na grzbiecie konia.
— Halefie, baczność! — szepnąłem służącemu, który wszystko to obserwował z taką samą uwagą, jak ja.
— Między niego i nich — odparł mi.
Zrozumiał mnie natychmiast. Teraz zaryzykował Haddedihn kilka zuchwałych skoków po grzbietach koni, trzymanych za nim. Jeźdźcy ich nie byli przygotowani na takie szaleństwo i zanim zdołali go schwycić, był już na swoim biegunie, siedział w siodle, wyrwał z ręki cugle temu, który je trzymał i popędził wbok nie drogą wgórę lub wdół, lecz wprost naprzełaj ku rzeczce.
Wielogłośny krzyk zdumienia i złości zabrzmiał za nim.
— Twój jeniec ucieka — krzyknąłem do dowódcy — pozwól nam go ścigać.
W tej chwili skręciłem mojego konia i pognałem za uciekającym. Halef trzymał się mojego boku.
— Nie tak blisko mnie, Halefie! Dalej wbok! Jedź tak, żeby nie mogli strzelać, nie chcąc trafić w nas.
Zaczęła się gonitwa ostra i dzika. Na szczęście myśleli ścigający przedewszystkiem o dopędzeniu Mohammed Emina, a gdy zauważyli, że koń jego przewyższa ich konie i chwycili za broń, odległość między nim a nimi była już za wielka. Nie mogli też użyć swych flint, gdyż razem z Halefem nie jechałem przed nimi po linji prostej, lecz krótkim zygzakiem, przyczem starałem się okazać, że koń mi się narowi. Koń to stawał w miejscμ i podskakiwał, to leciał naprzód i nagle rzucał się w biegu wbok, to kręcił się na tylnych nogach naokoło mej osi, to znowu ponosił mnie daleko w prawo lub w lewo, a potem nagle w ostrym łuku nawracał do właściwego kierunku. Halef robił to samo, to też Turcy nie mogli strzelać z obawy, aby nas nie trafić.
Haddedihn wparł bez obawy konia w nurty Khausseru. Przedostał się szczęśliwie na drugą stronę, a za nim także ja i Halef. Nim tamci zdołali uczynić to samo, ubiegliśmy już bardzo znaczny odskok. I tak lecieliśmy na naszych dobrych zwierzętach ciągle ku północnemu zachodowi. Po dwu godzinach takiego biegu natrafiliśmy na drogę, wiodącą z Mossul przez Telkeif wprost do Raban Hormuzd, biegnącą całkiem równolegle z tą, którą poprzednio chcieliśmy się dostać do Khorsabad, Dżeraijah i Baadri. Tu dopiero zatrzymał Haddedihn swojego konia. Widział tylko nas dwu, gdyż tamci dawno już zniknęli za horyzontem.
— Chwała ci, Boże! — zawołał. — Effendi, dziękuję ci, że ręce im od flint odjąłeś. Co mam uczynić, żeby się im zgubić?
— Jak się dostałeś w ich ręce, szejku? — zapytał mały Halef.
— To nam później opowie, teraz nie czas na to — odparłem. — Mohammed Eminie, czy znasz bagnisty kraj pomiędzy Tygrysem a Dżebel Maklub?
— Przejeżdżałem przezeń raz konno.
— W którym kierunku?
— Z Baaszeika i Baazani przez Raz al Ain ku Dohuk.
— Czy bagno jest niebezpieczne?
— Nie.
— Widzicie tam na północnym wschodzie owo wzniesienie, do którego dostaćby się można w trzy godziny?
— Widzimy.
— Tam znajdziemy się znowu, gdyż teraz musimy się rozłączyć. Gościńcem dążyć nie możemy; dostrzeżonoby nas i odgadniętoby kierunek naszej drogi. Dalej w bagno i każdy zosobna, aby ścigający nas, gdyby tu przecież przybyć mieli, nie wiedzieli, za którym pójść mają śladem!
— Ale nasi Arnauci i Baszybożuki, zihdi? — zapytał Halef.
— Nic nas teraz nie obchodzą. Byli nam wogóle zawadą raczej niż pomocą. Nie stanowią dla mnie wcale większej opieki, aniżeli moje paszporty i listy. Halefie, ty zejdziesz tutaj i trzymać się będziesz najbardziej na południe, ja pojadę środkiem, a szejk zostanie na północy. Jeden od drugiego najmniej o pół godziny drogi.
Rozdzieliliśmy się; ja zboczyłem z drogi bitej w bagno, które istotnie nie miało cech właściwego moczaru. Towarzysze moi zniknęli mi z oczu, a wtedy samotny zmierzałem ku wytkniętemu celowi.
Już od ośmiu dni znajdowałem się w stanie napięcia, jakiego nie zauważyłem u siebie oddawna. Niema może kraju na świecie, któryby krył tyle i tak niezwykłych zagadek, jak ta ziemia, której dotykały teraz kopyta mojego konia. Pomijam już ruiny Assyrji i Babilonu, które widzi się tu na każdym kroku. Przede mną wynurzały się teraz góry, których zbocza i doliny zamieszkują ludzie o narodowościach i religjach niesłychanie trudnych do rozpoznania. Gasiciele światła, czciciele ognia, czciciele djabła; Nestorjanie, Chaldejczycy, Nahumici, Sunnici, Sziicy, Nadżijeci, Ghollaci, Rewafidyci, Muatazileci, Wachabici, Arabowie, Żydzi, Turcy, Ormianie, Syryjczycy, Druzowie, Maronici, Kurdowie, Persowie, Turkomani. Człowieka każdego z tych ludów, plemion i sekt spotkać można każdej chwili, a któż zna wszystkie błędy i niewłaściwości, jakich dopuścić się może obcy przy takiej sposobności. Dziś jeszcze dymią te góry krwią tych, co padli ofiarą narodowej zawiści, najdzikszego fanatyzmu, żądzy zaborów, fałszu politycznego, rabunku lub krwawej zemsty. Mieszkania ludzi wiszą tu po ścianach skalistych i rozpadlinach kamiennych, jak gniazda sępów, gotowych rzucić się każdej chwili na zdobycz, nic nie przeczuwającą. System ciemiężenia i bezwzględnej chciwości wytworzyły tu tę wściekłą zażartość, która nie odróżnia już prawie przyjaciela od wroga, a słowo miłości i przebaczenia, niesione tu przez chrześcijańskich wysłańców, uleciało już dawno z wichrami. Mogą sobie misjonarze amerykańscy mówić o swoich wynikach, co im się podoba; rola nie jest podatną do przyjęcia ziarnka gorczycznego. Mogą też inni mężowie boży czynić wszystko i ważyć się na wszystko; w górach kurdyjskich łączą się najbardziej wrogie sobie prądy w jeden olbrzymi wir, dziki i nieukojony. Spokój może tam nastać dopiero wówczas, gdy jakiejś potężnej pięści uda się skruszyć te rafy, ujarzmić zawiść i rozgnieść łeb ohydnej, pełzającej cicho szacherce krwią. Wówczas dopiero otworzą się drogi tym, co „pokój głoszą i zbawienie zwiastują“. Wówczas żaden z mieszkańców tych gór nie będzie już mógł powiedzieć: „Zostałem chrześcijaninem, gdyż w przeciwnym razie dostałbym baty“. A ten agha był surowym muzułmaninem.
Góra była coraz to bliżej i bliżej, albo raczej ja się do niej zbliżałem. Grunt był wprawdzie miękki i wilgotny, lecz tylko niewiele było miejsc takich, gdzie zagrzęzłyby głębiej kopyta mojego konia. Wreszcie stanąłem na ziemi suchej. Febryczna okolica Tygrysu była poza mną. Teraz ujrzałem po prawej stronie jeźdźca i wnet poznałem Halefa, z którym złączyłem się też niebawem.
— Spotkałeś kogo? — spytałem.
— Nie, zihdi.
— I nikt ciebie nie widział?
— Ani żywa dusza. Zdaleka tylko na południu widziałem na drodze, którą opuściliśmy, małego człowieka, jak biegł, wlokąc jakieś zwierzę za sobą. Nie mogłem go jednak poznać dokładnie.
— Czy poznajesz tego tam? — zapytałem, wskazując na północ.
— O, zihdi, to nikt inny, tylko szejk.
— Tak, to Mohammed Emin. Za dziesięć minut będzie z nami.
Tak też było. Poznał nas i nadjechał śpiesznie.
— Cóż teraz, effendi? — zapytał mnie.
— Zależy to od tego, czego się dowiedziałeś. Zauważono cię może?
— Nie, tylko owczarz pędził zdala swoją trzodę.
— Jak cię pojmano?
— Kazałeś mi przybyć do ruin Khorsabad. Do dzisiaj rana ukrywałem się w południowej ich części, potem jednak zająłem stanowisko bliższe drogi, aby widzieć, jak będziesz nadjeżdżał… Tu dostrzegli mnie żołnierze i osaczyli. Nie mogłem się bronić, bo ich było za dużo, a dlaczego mnie pojmali, tego nie wiem.
— Czy pytali cię o plemię i imię twoje?
— Tak, ale objaśniłem ich fałszywie.
— Ludzie ci są niedoświadczeni. Arab poznałby cię po tatuowaniu. Wzięli cię do niewoli, ponieważ w ruinach Kufjundżik rozłożone są wojska baszy, przeznaczone do wyprawy przeciw Szammarom.
Zląkł się i wstrzymał konia.
— Przeciw Szammarom? Allah, wspomóż nas! Muszę zatem wracać natychmiast.
— To niepotrzebne. Znam plan gubernatora.
— Jakiż on jest?
— Wyprawa przeciw Szammarom jest narazie tylko maską. Mutessaryf chce najprzód napaść na Dżezidów. Nie mogą oni o tem się dowiedzieć i dlatego basza udaje, że wyruszyć chce przeciwko Szammarom.
— Wiesz to dokładnie?
— Całkiem dokładnie, gdyż sam z nim rozmawiałem. Ja mam powrócić i zrekognoskować pastwiska Szammarów.
— Gdy się jednak szybko załatwi z Dżezidami, to wyzyska napewno tę okoliczność, ażeby wojsko swoje wysłać natychmiast przeciwko Szammarom.
— Z Dżezidami tak szybko się nie załatwi; możesz zdać się na to zupełnie. Tymczasem zaś minie krótka pora wiosenna.
— Maszallah, co ma wiosna wspólnego z tą wojną, effendi?
— Bardzo wiele. Skoro tylko nastaną dni posuchy, powiędną rośliny i wyschnie cała równina. Bedawi cofną się ze swemi trzodami w góry Szammar lub Sindżar, i armja gubernatora musiałaby wyginąć z głodu.
— Masz słuszność, effendi. Ruszajmy więc śmiało dalej w naszą drogę; nie znam jej jednak.
— Mamy po prawej gościniec do Ain Sifni, po lewej drogę do Dżeraijah i Baadri. Aż do Baadri nie może nas nikt widzieć i dlatego winniśmy trzymać się Khausseru. Skoro Dżerraijah będziemy raz mieć poza sobą, nie potrzebujemy się już ukrywać.
— Ile mamy jeszcze do Baadri?
— Trzy godziny.
— Panie, jesteś wielkim emirem. Pochodzisz z kraju dalekiego, a znasz te okolice lepiej ode mnie.
— Mamy być w Amadijah; rozpytywałem się więc po drodze dokładnie o te okolice, przez które mamy przejeżdżać. Oto i wszystko. Ale teraz naprzód.
Pomimo że obie drogi, których mieliśmy unikać, były zaledwie o pół godziny oddalone od siebie, udało nam się przecież przejść niepostrzeżenie. Ilekroć widzieliśmy ludzi nadchodzących od prawej strony, przejeżdżaliśmy na lewo; dostrzegliśmy ich po lewej, wówczas trzymaliśmy się strony prawej. Oczywiście, luneta moja oddawała mi przy tem najważniejsze usługi i tylko jej mieliśmy do zawdzięczenia, że wkońcu mogliśmy się czuć bezpiecznymi na widok Baadri.
Siedzieliśmy już prawie od dziesięciu godzin na siodłach nieustannie, byliśmy więc dość znużeni, kiedy dostaliśmy się do łańcucha wzgórz, u których stóp leżała wieś, miejsce zamieszkania duchownego naczelnika czcicieli djabła, oraz świeckiego naczelnika plemienia. Spytałem pierwszego spotkanego człowieka o imię beja. Spojrzał na mnie zakłopotany. Nie zwróciłem na to uwagi, że Dżezidowie nie mówią przeważnie po arabsku.
— Bej nidże demar — jak się nazywa bej? — zapytałem po turecku.
— Ali bej — odpowiedział mi.
— Ol nerde oturar — gdzie on mieszka?
— Gel, zeni getirim! — pójdź, zaprowadzę cię!
Poprowadził mnie przed duży z kamieni zbudowany dom.
— Iczerde otur — tu mieszka — rzekł mój przewodnik i odszedł.
Wieś była nadzwyczajnie ożywiona. Prócz domów i chat, zauważyłem także mnóstwo namiotów, przed któremi poprzywiązywane były konie i osły, a pomiędzy tem falowała liczna rzesza ludzka. Była ona tak znaczna, że nasze przybycie nie wpadało wcale w oko.
— Zihdi, spójrz tu! — rzekł Halef. — Znasz tego tu?
Wskazał na osła, przywiązanego u wejścia jednego z domów. Zaiste był to osioł naszego grubego buluka emini. Zsiadłem z konia i wszedłem do domu. Zaraz uderzył moje uszy falsetowy głosik walecznego Ifry:
— I ty rzeczywiście nie chcesz mi dać innego mieszkania?
— Nie mam innego — odparł inny głos w tonie oschłym.
— Jesteś kiajah[54], musisz się postarać o inne.
— Powiedziałem ci już, że nie mam innego. Cała wieś pełna pielgrzymów; niema wolnego ani jednego miejsca. Dlaczego twój effendi nie wozi z sobą namiotu?
— Mój effendi? To jest emir, wielki bej, sławniejszy, niż wszyscy książęta Dżezidów z całych gór.
— Gdzie jest? Nadjedzie. Chce teraz schwytać pewnego jeńca.
— Schwytać jeńca? Czyś oszalał?
— Jeńca, który uciekł.
— Ach tak! Ma firman?
— Ma firman wielkorządcy, firman el onzul[55], firman i wiele listów mutessaryfa, a oto także moje zatwierdzenie.
— Niech przyjdzie sam!
— Co? On ma disz-parassi, a ty mówisz, żeby sam przyszedł? Rozmówię się z szejkiem!
— Szejka tu niema.
— To pomówię z bejem.
— Idź do niego!
— Tak jest, pójdę. Jestem buluk emini padyszacha, mam trzydzieści pięć pjastrów żołdu miesięcznego[56] i nie mam powodu obawiać się jakiegoś tam kiajah. Słyszysz?
— Tak… trzydzieści pięć pjastrów na miesiąc! — zawołał prawie wesoło — a co masz jeszcze?
— Co jeszcze… Dwa funty chleba, siedemnaście łutów mięsa, trzy łuty masła, pięć łutów ryżu, łut soli i półtora łuta dodatków na dzień, a prócz tego mydło, oliwę i smarowidło do butów. Rozumiesz mnie? A jeżeli śmiejesz się z mojego nosa, którego już nie mam, to opowiem ci, jak go utraciłem. Było to wówczas, kiedy pod Sebastopolem walczyliśmy z Moskowitami… Znajdowałem się właśnie w największym gradzie kul…
— Nie mam czasu ciebie słuchać. Czy mam oświadczyć bejowi, że chcesz z nim mówić?
— Powiedz mu to, ale nie zapomnij dodać, że nie pozwolę sobie odmówić.
Moja osoba była zatem przedmiotem tej głośnej pogadanki. Wszedłem, a za mną Mohammed Emin i Halef. Kiajah miał właśnie zamiar otworzyć jedne z drzwi, ale odwrócił się, gdyśmy się zjawili.
— Oto i emir sam! — zauważył Ifra. — On ci pokaże, kogo masz słuchać.
Zwróciłem się do buluka emini:
— Ty tutaj?… Skąd się wziąłeś tak całkiem sam jeden w Baadri?
— Czyż nie powiedziałem, że pojadę naprzód, ekscelencjo?
— Gdzie tamci?
— Iflemisz — zniknęli, zwietrzeli, zostali zwiani.
— Dokąd?
— Nie wiem tego, wasza wysokości.
— Musiałeś to przecież widzieć?
— Bardzo mało. Kiedy jeniec uciekał, pognali wszyscy za nim; także i moi ludzie i Arnauci.
— A czemu ty nie pobiegłeś?
— Benim eszek — mój osioł nie chciał, o panie. Pozatem musiałem dążyć do Baadri, ażeby przygotować ci kwaterę.
— Czy widziałeś dobrze owego jeńca?
— Jakże mogłem widzieć? Leżałem twarzą do ziemi, a gdy się podniosłem, aby się do pogoni przyłączyć, jeniec był już daleko.
Było to dla mnie bardzo przyjemne ze względu na bezpieczeństwo Mohammed Emina.
— Czy tamci wnet tu przybędą?
— Kto to wie?… Allah jest niezbadany; wiedzie on wiernego tam i sam, na prawo i lewo, jak mu się podoba, gdyż drogi ludzkie są w kitab takdirin, w księdze Opatrzności zapisane.
— Czy Ali bej jest tutaj? — zapytałem naczelnika.
— Tak jest.
— Gdzie?
— Bu kapu eszeri — poza temi drzwiami.
— Czy sam jest?
— Tak.
— Powiedz mu, że chcemy z nim mówić.
Podczas gdy odchodził do innej komnaty, trącił Ifra małego Halefa w bok i spytał zcicha, łypiąc okiem na Mohammed Emina:
— Kto jest ten Arab?
— Szejk.
— Skąd przybywa?
— Spotkaliśmy go. Jest przyjacielem mojego zihdi i zostanie teraz z nami.
— Wer czok baksziszler — daje duże napiwki?
— Bu kadar — tyle — stwierdził Halef, pokazując wszystkie dziesięć palców.
To wystarczyło poczciwemu bulukowi emini, co również poznałem i po jego minie. W tej chwili otwarły się drzwi i naczelnik wsi wrócił. Za nim pojawił się młody człowiek, bardzo pięknej postaci. Był wysoki i smukły, miał regularne rysy twarzy i dwoje oczu o zdumiewająco płomiennem spojrzeniu. Miał na sobie ładnie haftowane spodnie, bogato szytą bluzę i turban, spod którego wylewała się pełnia wspaniałych zwoi. Za pasem tkwił tylko jeden nóż z głownią pysznej, artystycznej roboty.
— Chosz geldin demek — bądźcie pozdrowieni — rzekł, podając dłoń najprzód mnie, potem szejkowi, a wkońcu Halefowi. Baszybożuka zdawał się nie zauważyć.
— Mazal bujurum sultanum — przebacz mi panie, że w dom twój wstępuję — odrzekłem. — Wieczór nadchodzi, a ja chciałem ciebie zapytać, czy na terytorium twojem jest miejsce, gdzie moglibyśmy głowy nasze złożyć na spoczynek?
Przyglądał mi się, jakiś czas bardzo uważnie od stóp do głów, a potem odpowiedział:
— Nie należy pytać wędrowca, skąd on i dokąd idzie, ale mój kiajah powiedział mi, że jesteś emirem.
— Nie jestem Arabem, ani Turkiem. Jam Frank z dalekiego Zachodu.
— Nie znam wielu Franków. Słyszałem jednak o pewnym, którego bardzo pragnąłbym poznać.
— Czy mogę cię zapytać, czemu?
— Gdyż trzech z moich ludzi jemu zawdzięcza życie.
— Jakto?
— Oswobodził ich z niewoli i przywiódł do Haddedihnów.
