<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Przez pustynię
Podtytuł Opowiadanie podróżnicze
Pochodzenie Opowiadania podróżnicze. Tom I
Wydawca Przez Lądy i Morza
Data wyd. 1938
Druk Druk. „Concordia“ Sp. Akc., Poznań
Miejsce wyd. Poznań, Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Durch die Wüste
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
PRZEZ
PUSTYNIĘ
OPOWIADANIE PODRÓŻNICZE
napisał
KAROL MAY



Z ILUSTRACJAMI
WYDAWNICTWO PRZEZ LĄDY I MORZA
SKŁADY GŁÓWNE:
POZNAŃ: WYDAWNICTWO POLSKIE < R. WEGNER >
LWÓW:        KSIĘGARNIA „KSIĄŻKA“ A. MAZZUCATO




PRZEKŁAD AUTORYZOWANY
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
DRUKARNIA „CONCORDIA“ Sp. Akc., POZNAŃ
PRINTED IN POLAND

SPIS ROZDZIAŁÓW:
 
str.
 38
III. 
 61
IV. 
 94
V. 
 121
 150
VII. 
 194






ROZDZIAŁ I.
MIĘDZY ŻYCIEM A ŚMIERCIĄ.

Czy to prawda, zihdi, że chcesz nadal pozostać giaurem niewiernym, który podlejszy jest od psa, wstrętniejszy od szczura, pożerającego zgniłe odpadki?
— Tak jest — odpowiedziałem.
— Effendi, nienawidzę niewiernych i nie żal mi, że po śmierci pójdą do dżehenny, gdzie mieszka szatan; ale ciebie chciałbym wybawić od wiecznego potępienia, którego nie unikniesz, jeśli nie uznasz świętego świadectwa, ikrar bil lizan. Jesteś dobrym, tak zupełnie różnym od innych zihdich, jakim dotychczas służyłem; to też muszę cię nawrócić, bez względu na to, czy chcesz, czy nie chcesz.
Tak rzekł Halef, mój służący i przewodnik, z którym włóczyłem się po wąwozach i kotlinach gór Dżebel Aures, a potem zeszedłem ku Dra el Hauna, aby przez Dżebel Tarfaui dojść do Seddady, Kris i Dgasze, skąd wiedzie droga przez osławiony Szott Dżerid do Fetnassy i Kbilli.
Halef był dziwnym okazem ludzkim. Był tak mały, że sięgał mi ledwo pod ramię, a zarazem tak cienki i chudy, że miało się wrażenie, jak gdyby dopiero co wyszedł z zielnika, który co najmniej dziesięć lat znajdował się pod prasą. Twarzyczka jego zakryta była prawie zupełnie turbanem, który miał pięć stóp średnicy: burnus, który zapewne był kiedyś biały, ale teraz lśnił się od wszelkich barwnych odcieni tłuszczu i kurzu — był widocznie zrobiony dla męża znacznie okazalszego niż Halef; więc gdy zsiadłszy z konia, chciał iść pieszo, zmuszony był nieco unieść szaty — jak amazonka.
Ale mimo tego niepokaźnego wyglądu Halef zasługiwał ze wszech miar na szacunek. Odznaczał się bowiem wielką bystrością, odwagą i zręcznością, a wytrwałość jego pokonywała największe trudy. Nadto władał

Ja jechałem na małym, nawpół dzikim ogierze berberyjskim, a stopy moje dotykały prawie ziemi

wszystkiemi narzeczami, jakiemi tylko rozbrzmiewały siedliska ludzkie w Uelad Bu Zeba i między ujściami Nilu. Nic dziwnego przeto, że byłem z niego zupełnie zadowolony i obchodziłem się z nim jak z przyjacielem. Miał Halef jednak pewną właściwość, która była dla mnie czasami wielce niewygodna. Był zagorzałym muzułmaninem, i z przywiązania do mnie postanowił nawrócić mnie na Islam. Teraz właśnie — nie wiem już po raz który — jął znowu przemawiać mi do przekonania, przyczem wydawał mi się niewymownie śmiesznym.
Ja jechałem na małym, nawpół dzikim ogierze berberyjskim, a stopy moje dotykały prawie ziemi. Halef zaś wybrał sobie starą, wychudłą, ale wysoką klacz z gatunku hassi-ferdżan, aby dopomóc swej niepokaźnej postaci i z wyżyn swej klaczy spoglądał ku mnie. Rozmawiał ze mną z nadzwyczajnem ożywieniem. Wywijając nogami, których nie krępowały strzemiona, gestykulował ustawicznie wychudłemi, brunatnemi ramionami jakby starał się żywością gestów dać należytą wagę swym wywodom.
Widząc to, musiałem sobie zadać wiele trudu, a zachować pozorną powagę. Gdym nic nie odpowiedział na ostatnie jego słowa, mówił dalej:
— Czy wiesz, zihdi, co się stanie z giaurami po ich śmierci?
— Co takiego? — zapytałem.
— Po śmierci idą wszyscy ludzie do barcakhu bez względu na to, czy są muzułmanami, chrześcijanami, żydami, czy czem innem.
— Jest to zapewne stan, w którym przebywamy między śmiercią a zmartwychwstaniem?
— Tak jest, zihdi. Obudzi nas zeń głos trąb, gdy nadejdzie dzień sądu, el jaum el aakhar, i ostateczny koniec, el akhiret. Wówczas wszystko przeminie, prócz tronu boskiego, el kuhrs, świętego ducha, el ruhh, el lauhel mafuz el kalami, tablicy i pióra, kreślącego boskie przeznaczenie.
— Prócz tego nic się nie ostanie?
— Nic.
— A raj i piekło?
— Mądry jesteś i roztropny zihdi; spostrzegłeś natychmiast, o czem zapomniałem wspomnieć. Żal mi bardzo, że chcesz pozostać przeklętym giaurem, ale przysięgam na moją brodę, że cię nawrócę, czy chcesz, czy nie chcesz!
To mówiąc, marszczył Halef groźnie czoło, chwytał palcami wszystkie siedem ździebeł, mieszczących się w pobliżu gardła, a potem rwał zawzięcie wszystkie osiem włókien, cienkich jak pajęczyna, po lewej, a dziewięć włosków po prawej stronie swego nosa — co wszystko razem stanowiło tak zwaną jego brodę.
Przytem podrzucał nogi z ogromnym rozmachem do góry, a jedną ręką grzmotnął z taką siłą w grzywę klaczy, jak gdyby to nie była klacz, ale sam szatan, z mocy którego pragnął mnie wyzwolić.
Biedne konisko, zbudzone tak niemiłosiernie z głębokiego zamyślenia, próbowało nieśmiało stanąć dęba, ale widocznie przypomniawszy sobie powagę swego wieku, odzyskało natychmiast zwykłą postawę, tchnącą niezmąconym spokojem i stateczną dumą. Halef zaś podjął znowu przerwany tok rozmowy:
— Tak, raj, dżennet i piekło; dżehenna, muszą się również ostać, bo gdzieżby się podziały dusze zbawione i potępione. Wprzód jednak zmartwychwstali przejść muszą most Sireth nad jeziorem Handh — a most ten jest tak wąski i cienki, jak ostrze miecza.
— Zapomniałeś o jednej jeszcze rzeczy — dodałem.
— O czem — zapytał.
— O zjawieniu się Deddżela.
— Zaprawdę! Zihdi, znasz Koran i wszystkie księgi święte, a nie chcesz przyjąć wiary prawdziwej! Ale niema obawy, zrobię jeszcze z ciebie wierzącego muzułmanina! A więc: przed sądem jeszcze zjawi się Deddżel, którego giaurowie nazywają antychrystem, nieprawdaż effendi?
— Tak.
— Potem nad każdym zosobna rozewrze się księga Kitab, w której zapisane są jego dobre i złe uczynki i odbędzie się hizab, przegląd jego czynów. Będzie to trwało pięćdziesiąt tysięcy lat. Czas ten przeminie dobrym jak chwila, a złym wydawać się będzie wiecznością.
— A co potem?
— Potem nastąpi wyrok. Wszyscy, u których przeważały uczynki dobre, wejdą do nieba, niewierni grzesznicy pójdą do piekła, a grzeszni mahometanie znosić będą karę tylko czas krótki. Widzisz więc, zihdi, co ciebie czeka, choćbyś nawet więcej dobrych uczynków spełnił niż złych. Ale powinieneś stanowczo ocaleć, powinieneś ze mną wejść do raju, do dżennetu, tak, bo ja cię nawrócę, czy chcesz, czy nie chcesz!
I znowu zaczął po tych zapewnieniach wywijać nogami tak energicznie, że stara jego klacz strzygła ze zdziwienia uszami i starała się swemi wielkiemi ślepiami zerknąć ku niemu.
— A co się dziać będzie w piekle? — zapytałem.
— W dżehennie gore nar, wieczny ogień; tam płyną strumienie, wydzielające woń tak nieznośną, iż potępiony, mimo wprost palącego pragnienia, nie może z nich pić; są tam też okropne drzewa, a między niemi najstraszniejsze drzewo Cakum, z którego gałęzi wyrastają głowy szatańskie.
— Brrr!
— Tak, tak, zihdi, to są rzeczy okropne. Władcą dżehenny jest anioł-mściciel, Tabek. Dżehenna składa się z siedmiu części, do których prowadzi siedem bram. W pierwszym okręgu, pokutować muszą grzeszni muzułmanie, i to tak długo, dopóki nie oczyszczą się z grzechów. Ladha, okręg drugi, przeznaczony jest dla chrześcijan; hotama, okręg trzeci, dla żydów; sair, okręg czwarty, dla sabeistów; sakar, okręg piąty, dla magów i czcicieli ognia; a gehim, szósty, dla wszystkich bałwochwalców i czcicieli fetyszów. Caoviat zaś, okręg siódmy, który się zwie także derk asfal — jest najgłębszy i najstraszniejszy. Pochłonie on wszystkich obłudników. We wszystkich tych okręgach złe duchy włóczyć będą potępionych przez rzeki ogniste, a nadomiar tych mąk potępieni będą musieli zjadać głowy szatańskie, wyrosłe na drzewie Cakum, a głowy te będą im szarpały i rozdzierały wnętrzności. O, effendi, uwierz w proroka, a będziesz tylko krótki czas cierpiał w dżehennie.
Potrząsnąłem głową i odpowiedziałem:
— W takim razie dusza moja pójdzie do piekła naszego, które jest tak samo okropne, jak wasze.
— Nie wierz w to, zihdi! Zapewniam cię na proroka, na wszystkich kalifów, że wejdziesz do raju. Czy opisać ci go?
— Owszem.
— Dżennet znajduje się nad siedmioma niebami i ma osiem bram. Najprzód stajesz nad wielkim zdrojem, hawus kewzer, z którego setki tysięcy wniebowziętych pić mogą równocześnie. Woda jego bielsza jest od mleka, a woń milsza nad zapach myrrhy i moschusu; na brzegu stoją miljony złotych puharów, wyłożonych diamentami i innemi drogiemi kamieniami. Potem wstępujesz w okolicę, w której zbawieni spoczywają na kobiercach, przetykanych złotem. Nieśmiertelni młodzieńcy i wiecznie młode huryski podają im wykwintne potrawy i napoje. Przysłuchują się w nieustannem zachwyceniu pieśniom anioła Israfila i cudnej harmonji drzew, obwieszonych dzwonami, które w ruch wprawia wiatr, wiejący wprost od tronu boskiego. Każdy mieszkaniec dżennetu jest wysoki na sześćdziesiąt łokci i nigdy nie przekracza trzydziestego roku życia. Nad wszystkiemi drzewami raju góruje Tuba, drzewo wiecznej szczęśliwości, którego pień tkwi w pałacu wielkiego proroka, a gałęzie sięgają do mieszkań wszystkich zbawionych dusz. Na gałęziach tego drzewa znaleźć można wszystko, co do życia błogosławionego i szczęścia jest potrzebne. Z jego korzeni biorą początek wszystkie rzeki raju, które zamiast wody toczą fale mleka, wina, kawy i miodu.
Wyobrażenia te, mimo swej bardzo zmysłowej szaty, wskazują na to, że Mahomet czerpał natchnienie ze źródeł chrześcijańskich i niektórym chrześcijańskim pojęciom nadał taki kształt, jaki mu się wydawał najbardziej przystępnym dla koczowniczych szczepów Arabji.
Halef przyjrzał mi się teraz bardzo uważnie, a na twarzy jego uwydatniał się wyraz napiętego oczekiwania. Ciekawy był, jaki wpływ na mnie wywarł ten porywający opis raju.
— No, co sądzisz teraz? — zapytał, widząc, że milczę.
— Muszę ci otwarcie wyznać, iż nie chciałbym być długi na sześćdziesiąt łokci; również nie chciałbym nic mieć do czynienia z huryskami, jestem bowiem wrogiem kobiet.
— A to dlaczego? — zapytał zdziwiony.
— Albowiem rzekł prorok: „Głos kobiety jest słodki, jak śpiew bilbil[1], ale język jej jest pełen jadu jak język żmii.“ Czy nie czytałeś tego jeszcze?
— Czytałem.
Opuścił głowę. Pobiłem go słowami jego własnego proroka. Potem odezwał się Halef z mniejszą już cokolwiek pewnością siebie:
— Czy mimo to nie jest piękne zbawienie, które nas czeka? Możesz przecie nie patrzeć na huryski.
— Pozostanę chrześcijaninem.
— Czy to tak trudno powiedzieć: La Illa illa Allah, we Muhammed Rezul Allah!
— A czyż to trudniej pomodlić się: Ja abana Iledsi, fi ’s — semavati, jata — haddeso ’smoka?
Spojrzał na mnie z wyrazem gniewu na twarzy.
— Wiem, że Iza ben Marrjam, którego nazywacie Jezusem, nauczył was tej modlitwy; po waszemu nazywa się ona: „Ojcze nasz“. Wciąż usiłujesz mnie skłonić do swej wiary, ale nie sądź, że zrobisz ze mnie odszczepieńca, odstępcę od tauhid, wiary w Allaha.
Gorliwym jego próbom nawrócenia mnie już niejednokrotnie przeciwstawiałem ze swej strony usiłowania na korzyść mej własnej wiary. Byłem wprawdzie przekonany, że go słowa moje nie wzruszą, ale zawsze udawało mi się tym sposobem na pewien czas ostudzić jego misjonarski zapał.
— A więc pozostaw mnie przy mojej wierze, tak, jak ja ciebie pozostawiam przy twojej.
Na to Halef odpowiedział mrukliwie:
— A jednak nawrócę cię, czy chcesz, czy nie chcesz! Czego raz zechcę, tego się trzymam, bo jestem hadżi[2] Halef Omar ben hadżi Abul Abbas ibn hadżi Dawud al Gossarah.
— Więc jesteś synem Abul Abbasa, syna Dawuda al Gossarah.
— Tak.
— I obaj byliście pielgrzymami, hadżami?
— Tak.
— I ty jesteś hadżim?
— Tak.
— Byliście więc wszyscy trzej w Mekce i widzieliście świętą Kaabę.
— Dawud al Gossarah nie widział jej.
— A tak! I mimo to nazywasz go hadżim?
— Tak, bo był nim. Mieszkał przy Dżebel Szur-Szum i w młodzieńczych latach udał się w pielgrzymkę. Przebył szczęśliwie el Dżuf, które nazywają ciałem pustyni. Potem jednak osłabł i musiał zostać nad zdrojem Trazah. Tam połączył się z niewiastą i zmarł, ale jeszcze przed śmiercią danem mu było widzieć syna, Abul Abbasa. Czy nie należy go nazwać pielgrzymem?
— Hm! Ale Abul Abbas był w Mekce?
— Nie.
— I on też jest hadżim?
— Tak. Zaczął on pobożną wędrówkę i przyszedł aż na równinę Admar, skąd nie mógł już dalej wyruszyć.
— Dlaczego?
— Ujrzał on tu Amareh, perłę Dżunetu, i pokochał ją. Amareh została jego żoną i obdarzyła go Halefem Omarem, którego tu obok siebie widzisz. Potem umarł. Czy nie był on hadżim?
— Hm! Ale ty sam byłeś w Mekce?
— Nie.
— A jednak masz się za pielgrzyma!
— Tak. Po śmierci matki i ja udałem się w pielgrzymkę. Dążyłem ku wschodowi i zachodowi słońca; odbywałem wędrówkę w stronę południa i ku północy: poznałem wszystkie oazy pustyni i wszystkie miejscowości Egiptu; a jednak nie byłem jeszcze w Mekce. Ale kiedyś zajdę tam napewno. Czyż nie jestem hadżim?
— Hm! Sądzę, że hadżim może się nazwać ten tylko, kto był w Mekce.
— Właściwie tak. Ale ja właśnie znajduję się w drodze do Mekki.
— Być może! Ale i ty gdzieś ujrzysz piękną dziewicę i zostaniesz przy niej. Twemu synowi również coś podobnego się zdarzy, bo to wasz kismet[3]. Po stu latach powie twój prawnuk: Jestem hadżi Mustafa ben hadżi Ali Assabeth ibn hadżi Said al Hamca ben hadżi Szehab Tofail ibn hadżi Halef Omar ibn hadżi Abdul Abbas ibn hadżi Dawud al Gossarah. A że żaden z tych siedmiu pielgrzymów nie widział Mekki, więc żaden z nich nie będzie prawdziwym hadżim. Czyż nie tak?
Mimo swej zwykłej powagi, Halef nie mógł się powstrzymać od lekkiego uśmiechu, usłyszawszy mój wywód, cokolwiek zaprawiony niewinną złośliwością. Między mahometanami jest bardzo wielu takich, co szczególnie wobec cudzoziemców mianują się hadżami, a jednak nie widzieli Kaaby, nie wykonali biegu od Safy do Merweh, nie byli w Arafah i nie byli strzyżeni i goleni w Minah.
Mój Halef czuł, że jest pobity, ale starał się nie okazać tego po sobie.
— Zihdi — zapytał nieśmiało — i ty każdemu powiesz, że nie byłem w Mekce?
— Wówczas tylko to uczynię, gdy nadal będziesz mnie nawracał na Islam. W przeciwnym razie nie pisnę o tem nikomu ani słowa. Ale spojrzyj, czy to nie są ślady w piasku?
Jechaliśmy już przez dłuższy czas przez Wadi[4] Tarfaui, a teraz znaleźliśmy się w miejscu, w którem piasek, naniesiony wiatrem pustyni, pokrywał na znaczną wysokość skaliste brzegi kotliny. Na piasku znać było wyraźne ślady.
— Tędy przejeżdżali ludzie — zauważył Halef obojętnie.
— Trzeba więc zsiąść z koni i zbadać ślady.
Halef popatrzał na mnie tak, jak gdyby chciał zapytać, o co mi właściwie chodzi.
— Ależ, zihdi, to zbyteczne. Dość, że wiemy, iż tędy przejeżdżali jacyś ludzie. Dlaczego chcesz zbadać ślady kopyt?
— Zawsze dobrze jest wiedzieć, jakich się ludzi ma przed sobą.
— Jeśli chcesz badać wszystkie ślady, jakie się znajdą na naszej drodze, to i za dwa miesiące nie przybędziesz do Seddady. Cóż obchodzą ciebie ludzie, którzy są przed nami?
— Byłem w krajach bardzo dalekich, gdzie jest wiele puszcz niedostępnych. Tam bardzo często życie od tego zawisło, czy się całkiem dokładnie zbadało wszelki darb i ethar, czyli wszelki trop i ślad, albowiem tylko tym sposobem można się upewnić, czy przyjaciel, czy wróg jest wpobliżu.
— Tu nie spotkasz żadnego wroga, effendi.
— Tego napewno wiedzieć nie można.
Zsiadłem z konia. Można było rozpoznać ślady trzech zwierząt, a to: jednego wielbłąda i dwu koni. Że wielbłąd nie był jucznym, ale służył pod wierzch, poznałem po kształcie śladów, delikatnie na piasku wyciśniętych. Gdym się jeszcze dokładniej przypatrzył śladom, zauważyłem pewną ich właściwość, która naprowadziła mnie na domysł, iż jeden z koni cierpiał na szpat. Zdziwiło mnie to niezmiernie, znajdowałem się bowiem w kraju, w którym, spowodu wielkiej obfitości koni, nie jeździ się nigdy prawie na koniu, obciążonym tą chorobą. Stąd wniosek, że jeździec albo nie był wcale Arabem, albo bardzo biednym.
Halef uśmiechnął się, widząc, z jaką uwagą wpatruję się w piasek. Gdym podniósł głowę do góry, zapytał mnie:
— Cóżeś zobaczył, zihdi?
— To były dwa konie i jeden wielbłąd.
— Dwa konie i jeden djemmel. Niech Allah błogosławi twym oczom. Widziałem zupełnie to samo już przedtem, nie zsiadając z konia. Chcesz być uczonym, taleb, a jednak robisz rzeczy, z których śmiałby się nawet hamahr, poganiacz osłów. Na co więc zdadzą ci się skarby wiedzy, które tu zdobyłeś?
— Teraz wiem przedewszystkiem, że mniej więcej przed czterema godzinami trzej jeźdźcy tędy przejeżdżali.
— Kto ci da co za tę mądrość? Ach, jacy wy dziwni jesteście, wy, mężowie z Belad er Rumi, z Europy.
Twarz jego skrzywiła się przy tych słowach grymasem, który wyrażał najgłębszą litość dla mojej osoby; nie zważając jednak na to, wolałem odbyć dalszą drogę w zupełnem milczeniu. Tak jechaliśmy z godzinę w kierunku napotykanych śladów, aż nagle, prawie mimowoli, zatrzymaliśmy konie u zakrętu kotliny. Niedaleko ujrzeliśmy przed sobą trzy sępy, które siedziały za wydmą piaszczystą. Przerażone naszym widokiem podleciały w górę, kracząc ochryple.
— El bydji, sęp brodaty — zauważył Halef. — Gdzie on jest, tam musi być wpobliżu jakaś padlina.
— Zapewne leży tam zdechłe zwierzę — odpowiedziałem, podążając za nim.
Mój towarzysz popędzał swego konia tak, iż pozostałem trochę w tyle. Ledwo dojechaliśmy do wydmy, gdy on, jednem szarpnięciem, zatrzymał nagle konia na miejscu i wydał okrzyk przerażenia.
— Masz Allah, przebóg! Cóż to? Zihdi, to chyba człowiek, co tu leży?
Musiałem to potwierdzić. Niedaleko leżał rzeczywiście trup mężczyzny; nad jego ciałem sępy odprawiały przed chwilą wstrętną ucztę. Wmig zeskoczyłem z konia i ukląkłem przy trupie. Szaty jego podarte były szponami sępiemi.
Dotknąwszy się go, stwierdziłem, że śmierć nastąpiła prawdopodobnie niedawno.
— Allah kerihm, Bóg jest łaskaw! Zihdi, czy mąż ten zmarł naturalną śmiercią? — zapytał Halef.
— Nie. Czyż nie widzisz rany na szyi i dziury w tyle głowy? Zabito go.
— Allah, zgładź tego, co tę zbrodnię popełnił. A może zmarły padł w uczciwej walce?
— Co nazywasz uczciwą walką? Może to ofiara krwawej zemsty. Trzeba obejrzeć jego szaty.
Halef pomagał mi przy oględzinach. Nie znaleźliśmy przy trupie nic; dopiero, gdy spojrzałem przypadkowo na jego rękę, zauważyłem złotą obrączkę, kształtem nie różniącą się niczem od zwykłych t. z. małżeńskich pierścionków.
Po stronie wewnętrznej wyryte było drobnemi, ale wyraźnemi literami:

E. P. 15 juillet 1830.

— Co to znaczy? — zapytał Halef.
— Mąż ten nie był ibn Arab[5].
— A więc, co za jeden?
— Francuz.
— Frank, chrześcijanin? Po czem to poznałeś?
— Gdy chrześcijanie się pobierają, zamieniają przyszli małżonkowie obrączki, na których wyryte jest nazwisko i dzień, w którym oboje weszli ze sobą w związek małżeński.
— Ta obrączka jest właśnie taka?
— Tak.
— A poczem poznajesz, że zmarły należał do narodu Francezli? Mógłby przecież tak samo pochodzić od Inglisów[6], albo od Nemzów[7].
— Czytałem na obrączce litery francuskie.
— On może mimo to należy do innego narodu. Czy sądzisz, że nie można pierścienia ukraść lub znaleźć.
— Prawda. Ale popatrz na jego koszulę. To jest koszula Europejczyka.
— Kto go zabił?
— Jego dwaj towarzysze. W tem miejscu ziemia jest poryta. To widoczny ślad walki, jaka się tu rozegrała. Czy nie widzisz, że…
Nie dokończyłem zdania. Powstałem z klęczek, aby się rozglądnąć po ziemi i spotrzegłem opodal kilka śladów krwi, które coraz liczniejsze były dalej między skałami, wznoszącemi się wpobliżu. Postępowałem za temi śladami ze strzelbą, gotową do strzału, gdyż zabójca mógł się niedaleko znajdować. Niedługą przebyłem drogę, gdy tuż przedemną sęp zerwał się z hałaśliwym trzepotem skrzydeł, a w miejscu, z którego się wzniósł,leżał rozciągnięty wielbłąd. Był nieżywy; na piersi miał głęboką ranę. Halef załamał ręce.
— Siwy hedjihn, siwy tuareghedjihn! Mordercy, łotry, psy, zabiły go!
Widocznie miał dla wspaniałego wielbłąda głębsze współczucie, niż dla zamordowanego Francuza. Umiejąc, jako prawdziwe dziecko pustyni, ocenić wartość nawet najdrobniejszego przedmiotu, pochylił się Halef zaraz nad wielbłądem i przeszukał starannie siodło. Nie znalazł nic; kieszenie u siodła były puste.
— Mordercy zabrali wszystko, zihdi. Bodaj ich pochłonął wieczny żar dżehenny. Nic nie zostawili, tylko wielbłąda i papiery, które tam leżą na piasku.
Istotnie, teraz dopiero pod wpływem tych słów, zauważyłem w pewnem oddaleniu od nas kilka kawałków papieru, które tak wyglądały, jak gdyby je ktoś był zmiął w garści, a potem rzucił precz. Podszedłem, bo kartki te mogły zawierać ważne wskazówki. Były to jakieś kawałki gazet. Podniósłszy je, wygładziłem, uporządkowałem i zestawiłem z sobą. Okazało się, że miałem w ręku po dwie strony „Vigie algerienne“, „L’Indépendant“ i „Mahouna“.
Pierwsze z tych pism wychodzi w Algierze, drugie w Constantine, a trzecie w Guelma. Te trzy luźne kartki tak rozmaitych gazet zawierały prawie tę samą treść, mianowicie opis morderstwa, dokonanego na bogatym francuskim kupcu w Blidah. O to morderstwo podejrzewano bardzo pewnego kupca armeńskiego, który zbiegł i był ścigany listami gończemi. Wszystkie trzy pisma zgadzały się dosłownie co do opisu jego osoby.
Natychmiast nasunęło mi się pytanie, dlaczego zmarły, do którego należał wielbłąd, miał przy sobie te pisma. Czyżby go ta sprawa osobiście obchodziła? Czy był krewnym kupca, zamordowanego w Blidah, czy mordercą, czy może nawet urzędnikiem policji, ścigającym zbrodniarza?
Schowałem papiery tak samo, jak wprzód, zatrzymałem obrączkę przy sobie, włożywszy ją na palec, i wróciłem z Halefem do zwłok zamordowanego. Nad nim ustawicznie krążyły sępy, które spuściły się na wielbłąda, gdyśmy się od niego oddalili.
— Zihdi, co zamierzasz zrobić?
— Nie pozostaje nic innego, jak pogrzebać zabitego człowieka.
— Chcesz go zakopać w ziemi?
— Nie; na to nie mamy narzędzi; usypiemy nad nim kopiec z kamieni i piasku. Tak zabezpieczymy go przed zwierzętami pustyni.
— Czy wiesz naprawdę, że to giaur?
— On jest chrześcijaninem.
— Zihdi, może się mylisz, może on był wiernym, muzułmaninem. Pozwól więc, że cię o coś poproszę.
— O co?
— Połóżmy go tak, aby twarz jego była zwrócona ku Mekce.
— Nie mam i nic przeciwko temu, albowiem wówczas twarz jego będzie skierowana ku Jerozolimie, gdzie cierpiał i umarł Zbawiciel świata!
— A więc do dzieła! Zabraliśmy się do smutnego obrzędu, wśród głębokiej, uroczystej ciszy. Gdy kopiec wzrósł już tak wysoko, iż żadne zwierzę pustyni nie mogłoby dotrzeć do trupa, postarałem się jeszcze odpowiednim doborem i układem kamieni zrobić nad kopcem krzyż. Potem, złożywszy ręce, pomodliłem się. Gdy skończyłem modlitwę, Halef skierował wzrok ku wschodowi i wypowiedział słowa, zawarte w sto dwunastej surze[8] Koranu: „W imię Boga Najmiłosierniejszego! Powiedz: Bóg jest Bogiem jedynym i wiecznym. Nie rodził i nie jest zrodzony; niema istoty jemu równej. Człowiek kocha życie przemijające, a nie zważa na życie przyszłe. Nadszedł dzień powrotu, i powołał cię Pan Twój, który cię zbudzi do nowego życia. Oby się okazało, że grzechy twe nieliczne, a dobre uczynki niezliczone, jak piasek, na którym usnąłeś w pustyni“.
Po tych słowach pochylił się, aby ręce zanieczyszczone dotknięciem trupa, obmyć w piasku.
— Teraz, zihdi, jestem znowu tahir, albo kauszer, jak mówi potomstwo Izraela, i wolno mi znowu dotknąć się wszystkiego, co czyste i święte. Co poczniemy teraz?
— Puścimy się w pogoń za mordercami.
— Czy chcesz ich zabić?
— Nie jestem ich sędzią. Pomówię z nimi i dowiem się, dlaczego go zabili. Wówczas będę wiedział, co mam uczynić.
— Nie są to na pewno ludzie mądrzy, bo nie zabiliby wielbłąda, hedjihn, który więcej jest wart, niż ich konie.
— Obawiali się może, że hedjihn ich zdradzi. Tu oto są ich ślady. Naprzód! Są o pięć godzin drogi przed nami. Może dopędzimy ich jutro, zanim jeszcze dopadną Seddady.
Rwaliśmy naprzód, co koń wyskoczy, nie zważając na straszny upał i na nierówną skalistą drogę. Nie starczyło tchu na rozmowę. Pędziliśmy bowiem tak, jakgdybyśmy chcieli dogonić gazelę. Milczenie, do którego przez pewien czas byliśmy zmuszeni, odczuwał poczciwy Halef jako męczarnię. Nie mógł wytrzymać i krzyknął styłu:
— Zihdi, zihdi, chcesz mnie opuścić?
Odwróciłem się ku niemu.
— Opuścić?
— A jakże! Moja klacz ma starsze nogi od twego berberyjskiego ogiera.
Z klaczy Halefa spływał pot obfitymi strugami, a z pyska spadała piana wielkiemi płatami.
— Niestety, nie możemy dziś, jak zwykle, wypocząć w porze największego upału, lecz musimy jechać aż do zmroku; inaczej nie dopędzimy tych dwóch, których mamy przed sobą.
— Kto zbyt się śpieszy, nie dojdzie do celu rychlej od tego, co zdąża powoli, effeni, bo… Allah akbar! spojrzyj tam wdół!
W tem miejscu był urwisty zrąb, a kotlina, wadi, zapadała głębiej. W dole, na odległość kwadransu drogi, widać było dwóch mężczyzn, siedzących nad małą zobhą[9], w której zachowało się trochę stęchłej wody. Konie ich obskubywały suche, kolczaste mimozy, rosnące w tem miejscu!
— Ach, to oni!
— Tak jest, zihdi, to oni. Było im za gorąco, dlatego postanowili zaczekać, aż przeminie największy upał.
— Albo zatrzymali się, aby podzielić się łupem. Cofnijmy się, Halefie, bo mogą nas zobaczyć. Opuścimy kotlinę i skierujemy się na zachód, będą wówczas przypuszczali, że przybywamy od strony Szott Rharza.
— Dlaczego, effendi?
— Niech się nie domyślą, że widzieliśmy zwłoki zamordowanego.
Konie nasze wspięły się na brzeg kotliny. Popędziliśmy cwałem prosto na zachód w głąb pustyni. Potem zatoczyliśmy w drodze koło i skierowaliśmy się do miejsca, gdzie byli owi dwaj ludzie. Nie mogli nas zdaleka zobaczyć, bo znajdowali się w głębi wadi, ale musieli słyszeć coraz głośniejszy tętent kopyt końskich, gdyśmy się do nich zbliżali. To też zerwali się raptownie i chwycili za broń, skorośmy się tylko ukazali na skraju kotliny. Udałem naturalnie, że jestem również zaniepokojony niespodzianym widokiem ludzi w głuchej pustyni, ale nie uważałem za stosowne chwycić za strzelbę.
— Salam aaleikum! — zawołałem, zatrzymując konia.
— Aaleikum! — odpowiedział starszy z mężów. — Co za jedni jesteście?
— Jesteśmy spokojnymi podróżnikami.
— Skąd przybywacie?
— Z zachodu.
— Dokąd zdążacie?
— Do Seddady.
— Z jakiego jesteście szczepu?
Wskazałem na Halefa i odpowiedziałem:
— Ten mąż pochodzi z równiny Admar, ja zaś należę do Beni-Saksa. A co wy za jedni?
— My jesteśmy ze sławnego szczepu Uelad Hamalek.
Uelad Hamalekowie są dobrymi jeźdźcami i walecznymi wojownikami.
— Skąd przybywacie?
— Z Gafzy.
— Odbyliście więc długą podróż. Dokąd jedziecie?
— Do Bir[10] Zauidi, tam mamy przyjaciół.
Choć wiedziałem, że kłamią, oświadczając, iż przybywają z Gafzy, a chcą się dostać do zdroju Zauidi — udałem, iż wierzę im i zapytałem:
— Czy pozwolicie, że spoczniemy przy was?
— Zatrzymujemy się tu aż do wczesnego rana, brzmiała ich odpowiedź, która ani nie potwierdzała, ani nie zaprzeczała mego pytania.
— I my zamierzamy tu wypocząć aż do wschodu słońca. Widzę, że macie tu dość wody dla nas wszystkich i dla naszych koni. Czy możemy zostać?
— Pustynia należy do wszystkich. Marhaba, witamy cię i jesteśmy ci radzi!
Mimo tego powitania, coprawda zwyczajem nakazanego, znać było po ich minach, że chętnieby się nas pozbyli. My zaś, nie dbając o to, zjechaliśmy po łagodnym stoku skalistym wdół; tu, zsiadłszy z koni, rozłożyliśmy się swobodnie nad wodą, tuż przy nich.
Teraz mogłem się im zbliska przypatrzeć; wygląd ich nie wzbudzał zaufania. Starszy z nich, który odpowiadał na poprzednie moje pytania, był wysokiego wzrostu i bardzo chudy. Burnus nie przylegał mu należycie do ciała, ale zwisał tak, jak łachman u straszydła na ptaki. Spod niebieskiego i brudnego już turbanu wyglądała para oczu małych, świdrujących, z jakimś tajemniczym wyrazem; wąskie i bezkrwiste usta okolone były rzadkim zarostem; brodę miał śpiczastą, z końcem cokolwiek do góry zadartym, a nos przypominał owe sępy, które widziałem niedawno nad trupem zamordowanego człowieka; nie był więc ani orlim, ani jastrzębim, lecz miał rzeczywiście kształt sępiego dzióba.
Jego towarzysz był młodzieńcem nadzwyczaj pięknym; ale snać żądze przymgliły mu oczy, wyczerpały nerwy i pomarszczyły oblicze przedwcześnie. I jemu niepodobna było zaufać. Starszy mężczyzna mówił po arabsku, takim akcentem, jaki się słyszy nad Eufratem, po młodszym można było poznać, że nie był wcale pochodzenia wschodniego, ale Europejczykiem. Konie ich stojące wpobliżu, były liche i bardzo wycieńczone. Mieli ci ludzie na sobie odzież zupełnie zniszczoną, ale za to broń ich była wyborna. W miejscu, na którem przedtem siedzieli, leżały na piasku rozmaite przedmioty, które się nader rzadko spotyka na pustyni; nie zdołali widocznie ukryć ich przed naszem przybyciem. Były to: jedwabna chustka do nosa, złoty zegarek z łańcuszkiem, kompas, wspaniały rewolwer i notesik, oprawiony w marokin. Udawałem, że nie widzę tych przedmiotów i wyjąwszy z kieszeni siodła trochę daktyli, zacząłem spożywać z miną człowieka obojętnego i zadowolonego.
— Co zamierzacie robić w Seddadzie? — zagadnął mnie starszy mężczyzna.
— Nic. Jedziemy potem dalej.
— Dokąd?
— Przez Szott Dżerid do Fetnassy i Kbilli.
Spojrzenie, które nieostrożnie skierował ku towarzyszowi, kazało mi się domyślić, że i oni chcą się udać w tę samą stronę. Potem zapytał mnie znowu:
— Czy masz jakie interesy w Fetnassie lub Kbilli?
— Tak.
— Chcesz tam sprzedać swe stada?
— Nie.
— Może niewolników?
— Nie.
— Może towary, sprowadzone z Sudanu?
— Nie.
— Więc co?
— Nic. Nikt z mego szczepu nie prowadzi handlu z Fetnessą.
— Chyba wybierasz się tam po żonę?
Zaimprowizowałem gniew i oburzenie.
— Jakże to, czy nie wiesz, że popełniasz obrazę mówiąc do mężczyzny o jego żonie? Jesteś chyba giaurem, skoro się jeszcze o tem nie dowiedziałeś?
Słowa moje bardzo go przeraziły, mogłem więc przypuścić, że to, co mimowoli wyrzekłem, było prawdą. Nie wyglądał istotnie na Beduina. Miał twarz, spotykaną bardzo często u ludzi ormiańskiego pochodzenia i — — ach, czy nie był to przypadkiem ten Ormianin, który zamordował kupca w Blidah, Ormianin, którego opis miałem właśnie w kieszeni. Nie miałem przedtem tyle czasu, aby uważnie przeczytać list gończy lub przynajmniej opis domniemanego mordercy. Gdy tego rodzaju myśli błyskawicznie powstawały mi w głowie, wzrok mój padł przypadkowo raz jeszcze na rewolwer, leżący na ziemi. Zauważyłem na jego rączce małą, srebrną płytkę; na płytce wyryte było jakieś nazwisko.
— Pozwolisz!
To rzekłszy, sięgnąłem nagle po rewolwer i przeczytałem: „Paul Galingré Marseille“. Byłem pewny, że to nie firma fabryki, ale nazwisko właściciela rewolweru. Nie zdradzając jednak zaciekawienia, zapytałem, jakby od niechcenia.
— Co to za broń?
— To jest — no — to jest taka strzelba, co się sama obraca w koło.
— Pokaż mi, proszę, jak się z niej strzela.
Wytłumaczył mi wszystko; przysłuchiwałem się uważnie, a potem rzekłem:
— Nie jesteś Uelad Hamalekiem, ale giaurem.
— A to dlaczego?
— Ot, widzisz, żem zgadł. Gdybyś był potomkiem proroka, zastrzeliłbyś mnie z miejsca za to, że nazwałem cię giaurem. Strzelby obracające się mają jedynie tylko giaurowie. Skądby się ona mogła dostać do rąk Uelad Hamaleka. Czy ci to podarowano?
— Nie.
— A więc kupiłeś?
— Nie.
— To chyba zdobycz?
— Tak.
— Na kim zdobyłeś tę broń?
— Na pewnym Franku.
— Z którym się biłeś?
— Tak.
— Gdzie?
— Na polu walki.
— Na jakiem polu?
— Koło El Guerara.
— Kłamiesz.
Teraz stracił wreszcie cierpliwość. Zerwał się i chwycił za rewolwer.
— Powiedziałeś, że kłamię? Powinienem zastrzelić cię, jak…
Wtrąciłem w tej chwili:
— Jak tego Franka w Wadi Tarfaui!
Ręka z rewolwerem opadła mu, twarz jego zbladła. Opamiętał się wszakże i zapytał groźnie:
— Co znaczą twoje słowa?
Sięgnąłem do kieszeni, wyjąłem gazety i rzuciłem na nie okiem, by znaleźć nazwisko mordercy.
— Sądzę napewno, że nie jesteś Uelad Hamalekiem; nazwisko twoje jest mi dobrze znane; nazywasz się Iamd el Amazat.
Ormianin cofnął się i wyciągnął ręce przed siebie jakby dla odwrócenia ciosu.
— Skąd znasz mnie?
— Znam cię; to wystarczy.
— Nie, ty mnie nie znasz. Nie nazywam się tak, jak powiedziałeś. Jestem Uelad Hamalek i zastrzelę każdego, kto temu nie wierzy.
— Czyje to rzeczy?
— Moje.
Pochwyciłem chustkę. Była znaczona literami P. O. Otworzyłem zegarek: na wewnętrznej stronie kopert wyryte były te same litery.
— Skąd masz zegarek?
— Cóż to ciebie obchodzi? Połóż go!
Zamiast usłuchać, otworzyłem jeszcze notesik. Zaraz na pierwszej stronie przeczytałem nazwisko: Paweł Galingré; na dalszych kartkach były zapiski stenograficzne, których nie umiałem przeczytać.
— Powiadam ci, rzuć precz tę książeczkę! Krzyknąwszy to, wytrącił mi ją z rąk, tak silnie, że upadła do kałuży. Podniosłem się, aby wyłowić notesik z wody, ale natrafiłem teraz na podwójny opór, albowiem młodszy mężczyzna podbiegł i stanął między mną a kałużą.
Halef przysłuchiwał się naszej rozmowie z pozorną obojętnością, ale widziałem, że trzymał wciąż palec na cynglu swej strzelby. Czekał tylko na znak z mej strony.Jedno mrugnięcie mego oka, a strzeliłby bez wahania. Schyliłem się, aby jeszcze podnieść kompas.
— Stój; to moje! Oddaj te rzeczy! — zawołał mój przeciwnik.
Chwycił mnie za rękę, jakby chciał rozkazowi swemu dać należyty nacisk; ale ja odpowiedziałem najspokojniej:
— Usiądź tu, chcę z tobą pomówić.
— Nie chcę nic z tobą mieć do czynienia.
— Ale za to ja z tobą. Usiądź, jeśli nie chcesz być na miejscu zastrzelonym.
Groźba ta snać trochę poskutkowała.
Siadł znowu na ziemi, a ja naprzeciwko niego. Potem wyjąłem rewolwer i zacząłem temi słowy:
— Widzisz, że mam także taką obracającą się strzelbę! Odłóż swoją, bo inaczej moja natychmiast wypali.
Położył broń powoli obok siebie, ale tak, aby każdej chwili móc ją chwycić. — Ty nie jesteś Uelad Hamalek?
— Jestem nim.
— I nie przybywasz z Gafzy?
— Właśnie stamtąd przyjechałem.
— Jak długo już znajdujesz się w Wadi Tarfaui?
— Co to ciebie obchodzi?
— Bardzo mnie to obchodzi. Tam na górze leżą zwłoki człowieka, którego zamordowałeś.
Twarz jego drgnęła, oczy zabłysły szatańskim wyrazem.
— A gdybym to nawet uczynił, cóż miałbyś o tem do powiedzenia?
— Niewiele, jeno kilka słów.
— Które?
— Kim był ten człowiek?
— Nie znałem go.
— Dlaczego zabiłeś go wraz z jego wielbłądem?
— Bo mi się tak podobało.
— Czy był prawowiernym?
— Nie. Był giaurem.
— Zabrałeś, co miał przy sobie?
— Czy miałem zostawić przy nim?
— Nie, bo powinieneś to był dla mnie przechować
— Dla ciebie…?
— Tak.
— Nie rozumiem tego.
— Powinieneś mnie zrozumieć. Nieboszczyk był giaurem, ja jestem również giaurem i będę jego mścicielem.
— Przelejesz krew za krew?
— Nie. Gdyby się tak rzecz miała, nie żyłbyś już. Jesteśmy na pustyni; tu panuje prawo mocniejszego. Nie chcę spróbować, kto z nas jest silniejszy. Niechaj cię dosięgnie ręka Wszechmocnego, który wszystko widzi i sądzi każdy czyn ludzki. Ale jedno ci powiem: oddasz mi wszystko, coś zabrał nieboszczykowi.
Na te słowa odpowiedział on szyderczym uśmiechem.
— Czy sądzisz naprawdę, że uczynię to?
— Sądzę.
— Więc zabierz sobie!
W tej chwili chwycił za rewolwer, ale równocześnie i ja skierowałem lufę swojego rewolweru ku niemu.
— Ani się rusz, bo strzelę!
Sytuacja, w której się znalazłem, była dość niezwykła. Ale na szczęście przeciwnik mój miał więcej chytrości niż odwagi. Cofnął rękę i wydawał się przez chwilę cokolwiek niezdecydowanym.
— Co chcesz zrobić z rzeczami?
— Oddam je krewnym nieboszczyka.
Teraz spojrzał na mnie z wyrazem pewnego politowania.
— Kłamiesz. Chcesz je sobie przywłaszczyć.
— Nie kłamię.
— A jakże ze mną się załatwisz?
— Teraz ci nic nie zrobię; ale strzeż się, byś się kiedy ze mną nie spotkał.
— Czy ty napewno pojedziesz stąd do Seddady?
— Tak.
— A jeśli ci wydam rzeczy, to pozwolisz mnie i memu towarzyszowi bez przeszkody udać się do Bir Zauidi?
— Tak.
— Przyrzekasz to?
— Tak.
— Przysięgnij!
— Giaur nigdy nie przysięga; mówi prawdę i bez przysięgi.
— Oto weź tę obracającą się strzelbę, zegarek, kompas i chustkę.
— A co on miał prócz tego przy sobie?
— Nic.
— Miał pieniądze.
— Zatrzymam je sobie.
— Nie mam nic przeciwko temu; oddaj mi tylko woreczek lub torebkę, w której się znajdowały.
— Dam ci ją.
Sięgnął do pasa i wyciągnął torebkę, obszytą perłami; potem wyjął z niej pieniądze, a mnie oddał próżną.
— Prócz tego nic nie miał przy sobie?
— Nie. Chcesz mnie przeszukać?
— Nie.
— Więc możemy pójść?
— Tak.
Teraz mu było jeszcze lżej na sercu, niż przedtem; towarzysz jego, widocznie wielki tchórz, nie posiadał się z radości, że sprawa poszła im tak gładko. Zgarnęli więc pospiesznie swoje rzeczy i usadowili się na koniach.
— Salam aaleikum, pokój z wami!
Nie odpowiedziałem im, ale widocznie niegrzeczność moja zbyt ich nie zasmuciła. Niebawem znikli nam zupełnie z oczu u skrętu kotliny.
Halef nie odezwał się ani słowem aż do tej pory. Teraz przerwał milczenie.
— Zihdi!
— Co takiego?
— Czy wolno mi coś powiedzieć?
— Pozwalam.
— Czy widziałeś strusia?
— Widziałem.
— Wiesz, co to za ptak?
— Nie.
— Głupi, bardzo głupi ptak.
— Cóż z tego?
— Wybacz, effendi, ale ty mi się wydajesz jeszcze głupszym od strusia.
— Dlaczego?
— Dlatego, żeś tych łotrów wypuścił z rąk.
— Nie mogłem ich zatrzymać i prowadzić z sobą, ale również nie mogłem ich zabić.
— A to dlaczego? Gdyby oni zabili prawowiernego, to zapewniam cię, że wysłałbym ich do szajtana, do djabła. Ponieważ jednak zabity był giaurem, więc mi to obojętne, czy będą ukarani, czy nie. Ty jesteś jednakże chrześcijanin, a mimo to dałeś ujść cało mordercom chrześcijanina.
— Któż ci powiedział, że ujdą?
— Ależ oni już uszli, już są daleko. Dotrą do Bir Zauidi, potem popędzą ku Debila i El Ued i znikną gdzieś w Areg[11].
— To się im nie uda.