— Czy oni są tutaj w Baadri?
— Tak.
— I nazywają się: Pali, Selek i Melaf?
Cofnął się o krok z zadziwieniem.
— Znasz ich?
— Jak się nazywał Frank, którego masz na myśli?
— Nazywano go Kara ben Nemzi.
— Tak, to moje imię. Ten mąż, to Mohammed Emin, szejk Haddedihnów, a ten drugi, to Halef, mój towarzysz.
— Czyż to możliwe? Co za niespodzianka! Seni gerek olarim — muszę cię uścisnąć.
Przycisnął mnie do siebie i ucałował mnie w oba policzki. To samo uczynił z Mohammedem i Halefem; tylko tego drugiego nie ucałował. Potem ujął mnie za rękę i rzekł:
— Czelebim mahalinde geldin — panie, przychodzisz w sam czas. Mamy wielkie święto, do którego zwykle nie dopuszcza się obcych; ty jednak raduj się z nami. Pozostań tutaj, dopóki trwać będą dni radosne, a i potem jeszcze jak najdłużej!
— Pozostanę, dopóki spodoba się szejkowi.
— Jemu się spodoba!
— Trzeba ci wiedzieć, że serce jego pędzi go naprzód. Opowiemy ci to jeszcze.
— Ja wiem, ale wejdźcie. Mój dom jest domem waszym, a chleb mój waszym chlebem. Będziecie nam braćmi, dopóki żyć będziemy.
Wchodząc, słyszałem, jak Ifra mówił do naczelnika gminy:
— Słyszałeś, stary, jakim sławnym emirem jest mój effendi?… Naucz się i mnie podług tego oceniać! Zapamiętaj to sobie.
Komnata, do której weszliśmy teraz, była bardzo skromnie urządzona. Ja i szejk musieliśmy zająć miejsca obok Ali beja, który nie wypuścił jeszcze mej ręki i ponownie bacznie mi się przypatrywał.
— Więc to ty jesteś mężem, który pobił wrogów Haddedihnów?
— Czy chcesz rumieńce wywołać na mych policzkach?
— I który nocą bez niczyjej pomocy zabił lwa? Chciałbym być tobą. Czy jesteś chrześcijaninem?
— Tak.
— Wszyscy chrześcijanie są potężniejsi od innych ludzi, ale ja także jestem chrześcijaninem.
— Czy Dżezidzi są chrześcijanami?
— Oni są wszystkiem. Wzięli sobie, co dobre, ze wszystkich religij.
— Czyś tego pewny?
Ściągnął brwi.
— Mówię ci, emirze, że w tych górach żadna religja nie może panować wyłącznie. Nasz naród jest podzielony, nasze plemiona odcięte od siebie, a nasze serca rozdarte. Dobra religja musi głosić miłość, ale wolna, z głębi serca wyrastająca miłość nie może u nas zapuścić korzeni, bo podłożem naszej roli jest nienawiść, mściwość, zdrada i okrucieństwo. Gdybym miał siłę, głosiłbym miłość, ale nie ustami, lecz z mieczem w dłoni; gdzie bowiem urość ma kwiat szlachetny, tam najprzód chwast trzeba wytępić. A może myślisz, że kazanie potrafi zehr-lahana[57] na karanfil[58] przerobić? Ogrodnik może kwiat jadowitej rośliny uczynić pełnym i piękniejszym, ale jad pozostanie zawsze w jej wnętrzu podstępnie ukryty. A ja ci powiadam: kazanie mojego miecza mogłoby wilki w owce pozamieniać. Ktoby to kazanie usłyszał, byłby szczęśliwy, ale ktoby mu się sprzeciwił, tego zgniótłbym natychmiast. Wówczas dopiero mógłbym miecz schować do pochwy i powrócić do namiotu, aby się cieszyć ze swojego dzieła. Bowiem, skoro razby już weszła, prawdą byłoby, co mówi święta księga chrześcijan: Muhabbet bitmez — miłość nie kończy się nigdy.
Oko jego błyszczało, policzki się zarumieniły, a ton jego głosu wychodził widocznie z głębi serca. Był to nietylko piękny, lecz szlachetny człowiek. Znał smutne stosunki swojego kraju i miał może w sobie materjał na bohatera.
— Czyż myślisz, że kaznodzieje chrześcijańscy, którzy tutaj zdaleka przychodzą, nic nie wskórają?
— My, Dżezidzi, znamy waszą świętą księgę. Powiada ona: Chidanin zez czekidż dir, bi czatlar taszlar — słowo boże jest jako młot, co kruszy skały. Czy możesz jednak młotem rozgnieść wodę? Czy możesz nim roztrzaskać opary, które się unoszą z bagniska i zabijają to życie? Zapytaj mężów, którzy przybyli tu z Jeni Dinja[59]. Wiele oni nauczali i mówili, darowywali i sprzedawali piękne rzeczy, sami nawet pracowali jako drukarze. Ludzie słuchali ich, przyjmowali podarunki, pozwalali się chrzcić, a potem szli, aby rabować, kraść i zabijać, jak przedtem. Księgę świętą drukowano w naszej mowie, ale nikt nie rozumiał djalektu, nikt tutaj nie umie czytać ani pisać. Czy myślisz, że ci pobożni mężowie nauczą nas pisać lub czytać? Nasze pióro może być tylko z twardej stali. Albo idź do sławnego klasztoru Rabban Hormuzd, który niegdyś do Nestorjanów należał. Obecnie mają go Katuliklar[60], którzy nawrócili Alkoszi Teklef. Kilku biednych mnichów ginie z głodu na tej zeschłej wyżynie, na której dwa nagie drzewa oliwne wiodą suchotniczy żywot. Dlaczegóż tak jest, a nie inaczej? Brakuje Jeboszu[61], któryby rozkazał: „Ginesz ile kamer, zus hem gibbea jakinda hem dere Adżala — Słońce, stań koło Gibeonu, a ty, księżycu, w dolinie Ajalon!“ Brak bohatera Szimza[62], który złych mieczem zmusza, aby dobrze czynili. Brak czobana Dawuda[63], który zabija swoją procą mordercę Dżoliaha. Brak fali, która topi bezbożnych, aby Nauah[64] razem ze swoimi mógł przed Allahem uklęknąć pod łukiem siedmiu barw. Czyż nie napisano w waszej księdze: „Inzanlar dżeza estemez-ler rahuma — ludzie nie chcą, aby ich mój duch karał“. Gdybym był Muzą[65], wysłałbym mojego Jeboszu i mojego Kaleba przez wszystkie doliny Kurdystanu, a potem mieczem moim równałbym drogi, o których mówi wasz Kitab: „Wazar-lar sallami der-ler ughuri — głoszą pokój i zwiastują zbawienie“. Spoglądasz na mnie wielkiemi oczyma; zdaje ci się, że pokój jest lepszy od wojny, a łopata od pałki? Ja też tak myślę. Czyż możesz jednak wyobrazić sobie pokój bez wywalczenia go szablą? Czyż nie musimy tutaj nosić pałki, aby móc pracować łopatą? Spojrzyj na siebie, tylko na siebie! Nosisz wiele broni przy sobie i lepszej od tej, jaką my posiadamy. Czy w twoim kraju nosisz ją także, gdy jesteś w podróży?
— Nie — musiałem odpowiedzieć.
— A więc widzisz. Możecie chodzić do kilize (kościół) i modlić się do Allaha bez troski. Możecie usiąść przed nauczycielem i bez strachu słuchać głosu jego. Możecie bez obawy czcić waszych rodziców i pouczać dzieci wasze bez obawy. Żyjecie swobodnie w ogrodzie, gdyż waszemu wężowi rozdeptano już głowę. My czekamy jeszcze bohatera, który ma ciszyć i koić, szamata arasynda daghlere — krzyk w górach, o których mówi wasza księga. I powiadam ci, że on nadejdzie. Nie będzie to Rosjanin, ani Anglik, ni Turek, który nas wyzywa, ani Pers, który nas okłamuje uprzejmie i oszukuje. Ongiś myśleliśmy, że będzie nim Bonapertah, wielki szach Francuzów, teraz jednak wiemy już, że lew nie może czekać pomocy orła, gdyż państwa obu są różne. Czy słyszałeś kiedy, co wycierpieli Dżezidzi?
— Tak.
— Żyliśmy w pokoju i zgodzie w kraju Sindżar, ale podbito nas i wygnano. Było to na wiosnę; rzeka wezbrała i uniosła most. I tak leżeli nasi starcy, nasze kobiety i dzieci nad wodą. Wpędzano ich w szumiące nurty i mordowano jak dzikie zwierzęta, a na terasach miasta stał lud w Mossul i radował się tą rzezią. Pozostali nie wiedzieli, gdzieby głowę skłonić. Udali się w góry Maklub, do Bohtan, Szeikhan, Missuri, do Syrji, a nawet nad granicę rosyjską. Tam zdobyli sobie nową ojczyznę i tam pracują. Gdy ujrzysz ich mieszkania, ich stroje, ich ogrody i pola, ucieszysz się; tam rządzą pilność, porządek i czystość, podczas gdy wszędzie dokoła znajdziesz brud i próżniactwo. Ale to znęca innych, a skoro potrzebują pieniędzy i ludzi, mordują nas i szczęście nasze. Za trzy dni obchodzimy święto naszego wielkiego Świętego. Od wielu lat nie mogliśmy go obchodzić, ponieważ pielgrzymi w drodze do Szejk Adi byliby narażali swe życie. W tym roku wydaje się, że wrogowie nasi chcą się zachować spokojnie i w ten sposób po długim czasie uczcimy znów raz naszego Świętego. Czelebim mahalinde geldin — przychodzisz w sam czas. Nie lubimy wprawdzie obcych przy naszych uroczystościach, ty jednak jesteś dobroczyńcą moich i będziesz chętnie widziany.
Nic nie mogło mi być przyjemniejszem od tego zaproszenia. Dawało mi ono sposobność poznać zwyczaje i obyczaje zagadkowych czcicieli djabłów. Radjahell szejtan albo chalk szejtanin[66] przedstawiano mi tak źle, a przecież oni ukazali się w świetle o tyle lepszem, że pałałem żądzą wyjaśnienia sobie ich właściwej istoty.
— Dziękuję ci za twą przyjazną propozycję — odparłem. — Chętnie pozostałbym u ciebie, ale mamy do spełnienia zadanie, które wymaga, ażebyśmy Baadri opuścili niebawem.
— Znam to zadanie — rzekł — możesz jednak mimo to obchodzić z nami uroczystość.
— Znasz je?
— Tak. Śpieszycie do Amad el Ghandura, syna szejka Mohammed Emina, który przebywa w Amadijah.
— Skąd wiesz o tem?
— Od tych trzech ludzi, których uratowałeś. Teraz jednak nie będziecie mogli go oswobodzić.
— Czemu?
— Mutessaryf z Mossul obawia się podobno napadu ze strony wschodnich Kurdów i wysłał do Amadijah dużo wojska, którego część już tam nadeszła.
— Ile?
— Dwaj jisbaszi z dwustu ludźmi szóstego pułku piechoty, Anatoli Ordissi w Djabekir i trzej jisbaszi trzeciego pułku piechoty, Izak Ordissi w Kerkjuk, razem pięciuset ludzi, którzy stoją pod dowództwem jednego bimbaszi[67].
— Amadijah oddalone stąd o dwanaście godzin drogi?
— Tak, ale drogi tak uciążliwe, że nie zdołasz tam dojść w ciągu jednego dnia. Nocuje się zazwyczaj w Cheloki lub Spandareh i jedzie się dopiero na drugi dzień rano przez strome i trudne do przebycia góry Garah, poza któremi leży równina i skalisty stożek Amadijah.
— Jakie wojska stoją w Mossul?
— Części drugiego pułku dragonów i czwartego pułku piechoty z dywizji Irak Ordissi. Jeden oddział ma wyruszyć przeciwko Beduinom, a drugi ma przejść przez nasze góry, aby się dostać do Amadijah.
— Ilu ludzi może liczyć ten drugi?
— Tysiąc pod miralajem[68], z którym razem znajduje się alaj emini[69]. Znam tego miralaja. Zabił on żonę i obydwu synów Pir[70] Kameka i zowie się Omar Amed.
— Czy wiesz, gdzie się zbierają?
— Przeznaczeni na wyprawę przeciwko Beduinom ukryli się w ruinach Kufjundżik. Dowiedziałem się od moich wywiadowców, że pojutrze mają wyruszyć. Tamci będą dopiero później gotowi.
— Zdaje mi się, że twoi wywiadowcy fałszywie cię powiadomili.
— Jakto?
— Czyż myślisz, że mutessaryf kazałby wojskom z tak daleka, aż z Djarbekir, przychodzić, aby ich użyć przeciwko wschodnim Kurdom? Czy nie miałby o wiele bliżej drugiego pułku piechoty, stojącego w Sulejmanii? A czy pułk trzeci z Kerkjuk nie składa się przeważnie z Kurdów? Przypuszczasz, żeby miał popełnić błąd i trzystu z nich użył przeciwko współplemieńcom?
Przybrał wyraz silnego zamyślenia i rzekł potem:
— Rozsądną jest mowa twoja, ale nie rozumiem jej.
— Czy wojska, stojące w Kufjundżik, mają z sobą armaty?
— Nie.
— Skoro ma się wyruszyć w równiny, bierze się spewnością artylerję. Wojsko, przy którem jej niema, musi być całkiem pewnie przeznaczone dla gór.
— W takim razie mój rekonesans pozamieniał rzeczy. Ludzie, stojący w ruinach, mają ruszyć nie przeciwko Beduinom, lecz na Amadijah.
— Jeżeli mają wyruszyć pojutrze, w takim razie staną tu właśnie w sam dzień waszego święta.
— Emirze!
Wyrzekł to jedno tylko słowo, ale w tonie najwyższego strachu. Mówiłem dalej:
— Weź pod uwagę, że ani z południowej, ani z północnej strony niema dostępu dla wojsk do Szejk-Adi; tylko od zachodu lub wschodu. O dziesięć godzin stąd gromadzi się tysiąc ludzi, na zachodzie Mossul, a o dwanaście godzin stąd na wschód zbiera się pięciuset ludzi w Amadijah. Szejk-Adi będzie otoczone i to bez możności wymknięcia się którędykolwiek.
— Panie, więc w ten sposób byłoby to obmyślone?
— Czy wierzysz istotnie, żeby pięciuset ludzi wystarczało na najazd z Berwari, Bohtan, Tijari, Chall, Hakkiari, Karita, Tura-Ghara, Baz i Szirwan? Ci Kurdowie mogliby przeciwstawić im już na trzeci dzień sześć tysięcy wojowników.
— Masz słuszność, emirze! To wszystko wymierzone przeciwko nam.
— Teraz, skoro dałeś się już przekonać zasadami prawdopodobieństwa, dowiesz się jeszcze i o tem: Wiem to z ust mutessaryfa, że zamierza was napaść w Szejk-Adi.
— Istotnie?
— Słuchaj!
Opowiedziałem mu z rozmowy z gubernatorem tylko to, co uprawniało mnie do moich wniosków. Gdy skończyłem, podniósł się i przeszedł kilka razy tam i napowrót. Potem podał mi rękę.
— Dziękuję ci, o panie, uratowałeś nas wszystkich. Gdyby nas napadło niespodzianie tysiąc pięciuset żołnierzy, bylibyśmy zgubieni. Obecnie rad będę, jeśli przyjdą naprawdę. Mutessaryf z rozmysłem ukołysał nas do snu, ażeby znęcić nas do pielgrzymki do Szejk-Adi. Obmyślił wszystko bardzo chytrze; na jedno tylko nie zwrócił uwagi: myszy, które on chce złowić, będzie tyle, że kotów podrzeć zdołają. Zrób mi tę łaskę, nie mów o tem nikomu, cośmy mówili i pozwól mi się oddalić na chwilę.
Wyszedł.
— Jak on ci się podoba? — zapytałem Mohammed Emina.
— Zupełnie jak tobie.
— I to ma być merd-esz-szejtan, czciciel djabła? — spytał Halef. — Dżezida wyobrażałem sobie zawsze z wilczą paszczęką, z oczyma tygrysa, a szponami wampira.
— Czy wierzysz w to jeszcze, że Dżezidowie pozbawią cię nieba? — zapytałem go z uśmiechem.
— Zaczekajno jeszcze, zihdi. Słyszałem, że djabeł przybiera często postać bardzo piękną, aby wiernego tem pewniej oszukać.
Otwarły się drzwi i wszedł mężczyzna, którego widok był w całem słowa znaczeniu niezwykły. Ubiór jego miał barwę najczystszej bieli, a równie śnieżnobiałe były włosy, spadające mu w zwojach na plecy. Mógł liczyć około osiemdziesięciu lat. Policzki miał zapadłe, oczy położone głęboko w oczodołach, ale spojrzenie ich było pewne i ostre, a ruch, którym wszedł i drzwi zamknął za sobą, dowodził elastycznej zręczności. Pełna, kruczoczarna broda, sięgająca mu aż do pasa, stanowiła osobliwą sprzeczność z lśniącym śniegiem włosów na głowie. Ukłonił się nam i pozdrowił nas głosem o pełnem brzmieniu:
— Ginesz-iniz syjindirme-sun — niech słońce wasze nie zgaśnie nigdy — a potem dodał: — Hun be kurman — gdżi zanin — umiecie mówić po kurdyjsku?
To pytanie wymówił w djalekcie kurdyjskim Kurmangdżi, a kiedy mimowolnie ociągałem się z odpowiedzią, rzekł:
— Szima zazadża zani?
To było to samo pytanie w djalekcie Zaza. Oba te narzecza były najważniejszemi z języka kurdyjskiego, którego jeszcze podówczas nie znałem. Nie rozumiejąc więc słów, odgadłem jednak ich znaczenie i odpowiedziałem po turecku:
— Zeni an-lamez iz — nie rozumiemy cię. Jalwar-iz zyjlem tirkdże — mów po turecku, proszę.
Podniosłem się przytem, aby poprosić go na moje miejsce, jak tego wymagał wzgląd na jego wiek i uprzejmość. Pochwycił moją rękę i zapytał:
— Jesteś Frankiem?
— Tak.
— Izim zeni kuczaklam am — pozwól, że cię uścisnę!
Przycisnął mnie do siebie jak najserdeczniej, nie przyjął jednak wskazanego miejsca, usiadł tam, gdzie siedział bej.
— Nazywam się Kamek — rozpoczął — Ali Bej przysyła mię do was.
— Kamek? Bej mówił już o tobie.
— Przy jakiej sposobności wspomniał o mnie?
— Sprawiłoby ci to wielki ból, gdybyś się dowiedział.
— Ból? Kamek nie zna bólu. Wszelki ból, do jakiego zdolne jest serce ludzkie, wycierpiałem w jednej jedynie godzinie. Jak może dla mnie istnieć jeszcze jaki ból?
— Ali Bej powiedział, że znasz miralaja Omar Ameda.
Nie drgnęła mu ani zmarszczka na twarzy, a głos brzmiał całkiem spokojnie, gdy mówił:
— Znam go, ale on mnie jeszcze nie zna. Zabił mi żonę i dwu synów. Co z nim?
— Przebacz, Ali Bej sam ci to powie.
— Wiem, że wam mówić niepodobna, ale Ali Bej nie zna przede mną tajemnic. Powiedział mi, co mu rzekłeś o zamiarach Turków. Czy przypuszczasz, że przyjdą naprawdę, aby nam przerwać naszą uroczystość?
— Przypuszczam.
— Znajdą nas lepiej przygotowanych, niż wówczas, kiedy utraciłem swą duszę. Czy masz ty żonę, masz dzieci?
— Nie.
— To nie możesz pojąć, że żyję, a jednak dawno umarłem. Ale dowiesz się o tem. Czy znasz Tel-Afer?
— Tak.
— Byłeś tam?
— Nie, ale czytałem o niem.
— Gdzie?
— W opisach tego kraju, a także... jesteś Pir, sławnym świętym Dżezidów, znasz więc świętą księgę chrześcijan.
— Posiadam część, którą nazywają po turecku Eski-Zaryk[71].
— A więc czytałeś też księgę proroka Izajasza?
— Znam ją. Dżezajaj jest pierwszym z szesnastu proroków.
— Wyszukaj więc w tej księdze rozdział trzydziesty i siódmy. Dwunasty wiersz brzmi tam: „Czy bogowie pogan wyratowali też wszystkich, zniszczonych przez moich ojców, Gosam i Haram i Rezef i synów Eden z Thalassar?“ To Thalassar, to właśnie Tel Afer.
Spojrzał na mnie ze zdumieniem.
— Znacie więc z waszej księgi świętej miasta naszego kraju, co stały tu już przed tysiącami lat?
— Tak jest.
— Wasz kitab jest większy od koranu. Ale słuchaj! Mieszkałem w Mirkan u stóp Dżebel Sindżar, gdy napadli na nas Turcy. Umknąłem z żoną i dwoma synami do Tel Afer, gdyż jest to miasto warowne, a ja miałem tam przyjaciela, który mię przyjął i ukrył. Lecz i tu wpadli rozwścieczeni Turcy, aby pozabijać wszystkich Dżezidów, szukających schronienia. Odkryto moją kryjówkę, a przyjaciela mojego zastrzelono za jego miłosierdzie. Mnie związano i wraz z żoną i dziećmi wyprowadzono przed miasto. Tam płonęły ognie, w których mieliśmy znaleźć śmierć, tam płynęła krew męczonych. Pewien porucznik przekłuł mi nożem policzki dla zadania mi bólu. Widzisz tu jeszcze blizny. Synowie moi byli odważnymi młodzieńcami. Widząc moją mękę, rzucili się nań i poturbowali go. Skrępowano ich za to, a to samo uczyniono i z matką. Odcięto każdemu z nich prawą rękę i powleczono ich do ognia. Za nimi spalono też moją żonę, a ja musiałem patrzeć na wszystko. Potem wyjął milazim[72] nóż z moich policzków i wbijał mi powoli w piersi. Noc była, gdy przyszedłem do siebie, leżałem między trupami. Ostrze noża do serca nie doszło, ale kąpałem się we własnej krwi. Jakiś Chaldejczyk znalazł mnie nazajutrz i ukrył w ruinach Kara Tapeh. Minęło wiele tygodni, zanim się podnieść zdołałem, a włos mój pobielał w godzinie śmierci moich najbliższych. Ciało moje żyło znowu, ale dusza moja była martwa. Przepadło gdzieś serce moje, a na jego miejscu puka i bije imię Omar Amed. Tak nazywał się ów milazim. Obecnie jest miralajem.
Opowiadał to jednostajnym, obojętnym tonem, który jednak bardziej mnie porywał, niżby tego dokonał najgorętszy wyraz nieprzebłaganej zemsty. Opowiadanie brzmiało tak monotonnie, tak automatycznie, jak gdyby je wygłaszał człowiek w narkozie albo lunatyk. Było wprost okropne do słuchania.
— Chcesz się zemścić? — spytałem.
— Zemścić się? Co to jest zemsta? — odpowiedział w tym samym tonie. — Jest to czyn zły i podstępny. Ukarzę go, a potem pójdzie ciało moje tam, gdzie dusza przedtem już poszła. Zostaniecie u nas podczas naszej uroczystości?
— Tego jeszcze nie wiemy.
— Zostańcie tu! Jeżeli pójdziecie, nie powiedzie wam się wasze przedsięwzięcie, jeżeli zaś zostaniecie, możecie mieć wszelką nadzieję, że się wam uda, nie będzie bowiem na drodze żadnego Turka, a Dżezidzi mogą wam łatwo dopomóc.
Mówił teraz znowu w tonie zupełnie innym, a oczy jego odzyskały blask pierwotny.
— Obecność nasza przeszkadzałaby wam może w uroczystościach — rzekłem, aby dowiedzieć się czegoś o sekcie.
Potrząsnął powoli głową.
— Czy wierzysz także w bajki albo raczej w kłamstwa, jakie o nas opowiadają? Porównaj nas z innymi, a znajdziesz ochędóstwo i czystość. Czystość jest tem, do czego dążymy; czystość ta i czystość duchowa, czystość mowy i czystość nauki. Czystą jest woda i czystym jest płomień. Dlatego kochamy wodę i chrzcimy nią. Dlatego czcimy słońce jako symbol czystego Boga, o którym mówi także wasz kitab, że mieszka w świetle, do którego nikt dojść nie może. Wy poświęcacie się także zu ikbalin, wodą święconą. My wkładamy w płomień rękę i błogosławimy nią nasze czoła tak, jak wy to wodą czynicie. Wy powiadacie, że Azerat Ezau[73] był niegdyś na ziemi i że znów kiedyś powróci. My wiemy tak samo, że ongiś błądził wśród ludzi i wierzymy, że powróci, aby nam wrota niebios otworzyć. Wy czcicie Zbawiciela, który żył na ziemi, my czcimy Zbawiciela, który kiedyś znowu przybędzie. Wiemy, kiedy on był człowiekiem, ale nie wiemy, kiedy powróci, i dlatego czynimy, jako rozkazał swoim, gdy ich znalazł śpiących w bagcze Gethseman[74]: „Gyzetyn namaz kalyn anzizdan izerine warilmemisz olurzaniz — wstańcie i czuwajcie, a iżbyście nie byli zaskoczeni“. Dlatego posługujemy się kogutem jako symbolem czujności. Czyż i wy tego nie czynicie? Słyszałem, że chrześcijanie umieszczają często na dachach swoich domów i świątyń koguta, zrobionego z blachy i pozłoconego. Wy bierzecie koguta blaszanego, a my żywego. Czyż dlatego jesteśmy bałwochwalcami i ludźmi złymi? Wasi kapłani są mędrsi, a wasza nauka jest lepszą; my mielibyśmy też lepsze nauki, gdyby nasi kapłani byli mędrszymi. Jestem wśród wszystkich Dżezidów jedynym, który wasz kitab umie czytać i pisać i dlatego przemawiam do ciebie tak, jak nikt inny mówić nie będzie.
— Dlaczegóż nie prosicie o kapłanów, którzyby pouczyli waszych?
— Nie chcemy uczestniczyć w waszych niesnaskach. Nauka chrześcijańska jest podzielona. Gdy nam raz będziecie mogli powiedzieć, że zjednoczyliście się, wówczas chętnie was przyjmiemy. Chrześcijanie z Zachodu wyrządzają sobie samym największą szkodę, przysyłając nam nauczycieli, z których każdy inaczej naucza. Azerat Ezau mówi w waszym Kitab: „Im jol de gerczeklik de ymir de — ja jestem drogą i prawdą i życiem“. Dlaczego ludzie Zachodu mają tyle dróg i tyle prawd, skoro jest tylko jeden, który jest życiem? Dlatego też nie sprzeczamy się o Zbawiciela, który już tutaj był, lecz zachowujemy czystość i oczekujemy Odkupiciela, który przyjdzie.
Wtem wszedł znowu Ali bej, co, przyznaję otwarcie, było mi bardzo przyjemnie. Moja żądza wiedzy w sprawie czcicieli djabła omal nie wprowadziła mię w kłopot. Wobec zarzutu rozproszenia się wiary w mej ojczyźnie musiałem milczeć niestety... niestety! Pir podniósł się i podał mi rękę.
— Allah niech będzie z tobą i ze mną. Idę w drogę, którą iść muszę, ale zobaczymy się jeszcze.
Podał także rękę innym i odszedł. Ali bej skinął mu i rzekł:
— Oto najmędrszy między Dżezidami. Nikt mu nie dorówna. Był w Perzistanie i w Indjach, w Jerozolimie i w Stambule. Wszędzie widział i uczył się; napisał nawet książkę.
— Książkę? — spytałem zdumiony.
— On jest jedynym, który umie pisać poprawnie. Życzy sobie, aby naród nasz tak zmądrzał i uobyczaił się, jak ludzie Zachodu, a tego możemy się jedynie z książek Franków nauczyć. Aby więc książki te można kiedyś spisać w naszym języku, zebrał wiele set słów naszych narzeczy. Oto jego książka.
— To byłoby nieocenione! Gdzie znajduje się ta książka?
— W jego mieszkaniu.
— A ono gdzie?
— W moim domu. Pir Kamek jest świętym. Chodzi on po kraju i wszędzie przyjmują go z największą chęcią. Cały Kurdystan jest jego mieszkaniem, ale gniazdo rodzinne u mnie sobie urządził.
— Czy przypuszczasz, że pokaże mi kiedy tę książkę?
— Uczyni to bardzo chętnie.
— Zaraz go o to poproszę. Dokąd poszedł?
— Zostań. Nie znajdziesz go, gdyż poszedł, aby czuwać nad swymi. Mimo to książkę dostaniesz; przyniosę ci ją. Przedtem jednak przyrzeczcie mi, że zostaniecie!
— Radzisz, żebyśmy odłożyli jazdę do Amadijah?
— Tak jest. Było tu trzech ludzi z Kaloni. Należą oni do jednej gałęzi Badinan plemienia Missuri, a są zręczni, waleczni, rozsądni i mnie zupełnie oddani. Wysłałem ich do Amadijah, aby się dowiedzieli czegoś o Turkach. Zarazem spróbują wyszukać Amada al Ghandur. Poleciłem im to szczególnie. Zanim powrócą z wiadomościami, niechaj u mnie będzie wszystko na wasze usługi.
Całem sercem zgodziliśmy się na to. Ali Bej uścisnął nas z radości raz jeszcze, gdyśmy mu to oświadczyli i poprosił nas:
— Chodźcie teraz ze mną, aby ujrzała was także moja żona.
Byłem zdumiony tem zaproszeniem, przekonałem się jednak później, że Dżezidzi nie zamykają tak swoich żon jak mahometanie. Wiodą życie patrjarchalne i nigdzie na Wschodzie nie przypominało mi się tak żywo nasze ojczyste życie rodzinne jak u nich. Oczywiście, zwyczajni ludzie nie posiadali tej jasności religijnych zapatrywań, co Pir Kamek, ale w stosunku do fałszywego Greka, do oszukańczego i nieobyczajnego Ormianina, do mściwego Araba i leniwego Turka musiałem się nauczyć cenić fałszywie oczernionych „czcicieli djabła“. Wyznanie ich waha się między chaldeizmem, islamem i chrześcijaństwem, a to ostatnie nie zdołałoby nigdzie znaleźć gleby tak urodzajnej jak u Dżezidów, gdyby pobożni wysłańcy umieli choć trochę pogodzić się z ich obyczajami i zwyczajami.
Na dworze przed domem siedział buluk emini obok swego osła. Obaj jedli; osioł jęczmień, a Baszybożuk figi suszone z Sindżar, których kilka sznurków leżało przed nim na ziemi. Żując, opowiadał licznie dokoła niego zgromadzonym ludziom o swych bohaterskich czynach. Halef przyłączył się do niego, reszta zaś naszego towarzystwa udała się do tej części domu, która służyła za mieszkanie jego pani.
Była bardzo młoda i nosiła na ręku małego chłopaka. Jej piękne, czarne włosy, splecione były w długie warkocze, a kilkadziesiąt iskrzących się monet złotych pokrywało jej czoło.
— Witajcie panowie! — rzekła z niezdobną, niewyszukaną prostotą, podając nam rękę.
Ali bej powiedział nam jej imię, a następnie jej nasze. Imię to wypadło mi niestety z pamięci. Wziąłem z rąk jej chłopca i pocałowałem go. Ujęło ją to dla mnie widocznie i zdawało się, że była z tego dumna. Mały bej był rzeczywiście milutkiem stworzeniem, bardzo czysto utrzymanem i zupełnie niepodobnem do tych tłustych, przedwcześnie starych dzieci orjentalnych, jakie szczególnie często widzi się u Turków. Ali bej zapytał mnie, gdzie chcemy jeść, czy w małej komnacie, czy tu w mieszkaniu kobiecem, a ja zdecydowałem się natychmiast na to drugie. Małemu „czcicielowi djabła“ musiało u mnie dość się podobać. Przypatrywał mi się figlarnie swojemi ciemnemi oczkami, grzebał mi w brodzie, wywijał ochoczo rękami i nogami, paplał, od czasu do czasu rzucając jakieś słowo, którego ani on, ani ja nie rozumiałem. W znajomości języka kurdyjskiego staliśmy na jednym i tym samym stopniu. Nie oddałem go też z rąk przez czas jedzenia, a matka wynagrodziła mi to w ten sposób, że wybierała dla mnie najlepsze kąski, a po jedzeniu pokazała mi swój ogród.
Najlepiej smakował mi kursz, potrawa sporządzona ze śmietany, pieczonej w piecu, a posypanej cukrem i oblanej miodem. W ogrodzie podobał mi się najwięcej ów płomienno-czerwony kwiat, rosnący na gałęziach drzewa jeden przy drugim. Arabowie zowią go bint el onzul — córka konsula.
Następnie przyszedł Ali bej po mnie, aby mi pokazać moją komnatę. Znajdowała się na platformie dachu tak, że mogłem z niej napawać się najrozkoszniejszym widokiem. Wszedłszy, ujrzałem na niskim stole gruby zeszyt.
— Książka Pira — objaśnił Ali, widząc moje pytające spojrzenie.
Chwyciłem ją w tej chwili i usiadłem na dywanie. Bej wyszedł, uśmiechając się, aby mi nie przeszkadzać w studjowaniu tej cennej zdobyczy. Zeszyt zapisany był pismem persko-arabskiem, a zawierał pokaźny zbiór słów i zwrotów z kilku narzeczy kurdyjskich. Zauważyłem wnet, że nie przyjdzie mi to z trudnością porozumieć się w języku kurdyjskim, skoro tylko uda mi się rozejrzeć w fonetycznem znaczeniu liter. Tu zależało wszystko od praktyki; postanowiłem więc mój pobyt tutaj w tym kierunku właśnie wyzyskać.

Tymczasem zapadł wieczór. Z dołu z nad strumienia, gdzie dziewczęta wodę nabierały, a kilku chłopców im dopomagało, zabrzmiał następujący śpiew:

Ghawra min ave the.
Bina michak, dartschin ber piszte
Dave min chala surat ta kate
Naczalnik ak bjerdza ma, biszanda ma Ruzete[75].

Był to śpiew ładny w rytmie i melodji, jaki nie łatwo usłyszeć na Wschodzie. Nadsłuchiwałem, ale niestety skończyło się na tej zwrotce. Podniosłem się, aby wyjść na ulicę, gdzie ruch panował wielce ożywiony. Ustawicznie przybywali nowi obcy, namiot powstawał obok namiotu. Widać było, że zbliża się wielkie święto. Wyszedłszy przed drzwi, ujrzałem dokoła buluka emini wcale pokaźne zebranie, on zaś opowiadał głośno.
— Walczyłem już pod Zeydą — chełpił się — a potem na wyspie Kandja, gdzie pobiliśmy buntowników. Następnie walczyłem w Bajrucie pod sławnym baszą Mustafą Nuri, którego waleczna dusza żyje obecnie w raju. Wówczas miałem jeszcze swój nos, a straciłem go w Serbji, dokąd musiałem udać się z Szekib effendim, kiedy to basza Kjamil wygnał Michała Obrenowicza.
Poczciwy Baszybożuk nie wiedział już prawdopodobnie, przy jakiej sposobności pozbawiono go nosa. Ciągnął dalej:
— Otóż napadnięto mnie za Bukaresztem. Broniłem się wprawdzie dzielnie i już zwyż dwudziestu nieprzyjaciół leżało martwych na ziemi, kiedy jeden z nich zamachnął się szablą. Ciosem miał mi właściwie głowę rozłupać, ponieważ ją jednak cofnąłem, spadł mi na nos...
W tej chwili podniósł się w bezpośredniem sąsiedztwie wrzask, jakiego nigdy w życiu nie słyszałem. Brzmiało to tak, jak gdyby po przeraźliwym świście gwizdawki parowej nastąpiło gulgotanie olbrzymiego indyka, do czego przyłączyło się owo wielogłosowe stękające skomlenie, jakie słychać wówczas, gdy w katarynce zabraknie powietrza. Obecni z osłupieniem patrzyli na istotę, wydającą te zagadkowe, przedpotopowe głosy. Ifra jednak zauważył ze spokojem:
— Czemuż się zdumiewacie? — to był mój osioł. Nie może znieść ciemności i dlatego wrzeszczy przez całą noc, dopóki się jasno nie zrobi.
Hm. Jeżeli tak było w istocie, to osioł ten był przecież miłą kreaturą. Ten głos musiałby umarłych poruszyć. Kto w nocy mógłby myśleć o śnie lub spoczynku, gdyby musiał słuchać muzykalnych improwizacyj tej czworonożnej Jeny Lind, z puzonem dyszkantowym w płucach, kobzą w gardle, a dziobami i klapami stu klarnetów w krtani.
Zresztą już po raz trzeci słyszałem opowiadanie o nosie buluka emini. Zdaje się, iż było w „księgach zapisane“, że nie ma nigdy skończyć tego opowiadania.
— Więc tak krzyczy to zwierzę przez całą noc? — zapytał jeden z nich.
— Przez całą noc — potwierdził z poddaniem się męczennika. — Co dwie minuty.
— Oducz go tego.
— W jaki sposób?
— Nie wiem.
— Zachowaj więc dla siebie swą radę! Ja wszystkiego próbowałem i nadaremnie: batów, głodu i pragnienia.
— Przedstaw mu to raz w słowach poważnych, ażeby pojął niewłaściwość swego postępowania.
— Miałem z nim już poważne i przychylne rozmowy. Patrzy na mnie, przysłuchuje mi się w milczeniu, kiwa głową, a potem — wrzeszczy dalej.
— To przecież osobliwe. On cię rozumie, rozumie cię całkiem pewnie, ale nie ma ochoty zrobić ci tej przyjemności.
— Tak, słyszałem także o tem, że zwierzęta ludzi rozumieją, gdyż tkwi w nich czasem dusza zmarłego, skazana w ten sposób na pokutę. Hultaj, który w nim siedzi, musiał być głuchy, ale z pewnością niemym nie był.
— Musisz się raz postarać o zbadanie, do jakiego należał plemienia. W jakim języku przemawiasz do osła?
— Po turecku.
— A jeżeli dusza należała do Persa, Araba, lub nawet giaura, który wcale nie rozumie tureckiego języka?
— Allah akbar! To prawda. Nie pomyślałem nad tem zgoła.
— Dlaczego osioł potrząsa zawsze głową, kiedy mówisz do niego? Jego duch nie rozumie po turecku. Mów doń w innym języku.
— Ale czy znajdę właściwy? Poproszę mego emira. Hadżi Halef Omar powiedział mi, że emir umie mówić językami wszystkich ludów ziemi. Może on odkryje, gdzie żył przedtem duch mojego osła. Soliman[76] także rozumiał wszystkie zwierzęta.
— Byli jeszcze inni, którzy to umieli. Czy znasz opowiadanie o bogaczu, którego synowie rozmawiali nawet z kamieniami?
— Nie.
— A zatem, opowiem ci je! De vachtha bein Izrail meru ki deuletli, mir; du lau aż man, male wi pir, haneki wi ma. Va her du lavi wi man hania khoe parve dikerin, pew czun, jek debee — — —
— Stój! — przerwał mu Ifra — w jakim mówisz języku?