— Dlaczego nie? Powiedzieli przecież, że udają się do Bir Zauidi.
— Skłamali; pojadą napewno do Seddady.
— Kto ci to powiedział?
— Oczy moje.
— Niech Allah błogosławi twym oczom, któremi badasz ślady w piasku. Tylko niewierny może tak sobie postąpić jak ty. Ale ja cię nawrócę na prawdziwą wiarę, zapewniam cię, czy chcesz, czy nie chcesz!
— Wówczas nazwę cię pielgrzymem, który nigdy nie był w Mekce.
— Zihdi…! Przyrzekłeś mi, że tego nie będziesz mówił.
— Tak, ale pod warunkiem, że nie będziesz usiłował mnie nawrócić.
— Jesteś mym panem, a więc muszę ci być posłusznym. Ale cóż poczniemy teraz?
— Przedewszystkiem pomyślmy o naszem bezpieczeństwie. Tu każdej chwili kula może do nas zabłądzić. Musimy się przekonać naocznie, gdzie się te dwa łotry obecnie znajdują.
Wstąpiłem na brzeg kotliny i ujrzałem w bardzo wielkiej odległości od nas dwóch jeźdźców, zdążających w kierunku południowo-zachodnim. Po chwili nadszedł Halef i stanął obok mnie.
— To są oni — zauważył — mają się ku Bir Zauidi.
— Gdy będą już tak daleko, że nie zdołamy ich dojrzeć, zwrócą się znowu na wschód.
— Zihdi, zdaje mi się, że rozum twój osłabł. Gdyby to uczynili, wpadliby nam znowu w ręce.
— Oni są przekonani, że udamy się dopiero jutro w drogę, sądzą więc, że nie dopędzimy ich.
— Zgadujesz wciąż, a jednak twe przypuszczenia się nie ziszczą.
— Tak ci się zdaje? Czy nie powiedziałem ci na górze, że jeden z ich koni ma szpat?
— Tak, sam to widziałem, kiedy odjeżdżali.
— Więc i teraz sprawdzi się to, co powiedziałem: nie zmierzają do Seddady.
— Dlaczego więc nie puszczamy się co rychło w pogoń za nimi?
— Moglibyśmy ich wyprzedzić, ponieważ jedziemy prostą drogą. Oni zaś, natrafiwszy na nasze ślady, unikaliby zetknięcia się z nami.
— Wróćmy więc nad wodę i spocznijmy tam, aż nadejdzie czas do dalszej drogi.
Zstąpiliśmy napowrót w dół kotliny. Tu ułożyłem się wygodnie, podścieliwszy sobie pled; ściągnąłem koniec mego turbanu, czyniąc z niego liszam[12] i zamknąłem oczy; nie miałem zamiaru zasnąć, ale chciałem pomyśleć o naszej ostatniej przygodzie. Któż jednak zdoła w piekielnym skwarze Sahary skupić na dłuższy czas myśl około jednej i do tego niejasnej sprawy. Wkrótce też zasnąłem i przebudziłem się dopiero po dwóch godzinach. Ruszyliśmy natychmiast dalej.
Wadi Tarfaui kończy się przy Szott Rharza. Chcąc dostać się do Seddady, położonej w stronie wschodniej, musieliśmy pozostawić poza sobą kotlinę Tarfaui. Po godzinie jazdy natrafiliśmy na ślady dwu koni, ciągnące się od strony zachodniej ku wschodowi.
— Halefie, czy poznajesz ten ethar, ten trop?
— Masz Allah, miałeś słuszność, zihdi. Te ślady wiodą ku Seddadzie.
Zeskoczyłem z konia, aby dokładnie zbadać wyciski na piasku.
— Dopiero pół godziny temu przejeżdżali tędy. Jedźmy pomału, aby nas nie spostrzegli za sobą.
Minęliśmy ostatnie wzgórza Dżebel Tarfaui, a gdy słońce zaszło, a potem księżyc wypłynął na niebo, ujrzeliśmy u stóp naszych Seddadę.
— Czy zjeżdżamy? — zapytał Halef.
— Nie. Przenocujemy pod drzewem oliwnem na stoku tamtego wzgórza.
Zboczyliśmy cokolwiek z naszej drogi; pod drzewami oliwnemi znaleźliśmy wspaniałe miejsce na nocleg. Byliśmy obydwaj oswojeni z groźnemi głosami pustyni w nocy. Ani straszliwe wycie szakala, ani szczekanie fenneka[13], ani głębokie wstrząsające wołania ostrożnie skradającej się hieny, nie zdołałyby nas obudzić z głębokiego snu.
Po przebudzeniu rozglądałem się przedewszystkiem, czy nie znajdę gdzie śladu naszych jeźdźców. Byłem przekonany, że wpobliżu zamieszkanej miejscowości nie przyda mi się ten ślad. Ku memu zdziwieniu jednak spostrzegłem, że ślad nie prowadził do Seddady, ale skręcił wbok na południe.
— Dlaczego oni nie zeszli do Seddady? — zapytał Halef.
— Aby się nikomu nie pokazać. Ścigany morderca musi być ostrożnym.
— Dokąd oni jadą?
— W każdym razie do Kris, aby przebyć Dżerid. Potem, mając Algier poza sobą, będą jako tako bezpieczni.
— Jesteśmy już przecież w Tunisie. Granica ciągnie się od Bir el Khalla aż do Bir el Tam, poprzez Szott Rharza.
— Takim jegomościom to nie wystarcza. Założyłbym się, że zdążają przez Feccan do Kufarah, gdyż dopiero tam będą się czuli zupełnie spokojni.
— I tu nie grozi im żadne niebezpieczeństwo, jeżeli mają budjeruldu sułtana[14].
— Nie wiele im ten paszport pomoże, gdy będą mieli do czynienia z jakimś konsulem lub ajentem policji.
— Tak ci się zdaje? Nie radziłbym nikomu wejść w zatarg z potężnem Gielgeda padishanyn[15].
— Mówisz tak, a chcesz być wolnym Arabem?
— Tak jest. Widziałem w Egipcie potęgę wielkiego władcy. Ale się go w pustyni nie boję. Czy wjeżdżamy teraz do Seddady?
— Tak, aby kupić daktyli i raz wreszcie napić się dobrej wody. Ale potem ruszymy dalej.
— Do Kris?
— Do Kris.
Za kwadrans byliśmy już pokrzepieni i znajdowaliśmy się na drodze, wiodącej z Seddady do Kris. Po lewej stronie roztaczała się błyszcząca płaszczyzna Szott Dżeridu. Cudny to był widok; utonąłem w nim całą duszą, rozkoszowałem się nim dowoli.
Sahara jest wielką, wciąż jeszcze nierozwiązaną zagadką. Już od roku 1845, kiedy to Virbet d’Aoust podniósł po raz pierwszy kwestję Sahary, istnieje projekt, aby część pustyni zamienić w morze, użyźnić w ten sposób okoliczne obszary i mieszkańcom tych okolic otworzyć wrota nowoczesnej cywilizacji. Czy projekt da się wykonać i czy w razie urzeczywistnienia da pożądane wyniki, o tem spory długo jeszcze toczyć się będą.
U podnóża południowych stoków Dżebel Auresu, jakoteż wschodniego przedłużenia tego pasma górskiego, a więc na południu od Dra el Haua Dżebel Tarfaui, Dżebel Zituna i Dżebel Hadifa, rozciąga się jednostajna nieprzejrzana, miejscami cokolwiek falista płaszczyzna. W miejscach, w których poziom jej jest najniższy, pokrywa ją sól jużto jako zbita skorupa, jużto jako zwietrzały osad. Skorupa ta świadczy o rozległych wodach śródlądowych, jakie w tych okolicach ongiś istniały. Tego rodzaju niziny, pokryte warstwą soli, nazywają w Algierze szottami, w Tunisie zaś zobhami, lub zebhami. Granice tego, nadzwyczaj zajmującego, odrębnego obszaru, stanowią po stronie zachodniej kończyny płaskowyża Beni-Mcab, na wschodzie międzymorze Gabes, na południu wydmy piaszczyste Suf i Nifcaua i daleko ciągnące się Dżebel Tebaga. Być może, że Herodot, ojciec dziejopisarstwa, wspominając o zatoce Trytona, miał na myśli właśnie to zagłębienie poziomu pustyni.
Na obszar ten składają się prócz licznych pomniejszych trzęsawisk, które latem zazwyczaj wysychają, także trzy większe jeziora słone, a mianowicie w kierunku od zachodu ku wschodowi Szott Melrir, Rharza i Dżerid, zwany także El Kebir. Te trzy jeziora stanowią strefę, której zachodnia połowa znajduje się poniżej poziomu Morza Śródziemnego, w okolicy Gabes, w czasie odpływu.
Zagłębienie krainy szottów pokryte jest przeważnie piaskiem, tylko na dnie poszczególnych kotlin zachowała się dość znaczna ilość wody, której wygląd dawał arabskim pisarzom i podróżnikom sposobność do czynienia porównań. To też przyrównywano ją do dywanów, bądź do szyb z kryształu, do płyt srebrnych lub do powierzchni roztopionego metalu. Szotty nabierają takiego wyglądu spowodu warstwy soli, która je pokrywa. Grubość tej warstwy wynosi od dziesięciu do dwudziestu centymetrów. W niektórych tylko miejscach można po tej warstwie chodzić bez narażenia życia. Ale biada temu, kto zboczy z tej wąskiej ścieżki choćby na szerokość dłoni. Wtedy pęka skorupa solna i w jednej chwili nieszczęśnik tonie w otchłani. Ledwie zniknie, a już skorupa szottu zwiera się napowrót i wygładza nie do poznania. Wąskie dróżki, prowadzące przez solną pokrywę szottów, stają się bardzo niebezpieczne, szczególnie w porze deszczowej, bo deszcz zmywa lotny piasek, nagromadzony na skorupie, ją samą zaś zmiękcza i stapia. Woda tych szottów jest barwy zielonej, gęsta i zawiera znacznie więcej soli, niż woda morska. Ze względu na teren próba wymierzenia głębokości szottów nie doprowadziłaby do dodatnich wyników, można jednak przypuścić, że żadne z tych solnych grzęzawisk nie ma więcej nad pięćdziesiąt metrów głębokości. Niebezpieczeństwo przy załamaniu się skorupy solnej jest dlatego tak wielkie, że pod warstwą zielonkawej wody, która wynosi nie więcej jak pięćdziesiąt do osiemdziesięciu centymetrów, pływają masy ruchliwego, prawie płynnego piasku. Piasek ten nagromadziła tu tysiącletnia praca samumu, który z gwałtowną siłą podmuchu wpędzał go z pustyni do wody. Najstarsi geografowie arabscy, jak Ebn Dżobeir, Ebn Batuta, Obetdah el Bekri, El Istakhri i Omar Ebn el Wardi, twierdzą zgodnie, że szotty są dla podróżnych bardzo niebezpieczne. W Szott Dżerid zniknęło już bez śladu tysiące ludzi i wielbłądów. W roku 1826 musiała przeprawić się przez ten szott karawana, licząca przeszło tysiąc jucznych wielbłądów. Przypadkowo wielbłąd-przodownik, kroczący na czele karawany, oddalił się nieznacznie od wąskiej ścieżyny. Skorupa załamała się, a wielbłąd wpadł w głąb szottu.Wszystkie inne wielbłądy, idące krok w krok za nim, spotkał ten sam los: utonęły na zawsze w grząskiej, lepkiej masie piasku. Po zniknięciu karawany skorupa natychmiast się zwarła, wygładziła i wyglądała tak, jak przedtem; najmniejsza zmiana, najdrobniejszy ślad nie wskazywał na to, że w tem miejscu dopiero co zdarzyło się tak okropne nieszczęście. Aby zrozumieć ten wprost nieprawdopodobny wypadek, należy sobie uprzytomnić, że wielbłądy najczęściej związane z sobą postronkami, kroczą ślepo, bez względu na nic, jeden za drugim; nadto ścieżynki, wiodące przez szotty, są często tak wąskie, że ani karawana, ani nawet jeden wielbłąd nie mógłby z drogi zawrócić.
Zdradzieckie te płaszczyzny, pod któremi czyha śmierć, przypominają miejscami błękitnawą, połyskliwą powierzchnię roztopionego ołowiu. Wierzchnia ich skorupa jest czasem twarda i przezroczysta jak szkło i wydaje, jeśli się po niej stąpa, taki sam dźwięk, jak ziemia Solfatary w Neapolu. Najczęściej jednak tworzy ona miękką, papkowatą masę, która mimo pozornej spoistości zdoła tylko na sobie utrzymać lekki nalot piasku, a usuwa się pod każdym innym ciężarem, aby się potem równie szybko nad nim zawrzeć.
Małe, w znacznem od siebie oddaleniu ułożone kamienie, służą tu przewodnikom za drogowskazy. Dawniej posługiwano się na Szott El Kebir także gałęziami palmowemi, powtykanemi w skorupę solną. Gałąź drzewa daktylowego nazywa się dżerid i stąd druga nazwa szottu. Kupki kamieni ułożone dla oznaczenia drogi, nazywaja tu „gmair“; ale nawet takich „gmairów“ brak w miejscach, w których na kilka metrów przestrzeni skorupa zalana jest kałużą, sięgającą koniom po piersi.
Skorupa szottów nie tworzy płaszczyzny równej i jednolitej, przeciwnie jest bardzo falista. Miejscami fale dochodzą do trzydziestu metrów wysokości. Karawany przewijają się zazwyczaj przez szotty grzbietami tych fal, każdy bowiem krok poniżej grzbietu naraża na niechybną śmierć. Czasem skorupa szottu za lekkim powiewem wiatru zadrga falistym ruchem, a wtedy tworzą się w niej liczne szczeliny, z których woda wytryska jak ze źródła.
Otóż taka płaszczyzna, błyszcząca a zdradziecka, rozpościerała się obok nas po lewej stronie, gdyśmy byli na drodze do Kris, skąd wiodła ścieżynka przez szott do Fettnassy na przeciwległym półwyspie Nifcauy. Halef wyciągnął rękę i pokazał wdół.
— Czy widzisz tam szott, zihdi?
— Widzę.
— Czy przeprawiałeś się kiedy przez szott?
— Nigdy jeszcze.
— Dziękuj więc Allahowi, bo może przebywałbyś już teraz wśród swoich ojców na tamtym świecie.
— Czy mamy naprawdę przeprawić się przez szott?
— Koniecznie, Bismillah, w imię Boże. Mój przyjaciel Sadek zapewne jeszcze żyje.
— Cóż to za jeden?
— Brat mój Sadek jest najsławniejszym przewodnikiem przez Szott Dżerid; nigdy jeszcze nie zmylił drogi ani na krok; pochodzi ze szczepu Merazig, urodził się w Mui Hamed, a teraz mieszka ze swym synem, dzielnym wojownikiem, w Kris. Nikt nie zna szottu tak dobrze, jak on. Jemu tylko mógłbym cię powierzyć z całem zaufaniem, zihdi. Czy jedziemy wprost do Kris?
— Daleko jeszcze do tej miejscowości?
— Cokolwiek więcej, niż godzina drogi.
— Skierujemy się teraz ku zachodowi. Musimy zobaczyć, czy nie spotkamy gdzie śladu morderców.
— Sądzisz naprawdę, że i oni udali się do Kris?
— I oni zapewne przenocowali na pustyni; teraz są przed nami i zamierzają przeprawić się przez szott.
Opuściliśmy naszą dotychczasową drogę i skierowaliśmy się na zachód; zrazu spotykaliśmy liczne ślady, potem widzieliśmy ich coraz mniej, aż wreszcie ustały zupełnie. Po pewnym czasie jednak ujrzałem na ścieżce, wiodącej do El Hamma, ślady kopyt końskich. Po gruntownem ich zbadaniu przekonałem się, iż jestem znowu na tropie morderców. Ślady te zaprowadziły nas aż w pobliże Kris i tu zgubiliśmy je na szerokiej drodze. Byłem już teraz pewny, że mordercy tutaj się znajdują.
Halef zamyślił się.
— Zihdi, pozwolisz sobie coś powiedzieć?
— Pozwalam!
— Dobrze jest, gdy się umie czytać w piasku.
— Cieszy mnie, że to przyznajesz. Ot, jesteśmy w Kris. Gdzie mieszka twój przyjaciel Sadek?
— Jedź za mną.
Okrążyliśmy tę miejscowość, a właściwie kilka namiotów i chat, ocienionych palmami, i znaleźliśmy się obok grupy drzew migdałowych. Ocieniały one szeroką niską chatę, z której na nasz widok wyszedł jakiś Arab i podbiegł rozradowany do Halefa.
— Sadeku, bracie mój, ulubieńcze kalifów.
— Halefie, mój przyjacielu, błogosławiony przez proroka!
Rzucili się sobie w ramiona i pieścili się nawzajem jak para kochanków.
Arab zwrócił się potem ku mnie:
— Wybacz, że o tobie zapomniałem. Wstąpcie w mój dom, bo jest wasz.
Uczyniliśmy zadość jego życzeniu. Był sam; poczęstował nas rozmaitemi rzeźwiącemi smakołykami, my zaś nie żałowaliśmy sobie. Teraz dopiero Halef uznał za stosowne przedstawić mnie swemu przyjacielowi.
— Oto Kara ben Nemzi, wielki taleb Zachodu, który rozmawia z ptakami i umie czytać w piasku. Dokonaliśmy już wielu wielkich czynów; jestem jego przyjacielem i służącym i mam go nawrócić na prawdziwą wiarę.
Poczciwina zapytał mnie raz o moje imię i zapamiętał sobie wyraz: Karol. Ponieważ nie mógł tego słowa wymówić, zrobił więc z niego na poczekaniu: Kara i dodał ben Nemzi. Gdzie i kiedy rozmawiałem z ptakami, tego sobie niestety w żaden sposób nie mogłem przypomnieć; bądź co bądź Halef twierdzeniem tem postawił mnie w jednym rzędzie z mądrym Salomonem, który podobno również umiał rozmawiać ze zwierzętami. Co zaś do czynów, których mieliśmy razem dokonać, to również nic o nich nie wiedziałem, chyba, że raz zaczepiłem się o krzaki i zsunąłem z mego berberyjskiego konika, który skorzystał z tej sposobności, aby się trochę pobawić w łapankę. Ale szczytem dyplomacji Halefowej było twierdzenie, jakobym się chciał nawrócić przez niego. Należało go więc skarcić na miejscu; to też zapytałem Sadeka:
— Czy wiesz dokładnie, jak się nazywa twój przyjaciel Halef?
— Wiem.
— A więc jak?
— Hadżi Halef Omar.
— To nie wystarczy. Nazwisko jego brzmi: Hadżi Halef Omar ben hadżi Abul Abbas ibn hadżi Dawud al Gossarah. Pochodzi, jak widzisz, z pobożnej, zasłużonej rodziny, której wszyscy członkowie byli hadżami, jakkolwiek — — —
— Zihdi — przerwał mi Halef z miną niezmiernie przerażoną — nie mów o zasługach swego sługi. Wiesz, że będę ci bardzo posłuszny.
— Spodziewam się, Halefie. Nie opowiadaj ani o sobie, ani o mnie, zapytaj raczej twego przyjaciela Sadeka, gdzie jest jego syn, o którym mi wspomniałeś.
— Czy naprawdę wspomniał o nim, effendi? — zapytał Arab. — Niech ci Allah błogosławi, Halefie, za to, że pamiętasz o tych, którzy kochają ciebie! Syn mój, Omar ibn Sadek, poszedł przez szott do Seftimi i dziś jeszcze wróci.
— I my chcemy przejść przez szott, a ty masz nas przeprowadzić.
— Wy? Kiedy?
— Jeszcze dziś.
— Dokąd, zihdi?
— Do Fettnassy. Jakżeż tam droga wygląda?
— Bardzo, bardzo niebezpieczna. Są tylko dwie całkiem pewne drogi, wiodące ku drugiemu brzegowi, mianowicie El Tozerija między Tozer a Fetnassą i Es Zuida między Neftą a Zarzin. Droga stąd do Fetnassy jest najgorsza; są tylko dwaj ludzie, którzy dobrze ją znają, mianowicie ja i Arfan Rakedihm, zamieszkały tu, w Kris.
— Czy syn twój nie zna drogi?
— Zna, ale nigdy jeszcze nią sam nie szedł. Zna zato doskonale drogę przez szott ku Seftimi.
— Ale ta droga jest, o ile mi wiadomo, aż do pewnego miejsca zarazem drogą do Fetnassy.
— Zbacza się po przebyciu dwóch trzecich drogi, zihdi.
— Kiedy będziemy w Fetnassie, jeśli odjedziemy stąd w południe?
— Przed świtem, jeżeli masz dobre konie.
— Czy ty i w nocy prowadzisz przez szott?
— Tak jest; gdy księżyc świeci. Jeśli zaś ciemno, nocuje się na szocie, naturalnie w takiem miejscu, w którem sól jest tak gruba, że nie ugnie się pod ciężarem.
— Czy chcesz być naszym przewodnikiem?
— Owszem, effendi.
— Więc oglądnijmy wprzód szott.
— Czyś nigdy się nie przeprawiał przez szott?
— Nigdy.
— Pójdźmy więc. Ujrzysz bagno śmierci, miejsce zatracenia, topiel milczenia, przez które przeprowadzę cię pewnym krokiem.
Wyszliśmy z chaty i poszliśmy na wschód. Przebywszy szeroki szmat ziemi bagnistej, dostaliśmy się do właściwego brzegu szottu. Wody nie było widać, zakrywała ją bowiem skorupa solna. Wwierciłem nóż w skorupę i przekonałem się, że jest gruba na czternaście centymetrów. Nadto była tak twarda, że mogła na sobie unieść człowieka średniej wagi. Pokrywała ją cienka warstwa lotnego piasku. Miejsca, z których wiatr zwiał piasek, lśniły się bladoniebieskim połyskiem.
Byłem jeszcze zajęty oglądaniem powierzchni szottu, gdy nagle ktoś za nami się odezwał:
— Salam aaleikum, pokój wam!
Odwróciłem się. Przed nami stał wysoki Beduin z wykrzywionemi nogami, którego choroba albo postrzał pozbawił nosa.
— Aaleikum! — odpowiedział Sadek. — Co robi brat mój, Arfan Rakedihm, tu na szocie? Ubrany jest jak do podróży. Czy chce obcych podróżnych przeprowadzić przez zobhę?
— Tak jest — odpowiedział. — Są to dwaj mężowie, którzy wnet nadejdą.
— Dokąd się wybierają?
— Do Fetnassy.
Człowiek ten nazywał się Arfan Radekihm, był zatem owym przewodnikiem, o którym Sadek wspomniał. Teraz wskazał na mnie i na Halefa i zapytał:
— Czy ci ludzie obcy przeprawiają się też przez jezioro?
— Tak.
— Dokąd.
— Również do Fetnassy.
— A ty masz ich prowadzić?
— Zgadłeś.
— Mogą pójść ze mną; zaoszczędzisz sobie trudu.
— Są to moi przyjaciele, którzy nie sprawią mi wcale trudu.
— Wiem już: jesteś skąpy i nie chcesz, żebym co zarobił. Czyż nie zabierałeś mi zawsze sprzed nosa najbogatszych podróżnych?
— Nie zabierałem tobie nikogo; prowadzę tylko tych, co sami do mnie przychodzą.
— Dlaczego syn twój, Omar, został przewodnikiem na drodze do Seftimi? Gwałtem zabieracie mi chleb, abym zginął z głodu; Allah ukarze was i pokieruje waszemi krokami tak, iż szott was pochłonie.
Możliwe, że konkurencja wzbudziła w sercu tego przewodnika uczucie nienawiści względem Sadeka; ale ja w każdym razie nie zaufałbym Arfanowi Rakedihmowi, coś mu bowiem źle patrzyło z oczu. Odwrócił się wnet od nas i poszedł zwolna brzegiem; w pewnem oddaleniu ukazali się dwaj jeźdźcy, którym miał służyć za przewodnika. Byli to ci sami ludzie, których ścigaliśmy.
— Zihdi, — zawołał Halef — czy poznajesz ich?
— Poznaję.
— Czy pozwolimy im swobodnie odjechać?
Mówiąc to, podniósł strzelbę, aby wymierzyć. Chwyciłem go za rękę.
— Daj spokój! Oni i tak nam nie ujdą.
— Co to za ludzie? — zapytał nasz przewodnik.
— Mordercy.
— Czy zamordowali kogo z twej rodziny lub z twego szczepu?