— W naszym. To kurmangdżi.
— Tego nie rozumiem, opowiadaj po turecku.
— Z tobą zupełnie to samo, co z duchem osła twojego, który także tylko swój język rozumie. Jakżeż mogę kurdyjską historję opowiadać po turecku. Będzie brzmieć całkiem inaczej.
— Spróbuj tylko!
— Zobaczę. A więc za czasów dzieci Izraela żył bogacz, który był umarł. Pozostawił dwóch synów, wielkie skarby i dom. Gdy obaj synowie chcieli dom podzielić, powstał spór między nimi. Jeden z nich rzekł: „To mój dom!“ Drugi odparł: „To mój dom!“ Wtem wysunęła się bożą wolą cegła ze ściany i rzekła: „Co, czyż nie wstydzicie się? Ten dom nie jest ani twój, ani jego. Ja, com był wielkim królem, byłem wielkim przez trzysta lat. Potem umarłem. Trzysta lat leżałem w grobie, zgniłem i obróciłem się w proch. Potem przyszedł pewien człowiek i zrobił ze mnie cegłę. Przez czterdzieści lat byłem domem, poczem rozpadłem się. Siedemdziesiąt i trzy lat leżałem na polu i znowu przyszedł człowiek. Zamieniłem się znowu na cegłę i włączono mnie do tego domu. Tu znajduję się lat trzysta trzydzieści i nie wiem, czem będę od dzisiaj. Narazie dusza mię nie boli...
Przerwano mu. Osła, który, jak uznano, nie rozumiał po turecku, nudziło widocznie to opowiadanie. Otworzył pysk i wypuścił podwójny tryl, który możnaby porównać jedynie z tem, na co stać róg do spółki z tubą. Wtem przecisnął się przez zgromadzenie jakiś człowiek i wszedł do sieni. Tu zauważył mnie.
— Emirze, więc to prawda, że przybyłeś. Usłyszałem o tem dopiero teraz, gdyż byłem w górach. Jakże się cieszę! Pozwól mi się powitać!
Był to Selek. Ujął rękę moją i pocałował ją. Ten zwyczaj okazywania szacunku jest u Dżezidów wogóle często w użyciu.
— Gdzie są Pali i Melaf? — zapytałem go.
— Spotkali Pir Kameka i udali się z nim wdół ku Mossul. Mam wiadomość dla Ali Beja. Czy mogę cię widzieć potem?
— Miałem właśnie zamiar udać się do niego. Czy wiadomość ta jest tajemnicą?
— Może być, ale ty możesz ją usłyszeć. Pójdź, emirze!
Poszliśmy do mieszkania kobiecego, gdzie znajdował się Ali Bej. Wydawało się, że wstęp jest tam dozwolony każdemu. I Halef tam się znajdował. Poczciwy hadżi był już znów przy jedzeniu.
— Panie — rzekł Selek — byłem w górach poza Bozan i mam ci coś oznajmić.
— Mów.
— Czy mogą to słyszeć wszyscy?
— Wszyscy.
— Przypuszczaliśmy, że mutessaryf z Mossul chce pięciuset Turków przenieść do Amadijah dla ochrony przed Kurdami. To jednak nieprawda. Tych dwustu ludzi, którzy nadchodzą z Djarbekir, maszerowało przez Urmeli i ukryło się w lasach Tura Garah.
— Kto to powiedział?
— Ścinacz drzewa z Mungejszi, którego spotkałem. Chciał się udać wdół do Kana Kujunli, gdzie znajduje się jedno z jego czółen. Trzystu ludzi z Kerkjuk nie jest także w drodze do Amadijah. Poszli przez Altun Kiupri do Arbil i Girdaszir i stoją teraz powyżej Mar Mattei nad rzeką Gazir.
— Kto ci to powiedział?
— Pewien Kurd z Zibar, który jechał kanałem, aby przez Bozan dostać się do Dohuk!
— Zibarowie są ludźmi godnymi zaufania; nie kłamią nigdy i nienawidzą Turków. Wierzę temu, co powiedzieli ci dwaj ludzie. Czy znasz dolinę Idiz nad rzeką Gomel wbok powyżej Kaloni?
— Zna ją tylko niewielu, ale ja bywałem tam bardzo często.
— Czy można stąd zaprowadzić tam konie i bydło, aby je tam ukryć?
— Kto dobrze zna las, temu się to uda.
— Ile czasu potrzebaby na to, aby umieścić tam nasze kobiety, dzieci i zwierzęta?
— Pół dnia. Idąc stąd przez Szejk Adi, wspina się styłu poza grobem świętego wąską szczeliną; nikt z Turków nie dostrzeże, co robimy.
— Jesteś najlepszym znawcą okolicy. Pomówię z tobą jeszcze, narazie jednak milcz wobec każdego. Chciałem cię prosić, abyś tu emira obsłużył, ale będziesz potrzebny gdzieindziej.
— Czy mogę mu przysłać mojego syna?
— Uczyń to!
— Czy mówi on dobrze po kurdyjsku? — spytałem.
— Rozumie djalekty Kurmangdżi i Zaza.
— Więc przyślij go, będzie mi bardzo miły.
Selek odszedł; nastąpiły przygotowania do jedzenia. Ponieważ gościnność Dżezidów jest nieograniczona, wzięło w niem udział około dwudziestu osób, na cześć zaś Mohammed Emina i moją urządzono muzykę podczas uczty. Kapela składała się z trzech ludzi, grających na tembure, kamancze i bylure, trzech instrumentach odpowiadających mniej więcej naszemu fletowi, gitarze i skrzypcom. Muzyka była łagodna i melodyjna. Wogóle zauważyłem to i później, że Dżezidzi więcej mają smaku muzykalnego od wyznawców islamu.
Podczas jedzenia zjawił się syn Seleka, z którym udałem się potem do mojej komnaty, aby z jego pomocą studjować książkę Kameka. Duchowy horyzont młodego człowieka był bardzo ciasny, mimo to znalazłem u niego dostateczne wyjaśnienie wszystkiego, czego chciałem się odeń dowiedzieć. Pir Kamek był najuczeńszym wśród czcicieli djabła i u niego jedynie mogłem znaleźć to doświadczenie i ten sposób zapatrywania, któremi mię zaskoczył. Wszyscy inni byli już więcej ograniczeni i nie mogłem dziwić się temu, że brali symbol za rzecz samą, że do swych obrzędów przywiązani byli raczej z przyzwyczajenia i ślepej wiary, niż z wewnętrznego przekonania. Tajemniczość ich form religijnych była tem, co ich trzymało. Wogóle Wschód skłania się chętniej ku rzeczom ciemnym i tajemniczym, niż ku rzeczom jasno światłem dnia oświetlonym.
Rozmowa nasza nie odbyła się bynajmniej bez przeszkód, gdyż w regularnych niemal odstępach po kilka minut rozbrzmiewał wstrętny, przejmujący do szpiku wrzask osła, co na dłuższą metę było nie do wytrzymania. Spoczątku znoszono to i śmiano się nawet, dopóki jeszcze ożywiony ruch we wsi panował i coraz to nowi przybywali pielgrzymi. W miarę jednak, jak ustawały hałasy i udano się na spoczynek, stały się te arcygłośne wykrzykniki kłapoucha wprost nieznośnemi. Podniosły się więc głosy narazie tylko pomruku, niezadowolenia, które jednak wnet przeszły w hałaśliwą kłótnię.
Zamiast osła odstraszyć, zdawały się te gniewne okrzyki zachęcać go do jeszcze większych wysiłków. Uwziął się na swoje tryle, a pauzy pomiędzy niemi były coraz to krótsze. Wreszcie połączyły się wrzaski w jedną piekielną symfonję.
Podniosłem się właśnie, aby coś na to poradzić, kiedy doszedł mię z dołu jakiś hałas zmieszany. Następowano kupą na małego buluka emini. O co się z nim targowano, tego nie mogłem zrozumieć. W każdym razie tak był widocznie zapędzony w kąt, że nie umiał sobie poradzić i wkrótce usłyszałem kroki jego przed memi drzwiami.
— Czy śpisz już, emirze?
Pytanie to było właściwie zbyteczne, gdyż widział, że obaj siedzimy jeszcze ubrani nad książką, ale w strachu nie znalazł lepszego wstępu.
— Pytasz jeszcze? Jakże można spać przy okropnym śpiewie twojego osła?
— O, panie! Oto właśnie rzecz cała. Ja także nie mogę spać. Oni wszyscy przychodzą teraz do mnie i żądają, ażebym wyprowadził osła do lasu i tam go uwiązał. W przeciwnym razie grożą, że go zastrzelą. Do tego dopuścić nie mogę, gdyż muszę osła przyprowadzić spowrotem do Mossul, a jak nie, to otrzymam bastonadę.
— Więc zaprowadź go do lasu!
— To niemożebne, emirze!
— Dlaczego nie?
— Czy mam pozwolić, aby go wilk zjadł? W lesie są wilki.
— Więc zostań na dworze i pilnuj go.
— Effendi, mogłyby przecież przyjść dwa wilki.
— No i...?
— Wówczas jeden pożre osła, a drugi mnie.
— To bardzo dobrze, bo w takim razie nie otrzymasz bastonady.
— Żartujesz! Niektórzy mówią, abym się udał do ciebie.
— Do mnie? A to poco?
— Panie, czy wierzysz, że ten osioł ma duszę?
— Oczywiście, że ma!
— A może on ma inną, nie swoją.
— A gdzieby była jego dusza? Może zamieniliście się; jego dusza weszła w ciebie, a twoja w niego. Jesteś zatem osłem i boisz się jako zając, a on jest buluk emini i ryczy jak lew. Cóż mógłbym poradzić na to?
— Emirze, to całkiem pewne, że on ma inną duszę, ale to nie turecka, gdyż nie rozumie języka Osmanly. Ty jednak mówisz wszystkiemi językami ziemi i dlatego proszę cię, zejdź nadół. Gdy zaczniesz mówić z osłem, dowiesz się zaraz, kto w nim siedzi, Pers czy Turkoman, czy też Ormianin. A może to Rosjanin wlazł w niego, że tak nam ustawicznie nie daje spokoju.
— Czy wierzysz istotnie, że — — —
W tej chwili zwierzę znowu dobyło głosu i to z taką siłą, że całe zbuntowane zgromadzenie chórem mu zawtórowało.
— Allah kerim! Zamordują mi osła. Panie, zejdź prędko, gdyż inaczej zginie, a z nim razem jego dusza.
Popędził nadół, a ja za nim. Czy miałem sobie zażartować? Może to było niewłaściwe, ale jego zapatrywanie na duszę szarucha wprawiło mię w nastrój, któremu się oprzeć nie mogłem. Gdy zszedłem nadół, tłum czekał już na mnie.
— Kto zna środek na uciszenie tego zwierzęcia? — spytałem.
Nikt nie odpowiedział, Halef tylko zauważył po chwili:
— Panie, ty jeden możesz tego dokazać.
Mój hadżi należał zatem do prawdziwych „wiernych“. Zbliżyłem się do osła i ująłem go za cugle. Zadawszy mu kilka pytań w obcym języku, przyłożyłem mu ucho do nosa nadsłuchiwałem. Potem wykonałem ruch, jak gdybym zauważył coś niespodziewanego i zwróciłem się do Ifry:
— Buluku emini, jak się nazywał twój ojciec?
— Nachir Mirja.
— To nie ten, a jak się nazywał ojciec twojego ojca?
— Muthallam Sobuf.
— Ten ci jest! Gdzie on mieszkał?
— W Hirmenli koło Adrjanopola.
— Zgadza się. Jechał on raz z Hirmenli do Thaskoi i aby dokuczyć swojemu osłowi, przywiązał mu kamień do ogona. Prorok jednak rzekł: „Eszeklerin zew — będziesz miłował osły twoje“. I dlatego musi duch twego dziadka czyn ten odpokutować. Musiał powrócić z mostu Sirat, który prowadzi do raju i do piekieł, i wszedł w tego osła. On swojemu bydlęciu przywiązał kamień do ogona i teraz tylko w ten sposób może być zbawionym, że mu ktoś kamień do ogona przywiąże. Czy chcesz go wybawić, Ifro?
— O emirze, chcę tego — zawołał, a był bliższy płaczu niż śmiechu, gdyż wyobrażenie, że dziadek jego męczy się w tym ośle, musiało być strasznem dla niego, jako prawdziwego muzułmanina.— Powiedz, co mam jeszcze uczynić, aby uratować ojca mojego ojca.
— Przynieś kamień i sznur.
Osioł zmiarkował, że zajmujemy się nim, otworzył pysk i wrzasnął.
— Prędko, Ifro, niech to będzie jego jęk ostatni!
Potrzymałem ogon zwierzęcia, a mały Baszybożuk przywiązał kamień na końcu. Po tej operacji zwrócił osioł głowę wtył, aby kamień pyskiem usunąć. Oczywiście, nie udało się to, więc usiłował kamień odrzucić ogonem. Był za ciężki, a ogon ośli zdobył się zaledwie na mały ruch wahadłowy, powstrzymany natychmiast, gdyż kamień uderzał przy tem o nogi. Osioł najwidoczniej osłupiał; zezował oczyma wtył, kiwał z nadzwyczajną powagą długiemi uszyma, prychał, aż wkońcu otworzył pysk, aby zaryczeć, ale głos mu nie dopisał. Poczucie, że coś trzyma mocno od dołu największą jego ozdobę, odebrało mu zupełnie zdolność wyrażania uczuć w szlachetnych tonach.
— Allah hu! — on zaprawdę nie krzyczy! — zawołał Baszybożuk.
Odszedłem i ułożyłem się na spoczynek. Na dole długo jeszcze stali pielgrzymi i czekali, czy cud udał się rzeczywiście.
Wczesnym rankiem obudziło mnie rojne życie, płynące we wsi. Przybywali znowu pielgrzymi, którzy częścią zostawali w Baadri, częścią zaś udawali się po krótkim postoju w dalszą drogę do Szejk Adi. Pierwszym, który przyszedł do mnie, by szejk Mohammed Emin.
— Czy spojrzałeś przed dom? — zapytał.
— Nie.
— Spójrz nadół!
Wyszedłem na dach i spojrzałem. Setki ludzi obstąpiły osła i przypatrywały mu się z podziwem. Jeden opowiadał drugiemu o tem, co się stało, a gdy mię tu na górze ujrzano, odstąpili wszyscy z respektem od domu. To nie było w moim zamiarze. Poszedłem za wesołym konceptem, nie chciałem jednak bynajmniej utwierdzać tych ludzi w zabobonie.
Nadszedł także szejk Ali. Witając mnie uśmiechał się.
— Emirze, mamy ci do zawdzięczenia spokojną noc. Jesteś wielkim czarodziejem. Czy osioł znów zacznie wrzeszczeć, gdy kamień usuną?
— Tak jest. Zwierzę boi się w nocy i dodaje sobie własnym głosem odwagi.
— Czy pójdziecie na śniadanie?
Zeszliśmy do kobiecego mieszkania. Tam zastałem już Halefa z synem Seleka, który był moim tłumaczem kurdyjskim, i Ifrę z miną niezwykle stroskaną. Żona Beja wyszła naprzeciw mnie z przyjaznem obliczem i podała mi rękę.
— Sabahl’ ker — dzień dobry — powitałem ją.
— Sabah’l ker! — odrzekła. — Kejfata ciava — jak się masz?
— Kangia! Tu ciava? — Dobrze; jak ty się masz?
— Skuker quode kangia — dzięki Bogu dobrze!
— Wszak ty mówisz Kurmangdżi — zawołał zdumiony Ali Bej.
— Tylko to, czego wczoraj wieczorem nauczyłem się z książki Pira — odparłem. — To dość mało.
— Zbliżcie się i usiądźcie.
Naprzód podano kawę z piernikiem, potem baraninę, którą jadło się jak chleb w cienkich szerokich kromkach. Do tego piło się arpę, coś w rodzaju cienkiego piwa, nazywanego przez Turków arpazu — woda jęczmienna. Wszyscy jedli, tylko buluk emini przykucnął sobie na uboczu.
— Ifro, dlaczego, nie przyjdziesz do nas? — zapytałem go.
— Nie mogę jeść, emirze — odparł.
— Co ci dolega?
— Wielkie strapienie, panie! Dotychczas jeździłem na moim ośle, biłem go i łajałem, mało go czyściłem i myłem, a czasem nawet głodziłem go, a teraz słyszę, że to ojciec mojego ojca. Tam na dworze stoi i ciągle jeszcze wisi mu kamień u ogona.
Buluk enuni był godzien pożałowania i sumienie mnie ruszyło. Położenie było jednak tak szalenie dziwaczne, że nie mogłem się wstrzymać od głośnego śmiechu.
— Śmiejesz się! — rzekł z wyrzutem. — Gdybyś ty miał osła, który był ojcem twojego ojca, płakałbyś. Mam cię odwieźć do Amadijah, ale nie mogę; nigdy już nie wsiędę na ducha mojego dziadka.
— I nie uczynisz tego; to zresztą niemożliwe, gdyż nikt nie może wsiadać na ducha.
— Na kimże mam pojechać?
— Na swoim ośle.
Spojrzał na mnie wzrokiem całkiem pomieszanym.
— Ależ mój osioł jest przecież duchem; wszak sam to powiedziałeś!
— To był tylko żart.
— O, mówisz to tylko, aby mnie uspokoić.
— Nie, tylko żal mi, że żart mój bierzesz sobie tak bardzo do serca.
— Effendi, ty mnie naprawdę chcesz tylko pocieszyć. Dlaczegóż osioł tylekroć ze mną uciekał, dlaczego tyle razy zrzucił mnie z siodła? Ponieważ wiedział, że nie jest osłem i że ja jestem synem jego syna. A czemuż kamień pomógł natychmiast, gdy uczyniłem to, co nakazała ci dusza osła.
— Nic mi nie nakazała, a zaraz ci powiem, dlaczego pomógł mój środek. Czy nie zauważyłeś nigdy, że kogut piejąc, zamyka oczy?
— Widziałem to.
— Przytrzymaj mu zapomocą jakiegoś przyrządu oczy, aby nie mógł ich zamknąć, a nie zapieje nigdy. Czy zauważyłeś, że osioł twój, ilekroć zamierza wrzeszczeć, zawsze podnosi ogon?
— Zaprawdę zawsze tak czyni, effendi.
— Postaraj się zatem, żeby nie mógł podnosić ogona, a przestanie ryczeć.
— Czy tak jest w istocie?
— W istocie. Spróbuj dzisiaj wieczorem, skoro znów zacznie wrzeszczeć.
— Więc ojciec mojego ojca naprawdę nie jest zaczarowany?
— Nie, wszakże ci to mówię.
— Hamdulillah. Tysiączne dzięki Allahowi.
Wyleciał z pokoju i oderwał zwierzęciu kamień od ogona. Następnie wrócił z pośpiechem, a by mimo spóźnienia wziąć udział w śniadaniu. To, że on, podwładny, mógł siedzieć przy stole razem z Bejem było dla mnie ponownie dowodem patrjarchalnego życia Dżezidów.


ROZDZIAŁ XII.
WIELKIE ŚWIĘTO.

W godzinę później wyjechałem z moim tłumaczem na wycieczkę. Poranek był świetlany. Mohammed Emin wolał zostać w domu, aby się jak najmniej pokazywać.
— Czy znasz dolinę Idiz? — zapytałem mojego towarzysza.
— Znam.
— Jak długo trzeba jechać, aby się stąd tam dostać?
— Dwie godziny.
— Chciałbym ją zobaczyć. Czy zaprowadzisz mnie tam?
— Wedle rozkazu, panie. Czy mamy jechać wprost, czy na Szejk Adi?
— Którędy bliżej?
— Drogą wprost, ale ta jest uciążliwsza.
— Wybierzemy jednak ją.
— A koń twój wytrzyma? Jest to zwierzę tak cenne, jakich mało widziałem, ale prawdopodobnie nawykłe tylko do równin.
— Właśnie dzisiaj chcę go wypróbować pod tym względem.
Baadri było już poza nami. Drogi, którą jechaliśmy, nie należy sobie bynajmniej przedstawiać jako utorowanej ścieżki. Wiodła ona pod górę i znów stromo wdół, ale mój karosz trzyma się dzielnie. Wzgórza, porosłe początkowo krzakami, pokryte teraz były gęstym i ciemnym lasem, a my jechaliśmy pod jego liściastemi i szpilkowemi koronami. Wreszcie stała się droga tak niebezpieczną, że musieliśmy zsiąść z koni i prowadzić je za sobą. Należało każde miejsce dobrze zbadać, zanim się postawiło na niem nogę. Koń tłumacza nawykły był do terenu tego rodzaju; stąpał z większą pewnością i lepiej umiał rozróżniać miejsca niebezpieczne od bezpiecznych, ale mój miał instynkt szczęśliwy i był nadzwyczaj ostrożny. Przekonałem się też niebawem, że po krótkiem ćwiczeniu będzie doskonale chodził po górach. Okazało się przynajmniej tyle, że się nie męczył, podczas gdy tamto zwierzę pociło się, a niebawem poczęło z trudnością oddychać.
Dwie godziny upłynęły już prawie, kiedy dostaliśmy się w gęstwinę, poza którą skały spadały niemal pionowo.
— Oto dolina — zauważył przewodnik.
— Jak tam zjedziemy?
— Zejście jest tylko jedno, a droga do niego prowadzi tutaj z Szejk Adi.
— Czy jest wydeptana?
— Nie, niepodobna jej odróżnić od reszty gruntu. Chodź!
Udałem się za nim wzdłuż gęstych krzów, okrywających brzegi doliny tak zupełnie, że obcy, bez przewodnika nie przeczułby nawet jej istnienia. Po pewnym czasie dostaliśmy się na miejsce, w którem przewodnik mój znowu zsiadł z konia. Wskazał mi w prawo.
— Tędy idzie się przez las do Szejk Adi, ale tylko Dżezid potrafi znaleźć tę drogę. Tędy na lewo schodzi się w dolinę.
Rozsunął krzaki, a przed moimi oczyma ukazała się dolina, której ściany wznosiły się stromo, zostawiając do wyjścia i zejścia tylko jedno miejsce: to, na którem myśmy się właśnie znajdowali. Zleźliśmy nadół, prowadząc konie za cugle. Stąd mogłem dolinę widzieć w całej szerokości. Była dość wielką, aby ukryć kilka tysięcy ludzi, a rozmaite jaskiniowe otwory i inne oznaki kazały przypuszczać, że miewała mieszkańców i to przed niezbyt dawnym czasem. Dno porosłe było trawą tak bujną, że ułatwiała ukrycie całych stad, a kilka otworów, wykopanych sztucznie, miało wody do picia poddostatkiem dla wielu nawet spragnionych gardzieli.
Puściliśmy konie na paszę, a sami pokładliśmy się w trawie. Niebawem rozpocząłem rozmowę następującą uwagą:
— To kryjówka, jakiej natura nie mogła urządzić praktyczniej.
— Służyła też już do tego celu, effendi. Podczas ostatniego prześladowania Dżezidów znalazło tu schronienie około tysiąca ludzi. To też nikt, kto wyznaje naszą wiarę, nie wyjawi tego miejsca. Nie wiadomo, czy nie będzie go potrzeba.
— Zdaje się, że to obecnie nastąpi.
— Wiem o tem. Nie idzie teraz o jakieś ogólne prześladowanie, rzekomo z powodu wiary, lecz o zarządzenie, mające na celu złupienie nas. Mutessaryf wysyła tysiąc pięciuset ludzi przeciwko nam, aby na nas niespodzianie napadli, ale się zawiedzie. Od bardzo długiego czasu nie obchodziliśmy tego święta, przyjdzie więc, kto tylko może, tak, że będziemy mogli przeciwstawić Turkom kilka tysięcy mężów gotowych do walki.
— Czy wszyscy są uzbrojeni?
— Wszyscy. Zobaczysz sam, jak dużo strzelają w nasze święto. Mutessaryf nie zużyje dla swoich żołnierzy przez cały rok tyle prochu, ile my spotrzebujemy w ciągu trzech dni na nasze salwy radosne.
— Dlaczego was prześladują, czy dla wiary?
— Nie sądź tak, emirze! Mutessaryfowi wiara jest obojętna. On ma tylko jeden cel: wzbogacić się, a do tego muszą mu dopomagać bądź to Arabowie i Chaldejczycy, bądź Kurdowie, albo Dżezidzi. Sądzisz może, że wiara nasza, jest tak złą, że zasługuje na wytępienie?
O to mi właśnie chodziło. Ten młody człowiek mógł mi powiedzieć rzeczy, których mi Pir jeszcze nie powiedział.
— Nie znam jej — odpowiedziałem.
— I nic o niej nie słyszałeś?
— Bardzo mało, a i temu nie wierzę.
— Tak, effendi, mówi się o nas wiele nieprawdy. Czy nie dowiedziałeś się niczego od mego ojca, albo od Paliego i Melafa?
— Nie, a przynajmniej nic zasadniczego, sądzę jednak, że ty mi powiesz coś niecoś.
— O, emirze, nie mówimy nigdy z obcymi o naszej wierze.
— Czy jestem ci obcym?
— Nie. Uratowałeś życie mojemu ojcu i tamtym dwom, a teraz ostrzegłeś nas przed Turkami, jak dowiedziałem się od Beja. Jesteś jedynym, któremu dam wyjaśnienia. Muszę ci jednak powiedzieć, że ja sam nie wiem wszystkiego.
— Czy są u was rzeczy, których nie może znać każdy?
— Nie. Ale czyż niema w każdym domu rzeczy, o których wiedzieć powinni tylko rodzice? Nasi kapłani są ojcami naszymi.
— Czy mogę pytać?
— Pytaj, ale proszę cię, me wymieniaj jednego imienia!
— Wiem, chciałbym jednak w tej właśnie materji dowiedzieć się nieco. Czy dasz mi wyjaśnienie, jeżeli ominę to słowo?
— O ile potrafię, dobrze!
Słowem tem było imię djabła, którego Dżezidzi nigdy nie wymawiają. Słowo szejtan jest dla nich tak dalece wyklęte, że troskliwie unikają nawet słów podobnych. Kiedy mówią np. o rzece, używają słowa „nahr“, a nigdy „szat“, gdyż słowo to dzięki pierwszej zgłosce jest w brzmieniu pokrewne słowu szejtan. Słowa „kejtan“ (frendzla, nić), unikają zarówno, jak i słów „naal“ (podkowa) i „naalband“ (kowal), ponieważ zbliżają się w pewnym stopniu do słów: „laan“ (klątwa) i „mahlun“ (przeklęty). Mówią o djable jedynie przez opisanie i z uszanowaniem nazywają go melek el kuht, potężny król, albo melek taus, król-paw.
— Czy obok dobrego Boga znacie inną jeszcze istotę?
— Obok? Nie. Istota, którą masz na myśli, stoi niżej od Boga. Ten kyral mlekleryn był najwyższą z istot niebiańskich, ale Bóg był jego stwórcą i panem.
— Gdzie on teraz?
— Zbuntował się przeciw Bogu i Bóg wygnał go.
— Dokąd?
— Na ziemię i wszystkie gwiazdy.
— Obecnie jest panem mieszkańców dżehenny.
— Nie. Sądzicie zapewne, że jest nieszczęśliwy na wieki?
— Tak jest.
— A czy wierzycie też, że Bóg jest najlepszy, łaskawy i miłosierny?
— Tak.
— Wobec tego przebaczy — ludziom i aniołom, którzy względem niego zawinili. I my w to wierzymy i przeto żałujemy tego, którego masz na myśli. Teraz jeszcze może nam szkodzić i dlatego nie wymawiamy jego imienia. Później, skoro otrzyma znów swoją władzę, będzie mógł ludzi nagradzać i dlatego nie mówimy o nim nic złego.
— Czcicie go, modlicie się do niego?
— Nie, ponieważ tak samo jest stworzeniem boskiem, jako i my, ale wystrzegamy się obrażania go.
— Co oznacza kogut, obecny zawsze podczas waszych obrzędów?
— Nie oznacza on tego, którego masz na myśli. Jest obrazem czujności. Czy Azerat, Ezau, syn Boży, nie opowiadał wam o dziewicach, co czekały na oblubieńców?
— Tak.
— Pięć z nich zasnęło i nie mogą się już dostać do nieba. A czy znasz przypowieść o uczniu, który zaparł się swojego mistrza?
— Znam.
— I tu piał kogut. Dlatego to jest on u nas oznaką, że czuwamy, że oczekujemy wielkiego oblubieńca.
— Czy wierzycie w to, co mówi biblja?
— Wierzymy, choć nie wiem o tem wszystkiem, co mówi.
— Czy nie macie świętej księgi, w której spisane są wasze nauki?
— Mieliśmy taką księgę. Przechowywano ją w Baaszeikha, ale słyszałem, że się zgubiła.
— Jakie są wasze święte czynności?
— Poznasz je wszystkie w Szejk Adi.
— Czy możesz mi powiedzieć, kto to był Szejk Adi?
— Nie wiem tego dokładnie.
— Modlicie się do niego?
— Nie. Czcimy go tylko przez to, że modlimy się nad grobem jego do Boga. Był świętym i mieszka u Boga.
— Jakie są u was rodzaje kapłanów?
— Najprzód mamy Pirów. Słowo to oznacza właściwie starego, albo mądrego człowieka, tu jednak znaczy ono: święty człowiek.
— Jak oni się ubierają?
— Mogą się ubierać, jak im się podoba, ale wiodą żywot świętobliwy i Bóg, za wstawieniem się ich, użycza im mocy leczenia chorób ciała i duszy.
— Czy Pirów jest wiele?
— Obecnie znam tylko trzech; Kamek jest z nich największy.
— Dalej!
— Po nich następują szejkowie. Ci muszą się tyle nauczyć po arabsku, żeby zrozumieli nasze święte pieśni.
— Czy śpiewa się je w języku arabskim?
— Tak jest.
— Dlaczego nie po kurdyjsku?
— Nie wiem. Spośród szejków wybiera się straż grobu świętego, która utrzymywać musi ogień i ugaszczać pielgrzymów.
— A czy ci mają strój osobny?
— Chodzą ubrani całkiem biało i noszą na znak swego urzędu pas czerwono-żółty. Po tych szejkach następują kaznodzieje, których nazywamy kawalami. Umieją oni grać na świętych instrumentach i chodzą z miejsca na miejsce pouczać wiernych.
— Jakie to są święte instrumenty?
— Tamburyn i flet. Na wielkich uroczystościach kawale śpiewają także.
— Jak się ubierają?
— Mogą się ubierać w rozmaite barwy, ale zazwyczaj ubierają się biało. W tym wypadku jednak muszą mieć czarny turban dla odróżnienia od szejków. Po nich następują fakirzy, spełniający niższe posługi u grobu i przy innych okazjach. Mają szaty przeważnie ciemne i noszą czerwoną wstęgę napoprzek turbanu.
— Kto mianuje waszych kapłanów?
— Ich się nie mianuje, gdyż godność ta jest dziedziczną. Gdy umrze kapłan, a nie zostawi syna, wówczas urząd jego przechodzi na najstarszą córkę.
To było bądź co bądź bardzo osobliwe, szczególnie na Wschodzie.
— A kto jest najwyższym ze wszystkich kapłanów?
— Szejk z Baadri. Nie widziałeś go, gdyż przebywa obecnie w Szejk Adi, aby przygotować uroczystości. Czy masz jeszcze o co zapytać?
— Jeszcze bardzo wiele. Czy u was dzieci się chrzci?
— Jest chrzest i obrzezanie.
— Czy są nieczyste potrawy, których jeść wam nie wolno?
— Nie jadamy wieprzowiny i nie używamy barwy niebieskiej, ponieważ niebo jest tak wyniosłem, że nie chcemy barwy jego nadawać rzeczom ziemskim.
— Czy macie Kiblah?
— Tak. Modląc się, zwracamy głowę ku tej stronie, w której weszło słońce dnia tego. Umarłych chowa się także tak, żeby twarz ich zwrócona była w tę stronę.
— Czy wiesz, skąd pochodzi wasza religja?
— Uczył nas jej nasz święty, Szejk Adi. My sami przybyliśmy z krainy dolnego Eufratu. Następnie udali się ojcowie nasi do Syrji, potem do Sindżar, a wkońcu tutaj.
Byłbym chętnie wypytywał się dalej, kiedy nagle zabrzmiał nad nami okrzyk, a gdyśmy spojrzeli wgórę, ujrzeliśmy Seleka, zamierzającego zejść do nas. Niebawem stanął też obok nas i podał nam rękę.
— Omal że nie zastrzeliłem was — brzmiało jego powitanie.
— Nas? Dlaczego? — zapytałem.
— Zgóry wziąłem was za obcych, a tacy nie mogą schodzić na dolinę. Potem jednak poznałem was. Przychodzę zobaczyć, czy dolina wymaga jakich przygotowań.
— Na przyjęcie zbiegów?
— Zbiegów? My nie będziemy uciekać, ale opowiedziałem bejowi, jak chytrze zwabiłeś nieprzyjaciół Szammarów do owej doliny, w której wziąłeś ich do niewoli, i uczynimy to samo.
— Tu chcecie zwabić Turków?
— Nie, lecz do Szejk Adi; ale pielgrzymi tu będą przebywać podczas walki. Bej tak rozkazał, a szejk godzi się na to.
Zbadał wodę i jaskinie, a następnie zapytał nas, czy go nie odprowadzimy. Wyprowadziliśmy nasze konie wgórę, dosiedliśmy ich i ruszyliśmy wprost ku Baadri. Przybywszy tam, zastałem beja nieco podnieconego.
— Otrzymałem wiadomości po twoim odjeździe — rzekł. — Turcy z Djarbekir stoją już nad rzeką Ghomel, a tamci z Kerkjuk doszli już także poniżej gór do tej rzeki.
— Więc wywiadowcy twoi wrócili z Amadijah?
— Nie doszli wcale do Amadijah, gdyż musieli się podzielić, aby obserwować oba te wojska. Jest więc rzeczą dowiedzioną, że ten uplanowany napad odnosi się do nas.
— Czy wiadomość o tem już się rozeszła?
— Nie, ponieważ w ten sposób mógłby się nieprzyjaciel dowiedzieć, że jesteśmy uzbrojeni. Powiadam ci, emirze, że zginę, albo temu mutessaryfowi dam nauczkę, że nigdy jej nie zapomni.
— Zostanę u ciebie aż do skończenia walki.
— Dziękuję ci, ale nie walcz!
— Czemu nie?
— Jesteś moim gościem. Bóg powierzył mi twoje życie.
— Bóg mię uchroni najlepiej. Mam być twoim gościem i puścić cię samego do walki? A potem twoi będą o mnie opowiadać, że jestem tchórzem?
— Tego nigdy nie powiedzą. Czyż nie byłeś także gościem mutessaryfa? Czyż nie masz w kieszeni paszportu od niego i listów? A teraz chcesz walczyć przeciwko niemu? Czy nie musisz podnieść ramienia w obronie syna swego przyjaciela, którego macie oswobodzić? A czy nie możesz mi się przysłużyć bez zabijania moich wrogów?
— Masz słuszność we wszystkiem, co mówisz, ja jednakowoż nie miałem zamiaru zabijać, lecz może działać w tej mierze, żeby się krew nie przelewała.
— Zostaw już mnie tę troskę, effendi; nie żądam krwi, a chcę tylko odeprzeć tyrana.
— Jak chcesz to przeprowadzić?
— Czy wiesz, że do Szejk Adi przybyło już trzy tysiące pielgrzymów? Do rozpoczęcia uroczystości będzie ich sześć tysięcy i więcej.
— Mężczyzn, kobiet i dzieci?
— Kobiety i dzieci poślę w dolinę Idiz, a pozostaną tylko mężczyźni. Oddziały z Djarbekir i z Kerkjuk połączą się na drodze z Kaloni tutaj, a ci z Mossul nadejdą tu na Dżeraijah, albo Ajn Sifni. Chcą nas osaczyć w dolinie świętego, ale my wynurzymy się spoza grobu i obstąpimy ją, gdy oni tam wejdą. Wówczas będziemy mogli położyć ich trupem do ostatniego człowieka, jeżeli się nie poddadzą. W przeciwnym razie wyślę gońca do mutessaryfa i przedstawię mu moje warunki, pod któremi ich wypuszczę na wolność. Będzie potem musiał odpowiadać za to przed wielkorządcą.
— Przedstawi mu sprawę w fałszywem świetle.
— Nie uda mu się wywieść w pole padyszacha, gdyż przedtem już wysłałem tajne poselstwo do Stambułu, które go uprzedzi.
Musiałem przyznać wewnętrznie, że Ali Bej jest nietylko odważnym, lecz także rozumnym, a więc ostrożnym człowiekiem.
— A jak chcesz mnie użyć?
— Ty pójdziesz z obrońcami kobiet, dzieci i naszego mienia.

— Bierzecie i swoje mienie ze sobą?
Dobył noża i pchnął ku mnie, lecz ja spod spodu chwyciłem jego rękę drugą
— Ile unieść zdołamy. Jeszcze dziś ogłoszę wszystkim mieszkańcom Baadri, żeby wszystko zabrali do doliny Idiz, lecz potajemnie, aby mego planu nie zdradzić.

— A szejk Mohammed Emin?
— Pójdzie z tobą. Nie doszlibyście teraz do Amadijah, gdyż droga tam nie jest już wolną.
— Turcy musieliby uszanować bu-djeruldi padyszacha i firman mutessaryfa.
— Między nimi są jednak ludzie z Kerkjuk i łatwo mógłby który z nich poznać Mohammed Emina.
Jeszcze podczas naszej rozmowy weszło do domu dwuch ludzi. Byli to moi starzy znajomi: Pali i Melaf, którzy na mój widok wpadli w zachwyt i całowali mię z radości po rękach.
— Gdzie jest Pir? — zapytał Ali Bej.
— W grobie Jonasza, koło Kufjundżik. Przysyła nas, abyśmy ci donieśli, że napadną na nas w drugi dzień świąt rano.
— Czy on zna pretekst, jaki podaje mutessaryf?
— W Malthaijah zabił pewien Dżezid dwóch Turków. Chce złoczyńców zabrać z Szejk Adi.
— W Malthaijah dwaj Turcy zabili dwóch Dżezidów, jak brzmi prawda. Widzisz, emirze, jacy są ci Turcy? Ubijają mi ludzi, aby mieć powód do napadu na nasze okolice. Niechaj więc znajdą, czego szukają.
Udałem się z moim tłumaczem do pokoju i rozpocząłem dalszy ciąg moich ćwiczeń. Mohammed Emin siedział przy tem w milczeniu, palił fajkę i dziwił się, że zdaję sobie tyle trudu aby książkę czytać i rozumieć słowa obcego języka. To samo robiłem przez cały dzień i wieczorem, a i dzień następny zeszedł mi również na tem przyjemnem zajęciu.
Tymczasem zauważyłem, że mieszkańcy Baadri wynieśli swoje mienie bez zwrócenia czyjejkolwiek uwagi, a w jednej z izb naszego domu lano kule do strzelb. Dodać muszę także, że osioł buluka emini nie dał się już więcej słyszeć, ponieważ pan i mistrz jego przywiązywał mu co dnia za nastaniem zmroku kamień do ogona.