— Nie.
— Chwyć za rzemień!
— Czy ciąży na tobie obowiązek krwawego sądu nad nimi?

— Nie.
— Zostaw ich w spokoju. Nie warto się mieszać w cudze sprawy.
Mówił, jak prawdziwy Beduin. Nie uznał nawet za potrzebne popatrzeć się przez mgnienie oka na ludzi, których nazwano mordercami. Oni zaś zauważyli i poznali nas. Widziałem, że spieszno im było dostać się na skorupę solną. Uskuteczniwszy to, wybuchnęli głośnym szyderczym śmiechem.
Wróciliśmy napowrót do chaty, aby wypocząć do południa. Potem, zaopatrzywszy się w niezbędne zapasy żywności, rozpoczęliśmy tę wielce niebezpieczną podróż.
Często zimą przebiegałem dalekie, milami ciągnące się przestrzenie i to po rzekach, zupełnie mi nieznanych; byłem wówczas zawsze przygotowany na to, iż lada chwila lód się podemną załamie. Nigdy jednak nie doznałem takiego uczucia, jak obecnie, gdym wstąpił na zdradliwy szott. Ani mnie nie opanowała trwoga, ani mnie strach nie zdjął, miałem raczej uczucie linoskoczka, który nie wie napewno, czy lina, po której kroczy, jest dobrze przymocowana. Było dla mnie coś niepokojącego w tem, że mam pod sobą zamiast lodu skorupę z soli. Dziwny jej dźwięk, barwa niezwykła i układ cząstek — wszystko to było mi tak obce, że czułem się na niej, jakby nie swój. Za każdym krokiem badałem, czy stoję na mocnym gruncie. Miejscami skorupa była twarda i gładka tak, że można było ślizgać się po niej, gdzieindziej znów miała spoistość śniegu i tak luźna, że nie zdołała udźwignąć najmniejszego ciężaru.
Skorom się jako tako oswoił z tą niezwykłą sytuacją, usadowiłem się na koniu, powierzając niejako los swój nietylko przewodnikowi, ale także instynktowi zwierzęcia. Mój koń znalazł się widocznie nie po raz pierwszy w życiu na tak niepewnym gruncie. Zrazu biegł sobie swobodnie, w najlepszem usposobieniu, potem jednak, gdy uczuł pod sobą żywioł niepewny, okazywał wybitne zamiłowanie do najtwardszych miejsc wąziutkiej ścieżynki. Przytem zdawał się szmer każdy łowić uszyma, obwąchiwał teren, parskał, jakby tym sposobem chciał wyrazić wahanie się i wątpliwość, a często ostrożność swą posuwał do tego stopnia, że kopytem przedniej nogi stukał zlekka o skorupę, by się przekonać o pewności gruntu. Przewodnik szedł przodem, za nim ja, a na końcu Halef. Sytuacja nasza wymagała takiego napięcia uwagi, że ledwo kilka słów zamieniliśmy ze sobą. Byliśmy już ze trzy godziny w drodze, kiedy Sadek odezwał się do mnie:
— Miej się na baczności, zihdi! Wnet znajdziemy się w najniebezpieczniejszem miejscu.
— Dlaczego miejsce to tak niebezpieczne?
— Ścieżka jest tam tak wąziutka, że można ją dwiema rękami zakryć, a po obu jej stronach zieje straszliwa głąb wody.
— Czy grunt jest mocny na tej ścieżce?
— Napewno nie wiem tego. Rozmaicie się dzieje. Siła skorupy jest zmienna.
— Zsiądę z konia, aby rozdzielić ciężar na dwie części.
— Zihdi, nie czyń tego. Koń twój stąpa pewniej niż ty.
Tu był przewodnik moim panem i mistrzem; byłem mu więc posłuszny i zostałem na koniu. Dziś jeszcze przechodzi mnie mrowie, gdy przypomnę sobie sytuację, w jakiej znaleźliśmy się bezpośrednio po tej rozmowie.
Trwało to zaledwie dziesięć minut, ale w takich okolicznościach chwila wydaje się wiecznością. Doszliśmy do okolicy falistej, gdzie powłoka szottu to wznosiła się, to zniżała. W wyżej położonych miejscach stąpało się po twardej, wytrzymałej soli; zagłębienia terenu zapełniała gęsta, lepka masa, w której tylko gdzieniegdzie można było natrafić na suchszą piędź gruntu, wytrzymującą napór konia wraz z jeźdźcem. Pod grozą śmierci niechybnej musieliśmy wytężać uwagę do najwyższego stopnia. Mimo, iż byłem na koniu, woda zielonkawa sięgała mi powyżej kolan; trzeba było z niestrudzoną cierpliwością szukać w wodzie oparcia dla każdego kroku. Najgorzej było z tem, że przewodnik i każdy z naszych koni zosobna, znalazłszy oparcie pod wodą, musieli je naprzód wypróbować, zanim wstąpili na nie całym ciężarem ciała. Te miejsca, niby względnie pewne, stanowiły jednak w gruncie rzeczy tak nikłą podstawę, że opierając się na nich o mgnienie oka za długo, można było natychmiast zapaść się wgłąb. Były to chwile okropne!
Teraz doszliśmy do miejsca, w którem na długość dwudziestu metrów skazani byliśmy na ścieżkę zaledwo dziesięć cali szeroką, a do tego bardzo niepewną.
— Zihdi, uważnie! Weszliśmy w sam środek śmierci — zawołał przewodnik.
Próbując powoli pod nogami gruntu, obrócił się twarzą na wschód i zaczął odmawiać głośno świętą fatchę:
„W imię Boga Wszechmiłosiernego! Chwała i pokłon Bogu, Władcy wszechświata, Wszechmiłosiernemu, który dzierży rząd w dniu sądu. Sługami twymi być chcemy i błagamy Cię, abyś nas wiódł po drodze prostej, po drodze tych, którzy cieszą się Twą łaską, a nie drogą tych, którzy...“
Tuż za mną odmawiał Halef tę samą modlitwę.
Nagle obydwaj równocześnie zamilkli. Z pomiędzy dwóch najbliższych wzgórz falowych padł strzał. Przewodnik, podrzuciwszy do góry ramiona, wydał krzyk przeraźliwy, zachwiał się i znikł w mgnieniu oka pod solną skorupą, która się natychmiast za nim zawarła.
W takich chwilach umysł ludzki zdobywa się na tak nadzwyczajną siłę, iż całe szeregi myśli i wniosków, wymagające zazwyczaj kilkugodzinnego skupienia, zdoła sobie uświadomić z błyskawiczną szybkością i największą dokładnością.
Echo strzału jeszcze nie przebrzmiało, przewodnik jeszcze się chwiał nad głębią — a ja pojąłem już wszystko. Mordercy chcieli zgładzić swych przyszłych oskarżycieli; pozyskanie przewodnika poszło im tem łatwiej, że ten żywił namiętną zazdrość ku Sadekowi. Na nas nastawać było zbyteczne; zabijając naszego przewodnika, gotowali i nam śmierć niezawodną. Przyczaili się więc w najniebezpieczniejszem miejscu i zastrzelili Sadeka. Teraz mogli już patrzeć zdaleka na tonących swych wrogów.
Mimo szybkości, z jaką wszystko to się stało, dostrzegłem, że kula trafiła Sadeka w głowę. Czy kula, przelatując, otarła się o mego konia, czy strzał go przeraził — dość, że mój konik berberyski zadrżał gwałtownie, stracił równowagę i wpadł w wodę.
— Zihdi! — ryknął Halef za mną w okropnem przerażeniu. Byłem już prawie zgubiony. Tylko nadzwyczajna zręczność mogła mnie ocalić: zachowałem tyle jeszcze przytomności umysłu, że, gdy koń już zapadał, oparłem się mocno o przednią część siodła; równocześnie podbiwszy nogi wtył do góry, wykonałem skok ponad głowę konia, który niestety, z powodu wywartego przezemnie nacisku, znikł w jednej chwili pod powierzchnią szottu. Podczas tego skoku poleciłem duszę Bogu.Była to najżarliwsza modlitwa mego życia. Taka modlitwa nie wymaga wielu słów, ani długiego czasu. Gdy się wisi między życiem a śmiercią, nie mierzy się ani czasu, ani słów. Stanąłem na twardym gruncie; ale wnet usunął mi się on z pod nóg; już zapadając, oparłem się raz jeszcze, potem znowu się zachwiałem, ugrzązłem i wydobyłem się powtórnie; tak grzęznąc ustawicznie, postąpiłem przecież cokolwiek naprzód; nie słyszałem, nie czułem, nie widziałem nic po za tem, że tam na solnej górce oczekiwało mnie trzech ludzi, z których dwaj mierzyli we mnie strzelbami.
Wreszcie stanąłem na twardej, wytrzymałej powłoce szottu; czułem, że stoję już mocno. Wtem gruchnęły dwa strzały, — Bóg chciał, bym został jeszcze przy życiu; potknąłem się przypadkowo i upadłem; temu zawdzięczam to, że kule przeleciały obok mnie. Miałem jeszcze strzelbę, zawieszoną na plecach; istny to cud był żem jeszcze jej nie zgubił. Wówczas nie przyszło mi nawet na myśl strzelać do tych łotrów; rzuciłem się na nich z zaciśniętemi pięściami. Nie czekali jednak na mnie. Przewodnik ich uciekł, a starszy widząc, że bez przewodnika czeka go zguba, pobiegł za nim. Chwyciłem młodszego. Wyrwał się z moich rąk i uciekł. Pobiegłem tuż za nim. Jego oślepił strach, a mnie gniew, nie uważaliśmy, dokąd się zapędzamy. Nagle wydarł mu się z gardła ochrypły, przeraźliwy krzyk, a ja rzuciłem się wstecz. W tej chwili znikł on pod powierzchnią, a nad jego głową zapieniła się tylko woda. Byłem oddalony o trzydzieści cali od jego grobu.
Wnet jednak usłyszałem za sobą wołanie w najwyższej trwodze.
— Zihdi, ratunku! ratunku!
Odwróciłem się. W tem miejscu właśnie, gdzie przed kilkoma chwilami czułem pod sobą twardy grunt, Halefowi groziła śmierć. Zapadł się już wprawdzie, ale trzymał się jeszcze z całej siły, wielkiej, mocno stwardniałej skiby solnej. Przybiegłem do niego, zerwałem strzelbę z pleców i podałem mu ją, kładąc się równo na skorupie.
— Chwyć za rzemień!
— Mam go, zihdi! O, Allah illa Allah!
— Podrzuć nogi do góry; nie mogę się dostać aż do ciebie. Ale trzymaj się mocno!
Teraz wytężył Halef całą swą siłę, aby się wspiąć do góry, ja zaś ciągnąłem gwałtownie strzelbę i — wreszcie udało się: Halef wybrnął z grzęzawiska i leżał obok mnie na twardej, pewnej skorupie. Oprzytomniawszy, odetchnął głęboko, podniósł się na kolana i modlił się słowami sześćdziesiątej czwartej sury:
„Wszystko, cokolwiek jest w niebie i na ziemi, wielbi Boga. Wszelkie panowanie dzierży On w swej dłoni; chwała Mu, bo wszelka rzecz jest w Jego mocy“.
On, muzułmanin, modlił się; ja zaś chrześcijanin, nie mogłem się modlić, przyznaję, że nie zdołałem sobie przypomnieć ani jednego słowa. Za mną rozpościerała się straszna powierzchnia szottu, spokojna, nieruchoma, błyszcząca; a jednak pochłonęła ona naszego przewodnika, nasze obydwa konie; przed sobą widziałem uciekającego zbrodniarza, który w tem wszystkiem zawinił. Każdy nerw drgał we mnie; długo nie mogłem się uspokoić.
— Zihdi, czy jesteś zraniony?
— Nie. Ale człowieku, jakżeś ty ocalał?
— Skoczyłem z konia tak, jak ty, effendi. Dalej nic nie wiem. Oprzytomniałem dopiero, gdym zawisł tam u brzegu grzęzawiska. Ale jesteśmy mimo to zgubieni.
— Dlaczego?
— Nie mamy przewodnika. O, Sadeku, przyjacielu mej duszy, duch twój wybaczy mi, że stałem się przyczyną twej śmierci. Ale ja cię pomszczę, przysięgam na brodę proroka; pomszczę cię, jeśli sam tu nie zginę.
— Nie zginiesz, Halefie.
— Zginiemy z głodu i pragnienia.
— Będziemy mieli przewodnika.
— Kogo?
— Omara, syna Sadeka.
— Jakżeż on nas tu znajdzie?
— Czy nie słyszałeś, że poszedł do Seftimi i dziś jeszcze ma wrócić?
— Ale mimo to nie znajdzie nas.
— Znajdzie. Czy Sadek nie powiedział, że aż do pewnego miejsca droga do Seftimi jest zarazem drogą do Fetnassy.
— Effendi, podsycasz we mnie nową nadzieję i nowe życie. Dobrze, zaczekamy, aż nadejdzie Omar.
— Jeśli nas znajdzie, będzie to szczęście dla niego. Ścieżka, którąśmy szli, zapadła się. Zginąłby, gdyby się o tem od nas nie dowiedział.
Położyliśmy się obok siebie; słońce prażyło nas tak mocno, że zmoczona nasza odzież wyschła po kilku minutach i pokryła się warstewką soli.


ROZDZIAŁ II.
PRZED SĄDEM.