Pielgrzymi napływali też ustawicznie bądź to pojedyńczo, bądź z rodzinami, bądź też w większych oddziałach. Było wśród nich wielu biednych, skazanych na korzystanie z miłosierdzia drugich. Pędził więc jeden kozę lub tłuste jagnię; bogatsi mieli po jednym wole lub po dwa, a kilkakroć widziałem nawet, jak pędzono całe trzody. Były to dary miłości, ofiary, przynoszone przez bogatszych do świętego grobu, aby biedni ich bracia nie cierpieli niedostatku. Jakkolwiek jednak tylu przybywało i odchodziło, nie pojawili się moi Baszybożucy i Arnauci i do dziś dnia nie wiem, gdzie się podzieli.
Na trzeci dzień, t. j. w pierwszy dzień uroczystości, siedziałem znowu z moim tłumaczem nad książką. Było to jeszcze przed wschodem słońca. Pogrążyłem się w pracy tak głęboko, że nie zauważyłem, jak wszedł buluk emini.
Chrząknął on kilka razy, a gdy i tem nie zwrócił na siebie mojej uwagi, zawołał:
— Emirze!
— Co tam?
— W drogę!
Teraz dopiero zauważyłem, że był już w swoich butach z ostrogami. Oddałem książkę synowi Seleka i zerwałem się na równe nogi. Zapomniałem zupełnie, że muszę się wykąpać i wdziać świeżą bieliznę, aby godnie stanąć u grobu świętego. Wziąłem z sobą bieliznę i pośpieszyłem przez wieś. Strumień roił się od kąpiących się; musiałem więc pójść dość daleko, aby znaleźć miejsce, gdziebym nie był widzianym.
Wykąpałem się i zmieniłem bieliznę, czego w podróżach po Wschodzie nie można zbyt często urządzać. Czułem się też jak nowonarodzony i już miałem opuścić miejsce mojej kąpieli, kiedy zauważyłem lekkie poruszenie w krzakach, ciągnących się wzdłuż brzegu strumienia. Czy było to zwierzę, czy też człowiek? Byliśmy teraz w stanie wojennym, więc zbadanie rzeczy nie mogło w żadnym razie zaszkodzić. Zachowałem się, jakgdyby mię nic nie obeszło, zerwałem kilka kwiatków i zbliżyłem się pozornie bez żadnego zamiaru do miejsca, gdzie moją uwagę zwróciło wspomniane poruszenie. Obróciłem się przytem plecyma do krzaka. Nagle odwróciłem się i w szybkim skoku stanąłem w pośrodku gęstwiny. Przedemną stał zgięty ku ziemi mężczyzna. Był młody, lecz miał w sobie coś z charakteru wojskowego, choć zauważyłem u niego tylko nóż, jako jedyną broń. Szeroka blizna przecinała mu prawy policzek. Podniósł się i chciał się szybko oddalić, ale chwyciłem go za rękę i zatrzymałem.
— Co tu robisz? — zapytałem.
— Nic.
— Ktoś jest?
— Dże.. Dżezid — odpowiedział z wahaniem.
— Skąd?
— Nazywam się Lassa i jestem Dassini.
Słyszałem, że Dassini są jednym z najdostojniejszych rodów między Dżezidami. Nie wyglądał mi jednakowoż wcale na czciciela djabła.
— Pytałem cię, co tu robisz?
— Ukryłem się, aby ci nie przeszkadzać.
— A co robiłeś tu przedtem?
— Chciałem się kąpać.
— Gdzie masz bieliznę?
— Nie mam żadnej.
— Byłeś tutaj przedemną, więc miałeś prawo pozostać tu, zamiast się ukrywać. Gdzie spałeś tej nocy?
— We wsi.
— U kogo?
— U… u… u… Nie znam jego imienia.
— Dassini nie zajeżdża do ludzi, których imienia nie zna. Chodź ze mną i pokaż mi twojego gospodarza.
— Muszę się wprzód wykąpać.
— Zrobisz to potem. Naprzód!
Usiłował uwolnić się od mego ujęcia.
— Jakiem prawem przemawiasz do mnie w ten sposób?
— Prawem nieufności.
— Tak samo mógłbym ja tobie nie ufać.
— Oczywiście. Proszę cię, uczyń to. Zaprowadzisz mnie do wsi i tam pokaże się, kim jestem.
— Idź, dokąd ci się podoba!
— Uczynię to, ale ty będziesz mi towarzyszyć.
Wzrok jego utkwił na moim pasie. Zauważył, że nie mam broni i widać było, że ma zamiar sięgnąć po swój nóż. To nie zbiło mnie jednak z tropu. Trzymałem go mocniej w przegubie ręki i szarpnąłem ostro, tak, że musiał wyjść z krzaków na miejsce wolne.
— Na co się ważysz? — spiorunował mnie.
— Na nic… Pójdziesz ze mną; czapuk — natychmiast.
— Puść moją rękę, inaczej…
— Co inaczej?
— Użyję siły!
— Użyj!
— Oto…
Dobył noża i pchnął ku mnie, lecz ja z pod spodu chwyciłem jego rękę drugą.
— Szkoda cię! Jesteś tchórz, jak się zdaje.
Ścisnąłem mu rękę tak mocno, że nóż wypuścił, pod niosłem go szybko i uchwyciłem za bluzę.
— No, naprzód! inaczej!… Masz tu moją bieliznę; weź ją i nieś!
— Panie, nie czyń tego!
— Dlaczego?
— Czy jesteś Dżezid?
— Nie.
— Czemu więc chcesz mnie wieść do wsi?
— Powiem ci: Jesteś żołnierzem tureckim, szpiegiem!
Zbladł.
— Mylisz się, panie! Jeżeli nie jesteś Dżezid, to puść mię wolno.
— Dżezid, czy nie; naprzód!
Kurczył się pod moim uściskiem, lecz trzeba było iść. Zmusiłem go też do niesienia mojej bielizny. Przybywszy tak do wsi, wywołaliśmy niemałe poruszenie, a wcale znaczna masa ludzi szła za nami do domu Beja. Nieopodal drzwi stał niezauważony przez jeńca mój Baszybożuk, który na widok nas przechodzących zrobił minę człowieka niespodzianie czemś zaskoczonego. Musiał go znać.
— Kogo mi tu prowadzisz? — zapytał Ali Bej.
— Obcego, którego zastałem nad strumieniem. Ukrył się i to w miejscu, skąd mógł objąć okiem całą wieś, oraz drogę do Szejk Adi.
— Co on za jeden?
— Twierdzi, że nazywa się Lassa i że jest Dassini.
— W takim razie musiałbym go znać. Niema też żadnego Dassini tego imienia.
— Chciał mnie pchnąć nożem, kiedy go zmuszałem, by szedł ze mną. Oto on, zrób z nim, co chcesz.
Wyszedłem; na dworze stał jeszcze buluk emini.
— Czy znasz tego człowieka, którego przywiodłem?
— Tak, a co on uczynił, emirze? Wziąłeś go zapewne za kogo innego. To nie jest złodziej, ani rozbójnik.
— Kto on?
— On jest kol agassi[77] przy moim pułku.
— Aha! Jak się nazywa?
— Nazir. Nazywaliśmy go: Nazir agassi. Jest przyjacielem miralaja Omar Ameda.
— Dobrze; powiedz Halefowi, niech siodła konie.
Wróciłem do selamliku, gdzie wobec Mohammed Emina i kilku znacznych ze wsi rozpoczęło się już przesłuchanie.
— Od kiedy leżałeś w krzakach? — pytał Bej.
— Odkąd zaczął się kąpać ten człowiek.
— Ten człowiek jest emirem; zapamiętaj to sobie! Nie jesteś ani Dassini, ani Dżezid. Jak się nazywasz?
— Tego nie powiem!
— Czemu?
— Mam wziąć krwawy odwet tam w górach kurdyjskich. Muszę zamilczeć, kto jestem i jak się nazywam.
— Od kiedyż to kol agassi ma coś do czynienia z krwawym odwetem wolnego Kurda? — pytałem go.
Zbladł jeszcze bardziej, niż poprzednio nad strumieniem.
— Kol agassi? Co ty przypuszczasz? — zapytał jednak z otuchą.
— Przypuszczam, że znam tak dobrze Nazira agassi, iż nie dam się wywieść w pole.
— Ty… ty… ty mnie znasz? Wallahi, jestem więc zgubiony; to moje przeznaczenie.
— Nie, to nie jest twój kismet. Wyznaj otwarcie, co tu robiłeś, a może ci się nic nie stanie!
— Nie mam nic do powiedzenia.
— To jesteś zgub — — —
Przerwałem gniewnemu Bejowi szybkim ruchem ręki i zwróciłem się znów do jeńca:
— Czy to prawda, co mówisz o krwawym odwecie?
— Tak, emirze!
— Bądź więc ostrożniejszy na drugi raz. Jeżeli powrócisz natychmiast do Mossul, to jesteś wolny.
— Effendi! — zawołał na to Bej w strachu. — Pomyśl tylko, że my przecież…
— Wiem, co chcesz powiedzieć — przerwałem mu ponownie. — Ten człowiek jest oficerem sztabu mutessaryfa, kol agassi, z którego kiedyś może być generał, a ty żyjesz z mutessaryfem w przyjaźni i w najgłębszym pokoju. Żałuję teraz, że napastowałem tego oficera; do tego nigdyby nie było przyszło, gdybym go był poznał odrazu… Obiecujesz mi więc wrócić niezwłocznie do Mossul?
— Obiecuję.
— Czy zemsta twoja zwraca się przeciwko jakiemuś Dżezidowi?
— Nie.
— Więc idź, a Allah niechaj cię chroni, ażeby zemsta twoja nie stała się niebezpieczną dla ciebie samego.
Stał zupełnie zdumiony. Dopiero co widział przed sobą śmierć nieuchronną, a teraz był wolny. Chwycił mą rękę i zawołał:
— Emirze, dziękuję ci. Niech Allah błogosławi tobie i wszystkim twoim.
Potem z największym pośpiechem wypadł za drzwi. Obawiał się prawdopodobnie, że wnet pożałujemy naszej wspaniałomyślności.
— Co uczyniłeś? — zapytał Ali Bej z gniewem raczej, niż zdumieniem.
— Co tylko mogłem najlepszego — odpowiedziałem.
— Najlepszego? Ten człowiek, to szpieg.
— Całkiem słusznie.
— I zasłużył na śmierć.
— Także słusznie.
— A ty darowałeś mu wolność, nie zmusiłeś go do zeznań?
Reszta Dżezidów patrzyła także ponuro. Nie zaniepokoiłem się tem i odpowiedziałem:
— Czego dowiedziałbyś się z jego zeznań?
— Może i nie wiele — nie więcej od tego, co już wiemy. Zresztą był to, zdaje się, człowiek, który chętniej umrze, niż coś zdradzi. Więc bylibyśmy go zabili.
— A jakie byłyby następstwa tego?
— Byłoby o jednego szpiega mniej.
— O, skutki byłyby całkiem inne. Wysłano tego kol agassi w każdym razie poto, aby się przekonać, czy przewidujemy choćby zamierzony napad. Jeżelibyśmy go zabili, lub przytrzymali w niewoli, nie powróciłby i to byłby znak, że nas ostrzeżono. Tak jednak odzyskał wolność, a miralaj Omar Amed będzie pewny tego, że ani trochę nie przeczuwamy zamachu mutessaryfa. Byłoby przecież największą głupotą wypuszczać szpiega, jeżeli się ma przekonanie, że się będzie napadniętym — powiedzą sobie. Czy mam słuszność?
Bej wziął mnie w objęcia.
— Przebacz, emirze! Moje myśli nie sięgały tak daleko jak twoje. Poślę jednak za nim kogoś na zwiady, aby się przekonać, czy rzeczywiście odejdzie.
— I tego nie uczynisz!
— Czemu?
— Mogłoby to zwrócić jego uwagę właśnie na to, co ukryliśmy przed nim, wypuszczając go na wolność. Będzie się strzegł tutaj pozostać, a zresztą przybywa teraz dość ludzi, od których będziesz się mógł dowiedzieć, czy go spotkali.
I w tem stanęło na mojem. To połączenie dwóch korzyści było dla mnie miłem zadośćuczynieniem. Przedewszystkiem uratowałem życie człowiekowi, który działał w każdym razie z rozkazu, a zarazem zniweczyłem plan mutessaryfa. Z tem uczuciem udałem się do komnaty kobiecej na śniadanie. Przedtem jednak wydobyłem z mojego zbioru rzadkości, który miałem od Isli ben Mafleja, naramiennik z przytwierdzonym doń medaljonem.
Mały bej także już się obudził. Podczas gdy go matka trzymała, usiłowałem przenieść na papier jego śliczną fizjognomję. Udało się to wcale znośnie, jako iż dzieci są do siebie podobne. Potem włożyłem papier do medaljonu, a naramiennik wręczyłem matce.
— Noś to na pamiątkę po emirze! — prosiłem ją. — Wewnątrz znajduje się oblicze twojego syna; zostanie na zawsze młode nawet wówczas, gdy on sam się postarzeje.
Przypatrywała się wizerunkowi i była zachwycona. W pięć minut pokazała go wszystkim domownikom i obecnym. Zaledwie mogłem się obronić oznakom wdzięczności. Następnie wyruszyliśmy z uczuciem, że się nie jedzie na uciechy, lecz w nastroju bardzo poważnym.
Ali Bej przywdział swój kosztowny strój. Jechał wraz ze mną naprzód, a za nami najpoważniejsi mężowie wsi. Mohammed Emin znajdował się oczywiście u naszego boku. Był w przykrym nastroju z powodu przeszkody w naszej drodze do Amadijah. Przed nami kroczyła gromada muzykantów z fletami i tamburynami. Za nami szły kobiety, przeważnie z osłami obładowanemi dywanami, poduszkami i statkiem wszelakiego rodzaju.
— Czy poczyniłeś już wszystkie przygotowania co do Baadri? — spytałem beja.
— Tak. Aż do Dżerajah stoją czaty, które oznajmią mi natychmiast o zbliżaniu się nieprzyjaciela.
— Baadri pozostawisz Turkom bez obrony?
— Oczywiście. Przejdę tylko przez nie cicho, ażeby nie zwracać przedwcześnie naszej uwagi.
Odtąd było dokoła nas głośno. Otoczyli nas jeźdźcy, wykonywujący pozorne potyczki, a ze wszech stron huczały nieustannie salwy. Droga stała się teraz tak wąską i wiła się miejscami po górach tak stromo, że musieliśmy pozsiadać z koni i jeden za drugim prowadzić je po skałach. Dopiero w dobrą godzinę dotarliśmy do szczytu przełęczy i mogliśmy rzucie okiem na zieloną, lesistą dolinę Szejk-Adi. Na widok szczytu wieży grobowca, wystrzelił każdy ze swojej strzelby, a że i zdołu odpowiadały nieprzerwanie wystrzały, wydawało się jak gdyby w dolinie wrzała walka piechoty, której echa odbijały się w górach. Za nami dążyły coraz to nowe partje pielgrzymów, a zjeżdżając zboczem, widzieliśmy całą rzeszę leżących pod drzewami. Spoczywali po uciążliwej podróży, rozkoszując się przytem widokiem świętości i wspaniałą górską przyrodą, co dla mieszkańców równin musiało być prawdziwem orzeźwieniem.
Nie dotarliśmy jeszcze do grobowca, kiedy nadjechał ku nam Mir Szejk Chan, duchowna głowa Dżezidów, na czele kilku jeszcze innych szejków. Nazywają go emir hadżi, a pochodzi on z rodziny Ommijadów. Ród jego uważają za naczelny wśród Dżezidów, a zowią go Posmir, lub Begzadeh. On sam był starcem o łagodnej i szanownej postaci i zdawał się nie mieć w sobie ani krzty dumy hierarchicznej. Ukłonił mi się, a potem uścisnął mnie tak serdecznie, jak się to czyni chyba względem syna.
— Aaleik salam u rahmet A lah. Ser sere men at — Niech pokój i miłosierdzie Boże będzie z tobą. Bądźcie pozdrowieni! — przywitał nas.
— Chode skogholeta rast init — Niech cię Bóg wspiera w twoim urzędzie! — odpowiedziałem. — Ale będziesz łaskaw mówić ze mną po turecku? Nie rozumiem jeszcze języka waszego kraju.
— Rozporządzaj mną, jak ci się podoba i bądź moim gościem w domu tego, na którego grobowcu czcimy wszechmoc i łaskę.
Zsiedliśmy oczywiście z koni za jego zbliżeniem się. Na znak, dany przez niego, wzięto nasze konie, a Ali Bej, Mohammed Emin i ja kroczyliśmy dalej u jego boku ku grobowcowi. Weszliśmy naprzód na dziedziniec otoczony murem, zapełniony już ludźmi zupełnie. Następnie dostaliśmy się do wejścia na dziedziniec wewnętrzny, gdzie Dżezidzi nie wchodzą nigdy inaczej jak boso. Poszedłem za tym przykładem, zdjąłem obuwie i zostawiłem je u wejścia.
Na dziedzińcu wewnętrznym rosło wiele drzew, użyczających pielgrzymom ochłody. Gęsty oleander kwitnął kwiat przy kwiecie, a olbrzymia winna latorośl tworzyła altankę, do której powiódł nas mir szejk chan. Tam też pousiadaliśmy wszyscy. Kilku szejków i kawałów spoczywało pod drzewami: pozatem byliśmy sami.
Na tym dziedzińcu wznosi się gmach właściwego grobowca. Ponad nim sterczą dwie białe wieże, kontrastujące żywo i mile dla oka z głęboką zielenią doliny. Kopuły ich złocone, a boki pozałamywane w mnóstwo kątów, tworzą pole dla gry świateł i cieni. Nad bramą wchodową znajduje się kilka figur rzeźbionych, w których rozpoznałem lwa, węża, topór, człowieka i grzebień. Wnętrze gmachu podzielone jest, jak to później zauważyłem, na trzy główne części, z których jedna większa jest od dwu innych. Strop tej sali wspiera się na kolumnach i łukach, a pośrodku znajduje się studnia, której wodę uważają za bardzo świętą. Wodą tą chrzci się dzieci. W jednym z dwu mniejszych przedziałów znajduje się prawdziwy grób świętego. Nad czeluścią grobu wznosi się duża sześcienna budowla, zrobiona z gliny i pokryta gipsem. Jedyną ozdobą jest rozpięta nad tem zielona, haftowana opona, a wieczna lampa pali się w tej komnacie.
Glina grobowca wymaga od czasu do czasu uzupełnienia, ponieważ strażnicy świętości robią z tej gliny kulki, kupowane chętnie przez pielgrzymów na pamiątkę, a może także używane jako amulety. Kulki te znajdują się w naczyniu przytwierdzonem do pnia winnego i są rozmaitej wielkości; od ziarnka grochu aż do owych marmurowych i szklanych kulek, jakiemi bawią się u nas dzieci.
W drugim z mniejszych przedziałów znajduje się także grób, o którym, jak się zdaje, sami Dżezidzi nie mają jasnego pojęcia.
W murze, okalającym świątynię, znajduje się wiele nyż, przeznaczonych na świece, które służą do iluminacji podczas większych uroczystości. Grobowiec otaczają budynki, zamieszkane przez kapłanów i służbę grobu. Cała ta miejscowość leży w głębokim wykrocie, którego skaliste brzegi pną się w górę bardzo stromo. Składa się ona z kilku zaledwie mieszkań zwyczajnych i oprócz świątyni są tam przeważnie budynki, przeznaczone dla pielgrzymów. Każde plemię, lub choćby większy jego oddział ma taki dom na wyłączne posiadanie.