Choć żywiłem to przekonanie, że syn zabitego przewodnika nadejdzie, to jednak mógł on zamiast pójść przez szott, obrać drogę, wiodącą naokoło niego. Czekaliśmy więc w wielkiem, wprost trwożnem napięciu. Południe minęło; było już tylko dwie godziny do wieczora; wtem ukazała się wdali postać, zbliżająca się powoli ku nam od strony wschodniej. Zbliżała się coraz więcej i wreszcie dostrzegła także nas.
— To on — rzekł Halef, zwinął rękę w trąbkę i zawołał jak przez tubę: — Omar ben Sadek, przyjdź tu szybko.
Zawołany podwoił kroki i stanął wnet przed nami. Poznał przyjaciela swego ojca.
— Bądź pozdrowiony, Halefie Omarze!
— Hadżi Halef Omar! — poprawił go Halef.
— Wybacz! Radość z tego, że cię widzę, winna temu, żem się pomylił. Byłeś w Kris, u ojca?
— Tak — odpowiedział Halef.
— Gdzie jest ojciec? Jeśli jesteś na szocie, to musi on być gdzieś niedaleko.
— Jest wpobliżu — odpowiedział Halef uroczyście.
— Gdzie?
— Omarowi ibn Sadekowi przystoi przyjąć spokojnie kismet.
— Mów, Halefie, mów! Czy stało się nieszczęście?
— Tak jest.
— Co takiego?
— Allah powołał ojca twego do siebie.
Młodzieniec stał przed nami, niezdolny wymówić słowa. Wpatrzył się w Halefa wytrzeszczonemi oczyma, a twarz miał strasznie bladą. Wreszcie odzyskał mowę, aby skorzystać z niej w innym celu, niż przypuszczałem.
— Kim jest ten zihdi? — zapytał.
— Jest to Kara ben Nemzi, którego przyprowadziłem do ojca twego. Ścigaliśmy dwóch morderców, którzy przeprawiali się przez szott.
— Ojciec mój miał was prowadzić?
— Tak jest: prowadził nas. Mordercy przekupili Arfana Rakedihma i czatowali tu na nas; ojca twego i konie połknął szott — a nas Allah ocalił.
— Gdzie są mordercy?
— Jeden zginął w grzęzawisku, drugi zaś z chabirem[16] zemknął do Fetnassy.
— Czy ścieżka tu zerwana?
— Tak jest. Nie możesz już wejść na nią.
— Gdzie wpadł mój ojciec?
— Tam, o trzydzieści kroków stąd.
Omar poszedł jak najbliżej tego miejsca, zapatrzył się przez chwilę przed siebie, potem zwrócił się na wschód.
— Allah, Boże wszechmocny i sprawiedliwy, wysłuchaj mnie! Mahomecie, proroku Najwyższego, wysłuchaj mnie! Kalifowie i męczennicy wiary, wysłuchajcie mnie. Ja, Omar ben Sadek, nie zaśmieję się, nie postrzygę brody, nie wejdę do meczetu tak długo, dopóki mordercy mego ojca nie znajdą się w dżehennie! Przysięgam to.
Byłem głęboko wzruszony tą przysięgą, nie śmiałem jednak odezwać się nawet słowem. Teraz usiadł przy nas i prosił z nienaturalnym prawie spokojem: „Opowiedzcie!“
Halef uczynił zadość tej prośbie. Gdy skończył, młodzieniec zerwał się.
— Chodźcie!
Nie wyrzekłszy nic więcej nad to jedno słowo, przed nami, wracając w tę samą stronę, skąd przybył.
Najzdradliwsze miejsca mieliśmy już teraz za sobą; nie obawialiśmy się już żadnego niebezpieczeństwa, choć trzeba było jeszcze iść przez całą noc. Nadedniem wstąpiliśmy na brzeg półwyspu Nifcaua: przed nami była Fetnassa.
— Cóż teraz? — zapytał Halef.
— Chodźcie za mną! — odpowiedział Omar.
Było to pierwsze słowo, jakie usłyszeliśmy z ust jego od wczoraj. Poszedł natychmiast ku chatce, stojącej niedaleko brzegu. Przed chatą siedział jakiś starzec.
— Salam aaleikum — powitał go Omar.
— Aaleikum — odpowiedział starzec.
— Czy jesteś Abdullah el Hamis, co waży sól?
— Tak jest.
— Czy widziałeś chabira, Arfana Rakedihma z Kris?
— Widziałem, jak wstąpił przed świtem z jakimś obcym człowiekiem na ląd.
— A co potem zrobili?
— Chabir odpoczął u mnie, a potem udał się do Bir Rekeb, aby stamtąd wrócić do Kris. Cudzoziemiec zaś kupił sobie u mego syna konia i spytał się o drogę do Kbilli.
— Dziękuję ci, Abu el malah[17].
Potem poszedł, wciąż milcząc, dalej i zaprowadził nas do chaty, gdzie pożywiliśmy się daktylami i wypili filiżankę lagmi. Później pośpieszyliśmy do Beszni, stąd do Negua i Manzurah, gdzie dowiedzieliśmy się, że jesteśmy na tropie mordercy. Niedaleko Manzurah leży wielka oaza Kbilli. Wówczas miał tam swą siedzibę turecki wekil[18], który pod nadzorem wielkorządcy Tunisu zawiadywał półwyspem Nifcaua. Miał on straż przyboczną złożoną z dziesięciu żołnierzy.
Naprzód udaliśmy się do kawiarni; ale Omar nie mógł tam długo wytrzymać. Wyszedł, aby zasięgnąć języka i wrócił dopiero za godzinę.
— Widziałem go.
— Gdzie? — zapytałem.
— U wekila.
— U namiestnika?
— Tak. Jest jego gościem i ma na sobie wspaniale szaty. Jeśli chcecie z nim mówić, to musimy pójść, bo teraz jest pora audjencji.
Byłem w najwyższym stopniu zaciekawiony. Zbrodniarz, ścigany listami gończemi, był gościem u zastępcy wielkorządcy!
Omar zaprowadził nas przez wolny plac ku kamiennemu, niskiemu domowi, otoczonemu murem. Na dziedzińcu przed bramą odbywali nefery[19] jakieś ćwiczenia pod komendą onbasziego[20], podczas gdy zaka[21] stał, oparty o bramę, przypatrując się żołnierzom. Wpuszczono nas natychmiast, a jakiś murzyn zapytał, czego sobie życzymy. Potem zaprowadził nas do selamliku, do pokoju, którego jedynym sprzętem był stary dywan, rozpostarty w jednym kącie. Na dywanie siedział, z podwiniętemi pod siebie nogami, mężczyzna o nieruchomym, zobojętniałym wyrazie twarzy i palił tytoń z odwiecznego perskiego hukah.
— Czego chcecie?
Ton i akcent głosu, jakim te słowa wypowiedział, nie podobały mi się. Odpowiedziałem więc na pytanie również pytaniem:
— Kim jesteś?....
Popatrzył na mnie z najwyższem zdziwieniem i odpowiedział?
— Jestem wekil!
— Chcemy pomówić z gościem twoim, który dziś albo wczoraj przybył do ciebie.
— Kim jesteś?
— Oto mój paszport.
Podałem mu dokument. Rzuciwszy nań okiem, złożył go i wsunął do kieszeni swych szerokich spodni.
— A kto jest ten człowiek? — zapytał potem, wskazując na Halefa.
— Mój służący.
— Jak się nazywa?
— Nazywa się hadżi Halef Omar.
— Kto jest ten drugi?
— To jest przewodnik, Omar ben Sadek.
— A kim jesteś ty sam?
— Przeczytałeś przecie!
— Nie czytałem.
— Jest napisane w paszporcie.
— Napisane pismem niewiernych. Od kogo go masz?
— Od francuskiego namiestnika w Algierze.
— Namiestnictwo w Algierze nie znaczy tu nic. Paszport twój nie ma tu żadnego znaczenia. A więc, kim jesteś?
— Nazywam się Kara ben Nemzi.
— W jakiego Boga wierzą Nemzowie?
— Wierzą w Boga jedynego, ale nie nazywają go Allahem, lecz Ojcem.
— Więc oni nie są Sunnitami lecz Sziitami?
— Są chrześcijanami.
— Allah iharkilik. Niech cię Bóg spali. Więc i ty jesteś chrześcijaninem?
— Tak jest.
— Giaurem? I ty ważysz się rozmawiać z wekilem z Kbilli. Każę cię oćwiczyć, jeśli natychmiast nie znikniesz mi z przed oczu!
— Czy uczyniłem coś, co sprzeciwia się prawu lub ciebie obraża?
— Tak jest. Giaurowi nie wolno nigdy stanąć przed mem obliczem. Jak się nazywa twój przewodnik?
— Omar ben Sadek.
— Dobrze. Omarze ben Sadek, jak dawno służysz już temu Nemzi?
— Od wczoraj.
— To niedawno. Będę więc łaskaw dla ciebie, każę ci wymierzyć na stopę jeno dwadzieścia razów. — A potem, zwracając się do mnie, ciągnął dalej:
— Jak się nazywa ten oto twój służący?
— Allah akbar, Bóg jest wielki, ale niestety osłabił on pamięć twą do tego stopnia, że nie możesz sobie zapamiętać naraz dwóch nazwisk. Służący mój nazywa się, jak już raz powiedziałem, hadżi Halef Omar.
— Chcesz mi ubliżyć, giaurze? Wydam potem wyrok na ciebie! A zatem, Halefie Omar, jesteś hadżim i służysz u niewiernego? Zasługujesz za to na podwójną karę. Jak długo jesteś już u niego?
— Pięć tygodni.
— Otrzymasz zatem sześćdziesiąt razów na stopę i przez pięć dni nie będzie ci wolno ani jeść ani pić.
— A teraz ty, jak się nazywasz?
— Kara ben Nemzi.
— Dobrze, Kara ben Nemzi, dopuściłeś się trzech wielkich zbrodni.
— Jakich to, zihdi?
— Nie jestem zihdim; masz mnie nazywać: dżenabin-ic albo hacretin-ic, wasza mość lub wasza wysokość. Zbrodnie twe są następujące: Przedewszystkiem namówiłeś dwóch wiernych, aby ci służyli, co równa się piętnastu uderzeniom kijem; następnie odważyłeś się przerwać mi kef, co znaczy: jeszcze piętnaście uderzeń kijem; wreszcie wątpiłeś o mej pamięci, dodać więc należy jeszcze dwadzieścia kijów; wszystko razem wynosi pięćdziesiąt razów, wymierzonych na stopę. Ponieważ nadto mam prawo pobierać wergi, podatek, od każdego wyroku, więc wszystko, co masz przy sobie, wszystko, co jest twoje — należy odtąd do mnie, konfiskuję ci to.
— O, wielki dżenabin-ic, podziwiam cię; sprawiedliwość twa jest wzniosła, mądrość twa jest już całkiem wzniosła, wznioślejszą jeszcze twa łaska, a najwznioślejsze są spryt twój i przebiegłość. Ale o jedno proszę cię, szlachetny beju Kbilli, pozwól nam zobaczyć swego gościa, zanim wymierzą nam karę.
— Czego chcesz od niego?
— Przypuszczam, że jest to mój znajomy, chciałbym się rozkoszować jego widokiem.
— On nie jest twoim znajomym. Jest to bowiem wielki wojownik, dostojny syn sułtana i surowy wyznawca Koranu. Nie mógł więc nigdy być znajomym niewiernego. Ale każę go zawołać, aby zobaczył, jak wekil z Kbilli zwykł karać za popełnione zbrodnie. Nie ty będziesz się rozkoszował jego widokiem, ale on będzie się z lubością przypatrywał, jak wam wymierzać będą cięgi. On wiedział, że przyjdziecie.
— Tak! Skąd się o tem dowiedział?
— Niedawno przeszliście obok niego, nie widząc go, a on mi natychmiast doniósł o was. Gdybyście byli sami nie przyszli, byłbym po was posłał.
— A więc zrobił na nas doniesienie? A to z jakiego powodu?
— O tem jeszcze usłyszycie. Wtedy otrzymacie drugą karę, znacznie większą, niż ta, którą wam przedtem podyktowałem.
Audjencja nasza u tego urzędnika miała w istocie przebieg dziwny i osobliwy. Wekil z dziesięcioma żołnierzami w takiej wysuniętej w głąb pustyni, zapomnianej, oazie — był w każdym razie dawniej co najwyżej czauszem[22] lub milazimem[23], a wiadomo przecie, co należy sądzić o tureckim podporuczniku. Ci subalterni czyścili z pewnością buty lub nakładali fajki wyższym oficerom. Otóż naszego poczciwinę osadzono w Kbilli, aby mu dać sposobność do utrzymania się, potem zupełnie o nim zapomniano. Bej Tunisu bowiem wypędził był wojsko tureckie z kraju; plemiona Beduinów były pod zwierzchnictwem wielkorządcy o tyle, że ten przysyłał ich naczelnikom corocznie zastrzeżone układami paradne burnusy, za co oni okazywali mu w ten sposób swą wdzięczność, iż wcale o nim nie myśleli. Ten dzielny wekil czerpał środki do życia z wszelkiego rodzaju wymuszeń; ponieważ jednak z krajowcami sprawa nie była ani łatwą, ani bezpieczną, więc taki cudzoziemiec, jak ja, był dla niego bardzo pożądany. Nie miał pojęcia o Europie; nie znał znaczenia konsulatów; mieszkał wśród rozbójniczych koczowników, myślał, że jestem zupełnie bezbronny, że może bezkarnie zrobić ze mną, co mu się żywnie podoba.
Nie mogłem tu istotnie liczyć na nikogo, prócz na siebie samego, mimo to na myśl mi nie przyszło bać się „Jego wysokości“, przeciwnie, bawiło mnie to, że tak bezczelnie chciał mię uszczęśliwić bastonadą. Nadto byłem ciekaw, czy gość jego był naprawdę zbrodniarzem, przez nas ściganym. Omar mógł się przecież pomylić; wydawało mi się to jednak nieprawdopodobnem, gdy uwzględniłem to, że gość ten zrobił na nas doniesienie.Domyśliłem się, o jaką zbrodnię on nas oskarżył. W każdym razie był to dawny znajomy wekila i starał się z tego skorzystać, aby jakimkolwiek sposobem uczynić nas nieszkodliwymi.
Namiestnik klasnął w dłonie i w tej chwili zjawił się służący, murzyn, który padł przed nim na ziemię, jak przed sułtanem. Wekil szepnął mu kilka słów, poczem ten się oddalił. Po pewnym czasie drzwi się otworzyły i weszło dziesięciu żołnierzy z swoim onbaszim. Odziani w burnusy, pozszywane z rozmaitych gałganów, niczem nie przypominające wojskowego stroju, przedstawiali nędzny widok; większość była bosa, a wszyscy mieli karabiny tego rodzaju, że można ich było używać do wszystkiego, tylko nie do strzelania. Rzucili się odrazu przed wekilem na ziemię, bez porządku i składu; wekil zmierzył ich naprzód możliwie marsowym wzrokiem, a potem zakomenderował:
— Kalkyn — wstać!
Podnieśli się, onbaszi zaś wyjął swój potężny sarras z pochwy.
— Kylin zyraji — utwórzcie szereg! — ryknął stentorowym głosem.
Stanęli obok siebie rzędem, trzymając karabiny w swych brunatnych rękach, jak który chciał.
— Has-dur — broń na ramię! — zakomenderował teraz.
Strzelby podleciały w górę, zderzając się z sobą, uderzając o mur lub o głowy tych okazałych bohaterów; wreszcie po długich wędrówkach znalazły się szczęśliwie na ramionach swych właścicieli.
— Izalam-dur — prezentuj broń!
Znowu strzelby utworzyły kłębiącą się gmatwaninę, przyczem nic dziwnego, że u jednej strzelby odpadła lufa. Żołnierz schylił się powoli do ziemi, podniósł lufę, obejrzał ją ze wszystkich stron, potrzymał przez chwilę do światła, aby się przekonać, czy jest jeszcze dziura, z której się strzela, wreszcie wyjąwszy z kieszeni sznurek z palmowego włókna, przywiązał ostrożnie zbiegłą lufę w odpowiedniem miejscu, mianowicie do kolby. Potem z miną ogromnie zadowoloną, nadał naprawionej broni położenie, nakazane ostatnią komendą.
— Zessic, zyjle — me nic — cicho stać — nie gadać!
Po tym rozkazie zacisnęli żołnierze usta z widoczną siłą i energją, a surowo-poważnem mruganiem oczu chcieli dać do poznania, że ich niewzruszoną wolą jest: milczeć. Zauważyli bowiem, że ich tu sprowadzono do strzeżenia trzech zbrodniarzy, chodziło więc o to, aby nam zaimponować.
Musiałem sobie naprawdę zadać dość trudu, aby przy tych osobliwych ćwiczeniach, niby wojskowych, zachować powagę, ale dobry mój humor miał, jak zauważyłem, ten zbawienny skutek, iż dodał odwagi moim towarzyszom.
Drzwi się znowu otworzyły. Wszedł oczekiwany. Był to naprawdę on. Nie racząc na nas spojrzeć, podszedł do dywanu, usiadł w kuczki obok wekila, wziął fajkę z rąk murzyna, który wszedł za nim, a teraz mu ją zapalał. Potem podniósł wzrok i przypatrywał się nam z pogardą, którą trudno sobie wyobrazić.
Teraz zabrał głos namiestnik, zapytując mnie:
— Oto jest mąż, którego chcieliście zobaczyć. Czy jest on twoim znajomym?
— Tak jest.
— Słusznie powiedziałeś; jest twoim znajomym, to znaczy, że ty go znasz. Nie jest jednak twoim przyjacielem.
— Podziękowałbym też bardzo za jego przyjaźń. Jak on siebie nazywa? —
— Nazywa się Abu en Nassr.
— Nieprawda! Nazwisko jego brzmi: Hamd el Amazat.
— Giaurze, nie poważ się zarzucać mi kłamstwa, bo dostaniesz o dwadzieścia razów więcej! Mój przyjaciel nazywa się rzeczywiście Hamd el Amazat; ale wiedz o tem, ty psie niewierny, że, gdy służyłem jeszcze jako miralai w Stambule, a napadli raz na mnie w nocy greccy bandyci, wówczas to nadszedł Hamd el Amazat, pomówił z nimi i ocalił mi życie. Od owej nocy nazywa się on Abu en Nassr, ojciec zwycięstwa, albowiem nikt mu się oprzeć nie zdoła, nawet grecki bandyta.
Nie mogłem już nad sobą zapanować. Zacząłem się śmiać, kiwać głową, wreszcie zapytałem:
— Utrzymujesz, żeś był w Stambule miralai, a więc pułkownikiem? W jakim pułku?
— W gwardji, synu szakala.
Postąpiłem o krok ku niemu i podniosłem prawą rękę.
— Ośmiel się jeszcze raz mi ubliżyć, a wymierzę ci taką ssillę, taki policzek, że do jutra zmieni ci się nos w minaret. W sam raz wyglądasz mi na takiego, co był kiedyś pułkownikiem! Możesz te brednie pleść swoim rycerzom na oazie, a nie mnie; zrozumiałeś?
Podskoczył z nadzwyczajną szybkością. Coś podobnego nigdy mu się jeszcze nie zdarzyło; to przechodziło jego pojęcie. Wytrzeszczył na mnie oczy, jak gdybym był upiorem, i nie wiem, czy wściekłością, czy nagłem onieśmieleniem dławiony, zdołał zaledwie wykrztusić:
— Człowieku, mogłem zostać nawet liwa-paszą, a więc jenerał-majorem, gdyby mi stanowisko w Kbilli nie było milsze.
— Jesteś wzorem odwagi i waleczności. Walczyłeś z bandytami, których przyjaciel twój zwyciężył jednem słowem. Słyszysz? Był zatem co najmniej ich dobrym znajomym, albo nawet członkiem ich bandy. Tu w Algierze popełnił morderstwo dla rabunku; zabił człowieka w Wadi Tarfani; na Szott Dżerid zastrzelił mego przewodnika, ojca tego oto młodzieńca, chcąc mnie w ten sposób zgubić. Ścigałem go aż do Kbilli; a teraz zastaję tego zbrodniarza przyjacielem męża, który twierdzi, że był pułkownikiem w służbie wielkorządcy. Oskarżam go przed tobą o mord i żądam, abyś go uwięził!
Teraz wstał także Abu en Nassr i zawołał:
— Człowiek ten jest giaurem. Napił się wina i nie wie, co mówi. Niech się wyśpi, a potem będzie odpowiadał przed twoim sądem.
Tego było mi już za wiele. W jednej chwili chwyciłem go, podniosłem do góry i rzuciłem nim o ziemię. On się zerwał i wyjął nóż do mnie.
— Psie, targnąłeś się na wiernego, teraz musisz zginąć!
Rzucił się na mnie tak gwałtownie, jak tylko mógł, ale ja uderzyłem go pięścią tak silnie, że padł na ziemię i legł bez ruchu.
— Chwycić go! — rozkazał wekil swym żołnierzom, wskazując na mnie.
Sądziłem, że pochwycą mnie natychmiast, ale ku memu zdziwieniu stało się inaczej. Podoficer stanął przed swoimi żołnierzami i wydał gromki rozkaz:
— Komyn zilahlari — odłożyć broń!
Wszyscy pochylili się, położyli karabiny na ziemi i zajęli napowrót poprzednią postawę.
— Dyndirmek zagha — w prawo zwrot.
Wykonawszy pół obrotu w prawo, stali teraz rzędem jeden za drugim.
— Gityn erkek czewrezinde, koszyn — ic — tego człowieka wziąć w środek, marsz!
Każdy podniósł lewą nogę jak na placu ćwiczeń, żołnierz zaś, znajdujący się na jednem ze skrzydeł, powtarzał do taktu: zol-zagha, zol-zagha — lewa-prawa, lewa-prawa; w ten sposób maszerowali naokoło mnie; gdy utworzyli już zamknięte koło, stanęli na rozkaz podoficera.
— Onu tutmyn — wziąć go!
Dwadzieścia rąk wyciągnęło się ku mnie ze stu brunatnemi, brudnemi palcami, styłu i sprzodu, z lewej i z prawej strony i porwało za mój burnus. Było to tak śmieszne, że nie uczyniłem nic, aby się od tych rąk obronić.
— Dżenabin-ic, bicim-war herifu — Wasza wysokość, mamy tego łajdaka — odezwał się naczelny dowódzca tego dzielnego wojska.
— Brakyn-jok onu tekrar acad — trzymajcie go i nie puszczajcie na wolność! — rozkazał namiestnik z miną nadzwyczaj surową.
Sto palców wpiło się jeszcze mocniej w mój burnus, a wszystko to działo się z taką sztywną orjentalną powagą, tyle było w tem wszystkiem cudackich ruchów, przypominających marjonetki, że omal nie wybuchnąłem głośnym śmiechem. Abu en Nassr podniósł się był tym czasem. Oczy jego pałały wściekłością i żądzą zemsty, kiedy mówił do wekila:
— Każesz go zastrzelić!
— Tak, będzie zastrzelony; wprzód jednak przesłucham go, jestem bowiem sprawiedliwym sędzią i nie mogę wydać wyroku na nikogo bez poprzedniego przesłuchania. A teraz podaj swoją skargę!
— Ten giaur — zaczął morderca — szedł z przewodnikiem i ze swym służącym przez szott; natrafiwszy na nas, wtrącił mego towarzysza do wody, przez co spowodował jego śmierć.
— Dlaczego to uczynił?
— Z zemsty.
— Za co chciał się mścić?
— Giaur zamordował człowieka w Wadi Tarfaui; myśmy nadeszli i chcieliśmy go ująć, ale on umknął nam.
— Czy możesz przysiąc, że to prawda?
— Na brodę proroka!
— To wystarczy! Czy słyszałeś te słowa? — zapytał potem mnie.
— Tak.
— Co powiesz na to?
— Że jest łotr. On zamordował, a teraz pozamieniał tylko osoby w swem oskarżeniu.
— On przysiągł, a ty jesteś giaurem. Nie wierzę tobie, lecz jemu.
— Zapytaj mego służącego, on jest moim świadkiem.
— Służy u niewiernego; dlatego słowa jego nie mają znaczenia. Zwołam wielką radę oazy, która wysłucha moich słów i rozstrzygnie o tobie.
— Nie chcesz mi wierzyć dlatego, że jestem chrześcijaninem, a jednak obdarzasz giaura swem zaufaniem. Człowiek ten jest Ormianinem, a więc nie wyznaje wiary muzułmańskiej, jest także chrześcijaninem.
— On przysiągł na proroka.
— To jest podłość i grzech, za który go Bóg skarze. Jeżeli nie chcesz mnie wysłuchać, oskarżę go przed radą oazy.
— Giaur nie może oskarżać wiernego, a rada oazy nie może wyrządzić mojemu przyjacielowi najmniejszej krzywdy, bo on ma bu-djeruldu, jest więc gielgeda padiszahnin, czyli takim, co stoi w cieniu wielkorządcy.