Nazewnątrz murów utworzył się formalny jarmark. Wszelkie rodzaje tkanin i materyj zwisały z gałęzi drzew wystawione na sprzedaż. Sprzedawano też najrozmaitsze owoce i środki spożywcze, oraz broń i biżuterje. Gdyby nie stroje, mógłbym sądzić, że mię naraz przeniesiono do ojczyzny; tak wesołą i nieskrępowaną, tak niewinną i poczciwą była ta pstra krętanina we wsi świętego. Zaprawdę, ci czciciele djabła zdobywali sobie u mnie coraz to większą sympatję. Zgadzam się też zupełnie z tem, co powiedział mi pewien bardzo rozumny Anglik, który kilka tygodni spędził był poprzednio w Kofau:
— Oczerniają czcicieli djabła, ponieważ lepsi są od swoich oszczerców. Gdyby byli liczniejsi i nie tak rozproszeni, możnaby ich nazwać Frankami Azji, a chrześcijaństwo nie ma nigdzie tyle nadziei powodzenia, co wśród tych ludzi. Sądzę, że pierwsi zamorscy wysłańcy misyjni przedstawiają Dżezidów dlatego tylko tak zupełnie nieprawdziwie, ażeby jakiemuś małemu sukcesowi nadawać wielkie znaczenie.
Nie popuściłem oczywiście cugli mojej żądzy wiedzy tak dalece, żeby się zamieniła w natrętną ciekawość. Dzięki temu może byliśmy w czasie rozmowy tak serdecznie rozweseleni, jakgdybyśmy byli członkami jednej rodziny, miłującymi się i szanującymi od najwcześniejszej młodości. Na pierwszy plan jej wszedł najprzód spodziewany napad, usunięto jednak ten przedmiot niebawem, gdy się okazało, że Ali Bej z największą troskliwością poczynił wszelkie potrzebne zarządzenia. Potem jęliśmy rozmawiać o Mohammed Eminie, o mnie i o tem, co przeżyłem i co zamierzam na teraz.
— Może popadniecie przytem w jakie niebezpieczeństwo i będziecie potrzebowali pomocy — zauważył Mir Szejk Chan.
— Dam ci odznakę, zapewniającą wam pomoc wszystkich Dżezidów, którym ją pokażecie.
— Dziękuję ci! Czy to będzie list? — spytałem.
— Nie, melek taus.
Omal nie podskoczyłem, jakby tknięty prądem elektrycznym. Wszak to było przezwanie djabła, to było miano tego zwierzęcia, które wedle krążących o Dżezidach potwarzy, stało podczas ich obrzędów na ołtarzu i miało gasić światła, kiedy zaczynały się orgje. To była wreszcie nazwa tej legitymaji, którą Mir Szejk Chan powierza każdemu kapłanowi, zaszczyconemu jakiemś szczególnem posłannictwem. I to wielkie, to tajemnicze słowo, o które tyle się sprzeczano, wymówił on z takim spokojem. Przybrałem minę obojętną i zapytałem:
— Melek taus? Czy mogę spytać, co to jest?
Z przychylnym wyrazem twarzy ojca, dającego konieczne wyjaśnienie nieświadomemu synowi, odpowiedział mi:
— Melek taus nazywamy tego, którego właściwego imienia nigdy się nie wymawia. Melek taus zowie się także zwierzę, będące dla nas symbolem odwagi i czujności, a melek taus nazywamy także wizerunek tego zwierzęcia, który daję ludziom posiadającym moje zaufanie. Znam wszystko, co bają o nas, ale mądrość twoja powie ci, że nie potrzebuję bronić nas przed tobą. Rozmawiałem z człowiekiem, który był w wielu chrześcijańskich kościołach. On to powiedział mi, że znajdują się tam liczne obrazy Matki Boskiej, Syna Bożego i wielu świętych. Macie podobno także oko, będące symbolem Boga Ojca, i gołębia, który oznacza Ducha. Klęczycie i modlicie się na miejscach, gdzie się znajdują te obrazy, nie uwierzę jednakowoż nigdy, żebyście oddawali cześć boską obrazom. My sądzimy o was słusznie, a wy o nas fałszywie. Kto jest rozumniejszy i dobrotliwszy, wy czy my? Spojrzyj na bramę! Czy myślisz może, że modlimy się do tych wizerunków?
— Nie.
— Widzisz lwa, węża, topór, człowieka i grzebień. Dżezidzi nie umieją czytać, lepiej więc, że przez te obrazy powie się im to, co się pragnie powiedzieć. Pisma nie rozumieliby, tych wizerunków jednak nigdy nie zapomną, ponieważ widzieć je można na grobie ich świętego. Ten święty był człowiekiem, więc nie modlimy się doń, lecz zbieramy się nad jego grobem, jak dzieci gromadzą się nad grobem ojca.
— On ustanowił waszą wiarę?
— Dał nam naszą wiarę, a nie nasze zwyczaje. Wiara mieszka w sercu, a obyczaje wyrastają z ziemi, na której żyjemy i z kraju, który tę ziemię otacza dokoła. Szejk Adi żył przed Mahometem. Do jego nauki dodano jeszcze te zasady z koranu, które uznaliśmy za dobre i zbawienne.
— Opowiadano mi, że działał cuda.
— Cuda czynić może jedynie Bóg, ale ilekroć je czyni, działa ręką człowieka. Zajrzyj tam do sali! Tam jest studnia, którą utworzył Szejk Adi. Był on w Mekce jeszcze przed Mahometem, Cem-cem było już wówczas źródłem świętem. Wziął trochę tej wody i pokropił nią tutaj skałę. Otwarła się natychmiast, a święta woda trysnęła z wnętrza. Tak nam opowiadają. Nie nakazujemy wiary w to, gdyż cud jest i bez tego. Czyż to nie cud, że z twardego martwego głazu żywa woda wypływa? Ona jest dla nas symbolem czystości naszej duszy i dlatego uważamy ją za świętą, nie zaś dlatego, że ma pochodzić ze źródła Cem-cem.
Mir Szejk Chan przerwał swą mowę, ponieważ otwarła się brama zewnętrzna i wszedł długi korowód pielgrzymów, z których każdy niósł jedną lampę. Lampy te były wotami i dziękczynnemi darami za uleczenie jakiejś choroby lub za ocalenie od jakiegoś niebezpieczeństwa. Przeznaczone były dla Szejka Szems[78]. Świecący symbol jasności boskiej!
Wszyscy ci pielgrzymi byli dobrze uzbrojeni. Przy tej sposobności widziałem osobliwe kurdyjskie flinty. U jednej z nich połączone były lufa i drzewce dwudziestu mocnemi, szerokiemi pierścieniami z żelaza, wobec czego niepodobna było mierzyć pewnie. Na drugiej znajdował się rodzaj bagnetu, tworzącego widły, których dwa kolce przytwierdzone były po obu stronach lufy. Mężczyźni podawali swoje dzbany i przystępowali po kolei do Mir Szejk Chana, aby mu ucałować rękę, przyczem zniżali broń lub całkiem ją odkładali.
Lamp używano wieczorem do oświetlenia świętego miejsca wraz z całem jego otoczeniem. Nie wolno do tego używać zwyczajnego oleju lub nafty, gdyż uchodzą za nieczyste. Dozwolona jest tylko oliwa z Sezamu.
Skoro procesja się oddaliła, ochrzczono i obrzezano około dwudzieściorga dzieci, które częściowo przyniesiono z bardzo daleka. Byłem obecny przy tych obrzędach religijnych.
Następnie oddaliłem się z Mohammed Eminem aby się przejść przez dolinę. Moją uwagę zwracało najwięcej olbrzymie mnóstwo pochodni wyłożonych na sprzedaż. Mogło ich być w przybliżeniu około dziesięciu tysięcy. Handlarze robili wspaniałe interesy, gdyż towar ich wydzierano sobie z rąk niemal.
Staliśmy właśnie przed kupcem towarów ze szkła i sztucznych korali, kiedy spostrzegłem białą postać Pir Kameka, chodzącego po górskiej ścieżce. Dążąc do świątyni, musiał przejść obok nas. Doszedłszy do nas, przystanął.
— Witajcie, goście od Szejka Szems! Poznacie świętego Dżezidów.
Podał nam ręce. Skoro tylko go poznano, otoczył go lud i każdy starał się dotknąć jego ręki, rąbka jego sukni lub je pocałować. Przemówił do zebranych. Jego długie białe włosy powiewały za podmuchem wiatru porannego. Oczy jego błyszczały, a ruchy jego były pełne natchnienia. W dodatku huczały salwy przybywających, którym nawzajem odpowiadano z doliny. Niestety, nie mogłem zrozumieć jego przemowy, ponieważ była w języku kurdyjskim. Na zakończenie jej zaintonował śpiew, któremu zawtórowali wszyscy obecni treść jego przetłumaczył mi przybyły tam syn Seleka:
— O łaskawy, o wspaniałomyślny Boże, który żywisz mrówkę i węża pełzającego, o kierowniku dnia i nocy, o żyjący, najwyższy i bezprzyczynowy, któryś nocy ciemność, a dniowi jasność wyznaczył! Najmędrszy, panuj nad mądrością, najsilniejszy, panuj nad siłą, żyjący, panuj nad śmiercią.
Po tym śpiewie tłum się rozszedł, a Pir przystąpił do mnie.
— Czy rozumiałeś, co powiedziałem pielgrzymom?
— Nie, wiesz, że nie mówię tym językiem.
— Powiedziałem im, że Szejkowi Szems złożę ofiarę, dlatego poszli wszyscy do lasu, aby nanieść drzewa. Jeżeli chcesz uczestniczyć w ofierze, to będziesz chętnie przyjęty. Teraz jednak wybacz, emirze! Oto nadchodzą już woły ofiarne.
Poszedł ku grobowcowi, pod którego mury wyprowadzono już długi szereg wołów. Szliśmy powoli za nim.
— Co stanie się z temi zwierzętami? — zapytałem mojego tłumacza.
— Zarżną je.
— Dla kogo?
— Dla Szejka Szems.
— Czyż słońce może jeść woły?
— Nie! Daruje je ubogim.
— Czy tylko mięso?
— Wszystko, mięso, wnętrzności i skórę. Mir Szejk Chan przeprowadzi podział.
— A krew?
— Tego się nie je, lecz zakopuje się w ziemi, gdyż w krwi jest dusza.
Było to więc zapatrywanie starego testamentu, że życie ciała i dusza mieści się w krwi. Widziałem, że nie idzie tu o pogańską ofiarę, lecz o daninę miłości, aby ubodzy mogli święta obchodzić bez troski o pożywienie.
Gdy przybyliśmy na plac, wyszedł z bramy Mir Szejk Chan w towarzystwie Pir Kameka, kilku szejków i kawalów oraz większej liczby fakirów. Wszyscy mieli noże w prawicy. Plac otoczył tłum wojowników, trzymających broń gotową do strzału. Wtem zrzucił Mir Szejk Chan wierzchnie okrycie, skoczył ku pierwszemu wołu i wbił mu nóż z taką dokładnością między kręgi karku, że zwierzę runęło martwe natychmiast. W tej samej chwili podniósł się stugłośny okrzyk radości i huknęło tyleż wystrzałów.
Mir Szejk Chan ustąpił, a Pir Kamek prowadził dzieło w dalszym ciągu. Był to widok osobliwy, jak ten człowiek z białemi włosami i czarną brodą przyskakiwał od jednego byka do drugiego i powalał wszystkie pewnemi pchnięciami noża. Nie wypłynęła przy tem ani kropla krwi. Następnie przystąpili szejkowie, aby pootwierać żyły na szyjach zwierząt, a fakirzy zbliżyli się z wielkiemi naczyniami do chwytania krwi. Gdy się to stało, przypędzono wcale znaczną liczbę owiec. Pierwszą z nich zabił znowu Mir Szejk Chan, a inne pobili fakirzy, okazując nadzwyczajną zręczność w tym kierunku.
Wtem przystąpił do mnie Ali Bej.
— Czy chcesz mi towarzyszyć do Kaloni? — zapytał. — Muszę sobie zapewnić przyjaźń Badinanów.
— Żyjecie z nimi w niezgodzie?
— Czyż mógłbym w takim razie wybierać wśród nich moich wywiadowców? Ich dowódca jest moim przyjacielem, są jednak wypadki, w których należy się tak upewnić, jak tylko można. Chodź.
Nie mieliśmy daleko, aby dojść do wielkiego domu z nieociosanych kamieni, w którym Ali Bej mieszkał podczas świąt. Żona jego czekała już na nas. Na tarasie budynku rozpięto już kilka dywanów, na których usiedliśmy, aby spożyć śniadanie. Z tego punktu można było objąć wzrokiem prawie całą dolinę. Wszędzie obozowali ludzie, każde drzewo było namiotem.
Po drugiej stronie stała świątynia, poświęcona słońcu (Szejk Szems). Stała tak, że musiały ją oblewać pierwsze promienie porannego słońca. Wszedłszy tam później, znalazłem tylko cztery nagie ściany, bez żadnych urządzeń, świadczących o bałwochwalczych obrzędach. Jasny promień wody płynął w rynnie podłogi, a na czystej, białej ścianie wapiennej ujrzałem słowa napisane w języku arabskim: „O słońce, o światło, o życie, o Boże!“
Zzewnątrz poza nią siedziało kilka rodzin bogatszych Koczerów[79]. Mężczyźni, przybrani w jasnobarwne bluzy i turbany, zdobni fantastyczną bronią, stali oparci o ścianę. Kobiety miały suknie jedwabne, a włosy spadały im na plecy w długich warkoczach, w które wplecione były pstre kwiaty. Czoła ich pokryte były niemal całkiem złotemi i srebrnemi monetami, a długie sznury monet, pereł szklanych i rżniętych kamieni zwisały im dokoła szyi.
Przedemną stał mężczyzna z Sindżar, oparty o pień drzewa. Skóra jego była ciemno-brunatna, a strój biały i czysty. Przenikliwym wzrokiem badał otoczenie i strząsał od czasu do czasu długie włosy z oblicza. Strzelba jego miała niezgrabny staroświecki zamek lontowy, a ostrze jego noża przytwierdzone było do grubociętej rękojeści. Widać było jednak po nim, że jest człowiekiem zdolnym do użycia z powodzeniem tej prostej broni. Tuż obok niego siedziała przy niewielkiem ognisku jego żona i piekła nad niem jęczmienne placki. Ponad nim wspinali się po gałęziach drzewa dwaj półnadzy brunatni chłopcy, którzy także nosili już noże na cienkich sznurkach opasujących im biodra.
Nieopodal obozowało wielu mieszczan może z Mossul; mężczyźni opatrywali swoje chude osły, a kobiety blade i wynędzniałe wyglądały jak wymowne obrazy biedy, trosk i ucisku, na który ludzie ci byli wystawieni.
Potem widziałem ludzi z Szejk-han, z Syrji, z Hadżilo i Midjad, z Heiszteran i Semzat, z Mardin i Nizibin, z okolic Kendali i Delmamikan, z Kokan i Koczalian, a nawet z okolic Tużik i Delmagumgumuku. Starzy, czy młodzi, biedni, czy bogaci, wszyscy byli czysto utrzymani. Jedni mieli turbany strojne w strusie pióra, drudzy nie mieli czem okryć dobrze swej nagości, wszyscy jednak mieli broń z sobą. Obcowali ze sobą, jak bracia i siostry; podawano sobie dłonie, ściskano się i całowano. Żadna kobieta ani dziewczyna nie kryła oblicza swego przed obcym. Ci, którzy tu przyszli, to byli członkowie jednej wielkiej rodziny.
Wtem zagrzmiała salwa. Ujrzałem, jak mężczyźni w mniejszych lub większych grupach udawali się do grobowca.
— Co oni tam robią? — spytałem Ali Beja.
— Biorą sobie mięso ze zwierząt ofiarnych.
— Czy nad tem jest jaki nadzór?
— Tak. Przychodzą tylko biedni. Schodzą się wedle plemion i miejsc zamieszkania. Dowódca ich prowadzi, albo muszą pokazać poświadczenie od niego.
— Czy wasi kapłani nie otrzymują nic z tego mięsa?
— Z tych wołów nie. W ostatni dzień świąt jednak bije się kilka zwierząt, które muszą być białe, zupełnie białe. Mięso ich należy do kapłanów.
— Czy wasi kapłani mogą zgrzeszyć?
— Czemu nie? Są przecież ludźmi.
— Czy także Pirowie i święci?
— I oni.
— Czy Mir Szejk Chan także?
— Tak.
— Czy wierzysz, że i wielki święty Szejk Adi popełniał grzechy?
— I on był grzesznikiem, gdyż nie był Bogiem.
— Czy pozwalacie grzechom waszym ciężyć na duszach waszych?
— Nie, usuwamy je.
— W jaki sposób?
— Przez symbole czystości, przez ogień i wodę. Wiesz przecie, że myliśmy się wczoraj lub dzisiaj. Przy tem wyznajemy grzechy nasze i przyrzekamy zrzucić je z siebie, a wówczas zabiera je woda. Dziś wieczorem zobaczysz, jak czyścimy w ogniu naszą duszę.
— Wierzysz więc, że dusza nie umiera razem z ciałem?
— Jakżeż mogłaby umrzeć, skoro jest od Boga?
— Jak mi to udowodnisz, jeżeli w to nie wierzę?
— Żartujesz! Czyż nie napisano w waszem kitab: „Japar-di bir sagh zoluky burunuje — i tchnął mu w nos ducha żywego.“
— No dobrze! Jeżeli dusza nie umiera, to gdzie mieszka po śmierci ciała?
— Wdychasz powietrze ponownie, wytchnąwszy je poprzednio. Oddech Boga wraca doń także, skoro ciało oczyściło się z grzechu. Ruszajmy.
— Jak daleko do Kaloni?
— Jedzie się cztery godziny.
Na dole stały nasze konie. Dosiedliśmy ich i bez żadnego towarzystwa opuściliśmy dolinę. Droga wiodła na stromą ścianę górską. Dostawszy się na wyżynę, ujrzałem przed sobą okolicę górską, gęsto zalesioną i poprzerzynaną licznemi dolinami. Kraj ten zamieszkują wielkie plemiona Kurdów Missuri, do których należą także Badidanowie. Droga nasza prowadziła to wgórę, to wdół, to znowu pomiędzy nagiemi skałami, lub przez gęsty las. Na zboczach widzieliśmy kilka małych wsi, ale domy ich były opuszczone. Tu i owdzie brodziliśmy przez zimne nurty górskiego strumienia, toczącego swe wody ku rzece Ghomel, aby z nią razem śpieszyć do rzeki Ghacir lub Bumadus, który płynie do wielkiego Cab, a z nim razem pod Keszaf uchodzi do Tygrysu. Domy te otaczały winnice, obok których dojrzewały sezam, żyto i bawełna, a gdy wyglądały szczególnie ozdobnie dzięki kwieciu i owocom fig, orzechów, granatów, brzoskwiń, czereśni, oraz drzew morwowych i oliwnych.
Nie spotkaliśmy nikogo, ponieważ Dżezidzi, zamieszkujący okolice aż do Dżulamerik, przybyli już wszyscy do Szejk Adi. Jechaliśmy już tak ze dwie godziny, kiedy usłyszeliśmy wołanie, zwrócone do nas.
Z lasu wychylił się człowiek. Był to Kurd. Miał na sobie bardzo szerokie, otwarte dołem spodnie, a gołe nogi tkwiły w niskich, skórzanych butach. Ciało jego okrywała tylko koszula, wycięta w czworobok na szyi i sięgająca do łydek. Gęste włosy spadały mu w kręcących się zwojach na plecy, a na głowie miał jedną z owych osobliwych, brzydkich czapek pilśniowych, wyglądających jak olbrzymi pająk, którego okrągły tułów okrywa głowę, a długie nogi zwisają z boków i styłu aż na ramiona. Za pasem miał nóż, manierkę z prochem, worek z kulami, ale strzelby nie było widać.
— Ni wro’ kjer — dzień dobry! — powitał nas. — Dokąd udaje się waleczny Ali Bej?
— Chode t’aweszket — Bóg niech cię ochrania! — odpowiedział Bej. — Znasz mnie? Z jakiego jesteś plemienia?
— Jestem Badinan, panie!
— Z Kaloni?
— Z Kalahoni, jak my je nazywamy.
— Czy mieszkacie jeszcze w swoich domach?
— Nie. Przenieśliśmy się już do naszych szałasów.
— Leżą tu wpobliżu?
— Skąd to wnosisz?
— Ilekroć wojownik oddala się bardzo od swojego mieszkania, bierze z sobą strzelbę, ty zaś nie masz jej przy sobie.
— Poznałeś. Z kim chcesz mówić?
— Z twoim wodzem.
— Zsiądź z konia i chodź za mną.
Zsiedliśmy i wzięliśmy konie za cugle. Kurd wprowadził nas głęboko w las, gdzie wnet dotarliśmy do urządzonego z drzew ściętych zasieku, poza którym ujrzeliśmy mnóstwo szałasów, zbudowanych tylko z belek, gałęzi i listowia. W barykadzie pozostawiony był tylko wąski otwór, którym można było wejść do środka. Tu ujrzeliśmy kilkaset dzieci, uganiających tam i sam pomiędzy szałasami, podczas gdy dorośli, zarówno mężczyźni jak kobiety, zajęci byli powiększeniem i wzmocnieniem palisady. Na jednym z największych szałasów siedział mężczyzna, który zajął to podwyższone miejsce, aby swobodniej objąć wzrokiem pracę i łatwiej nią kierować. Ujrzawszy mego towarzysza, zeskoczył i wyszedł naprzeciw nas.
— Kjeirati; chote dauleta ta mazen b’ket — bądź pozdrowiony, niech Bóg pomnoży twoje bogactwo.
Z temi słowami podał mu rękę i skinął na kobietę, która rozłożyła kołdrę. Usiedliśmy wszyscy. Wyglądało na to, jak gdyby mnie nie zauważył. Dżezid byłby uprzejmym i dla mnie. Ta sama kobieta, która oczywiście była jego żoną, przyniosła trzy fajki, rznięte dość grubo z drzewa indszaz[80], a młoda dziewczyna misę z winogronami i plastrami miodu. Wódz zdjął z pasa worek na tytoń, zrobiony z kociej skóry; otworzył go i położył przed Ali Bejem.
— Taklif b’ela k’narek, au bein ma bata! — nie rób ceremonij zbytecznych między nami — rzekł.
Z temi słowy sięgnął brudnemi rękoma po miód, wyjął sobie kawałek palcami i włożył go w usta.
Bej nabił sobie fajkę i zapalił ją.
— Powiedz mi, czy jest przyjaźń między mną a tobą? — rozpoczął rozmowę.
— Jest przyjaźń między nami — brzmiała prosta odpowiedź.
— Zarówno jak między twoimi i moimi ludźmi?
— I między nimi.
— Czy będziesz mnie prosił o pomoc, gdy przyjdzie wróg, aby na ciebie uderzyć?
— Jeżeli będę zbyt słabym, aby go zwyciężyć, poproszę cię o pomoc.
— A czy pomógłbyś mi, gdy cię o to poproszę?
— Jeżeli nieprzyjaciel twój nie jest moim przyjacielem, uczynię to.
— Czy gubernator z Mossul jest twoim przyjacielem?
— Jest moim wrogiem, wrogiem wszystkich wolnych Kurdów. Jest rozbójnikiem, który przerzedza nasze trzody i nasze córki sprzedaje.
— Słyszałeś, że chce napaść nas w Szejk Adi?
— Słyszałem to od moich ludzi, którzy byli twoimi wywiadowcami.
— Nadejdą przez twój kraj; co uczynisz?
— Zobaczysz. — Wskazał przytem ręką na szałasy, stojące dokoła. — Opuściliśmy Kalahoni i pobudowaliśmy sobie chaty w lesie. Teraz budujemy sobie mur, spoza którego będziemy się bronić, jeżeli nas Turcy napadną.
— Was nie zaczepią.
— Skąd wiesz o tem?
— Przypuszczam. Jeżeli napad na nas ma im się udać, muszą unikać wszelkiej walki i wrzawy. Przejdą więc przez twoje terytorjum w zupełnej ciszy. Będą może unikali drogi otwartej i pójdą przez lasy, aby niepostrzeżenie dostać się na wyżynę Szejk Adi.
— Myśl twoja trafiła w sedno.
— Jeżeli jednak nas zwyciężą, wówczas uderzą także na was.
— Ty nie dasz się zwyciężyć.
— Czy chcesz mi do tego dopomóc?
— Chcę; a co mam uczynić? Czy mam ci posłać moich wojowników do Szejk Adi?
— Nie, gdyż mam u siebie dość wojowników, aby bez pomocy załatwić się z Turkami. Ukryj tylko twoich i przepuść Turków w spokoju, aby się czuli pewnymi.
— Nie mam pójść wślad za nimi?
— Nie, lecz zamknij drogę za nimi, żeby już nie mogli powrócić. Przesmyk na drugiem wzgórzu, po drodze stąd do Szejk Adi, jest tak wąski, że może nim iść tylko dwu ludzi obok siebie. Jeżeli tam usypiesz szaniec, będziesz mógł z dwudziestu wojownikami zabić tysiąc Turków.
— Uczynię to, ale co mi za to dasz?
— Jeżeli nie przyjdzie do walki tak, że sam ich zwyciężę, to otrzymasz pięćdziesiąt strzelb, jeżeli zaś będziesz musiał z nimi walczyć i będziesz się trzymał dzielnie, to otrzymasz sto flint tureckich.
— Sto flint tureckich! — zawołał wódz rozpromieniony. Z największym pośpiechem sięgnął po miód i włożył do ust kawał tak wielki, że myślałem, iż się udławi.
— Sto flint tureckich! — powtórzył żując. — A czy dotrzymasz ty słowa?
— Czy okłamałem cię już kiedy?
— Nie, jesteś moim bratem i towarzyszem, moim przyjacielem i sprzymierzeńcem. Zasłużę na te strzelby.
— Możesz je sobie zarobić tylko wówczas, jeżeli Turków nadchodzących puścisz w spokoju.
— Nie zobaczą nikogo z moich ludzi.
— I jeżeli im przeszkodzisz w odwrocie, gdybym nie zdołał ich otoczyć i zamknąć.
— Obsadzę nietylko przesmyk, lecz i boczne doliny, żeby nie mogli się wydostać ani w prawo, ani w lewo, ani naprzód, ani wtył.
— Postąpisz dobrze; nie chcę jednak, żeby wiele krwi popłynęło. Żołnierze temu nie winni; muszą słuchać gubernatora, a jeżeli będziemy zbyt srodzy, to padyszacha stać na to, żeby przeciwko nam wysłać wojsko potężne, które nas może zniszczyć.
— Rozumiem cię. Dobry wódz musi wiedzieć, jak użyć siły i podstępu. W takim razie może z małym orszakiem pobić wielkie nawet wojsko. Kiedy Turcy nadejdą?
— Urządzą tak, żeby z brzaskiem dnia mogli wpaść na Szejk Adi.
— Sami wpadną w zasadzkę. Wiem, że jesteś wojownikiem walecznym. Postąpisz z Turkami zupełnie tak, jak to zrobili swoim wrogom Haddedihnowie z Szammar tam w dolinie.
— Słyszałeś o tem?
— Ktoby o tem nie wiedział! Wieść o czynie tak bohaterskim leci prędko nad góry i doliny. Mohammed Emin zrobił szczep swój najbogatszem plemieniem.
Ali Bej uśmiechnął się do mnie skrycie i rzekł:
— Ładny to czyn schwytać tysiące bez walki.
— Mohammed Emin nie dokazałby tego sam. Jest silny i waleczny, ale miał obcego wodza przy sobie.
— Obcego? — zapytał chytrze Bej.
Gniewała go nieuwaga, okazywana mi przez wodza, więc podchwycił teraz sposobność do zawstydzenia go. Oczywiście, że nie szło tu o jakąś przesadę w pochwale.
— Tak, obcego — odparł wódz. — Czy nie wiesz o tem jeszcze?
— Opowiedz o tem!
Kurd opowiedział to w sposób następujący:
— Mohammed Emin, szejk Haddedihnów, siedział przed swym namiotem na naradzie z najstarszymi z plemienia. Wtem rozwarła się chmura i zjechał jeździec, którego koń dotknął ziemi w samym środku koła, utworzonego przez starszych.
— Sallam aaleikum! — przywitał ich.
— Aaleikum sallam! — odpowiedział Mohammed Emin. — Cudzoziemcze, kto jesteś i skąd przychodzisz?
Koń jeźdźca był czarny jak noc. On sam miał na sobie pancerną koszulę, naramienniki i nagolenniki, oraz hełm szczerozłoty. Dokoła hełmu miał szal, utkany przez rajskie huryski; tysiąc żywych gwiazd krążyło w jego oczach. Grot lancy jego był ze szczerego srebra, ostrze jej świeciło jak błysk piorunu, a pod tem przytwierdzone były brody stu zabitych nieprzyjaciół. Sztylet jego iskrzył się jak djament, a miecz jego roztrzaskać mógł stal i żelazo.
— Jestem wodzem z dalekiego kraju — odrzekł błyszczący. — Kocham cię, a słyszałem przed godziną, że plemię twe ma być wytracone. Dlatego wsiadłem na mego rumaka, który może lecieć jako myśl człowieka, i pośpieszyłem tu, aby cię ostrzec.
— Kto chce wygubić plemię moje? — spytał Mohammed.
Niebiański wyrzekł imiona nieprzyjaciół.
— Wiesz to napewne?
— Tarcza moja powiada mi wszystko, co się tylko dzieje na ziemi.
Mohammed popatrzył na złotą tarczę. W pośrodku jej znajdował się karbunkuł pięć razy większy od ręki mężczyzny, a w nim zobaczył wszystkich swoich nieprzyjaciół zebranych, aby przeciw niemu wyruszyć.
— Co za wojsko! — zawołał. — Jesteśmy zgubieni.
— Nie, gdyż dopomogę ci — odrzekł obcy. — Zgromadź wszystkich twych wojowników dokoła doliny Stopni i czekaj, aż przywiodę ci nieprzyjaciół.
Dał znak swojemu koniowi, który wzniósł się znowu wgórę i zniknął za chmurą. Mohammed Emin zaś uzbroił siebie i swoich, udał się do doliny Stopni i obsadził ją dokoła tak, że nieprzyjaciele mogli wejść, ale wyjść już nie mogli. Nazajutrz nadjechał obcy bohater. Świecił jako sto słońc, blask ten tak oślepił nieprzyjaciół, że zamknąwszy oczy, szli za nim w sam środek doliny Stopni. Tam jednak odwrócił tarczę, blask uszedł z niego, a oni otwarli oczy. Ujrzeli się wśród doliny, z której wyjścia nie było i musieli się poddać. Mohammed Emin nie pozabijał ich, lecz zabrał im część ich trzód i zażądał haraczu, który będą musieli płacić, dopóki ziemia stać będzie.
Tak opowiadał Kurd i zamilkł.
— A co stało się z obcym dowódcą? — zapyta Ali Bej.
— Sallam aaleikum — rzekł on. — Potem wzniósł się czarny koń jego w chmury i zniknął — brzmiała odpowiedź.
— To bardzo ładna historja, ale czy wiesz, że to stało się naprawdę?
— Stało się. Pięciu ludzi z Dżelu było w tym samym czasie w Salamijah, gdzie opowiadali to Haddedihnowie. Przechodzili tędy i powiadomili o tem mnie i moich ludzi.
— Masz rację. Historja ta stała się w rzeczywistości, lecz inaczej, niż ty o niej słyszałeś. Czy chciałbyś ujrzeć rumaka seraskiera?
— Panie, to niemożliwe.
— Możliwe, gdyż stoi niedaleko od ciebie.
— Gdzie?
— Ten kary ogier tam.
— Żartujesz, Beju!
— Nie żartuję, lecz mówię prawdę.
— Koń jest przepyszny, jakiego jeszcze nie widziałem, ale to koń tego człowieka.
— A ten człowiek, to obcy seraskier, o którym opowiadałeś.
— To niemożliwe!
Ze zdumienia rozwarł usta tak szeroko, że można było przedsięwziąć najdokładniejsze dentystyczne obserwacje i operacje.
— Niemożliwe, powiadasz? Czy okłamałem cię kiedy? Powiadam ci raz jeszcze, że to prawda.
Oczy i usta Kurda otwierały się coraz szerzej. Patrzył na mnie jak nieprzytomny i całkiem mimowolnie sięgnął ręką po miód. Minął go jednak i wsadził palce w worek z tytoniem. Nie zauważywszy tego wcale, nabrał porządną porcję tego narkotycznego ziela i wsunął ją między białe, błyszczące zęby. Ta zamiana wywołała tak szybki kurczowy skutek, że wódz przymknął szczęki natychmiast i bryznął Ali Bejowi całą zawartość ust swoich w oblicze.
— Katera peghamber — na proroka! Czy on ci to jest naprawdę? — zapytał jeszcze raz z najwyższem zakłopotaniem.
— Zapewniłem cię już o tem — odpowiedział obryzgany, ocierając sobie twarz końcem ubrania.
— O seraskierze! — zwrócił się teraz Kurd do mnie — atina ta, inziallah, keirah — daj Boże, żeby odwiedziny twoje przyniosły nam szczęście.
— Przyniosą ci szczęście; obiecuję ci to — odpowiedziałem.
— Koń twój jest tu, ten czarny — ciągnął dalej — ale gdzie twoja tarcza z karbunkułem, twój pancerz, twój hełm, twoja lanca, twój miecz?
— Słuchaj, co ci powiem! Jestem obcym wojownikiem, który był u Mohammed Emina, ale nie zstąpiłem z nieba. Przychodzę z dalekiego kraju, ale nie jestem jego seraskierem. Nie miałem złotej, ani srebrnej broni, ale tu widzisz broń, jakiej wy nie macie; z nią nie boję się nawet wielu nieprzyjaciół. Czy chcesz widzieć, jak strzela?
— Sere ta, ser babe ta, ser hemszer ta Ali Bej — na głowę twoją, na głowę twojego ojca, na głowę twojego przyjaciela Ali Beja, nie czyń tego! — prosił przestraszony. — Odłożyłeś twą tarczę i miecz, aby użyć tej broni, która jest może jeszcze niebezpieczniejsza. Nezanum zieh le dem — nie wiem, co ci dać, ale przyrzeknij mi, że będziesz moim przyjacielem.
— Naco się to przyda, że będziesz moim przyjacielem? W twoim kraju jest przysłowie: Diszmini be aquil szi yari, be aquil czitire — nieprzyjaciel z rozumem więcej wart od przyjaciela bez rozumu.
— Czy byłem nierozumnym, panie?
— Czyż nie wiesz, że należy gościa powitać, zwłaszcza, kiedy przychodzi z przyjacielem?
— Masz słuszność, panie! Karzesz mnie przysłowiem; pozwól mi, że odpowiem ci także przysłowiem: „Beczuk lazime thabe ’i mezinan bebe“ — „Mały musi słuchać wielkiego“. Bądź wielkim; ja będę słuchać ciebie.
— Posłuchaj wprzód mego przyjaciela; on zwycięży, a ty twoje flinty tureckie otrzymasz napewno.
— Gniewasz się. Przebacz mi! Ser, sere men; bu kalmeta ta sjub takzir nakem — na mą głowę; aby tobie służyć, nie będę szczędzić niczego! Weź te grona i jedz, weź ten tytoń i pal.
— Dziękujemy ci — odparł Ali Bej, który bądź co bądź przyzwyczajony był do spożywania czystych rzeczy. — Jedliśmy przed wyruszeniem w drogę i nie możemy opóźniać powrotu do Szejk Adi.
Podniósł się, a ja uczyniłem to samo. Dowódca odprowadził nas do ścieżki i przyrzekł obowiązek swój spełnić jak najściślej. Następnie odjechaliśmy tą samą drogą, którą przybyliśmy tutaj.

KONIEC






  1. Pisarz, literat.
  2. Step.
  3. Oaza.
  4. Policjant.
  5. Królowa Anglji.
  6. Czarny namiot.
  7. Mniejsze plemię, ród.
  8. Dosłownie „ wyspa“, a tu kraj między Eufratem a Tygrysem.
  9. Koran w złoconym futerale, zawieszonym u szyi. Noszą go tylko hadżowie.
  10. Pogłówne, jakie szczepy arabskie pobierać zwykły od cudzoziemców.
  11. Bent amm znaczy właściwie tyle, co kuzynka. Jedynie pod tą formą można z Arabem mówić o jego żonie.
  12. Dżihad — taki, co walczy za wiarę.
  13. Ostry nóż afganistański.
  14. Dzień zgromadzenia — piątek.
  15. Krwawy odwet.
  16. Sok z daktylowej palmy.
  17. Maczuga.
  18. „Błyszczący“, miecz Mahometa, dziś jeszcze przechowywany.
  19. Chustka, którą noszą na głowie zamiast turbanu.
  20. Zakrzywiony sztylet.
  21. Pęk włosów na głowie.
  22. Przyjaciel, krewny. Taki znaczy więcej niż wszyscy Aszabowie, to jest towarzysze.
  23. Silny prąd rzeczny.
  24. Potyczka pozorna, turniej.
  25. Przezwisko lisa.
  26. Wilk.
  27. Szakal.
  28. Zając.
  29. Szczepy wzgardzone, zaliczone do pospólstwa, podobnie jak Parjasy w Indjach.
  30. Krewni.
  31. Rozbójnicy. Wyraz ten uchodzi zresztą u Beduinów za nazwę zaszczytną.
  32. Tratwa.
  33. Kosze dla kobiet, noszone przez wielbłądy.
  34. Jezus.
  35. Piwnica.
  36. Z Asyryjczykami w Syrji.
  37. Gabrjel.
  38. Duch święty.
  39. Pas.
  40. Oficerowie.
  41. Tragarze.
  42. Wasza Wysokość.
  43. Okrzyk zadziwienia.
  44. Ameryka.
  45. Gazety.
  46. Ból zębów.
  47. Pergamin.
  48. Kucharz.
  49. Lekarstwa.
  50. Furjer, czyli pisarz kompanji.
  51. Dowódca dziesięciu ludzi.
  52. Jeździec na ośle.
  53. Kapitan, dowódca 100 ludzi.
  54. Naczelnik wsi.
  55. Paszport konsula.
  56. Siedem marek.
  57. Zioło trujące.
  58. Gwoździk.
  59. Ameryka.
  60. Katolik.
  61. Jozue.
  62. Samson.
  63. Pasterz Dawid.
  64. Noe.
  65. Mojżesz.
  66. Ludzie djabła.
  67. Major.
  68. Kwaterowy.
  69. Pułkownik.
  70. Święty Dżezidów.
  71. Stary testament.
  72. Porucznik.
  73. Pan Jezus.
  74. Ogród Gethseman.
  75. Dziewczyna chrześcijańska przychodzi po wodę,
    Ja za nią tuż stoję i oddech zapieram.
    Tę twarz me usta całować ją będą.
    Choć w więzachbym potem iść musiał do Rosji.
  76. Salomon.
  77. Nadliczbowy oficer sztabu.
  78. Słońce.
  79. Plemiona wędrowne.
  80. Drzewo pomarańczowe.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.