— Ja zaś jestem gielgeda zenin kyralin, takim, co chadza w cieniu swego króla. I ja mam bu-djeruldu; schowałeś je do kieszeni.
— Jest ułożone w języku giaurów; splamiłbym się, gdybym je czytał. Sprawę twą dziś jeszcze zbadam; tymczasem dostaniecie bastonadę: ty pięćdziesiąt, twój służący sześćdziesiąt, a przewodnik dwadzieścia uderzeń na stopę. Wyprowadźcie ich na podwórze; ja wnet nadejdę.
— Alykomin elleri — cofnijcie ręce! — zakomenderował podoficer.
Sto palców cofnęło się odemnie.
— Alyn-ic tifenkleri — podnieść broń!
Bohaterowie rzucili się do swych strzelb i podjęli je z ziemi.
— Wirmyn hep-icz — okrążyć wszystkich trzech!
W mgnieniu oka otoczyli mnie, Halefa i Omara. Wyprowadzono nas na podwórze, na środku którego znajdowała się kłoda w rodzaju ławki. Z kształtu tego pnia można było wnioskować, że przeznaczony był dla tych, którzy mieli otrzymać bastonadę.
Moi towarzysze nie stawiali również oporu, widząc, że znoszę wszystko spokojnie, ale poznać było po wyrazie ich oczu, że czekali tylko na mój przykład, aby wreszcie skończyć z tą farsą.
Właśnie staliśmy przez chwilę koło pnia, gdy zjawił się wekil wraz z Abu en Nassrem. Murzyn niósł przed nimi dywan, rozpostarł go, a gdy usiedli, podał im ognia do fajek. Teraz wekil wskazał na mnie.
— Wermyn ona elli — dajcie mu pięćdziesiąt.
Teraz wybiła dla nas chwila stanowcza.
— Czy masz jeszcze moje bu-djeruldu w kieszeni? — zapytałem go.
— Tak jest.
— Oddaj mi je!
— Nigdy!
— Dlaczego?
— Aby się żaden wierny niem nie splamił!
— Chcesz mnie naprawdę obić?
— Tak.
— Pokażę ci, co robię, jeśli sam sobie muszę wymierzyć sprawiedliwość.
Małe podwórze było z trzech stron otoczone wysokim murem, a z czwartej zamknięte zabudowaniem; można było wyjść stąd tylko tą samą drogą, którą weszliśmy. Widzów nie było; stało więc nas trzech przeciw trzynastu. Pozwolono nam zatrzymać broń przy sobie, bo wymagał tego rycerski zwyczaj pustyni; wekil był zupełnie nieszkodliwy, żołnierze jego również; niebezpiecznym stać się mógł tylko Abu en Nassr. Jego musiałem w pierwszym rzędzie uczynić niezdolnym do walki.
— Czy masz sznur? — zapytałem Omara pocichu.
— Mam sznur z mego burnusa.
— Odwiąż go! — Halefowi zaś szepnąłem: — Skoczysz do wyjścia i nie wypuścisz nikogo!
— Wymierz sobie sprawiedliwość! — odpowiedział tymczasem wekil.
— Zaraz.
Rzekłszy to, skoczyłem nagle, roztrącając żołnierzy, wprost ku Abu en Nassrowi, ściągnąłem mu z błyskawiczną szybkością ręce na plecy i przygniotłem kolanem tak silnie jego kark, że nie mógł się ruszyć z siedzącej postawy.
— Zwiąż go! — rozkazałem Omarowi.
Rozkaz ten był właściwie zbyteczny, gdyż Omar zrozumiał mnie wlot i już jął obwiązywać sznurem ramiona Ormianina. Zanim żołnierze zdołali ruszyć się z miejsca, był już związany. Tak wekil, jak i jego straż przyboczna byli tym nagłym zamachem nadzwyczajnie zmieszani i przez chwilę patrzyli na mnie z przerażeniem i zdziwieniem. Tymczasem wyjąłem prawą ręką swój nóż, a lewą chwyciłem wekila za kark. Wskutek przerażenia wyciągnął on ręce i nogi przed siebie, jak gdyby był już zupełnie nieżywy; tem więcej życia wstąpiło teraz w żołnierzy.
— Haczyn, aramin imdad — uciekajcie, przyprowadźcie pomoc — ryknął onbaszi, który najpierw odzyskał mowę.
Szabla byłaby mu tamowała ruchy, więc odrzucił ją precz i pobiegł ku wyjściu, inni pospieszyli za nim. Tam jednak stał waleczny Halef ze strzelbą gotową do strzału.
— Geri; durar-zic bunda — wrócić! zostaniecie tu! — zawołał do nich.
Stanęli na chwilę, potem zawrócili i rozbiegli się na wszystkie strony, aby szukać schronienia po kątach między murami. Omar wyciągnął również swój nóż i stanął, gotów utopić go w sercu Abu en Nassra.
— Czyś już nieżyw? — zapytałem wekila.
— Nie, czy chcesz mnie zabić?
— To zależy od ciebie, o ty, uosobienie wszelkiej sprawiedliwości i odwagi. Ale zapewniam cię, że życie twe wisi na cienkim włosku.
— Czego żądasz odemnie, zihdi?
Zanim jeszcze odpowiedziałem, odezwał się jakiś trwożny głos kobiecy. Patrzę, a tu zbliża się, a raczej toczy się z największem wysiłkiem ku nam od wejścia jakaś mała, otyła postać kobieca.
— Tut — stój! — wrzasnęła do mnie. — Eldirme onu; dir benim kodża — nie zabijaj go; to mój mąż!
Ta otyła, okrąglutka jejmość, okutana w suknie i zasłony, która zmierzała do mnie, wymachując rękami, jak gdyby pływała, była zatem wielmożną panią namiestnikową. Widocznie chciała się przypatrywać spod drewnianych krat niewieściego apartamentu zajmującej egzekucji, ale niestety musiała spostrzec ku swemu przerażeniu, że egzekucja miała właśnie być przeprowadzona na jej małżonku. Zapytałem ją spokojnie:
— Kto ty jesteś?
— Im kary wekilin, jestem żona wekila — odpowiedziała.
— Ewet, dir benim awret, gil Kbillinin — tak, to moja żona, róża z Kbilli — potwierdził namiestnik, stękając.
— Jak się ona nazywa?
— Demar-im Merzinah — nazywam się Merzinah — oznajmiła jejmość.
— He, Demar Merzinah — tak, nazywa się Merzinah — ozwało się echem z ust wekila.
Była to zatem „róża oazy Kbilli“ i nazywała się Merzinah, czyli mirt. Wobec tak delikatnej istoty musiałem być uprzejmy.
— Jeśli zabłyśniesz zorzą swego oblicza, o kwiecie oazy, to ręka moja nie tknie go — powiedziałem.
W tej chwili jaszmak, welon, zleciał z jej twarzy. Ponieważ długi czas przebywała wśród Arabów, u których kobiety nie osłaniają twarzy, więc nie przestrzegała tak ściśle obyczaju kobiet tureckich, żyjących wśród innych warunków. Zresztą pomyślała zapewne, że cenne życie jej małżonka wymagało koniecznie tej ofiary. Ukazała się twarz bezbarwna, znużona i tak nalana, że ledwo można było rozeznać w niej oczy, a zadarty nosek gubił się w tłuszczu. Pani wekilowa liczyła może około czterdziestu lat, ale usiłowała oznaki zbliżającej się starości zatrzeć, czerniąc brwi i barwiąc usta. Na obu policzkach umieściła zapomocą węgla po jednym punkciku, co twarzy jej nadawało wyraz bardzo malowniczy. Gdy nadto przypadkiem wysunęła ręce z pod gęstych zasłon, zauważyłem, że miała nietylko paznokcie, ale i ręce zabarwione na czerwono.
— Dziękuję ci, słońce Dżeridu — schlebiałem jej.
— Jeśli mi przyrzekniesz, że wekil zostanie spokojnie na swem miejscu, to włos mu z głowy nie spadnie.
— Kaladżak-dir — zostanie na miejscu; przyrzekam ci.
— Twej piękności zawdzięcza, że nie zgniotłem go, jak indżir, jak figę, którą się zgniata, aby wyschła. Głos twój jako ton fletu; oko twe jaśnieje jak słońce; postać twa przypomina Szeherezadę. Dla ciebie jedynie czynię tę ofiarę, iż pozostawiam go przy życiu.
Odjąłem rękę od niego; wyprostował się, wzdychając z ulgą, ale nie ruszył się z miejsca, posłuszny memu nakazowi. Jejmość zmierzyła mnie od stóp do głów i zapytała uprzejmie:
— Kto ty jesteś?
— Jestem cudzoziemiec, a ojczyzna moja daleko za morzem.
— Czy wasze kobiety są piękne?
— Piękne są, ale nie dorównują kobietom nad Szott el Kebihr.
Dygnęła i uśmiechnęła się z zadowoleniem, poznałem po niej, że znalazłem łaskę w jej oczach.
— Nemzowie są bardzo mądrzy, waleczni i uprzejmi ludzie, słyszałam o tem nieraz — zawyrokowała. — Pozdrawiamy cię i witamy! Lecz dlaczegoś związał mego męża? Dlaczego żołnierze nasi uciekają przed tobą i dlaczego chciałeś zabić potężnego namiestnika?
— Tamtego człowieka skrępowałem, bo jest mordercą; twoi żołnierze uciekli przedemną, bo widzieli, że ich napewno zwyciężę, a wekila związałem, bo chciał mnie bić, a potem skazać na śmierć, nie kierując się przytem sprawiedliwością.
— Otrzymasz sprawiedliwość!
Przekonałem się przy tej sposobności, że pantofel ma taką samą czarodziejską siłę na Wschodzie, co u nas na Zachodzie. Wekil, widząc zagrożony swój autorytet, próbował go wzmocnić:
— Jestem sprawiedliwym sędzią i będę — — — —
— Zus-olmar-zen — będziesz ty cicho! — przerwała mu głosem rozkazującym. — Wiesz, że znam tego człowieka, który zwie się Abu en Nassr, ojciec zwycięzców; powinien się raczej nazywać Abu el Jalani, ojciec kłamców. On był temu winien, że wysłano cię do Algieru właśnie wtedy, gdy mogłeś zostać milazim; on zawinił, że znalazłeś się potem aż w Tunisie i że jesteś zagrzebany tutaj w tej samotności; kiedykolwiek przyszedł tu do ciebie, musiałeś zawsze zrobić coś, co ci przyniosło szkodę. Nienawidzę go, nienawidzę, i nie mam nic przeciwko temu, jeśli go ten cudzoziemiec zabije. Zasłużył sobie na to!
— Nie wolno go zabić; on jest gielgeda padiszahnin!
— Tut aghyci, milcz! On jest gielgeda padiszahnin, to znaczy: stoi w cieniu padyszacha; ten cudzoziemiec jest gielgeda wekilanin, to znaczy: stoi w cieniu namiestnikowej, pod moją opieką, słyszysz? Kto zaś znajduje się w moim cieniu, tego twój żar nie spali. Wstań i pójdź za mną!
Powstał, aby odejść z żoną. Ale to sprzeciwiało się moim zamiarom.
— Stój! — zawołałem, chwytając go raz jeszcze za kark. — Zostań tu!
— Jejmość odwróciła się.
— Czy nie powiedziałeś, że nie zrobisz mu nic złego? — zapytała.
— Tak jest, ale pod warunkiem, że zostanie na miejscu.
— Przecie nie może tu siedzieć po wieczne czasy!
— Masz słuszność, o perło z Kbilli; ale w każdym razie może on tak długo tu zostać, aż sprawa moja bedzie załatwiona.
— Już jest załatwiona.
— O ile?
— Czy nie powiedziałam ci, że pozdrawiamy cię i witamy?…
— To prawda.
— Jesteś więc naszym gościem i zamieszkaj wraz ze swymi ludźmi u nas tak długo, dopóki nie zechcesz z nami się rozstać.
— A Abu en Nassr, którego nazwałaś Abu el Jalani?
— Należy do ciebie, możesz z nim zrobić, co ci się podoba.
— Czy to prawda, wekilu?
Wekil zwlekał z odpowiedzią, ale jedno surowe spojrzenie władczyni zmusiło go do wyrzeczenia słowa:
— Tak.
— Przysięgasz mi?
— Przysięgam.
— Na Allaha i jego proroka?
— Czy muszę? — zapytał panią, różę z Kbilli.
— Musisz! — odpowiedziała stanowczo.
— Przysięgam ci to na Allaha i proroka.
— A teraz wolno mu pójść ze mną? — zapytała mnie.
— Wolno — odpowiedziałem.
— Przyjdź potem do nas, zjesz z nami baraniny z kuskussu.
— Czy masz miejsce, gdzie możnaby zamknąć Abu en Nassra?
— Nie. Przywiąż go do pnia palmy, tam obok muru. Nie umknie, bo nakażę naszej straży pilnować go.
— Sam będę go pilnował — odpowiedział zamiast mnie Omar.— Nie ucieknie mi on, lecz zapłaci swą śmiercią za życie mego ojca. Nóż mój będzie zarówno ostry, jak bystre będzie moje oko.
Morderca milczał zawzięcie od chwili, gdy, go związano, ale oczy jego patrzały na nas chytrze i tajemniczo, gdyśmy poprowadzili go do palmy i przywiązali do niej. Nie miałem istotnie zamiaru pozbawić go życia; ale zemsta za krew przelaną nie mogła go minąć; wiedziałem, że nigdybym Omara nie zdołał skłonić, aby darował życie mordercy. Ed d’em b’ed d’em, czyli jak Turek się wyraża: kan kani edemar, krwią płaci się za krew. Co do mnie, wolałbym był wcale nie natrafić na ślad zbrodniarza; ale skoro już byłem na jego tropie i miałem go w swych rękach, musiałem widzieć w nim wroga i mordercę i odpowiednio do tego postąpić. W każdym razie nie ulegało wątpliwości, że on nie oszczędziłby mnie wcale, gdybym nieszczęśliwym zbiegiem okoliczności jemu wpadł w ręce.
Zostawiłem go pod strażą Omara i udałem się z Halefem do selamliku. W drodze zapytał mnie mój mały służący:
— Powiedziałeś, że człowiek ten nie jest muzułmaninem. Czy to prawda?
— Prawda. Jest ormiańskim chrześcijaninem, a jeśli trzeba, podaje się bez wahania za muzułmanina.
— A ty masz go za człowieka złego?
— Bardzo złego.
— Widzisz więc, effendi, że chrześcijanie są złymi ludźmi. Powinieneś przyjąć prawdziwą wiarę, jeśli nie chcesz na wieki piec się w ogniu dżehenny.
— Ty sam będziesz tam wiecznie się prażył!
— Dlaczego?
— Czy nie opowiadałeś mi, że w Derk Asfal, w siódmem i najgłębszem piekle, smażyć się będą wszyscy kłamcy i obłudnicy, a jeść będą szatanie głowy z drzewa Cakum.
— Tak, ale cóż ja mam z tem wszystkiem wspólnego?
— Jesteś kłamcą i obłudnikiem!
— Ja? Usta moje mówią prawdę, a w sercu mem niema fałszu. Tego, ktoby mnie tak nazwał jak ty, dosięgłaby moja kula.
— Kłamiesz, udając, że byłeś w Mekce, i podajesz się obłudnie za hadżiego. Czy mam to powiedzieć wekilowi?
— Aman, aman, przebacz! Ty nie możesz tak postąpić z Halefem, ze swym sługą najwierniejszym ze wszystkich, jakich kiedykolwiek znajdziesz.
— Nie, nie uczynię tego, ale przypomnij sobie warunek, pod którym zobowiązałem się do milczenia.
— Przypominam go sobie i będę się miał na baczności; ale ty będziesz mimo to kiedyś prawdziwym wiernym, czy chcesz, czy nie chcesz, zihdi!
Wstąpiliśmy do domu, gdzie wekil nas już oczekiwał. Przyjął mnie z miną niebardzo uprzejmą.
— Usiądź! — rzekł.
Uczyniłem zadość jego zaproszeniu i usiadłem tuż obok niego, podczas gdy Halef zajął się naszemi fajkami.
— Dlaczego chciałeś zobaczyć oblicze mojej żony? — rozpoczął rozmowę.
— Jako Europejczyk jestem przyzwyczajony patrzeć w oblicze tego, z którym mówię.
— Wy macie złe zwyczaje. Nasze kobiety zakrywają się, a wasze pozwalają patrzeć na siebie. Nasze kobiety noszą suknie u góry długie, u dołu krótkie; wasze, szaty u góry krótkie, a długie u dołu, czasem zaś krótkie w górze zarazem i na dole. Czy widzieliście kiedy u siebie choć jedną z naszych kobiet? Dziewczęta wasze zaś przychodzą do nas i dlaczego? O, jacik, o biada!
— Wekil, to jest wasza gościnność, którąście mi ofiarowali? Od kiedy stało się to zwyczajem witać gościa obelgami? Nie potrzebuję ani twej baraniny, ani kuskussu i pójdę sobie na podwórze. Pójdź za mną!
— Effendi, wybacz! Chciałem ci tylko powiedzieć, co myślę, ale nie chciałem ciebie wcale obrazić.
— Kto nie chce obrażać, niech nie mówi zawsze wszystkiego, co myśli. Człowiek gadatliwy podobny jest do rozbitego garnka, którego nie można użyć, bo nie zdoła w sobie nic zatrzymać.
— Siądź tu i opowiedz mi, gdzieś się spotkał z Abu en Nassrem?
Opowiedziałem mu dokładnie o naszej przygodzie. Przysłuchiwał się w milczeniu, a potem potrząsnął głową.
— Ty sądzisz, że on zamordował kupca z Blidah?
— Tak jest.
— Nie byłeś przy tem.
— Wywnioskowałem to!
— Allahowi wolno tylko wnioskować. On jest wszechwiedzący, myśl zaś człowieka jest jak jeździec, którego nieposłuszny rumak tam unosi, dokąd się on wcale nie chciał dostać.
— Więc tylko Allahowi wolno wnioskować, bo jest wszechwiedzący? O wekilu, umysł twój zmęczony jest baraniną z kuskussu, którą zjadłeś. Otóż właśnie Allah, jako wszechwiedzący, może się obyć bez wnioskowania; kto wnioskuje, szuka wyniku swych rozumowań, który mu jednak zgóry nie jest wiadomy.
— Słyszałem, że jesteś talebem, uczonym, uczęszczałeś do wielu szkół, przemawiasz bowiem słowami, których nikt nie rozumie. I ty sądzisz naprawdę, że on zabił owego człowieka w Wadi Tarfani?
— Tak jest.
— Byłeś przy tem?
— Nie.
— Więc nieboszczyk ci to powiedział?
— Wekil, barany, które zjadłeś, wiedziałyby, że nieboszczyk nie może mówić.
— Effendi, teraz sam jesteś niegrzeczny! A więc nie byłeś przy tem i nieboszczyk nie mógł ci tego powiedzieć; skąd zatem wiesz, że on jest mordercą?
— Wnioskuję.
— Powiedziałem ci już, że tylko Allah może wnioskować!
— Widziałem jego ślad, ścigałem go, a gdym go spotkał, przyznał mi się, że popełnił mord.
— Jeśli natrafiłeś na jego ślad, to wcale z tego nie wynika, że on jest mordercą; śladem swoim bowiem nikt jeszcze nie zabił człowieka. Nie zmyli mnie również i to, że przyznał się do zbrodni; on jest figlarz, kuszszakanin, chciał sobie zapewne zażartować z ciebie.
— Z morderstwem niema żartów!
— Ale z takim człowiekiem, jak ty! Nie sądzisz chyba także, że on zastrzelił Sadeka, przewodnika.
— Tak jest.
— A byłeś przy tem?
— Naturalnie.
— A widziałeś?
— Jak najdokładniej. Hadżi Halef Omar jest świadkiem.
— A zatem dobrze, zastrzelił go; czy chcesz rzeczywiście twierdzić dlatego, że on jest mordercą?
— Naturalnie.
— Zihdi, niech Allah oświeci twój umysł, a wnet pojmiesz, że człowiek nie powinien wnioskować!
— A więc?
— Widziałeś, że on zastrzelił przewodnika, więc wnioskujesz z tego, że on jest mordercą?
— To rozumie się samo przez się.
— Mylisz się! A może to była zemsta za przelanie krwi? Czy w kraju twoim niema zemsty za krew?
— Nie.
— Więc mówię ci, że kto się mści za czyjąś krew, nie jest nigdy mordercą. Niema sędziego, coby go potępił; tylko ci, do których należał nieboszczyk, mają prawo ścigać zabójcę.
— Ale Sadek nie obraził go!
— To być może, że szczep go obraził, do którego Sadek należał.
— I to nieprawda. Mówię ci, wekilu, że co do mnie, nie chciałbym nic mieć do czynienia z tym Abu en Nassrem, który właściwie nazywa się Hamd el Amazat, a przedtem miał zapewne nazwisko armeńskie, jeśli pozostawi mnie w spokoju. Ale on zabił przewodnika Sadeka, którego synem jest Omar ben Sadek, a jemu, jakeś mi to sam przed chwilą wytłumaczył, wolno godzić na życie mordercy. Masz więc z nim sprawę, ale postaraj się, aby ten „ojciec zwycięzców“ nie właził mi już nigdy w drogę, bo inaczej załatwię z nim rachunki raz na zawsze!
— Zihdi, teraz mówisz mądrze. Pomówię z Omarem, aby się zrzekł zemsty; ty zaś bądź moim gościem tak długo, jak długo ci się podoba.
Powstał i poszedł na podwórze.
Wiedziałem zgóry, że nic nie wskóra u Omara. Po pewnym czasie wrócił z miną ponurą i milczał nawet wtedy, gdy wniesiono usmażoną na rożnie baraninę, przyprawioną milutkiemi paluszkami „Róży z Kbilli“. Ja i Halef zajadaliśmy dzielnie smaczną pieczeń. Ledwie mi wekil powiedział, że Omarowi wyniosą jadło na podwórze, bo żadną miarą nie można go skłonić do opuszczenia więźnia — gdy nagle rozległ się na dworze głośny krzyk i wołanie:
— Breh, effendina, na pomoc!
Wołano mnie. Zerwałem się i wybiegłem na podwórze. Omar, powalony na ziemię, szamotał się zaciekle z żołnierzami; więźnia już nie było. Przy wyjściu zaś stał murzyn i śmiał się do mnie złośliwie, wyszczerzając zęby.
— Już daleko, zihdi… tam jedzie!
W trzech susach stanąłem przed domem i ujrzałem Abu en Nassra, znikającego wśród palm. Jechał na wielbłądzie, który miał widocznie tęgi krok. Domyśliłem się wszystkiego. Wekil nadarmo chodził na podwórze do Omara; chciał jednak ocalić Abu en Nassra; polecił więc murzynowi, aby miał wielbłąda w pogotowiu; żołnierzom rozkazał Omara potrzymać, a więźnia uwolnić. Otóż tych jedenastu dzielnych bohaterów odważyło się wreszcie pójść na jednego i zamach się udał.
Powodzenie to przypłacili oni jednak drogo. Omar nie szczędził noża, a gdy rozrzuciłem kupę szamocących się ciał, spostrzegłem, że kilku żołnierzy ociekało krwią.
— Uciekł, zihdi! — wykrztusił młody przewodnik, odchodząc prawie od zmysłów z wyczerpania i wściekłości.
— Widziałem.
— Gdzie?
— Tam.
Wskazałem kierunek ręką.
— Ukarz tych tutaj, effendi, a ja popędzę za zbiegiem.
— Siedział na wierzchowym wielbłądzie.
— A ja go jednak doścignę.
— Nie masz przecież zwierzęcia.
— Zihdi, mam tu przyjaciół, oni dadzą mi dobrego wierzchowca, daktyle i wory z wodą. Zanim zniknie z widoku, będę już na jego tropie. I ty znajdziesz mój trop, jeśli zechcesz za mną podążyć.
Po chwili już go nie było.
Halef widział wszystko i pomagał mi przy uwolnieniu Omara z rąk żołnierzy. I on nie posiadał się z gniewu i oburzenia.
— Dlaczegoście uwolnili tego człowieka, wy psy, potomkowie myszy i szczurów…
Nierychło byłby zakończył tę perorę, gdyby się wekilowa nie była zjawiła na placu. Miała znowu gęstą zasłonę na twarzy.
— Co się stało? — zapytała mnie.
— Twoje wojsko napadło na mego przewodnika.
— A wy, łotry, nicponie! — krzyknęła, tupiąc nogą i wyciągając z osłon pięści, ubarwione na czerwono.
— I uwolnili jeńca…
— A rzezimieszki, oszuści — syczała i zdawało się, iż lada chwila rzuci się na nich.
— Uczynili to na rozkaz wekila — dodałem.
— Wekila?… A to poczwara, nicpoń, uparta sztuka! Poczuje on mą rękę… i to zaraz, w tej chwili!
Obróciła się i potoczyła rozgniewana i zaperzona do selamliku.
O błogie władztwo pantofla, berło twoje jest zarówno potężne na Północy, jak na Południu, na Zachodzie, jak i na Wschodzie!
Halef miał teraz minę bardzo zadowoloną i rzekł:

— Ona jest wekilem, a on wekilową. Lepiej nam tu jest pod gielgeda wekilanin, w cieniu namiestnikowej, niż gdybyśmy mieli bu-djeruldu i znajdowali się pod gielgeda padiszahnin, w cieniu, czyli pod ochroną wielkorządcy. Hamduillah, cześć Allahowi, że nie mam szczęścia być wekilem tej namiestnikowej…


ROZDZIAŁ III.
W HAREMIE.

Było to w porze, w której egipskie słońce nadmiernie rozpalone promienie na ziemię zsyła, a każdy, kogo konieczność nie zmusza do przebywania pod gołem niebem, rad chroni się pod swój dach, szukając chłodu i spokoju.
I ja leżałem wówczas w najętem mieszkaniu, na miękkim dywanie, popijając wonną mokkę i rozkoszując się wonią upajającego djebelli, który unosił się z mej fajki. Mocne mury, w których nie było okien nazewnątrz, zabezpieczały przed żarem słonecznym, a para, wydobywająca się z ustawionych wokoło porowatych naczyń glinianych, napełnionych wodą nilową, zasilała powietrze rzeźwiącą wilgocią. To też niewiele, lub wcale nie odczuwałem owego znużenia, które zwykle ogarnia ludzi w porze południowej.
Wtem usłyszałem na dworze rozdrażniony głos mego służącego, Halefa aghi.
Halef agha? Tak, mój poczciwy, mały Halef został aghą, panem. Kto go zrobił panem? Śmieszne pytanie! Któż inny, jeśli nie on sam!
Przez Tripolis i Kuferah przybyliśmy aż do Egiptu, zwiedziliśmy Kairo, nazywane przez Egipcjan krótko: El Mazr, stolica, a często także: El Kahira, czyli zwycięska; popłynęliśmy potem, o ile na to moje skromne środki pozwalały, Nilem w górę; wreszcie najęliśmy sobie dla odpoczynku to mieszkanie, w którem czułbym się zupełnie dobrze, gdyby mój dywan, nawiasem mówiąc, wspaniały, i inne kobierce nie były zbyt gęsto zaludnione przez pewne skaczące i kłujące istotki. Znane są cztery odmiany tych stworzeń: wielkooka pulex canis, rudawa pulex musculi, powszechnie ulubiona pulex irritans i wściekła pulex penetrans. Niestety muszę dodać, że w Egipcie działalność swoją rozwija nie pulex irritans, lecz penetrans, nie „drażniąca“, ale „przenikliwa“ pulex; stąd wniosek, że mój kef, spoczynek południowy, nie odbywał się bez pewnych przeszkód.
A więc na dworze ozwał się swarliwy głos mego służącego Halefa aghi, który zbudził mię z rozkosznych marzeń.
— Co? Jak? Kogo?
— Effendiego — odpowiedział ktoś skromnie.
— Effendi el kebihr, wielkiego pana i mistrza spokój chcesz zamącić.
— Muszę z nim pomówić. — Co? Musisz? Teraz, podczas kef? Czy ci diabeł — Allah, chroń mnie przed nim — napełnił głowę błotem Nilu, że nie możesz pojąć, co znaczy, effendi, hekim, mąż, którego prorok karmi mądrością, mąż, który wszystko umie, nawet nieboszczyków wskrzeszać, jeśli mu tylko powiedzą, na co umarli!
Ach, tak, muszę przyznać, iż mój Halef zmienił się tu w Egipcie nie do poznania. Stał się pyszałkiem, grubjaninem i przesadnym samochwałem, a to na Wschodzie coś znaczy.
Na Wschodzie mają każdego Niemca za wielkiego ogrodnika, a każdego cudzoziemca za dobrego strzelca i zawołanego lekarza. Przypadkiem i to nieszczęśliwym, dostała się w Kairze w moje ręce stara, dość uboga już apteczka homeopatyczna. Spróbowałem tu i owdzie u obcych i znajomych pięć ziarnek w trzydziestej potencji, a podczas podróży po Nilu dawałem majtkom po szczypcie mlecznego cukru przeciwko rozmaitym urojonym cierpieniom. Skutkiem tych niewinnych zabiegów zyskałem już po kilku dniach sławę lekarza, będącego w zmowie z szatanem i zdolnego trzema ziarnkami durry[24] wskrzeszać nieboszczyków. Sława moja podziałała na mego Halefa tak, że dostał małej manji wielkości, co mu jednak nie przeszkadzało służyć mi jak najlepiej i najwierniej. Oczywista, że sławę swoją przeważnie jemu zawdzięczałem; moja cudotwórcza działalność bowiem dała mu sposobność do popisów w bladze. Przytem starał się zasłynąć z grubjaństwa, w którem dochodził już do doskonałości. Naprzykład kupił sobie ze swej małej płacy tęgie biczysko, z którem się wogóle nigdy nie rozstawał. Znał on Egipt zdawna, i twierdził, że w kraju tym bez bicza nie można nic począć, że biczem można tu większych cudów dokonać, niż grzecznem słowem lub złotem, w które, prawdę mówiąc, nie opływałem zbytnio.
— Niech ci Pan Bóg mowę zachowa, zihdi — mówił ktoś głosem błagalnym — ale ja muszę widzieć się i pomówić z twym effendim, słynnym lekarzem z Frankistanu.
— Teraz nie.
— Ależ muszę koniecznie, bo inaczej mój pan nie byłby mnie posłał.
— Kto jest twym panem?
— Bogaty i potężny Abrahim-mamur; oby mu Allah dał dożyć tysiąca lat!
— Abrahim-mamur? Co to za Abrahim-mamur, jak się nazywał jego ojciec? Kto był ojcem jego ojca, a kto ojcem jego dziadka? Kto go urodził i gdzie żyją ci, którym zawdzięcza swe nazwisko?
— Nie wiem tego, zihdi, ale wiem, że jest panem potężnym, o czem świadczy już jego nazwisko.
— Nazwisko jego? Co to ma znaczyć?
— Abrahim-mamur. Mamur znaczy naczelnik prowincji; zapewniam cię, że był on naprawdę mamurem.
— Był? Więc nie jest nim obecnie?
— Nie.
— Pomyślałem to sobie. Nikt go nie zna, nawet ja, Halef agha, waleczny przyjaciel i opiekun mego pana, nigdy jeszcze o nim nie słyszałem. Idź precz, mój pan nie ma czasu.
— To powiedz mi, zihdi, co mam uczynić, aby się dostać do niego!
— Czy nie znasz przysłowia o srebrnym kluczu, który otwiera przybytki mądrości?
— Mam klucz ten przy sobie!
— Otwórz więc.
Nasłuchiwałem uważnie i złowiłem uszyma cichy brzęk monet.
— Jeden pjastr? Człowieku, zapewniam cię, że dziura w zamku jest znacznie większa, niż twój klucz; zamku nie zdołasz nim otworzyć, bo jest za mały.
— Będę go musiał powiększyć.
Znowu usłyszałem brzęk małych srebrników. Nie wiedziałem, czy się śmiać, czy gniewać. Wszak ten Halef agha stał się nadzwyczaj sprytnym portjerem!
— Trzy pjastry? Dobrze, teraz mogę się przynajmniej zapytać, co ci zlecono powiedzieć effendiemu?
— Żeby przyszedł i przyniósł ze sobą swe cudowne lekarstwo.
— Człowieku! cóż ty sobie myślisz? Za trzy pjastry mam go skłonić, aby dał lekarstwo, które mu biała rusałka przynosi zawsze w pierwszą noc podczas nowiu?
— Czy to prawda?
— Ja to mówię, ja, hadżi Halef Omar agha, ben hadżi Abul Abbas ibn hadżi Dawud al Gossarah. Sam ją widziałem, a jeśli nie wierzysz, to poczujesz na sobie ten kamczilama, bicz nilowy!
— Wierzę, zihdi!
— To szczęście twoje!
— Dam ci jeszcze dwa pjastry.
— Daj tu! Kto jest chory w domu twego pana?
— To tajemnica, o której wolno wiedzieć tylko effendiemu.
— Tylko effendiemu? Łotrze, czyż nie jestem także effendi, co widział rusałkę? Idź do domu; Halefa aghi nie wolno obrażać!
— Wybacz, zihdi; wyjawię ci tę tajemnicę!
— Teraz nie chcę już wiedzieć. Wynoś się stąd!
— Ależ proszę cię…
— Precz! Czy dać ci jeszcze jednego pjastra?
— Już nie wezmę ani jednego!
— Zihdi!
— Ale dwa!
— O, zihdi, czoło twoje jaśnieje dobrocią. Masz tu dwa pjastry.
— Pięknie. Kto jest chory?
— Żona mego pana.
— Żona twego pana? — zapytał Halef zdziwiony. — Która żona?
— Ma tylko tę jedną.
— I ty mówisz, że on był dawniej mamurem?
— On jest tak bogaty, że mógłby mieć sto kobiet, ale on kocha tylko tę jedną.
— Na co ona cierpi?
— Nikt tego nie wie; ale ciało jej jest chore, a dusza jeszcze bardziej chora.
— Allah kerihm, Bóg jest pełen łaski, ale nie ja. Ja tu stoję, mam w ręku bicz nilowy i chciałbym cię wygrzmocić. Na brodę proroka, z ust twych spływa mądrość tak osobliwa, jak gdyby ci podczas jazdy na łodzi rozum wpadł do wody! Czy nie wiesz, że kobieta nie ma duszy i dlatego nie wolno jej wejść do nieba? Jakżeż więc dusza kobiety może być chorą, a nawet bardziej chorą, niż jej ciało?
— Nie wiem, ale tak mi powiedziano, zihdi. Wpuść mnie do effendiego.
— Tego mi nie wolno uczynić.
— Dlaczego?
— Pan mój zna Koran i gardzi kobietami. Najpiękniejsza perła wśród kobiet nie jest dlań milszą, niż niedźwiadek w piasku, a ręka jego nie dotknęła się jeszcze nigdy szaty kobiecej. Ziemskiej kobiety nie wolno mu pokochać, bo gdyby się to stało, rusałka nigdyby już do niego nie przyszła.
Mój podziw dla talentu Halefa aghi rósł z każdą chwilą, mimo to miałem wielką chęć poczęstować go jego własnem biczyskiem. Teraz dała się słyszeć odpowiedź:
— Wiedz o tem, zihdi, że nie dotknie się jej szaty i nie ujrzy jej postaci. Będzie mu wolno rozmawiać z nią tylko przez kratę.
— Podziwiam mądrość twej duszy, człowieku! Czy nie domyślasz się, że właśnie przez kratę nie wolno mu z nią mówić. Bo zdrowie, które effendi ma dać kobiecie, nie doszłoby do niej, lecz zatrzymałoby się na kratach. Idź precz!
— Nie wolno mi odejść, bo otrzymam sto razów na stopę, jeśli nie przyprowadzę ze sobą effendiego.
— Podziękuj twemu dobremu panu, ty niewolniku Egipcjanina, że oświeca łaską twe nogi. Nie chcę cię pozbawić twego szczęścia. Salam aaleikum, Allah z tobą i niech ci tych sto razów będzie na zdrowie!
— To pozwól sobie jeszcze coś powiedzieć, waleczny agha. Pan naszego domu ma więcej złota, niżbyś mógł kiedykolwiek zliczyć. Powiedział mi, abyś i ty doń przyszedł, a otrzymasz bakszysz, dar tak wielki, iż nawet khediwe Egiptu nie mógłby cię hojniej obdarzyć.
Człowiek ten zmądrzał nareszcie i sięgnął po najbardziej przekonywujący argument, który w stosunkach z ludźmi Wschodu nigdy nie zawodzi, usposabia ich przychylnie. Halef spuścił też odrazu z tonu, a głos jego miał już cokolwiek przyjaźniejszy odcień, gdy odrzekł:
— Niech Allah pobłogosławi usta twe, mój przyjacielu! Ale pjastr w mojej ręce jest mi milszy, niż skarby w ręce innego, a twoja ręka jest tak chuda, jak szakal w sieci, albo jak pustynia z tamtej strony Mokattamu.
— Posłuchaj rychło rady swego serca, bracie mój!
— Ty, bratem moim? Człowieku, pomyśl, że jesteś niewolnikiem, podczas gdy ja towarzyszę swemu effendiemu i strzegę go jako człowiek wolny i niezależny. Serce moje milczy. Jakżeż gleba wydać może plony, kiedy tak mało dżdżu spada z nieba!
— Masz tu jeszcze trzy krople!
— Jeszcze trzy? Skoro twój pan naprawdę ma dać bakszysz, to pójdę zobaczyć, czy wolno effendiemu przerwać spoczynek.
— On da napewno.
— To poczekaj.
Teraz dopiero uznał ten szczwany lis za stosowne przerwać mi kef. W tym wypadku postąpił sobie według ogólnie przyjętego zwyczaju, mogłem więc to wybaczyć, zwłaszcza, że pobierał odemnie za swe usługi śmiesznie małe wynagrodzenie.
W całej tej sprawie najbardziej dziwiło mnie to, że osoba, do której wzywano mej pomocy lekarskiej, nie była mężczyzną, lecz kobietą. Ponieważ jednak, z wyjątkiem szczepów koczowniczych, muzułmanie zazdrośnie strzegą mieszkanek swych haremów przed wzrokiem obcego mężczyzny, przeto myślałem, że pacjentką była kobieta w podeszłym wieku, która zaletami charakteru i serca zdołała w Abrahimie-mamur utrwalić głębokie ku sobie uczucie.
Halef agha wszedł do mnie.
— Czy śpisz, zihdi?
Co za hultaj! Mnie nazywał tu zihdim, a na dworze sam kazał siebie tak tytułować.
— Nie śpię. Czego chcesz?
— Na dworze jest pewien człowiek, który chciałby z tobą pomówić. Ma on łódź na Nilu i powiedział, że i ja muszę pójść razem.
Przebiegłe chłopisko wspomniał o tem przy końcu po to, aby sobie zapewnić obiecany bakszysz. Nie chciałem go zawstydzić, więc postąpiłem tak, jak gdybym nic nie słyszał.
— Czego on chce?
— Ktoś jest chory.
— Czy trzeba koniecznie?
— Koniecznie, effendi. Dusza chorego jest już na odlocie. Musisz się pośpieszyć, jeśli ją chcesz zatrzymać.
Hm, niezłym był dyplomatą!
— Każ wejść temu człowiekowi!
Wyszedł, a po chwili wepchnął posłańca do pokoju.
Posłaniec pochylił się aż do ziemi, zzuł obuwie i czekał pokornie, aż doń przemówię.
— Przystąp bliżej!
— Salam aaleikum! Allah z tobą, o panie, otwórz twe ucho na pokorną prośbę najostatniejszego z twych sług.
— Kim jesteś? Jestem sługą wielkiego Abrahima-mamura, który mieszka tam u górnego biegu rzeki.
— Co masz mi powiedzieć?
— Wielkie nieszczęście nawiedziło dom mego pana, albowiem Gicela, serca jego klejnot, zasnuwa się cieniami śmierci. Nikt z lekarzy, fakirów i czarowników nie zdołał choroby zażegnać. Aż tu pan mój — Allah niechaj uraduje oczy jego — usłyszał o tobie, o twej sławie i o tem, że śmierć ucieka przed twym głosem. Posłał mnie do ciebie, abym ci powiedział w jego imieniu: przyjdź i zetrzyj krople zagłady z mego kwiecia, a wdzięczność moja będzie słodką i jasną, jak blask złota.
Taki opis kobiety, będącej już w leciech, wydawał mi się cokolwiek przesadzonym.
— Nie znam miejscowości, w której pan twój mieszka. Czy jest to daleko stąd?
— Mieszka na brzegu i przysyła ci łódź. Będziesz u niego za godzinę.
— Kto odwiezie mię zpowrotem?
— Ja.
— Zaraz idę. Poczekaj na dworze! Wziął swe obuwie i wyszedł. Ja zaś powstałem, wdziałem na siebie inną szatę i sięgnąłem po szkatułkę z lekarstwami.
W pięć minut potem siedzieliśmy w łodzi, poruszanej przez czterech wioślarzy; ja pogrążony w myślach, Halef agha zaś, siedział nadęty, jak pasza. Za pasem miał pistolety, wysadzane srebrem, które otrzymał był w podarunku za naszego pobytu w Kairze, i ostry, lśniący sztylet, w ręku zaś trzymał nieodstępny bicz nilowy, najlepszy według niego środek, na to, aby wśród ludności tamtejszej wyrobić sobie poważanie, szacunek i pozyskać jej względy.
Upał był wprawdzie nieprzyjemny, ale powiew, wywołany ruchem łodzi, przeciwnym biegowi rzeki, orzeźwiał nas cokolwiek.
Płynęliśmy przez pewien czas obok plantacji durry, tytoniu, sezamu, senesu, za któremi wznosiły się smukłe palmy; za plantacjami ciągnęła się ziemia nieuprawna, pokryta gęsto karłowatemi mimozami i sykomorami; wreszcie znaleźliśmy się w okolicy, gdzie po obu stronach rzeki rozpościerało się suche, obumarłe pustkowie. Spośród skalnych odłamów tu rozrzuconych, przed wielu tysiącami lat wznosił się mur kształtu kwadratowego, przez który musieliśmy dopiero szukać wejścia.
Kiedyśmy tam przybyli, zauważyłem wąski kanalik pod murem, z którego woda dochodziła wprost do mieszkania tak, iż jego mieszkańcy nie potrzebowali dla zaczerpnięcia wody wychodzić za mur. Przewodnik nasz poszedł naprzód, a na jego znak otworzono nam bramę. W bramie ukazała się postać murzyna, który oddał nam pokłon głową. Nie zważając na niego, podeszliśmy przed front domu. Ponieważ nie spodziewałem się żadnych piękności architektonicznych, przeto wygląd tego gładkiego, nagiego, bez okien na zewnątrz domu, wcale mnie nie zdziwił. Ale mimowoli nasunęło mi się spostrzeżenie, że mury tej budowli ucierpiawszy wiele z powodu działania klimatu, nie nadawały się na mieszkanie dla wątłej i chorej kobiety. Dawniej przestrzeń między budynkiem a okalającym go murem, zarastały jakieś rośliny, z których szło tchnienie orzeźwiające dla mieszkańców domu, teraz jednak pozostały po nich tylko zeschłe badyle. Dokąd sięgnąć okiem — wszędzie naga, ponura pustka, której jedynem ożywieniem były jaskółki, gnieżdżące się tłumnie po szczelinach murów.
Posłaniec zaprowadził nas przez ciemną, niską sień na małe podwórze, którego środek zajmował zbiornik. Aż do tego basenu więc prowadził kanał, który przedtem zauważyłem. Ten, co wzniósł tę budowlę, pamiętał przedewszystkiem roztropnie o obfitem zaopatrzeniu jej mieszkańców w to, co w tamtych krajach jest konieczne i niezbędne. Zarazem zauważyłem, że cała budowla urządzona była tak, że zabezpieczona była przed powodziami, powtarzającemi się corocznie w okolicach, położonych nad Nilem. W podwórzu widzieliśmy już kilka otworów nakształt okien, zaopatrzonych drewnianemi kratami; za temi kratami znajdowały się zapewne mieszkania. W owej chwili nie miałem czasu bliżej im się przypatrzeć; skinąłem na Halefa, aby wraz z apteczką zaczekał na mnie w podwórzu, sam zaś udałem się za posłańcem do selamliku.
Był to obszerny, cokolwiek ciemny i wysoki pokój, do którego przez gęsto zakratowane otwory okienne wpadało łagodne, trochę przyćmione światło. Nalepione na ścianach tapety, oraz arabeski i ornamenty, wywierały miłe wrażenie, a stojące w niszach naczynia z wodą ochładzały przyjemnie temperaturę. Pokój był podzielony balustradą na dwie części, z których jedna przeznaczona była dla służby, a druga dla pana i jego gości. W głębi na wzniesieniu rozpostarty był dywan szeroki, sięgający od jednego kąta do drugiego. Na nim siedział Abrahim-mamur „właściciel licznych kiesek“.
Gdym wszedł, podniósł się Abrahim, ale nie podszedł ku mnie, lecz stał na miejscu tak, jak zwyczaj wymagał. Ponieważ nie miałem na sobie obuwia, używanego w tamtych okolicach, więc nie mogłem go zzuć; poszedłem zatem wprost ku niemu, stąpając w skórzanych butach po drogocennych makatach i usiadłem u jego boku. Służący przynieśli nieodzowną kawę i jeszcze bardziej niezbędne fajki. Teraz mogła wreszcie nastąpić rozmowa.
Rzuciłem naprzód okiem na jego fajkę; bo każdy człowiek Wschodu wie, że po fajce można poznać stosunki jej właściciela. Jego długa, pachnąca fajka, owinięta była grubo złoconym drutem srebrnym, co samo już przedstawiało wartość tysiąca pjastrów. Ale znacznie droższy był bursztyn u fajki, złożony z dwóch części, między któremi błyszczał pierścień, wysadzony drogiemi kamieniami. Człowiek ten zdawał się istotnie posiadać „wiele kies“, ale to mnie wcale nie onieśmielało, gdyż niejeden właściciel fajki, wartości dziesięciu tysięcy pjastrów, zdobył cały majątek, kradnąc i grabiąc mienie swych ciemiężonych poddanych. Należało więc raczej rzucić badawczym wzrokiem w jego twarz. Gdzież to widziałem już raz te piękne, subtelne, a przez swą dysharmonję tak djabelskie rysy? Oczy małe, ogołocone z rzęs, zmieniały swój wyraz z błyskawiczną szybkością. To spojrzały badawczo, przenikliwie, aż do głębi duszy, to znów patrzyły przed siebie spokojnie, obojętnie, ba nawet chłodno. Palące, nerwami wstrząsające żądze wyżłobiły głębokie ślady na jego twarzy. Miłość, nienawiść, mściwość i ambicja ściągnęły tę indywidualność potężną w niziny występku i winy i nadawały jego twarzy ów niewysłowiony, szatański wyraz, który służy za przestrogę ludziom czystym i dobrym. Gdzież to spotkałem tego człowieka? Gdzieś go jednak widziałem napewno! muszę sobie przypomnieć; ale czuję, że nie poznałem go w miłych i przyjaznych okolicznościach.
— Salam aaleikum! — odezwał się powoli, a głos jego jakby spływał po długiej, wspaniałej, uczernionej brodzie. Głos ten brzmiał chłodno, bezdźwięcznie, bez życia i nieprzyjemnie, mógł przejść niejednego zimnym dreszczem.
— Aaleikum! — odpowiedziałem.
— Niech za Allaha sprawą, balsamy wyrosną na śladach twych stóp, miód niech spływa z twych palców, aby serce moje nie słuchało już jęków swej boleści!
— Niechaj ci Bóg użyczy spokoju, a mnie pozwoli wyśledzić truciznę, co trawi życie twego szczęścia odpowiedziałem na jego słowa powitalne, bo nawet lekarz nie może zapytać się muzułmanina o jego żonę, jeśli nie chce uchybić uświęconemu zwyczajowi i naruszyć praw grzeczności.
— Słyszałem, że jesteś mądrym hekimem. Do jakiej medresse[25] uczęszczałeś?
— Do żadnej.
— Do żadnej?
— Nie jestem muzułmanin.
— Nie? A kto?
— Chrześcijanin.
— Z Frankistanu? O wiem, Frankowie są mądrymi ludźmi. Znają kamień mądrości i Abrakadabrę, która odpędza śmierć.
— Niema ani kamienia mądrości, ani Abrakadabry.
Spojrzał mi zimno w twarz.
— Przedemną nie potrzebujesz się kryć. Wiem, że czarownikom nie wolno mówić o swej sztuce, nie chcę też wydobyć z ciebie twej tajemnicy. Pragnę tylko, abyś mi pomógł. Czem leczysz ludzi, słowami, czy talizmanem?
— Ani słowami ani talizmanem, lecz zapomocą lekarstwa.
— Nie taj nic przedemną. Wierzę w ciebie, bo jakkolwiek nie jesteś muzułmaninem, to masz szczęśliwą rękę, jak gdyby pobłogosławił ją sam prorok. Ty napewno chorobę znajdziesz i zwyciężysz.
— Bóg jest wszechmocny; od Niego zależy ratunek lub zguba, Jemu jedynie należy się cześć. Ale mów, jeśli mam cośkolwiek pomóc!
To moje wezwanie do wyjawienia pewnej, nieznacznej tajemnicy domowej, wywarło na nim nieprzyjemne wrażenie, jakkolwiek już zgóry musiał być na to przygotowany. Ale natychmiast starał się ukryć to mimowolne uczucie i uczynić zadość memu życzeniu.
— Jesteś z krainy niewiernych, gdzie ludzie nie wstydzą się mówić o tej, która jest córką matki.
Bawił mnie niewymownie sposób, w jaki starał się uniknąć wyrażenia: moja żona; pozornie wszakże zachowałem powagę i odpowiedziałem dość zimno:
— Chcesz, abym ci pomógł, a obrażasz mnie?
— O ile?
— Nazywasz mą ojczyznę krainą niewiernych.
— Nie jesteście przecie wierzącymi?
— Wierzymy w Boga, tego samego, którego wy nazwaliście Allahem. Nazywasz mnie ze stanowiska swej wiary niewiernym; takiem samem prawem i ja ciebie mógłbym nazwać niewiernym. Nie czynię jednak tego, bo my chrześcijanie stawiamy wysoko obowiązek grzeczności.
— Nie mówmy o wierze! Muzułmaninowi nie wolno mówić o swej żonie; ale pozwolisz, że pomówię z tobą o kobietach Frankistanu?
— Pozwalam.
— Gdy żona Franka zachoruje — —
Popatrzył na mnie, jakby spodziewał się jakiejś uwagi z mej strony; dałem znak, aby mówił dalej.
— Jeśli więc jest chora i nie bierze nic do ust —
— Nic?
— Ani kęsa!
— Dalej!
— Jeśli oczy jej tracą blask, a policzki się zapadają — jeśli jest wyczerpana, a jednak nie zaznaje rozkoszy snu — — —
— Dalej!
— Jeśli stać nie może bez oparcia, a gdy chodzi, to powoli i z wysiłkiem — jeśli zimny dreszcz nią wstrząsa, a zarazem pali ją gorączka — — —
— Słucham. Mów dalej.
— Jeśli za lada szelestem ogarnia ją przerażenie — jeśli niczego sobie nie życzy, nie kocha nic, ani nienawidzi i tylko wciąż ze strachem słucha drżenia swego serca — — —
— Proszę mów dalej!
— Jeśli oddech jej jest tak mało dostrzegalny, jak u małego ptaszka — jeśli ani się nie śmieje, ani płacze, ani nie mówi — jeśli nie odezwie się słowem radosnem, ani się też poskarży, — jeśli sama nawet nie słyszy westchnień swych — jeśli nie chce widzieć blasku słońca, a noce przepędza bezsenne, przytulona do kąta — — —
Znowu popatrzył na mnie, a w oczach jego błyszczących malował się strach, który, zda się, rósł w miarę wyliczania objawów choroby. Niewątpliwie kochał on chorą kobietę ostatnim, ponurym żarem swego ongiś płomiennego serca i mimowoli zdradził swemi słowami, jaki stosunek wiązał go z tą istotą.
— Nie skończyłeś jeszcze! — powiedziałem.
— Jeśli czasem nagle krzyknie, jakby się sztylet wtapiał w jej pierś — jeśli bezustannie szepce jakieś obce słowo — — —
— Co za słowo?
— Jakieś nazwisko.
— Dalej!
— Jeśli kaszle, a potem krew spływa z jej bladych ust — — —
Patrzył na mnie wzrokiem tak zalęknionym, jakby lada chwila z ust moich miał paść nań wyrok, uwalniający lub potępiający. Bez wahania wydałem wyrok drugi:
— Niezawodnie umrze.
Chwil kilka siedział bez ruchu, jakby tknięty paraliżem, potem jednak zerwał się i stanął przedemną wyprostowany, w postawie wyniosłej. Czerwony fez spadł mu z krótko ostrzyżonej głowy, z rąk opuścił fajkę; twarz mu zadrgała kurczowo, wyrażając grę najsprzeczniejszych uczuć. Była to dziwna, straszna twarz! Podobna była do owych wizerunków szatana, które stworzyła genjalna wyobraźnia Dorego. Szatany, narysowane przez tego mistrza, nie mają ani ogona ani nóg końskich, ani rogów, przeciwnie, kształty tych ciał szatanich tchną najwyższą harmonją, w każdym rysie twarzy osiągnięta jest doskonałość piękna, a jednak wszystkie te poszczególne piękności składają się na całość tak odstręczającą, tak pełną brzydoty, tak — szatańską! Oko jego wlepione we mnie, miało wyraz przerażenia; zwolna jednak przerażenie przeszło w gniew i groźbę.
— Giaur! — zagrzmiał jego głos.
— Coś powiedział? — zapytałem chłodno.
— Giaur — powiedziałem. I ty się ważysz powiedzieć mi to, ty psie? Bicz cię pouczy, kim jestem, i że masz to czynić, co ci nakazuję. Jeśli ona umrze, to i ty umrzesz; a gdy ją uzdrowisz, wolno ci będzie odejść i zażądać wszystkiego, czego serce twe pragnie!
Powstawszy powoli, z największym spokojem, zmierzyłem go zwysoka i zapytałem:
— Czy wiesz, co jest największą hańbą dla muzułmanina?
— Co takiego?
— Popatrz tu na twój fez! Abrahim-mamur, jakie jest zdanie proroka i jakie zdanie Koranu o obnażaniu głowy wobec chrześcijanina?
W tej chwili włożył fez na głowę i czerwieniejąc ze złości, wyrwał sztylet z za pasa.
— Giaurze, ty musisz umrzeć!
— Kiedy?
— Teraz, natychmiast!
— Umrę, ale wtedy, kiedy Bóg zechce, a nie wtedy, kiedy się tobie podoba.
— Umrzesz. Odmów swoją modlitwę!
— Abrahim - mamur! — odpowiedziałem tak spokojnie, jak przedtem — polowałem na niedźwiedzie, ścigałem na Nilu hipopotama, słonie słyszały mój strzał, a kula moja trafiała w lwa, „dusiciela stad“. Dziękuj Allahowi, że jeszcze żyjesz, i proś Boga, aby poskromił twe serce. Ty temu nie podołasz, bo jesteś na to za słaby, a jednak umrzesz, gdy się to nie stanie natychmiast!
Obraziłem go więc powtórnie głębiej jeszcze, niż przedtem, to też trzęsąc się, skoczył ku mnie, by mnie chwycić, ale cofnął się zaraz, bo w ręce mej błysnęła broń, która w tamtych krajach należy zawsze mieć przy sobie.
Staliśmy sami naprzeciw siebie, on bowiem kazał służbie, po przyniesieniu kawy i fajek, oddalić się bezzwłocznie, aby nikt nie usłyszał rozmowy, tyczącej się tak dyskretnej sprawy. Razem z walecznym Halefem nie miałem najmniejszego powodu bać się mieszkańców tego domu. W danym razie moglibyśmy tych kilku mężczyzn, co byli w całym domu, powystrzelać co do nogi. Ale mając pewne domysły co do losu chorej kobiety, i bardzo nią zaciekawiony, chciałem ją koniecznie zobaczyć i pomówić z nią choć kilka słów.
— Chcesz strzelać? — zapytał rozwścieczony, wskazując na mój rewolwer.
— Tak jest.
— Tu, w mym domu, na moim dywanie?
— Tak jest; jeśli w obronie życia będę do tego zmuszony.
— Psie, to prawda, com sobie pomyślał w chwili, gdy wszedłeś!
— Co?
— Że ciebie już gdzieś widziałem.
— Gdzie?
— Nie wiem.
— Kiedy?
— I tego nie wiem; ale to pewne, że widzieliśmy się wśród złych okoliczności.
— Zapewne wśród takich okoliczności, jak dziś, bo dziwnemby było, gdyby się nasze spotkanie skończyło dobrze. Nazwałeś mnie „psem“, więc mówię ci, że jeśli raz jeszcze wypowiesz to słowo, w tej samej chwili kula moja znajdzie się w twym mózgu. A zatem miej się na baczności. Abrahim-mamur!
— Zawołam moich służących!
— Wołaj, jeśli chcesz zobaczyć, jak legną trupem i sam chcesz lec obok nich.
— Oh, Bogiem nie jesteś!
— Ale chrześcijaninem. Czyś poczuł rękę chrześcijanina?
Uśmiechnął się wzgardliwie.
— Uważaj, abyś jej kiedy nie poczuł. Nie jest skąpana w różanym olejku, jak twoja. Ale nie chciałbym zamącić spokoju w twym domu. Żegnam cię. Nie chcesz, bym tu śmierć pokonał; spełnię twą wolę; rabbena chaliek, niech cię Bóg strzeże!
Schowałem rewolwer i skierowałem się ku drzwiom.
— Zostań! — zawołał.
Nie posłuchałem go jednak.
— Zostań! — krzyknął tonem rozkazującym.
Byłem już prawie przy drzwiach, ale nie odwróciłem się.
— Zgiń więc, giaurze!
W mgnieniu oka odwróciłem się i miałem jeszcze czas przechylić się wbok. Sztylet jego ominął mnie i wrył się głęboko w ścianę.
— Mam cię teraz, łotrze!
Z temi słowy skoczyłem do niego, chwyciłem, uniosłem w górę, a potem rzuciłem o ścianę. Przez kilka sekund leżał bez ruchu. Gdy się dźwignął, miał oczy szeroko rozwarte, żyły na czole nabrzmiałe, a usta zsiniałe z wściekłości. Nie śmiał się jednak ruszyć, bo trzymałem w ręku rewolwer, skierowany ku niemu.
— Teraz poznałeś rękę chrześcijanina. A więc nie śmiej jej drażnić!
— Człowieku!
— Tchórzu! Jak się to nazywa, jeśli kto prosi lekarza o pomoc, a potem lży go i chce chyłkiem zamordować? Niewiele warta wiara, co ma takich wyznawców.
— Czarowniku!
— Dlaczego?
— Gdybyś nim nie był, sztylet mój trafiłby w ciebie napewno, nie miałbyś siły podrzucić mnie wgórę.
— Dobrze. Jeśli jestem czarownikiem, to mógłbym Gicelę, żonę twą uzdrowić.
Umyślnie wypowiedziałem imię. To nań wywarło skutek.
— Od kogoś usłyszał to imię?
— Od posłańca.
— Niewiernemu nie wolno wymówić imienia kobiety wierzącej!
— Wypowiedziałem imię kobiety, która jutro może już być nieżywą.
Znowu przeszył mnie swem przenikliwem, mroźnem spojrzeniem, a potem zakrył rękami twarz.
— Czy to prawda, hekim, że ona jutro może umrzeć?
— Prawda.
— Czy nie ma już dla niej ratunku?
— Może jeszcze czas.
— Nie mów: może, powiedz: napewno. Czyś gotów mi pomóc? Jeśli ona wyzdrowieje, zażądaj, czego chcesz.
— Jestem gotów.
— Daj mi więc swój talizman, albo twoje lekarstwo.
— Nie mam żadnego talizmanu, a lekarstwa nie mogę ci dać teraz.
— Dlaczego nie?
— Lekarz może leczyć chorego tylko wówczas, gdy go może widzieć. Chodź, pójdziemy do niej, albo pozwól jej przyjść tu!
Wzdrygnął się, jakgdyby go ktoś w pierś ugodził.
— Masz Allah, czyś oszalał? Duch pustyni zamglił twój umysł, że nie wiesz, czego żądasz. Wszak kobieta, na której spoczął wzrok obcego mężczyzny, musi umrzeć!
— Umrze ona raczej, gdy mi nie będzie wolno pójść do niej. Muszę zmierzyć jej puls i zapytać ją o wiele rzeczy, które dotyczą jej choroby. Bóg tylko wie wszystko, nie pytając się o nic.
— Ty więc nie leczysz zapomocą talizmanu?
— Nie.
— Ani zapomocą słów?
— Nie.
— A może uzdrawiasz modlitwą?
— Oczywiście, że się modlę za cierpiących i chorych; ale Bóg dał nam w ręce środki i sposoby, aby ich uzdrowić.
— Co to za środki?
— Są to rośliny, metale i cząstki ziemi, których soki i siły wyciągamy.
— Czy nie są to trucizny?
— Nie truję chorych.
— Czy możesz mi to przysiąc?
— Przed jakimkolwiek sędzią.
— A musisz z nią mówić?
— Muszę.
— Co?
— Muszę zapytać o jej chorobę i o wszystko, co ma związek z tą chorobą.
— O inne rzeczy nie zapytasz?
— Nie.
— Powiesz mi przedtem każde pytanie, bym wiedział, czy mam pozwolić na nie, czy nie?
— Dobrze.
— Czy musisz się także dotknąć jej ręki?
— Muszę.
— Pozwalam ci na to, ale tylko na przeciąg minuty. Czy musisz widzieć jej oblicze?
— Nie muszę, może być zupełnie osłoniętą. Musi tylko przejść się kilka razy po pokoju, tam i napowrót.
— A to na co?
— Po chodzie bowiem poznać można nie jedno, co się tyczy choroby.
— Pozwalam ci; zawołam teraz chorą.
— Nie wołaj jej.
— Dlaczego?
— Muszę ją zobaczyć tam, gdzie ona mieszka; muszę obejrzeć wszystkie jej pokoje.
— A to z jakiego powodu?
— Wiele jest chorób, które rodzą się tylko w nieodpowiednich mieszkaniach, a to może zauważyć tylko oko lekarza.
— Chcesz więc stanowczo wejść do mego haremu?[26]
— Tak.
— Ty, niewierny?
— Ja, chrześcijanin.
— Nie pozwolę!
— Więc niech umrze. Salam aaleikum, pokój tobie i jej.
Skierowałem się ku wyjściu. Mimo, iż zauważyłem już przy wyliczaniu objawów, że Gicela cierpi na silną chorobę umysłową, udawałem przed nim, że mam na myśli jakąś chorobę ciała. Nasuwał mi się domysł, że choroba tej kobiety jest wynikiem jakiegoś przymusu, który za sprawą tego człowieka zaciężył nad jej duszą. Pragnąłem więc wszystko jaknajdokładniej wybadać. Znowu dał mi odejść aż do drzwi, a potem zawołał:
— Zatrzymaj się, hekim, zostań tu. Pozwolę ci wejść do haremu.
Wróciłem, nie dając do poznania, że mnie ten obrót rzeczy cieszy. Czułem się zwycięzcą, gdyż wymogłem na nim ustępstwo, jakiego może nigdy jeszcze muzułmanin na rzecz Europejczyka nie uczynił. Wielką snać była miłość tego Egipcjanina ku żonie i niezwykłą troskliwość, jaką ją otaczał, skoro dał się skłonić do tak wyjątkowego ustępstwa. Jak wiele go kosztowała ta ofiara, mogłem wyczytać z jego jadowitych spojrzeń, z każdego ruchu jego twarzy, wyrażającej teraz gorycz bezbrzeżną i nienawiść do intruza, który chce się wedrzeć w misterja jego domowego życia. Byłem przekonany, że człowiek ten nigdy nie przestanie być moim wrogiem, choćby mi się nawet udało uzdrowić mu żonę, tembardziej, że i on był tego przekonania, żeśmy się już raz spotkali wśród nieprzyjemnych okoliczności. Oddalił się teraz, aby osobiście poczynić wszelkie potrzebne przygotowania, nie chciał bowiem, aby który z jego służących zauważył, iż on pozwala obcemu mężczyźnie wejść do najświętszego przybytku swego domu.
Wrócił dopiero po dłuższym czasie. Usta miał mocno ściśnięte, jak człowiek, zdobywający się na jakąś silną, ale upartą stanowczość, a w oczach jego przebijała się nienawiść, choć starał się ją ukryć. Tak wyglądał, gdy rzekł do mnie:
— Masz do niej pójść...
— Obiecałeś mi to już przedtem.
— I zobaczyć jej pokoje...
— Naturalnie.
— I ją samą...
— Osłoniętą i zawiniętą.
— I mówić z nią?
— To rzecz konieczna.
— Pozwalam ci wiele, bardzo wiele, effendi. Ale przysięgam ci na szczęśliwość wszystkich nieb i na katusze wszystkich piekieł, że przebiję ją sztyletem, jeśli powiesz słowo, którego sobie nie życzę, lub jeśli cokolwiek zrobisz, na co ci nie pozwoliłem. Jesteś silny i uzbrojony, dlatego sztyletu nie zwrócę przeciwko tobie, lecz przeciwko niej. Przysięgam na wszystkie suwar[27] Koranu, na wszystkich kalifów, których pamięć niech Allah błogosławi.
Widocznie poznał mnie dostatecznie, skoro pomyślał, że ta przysięga więcej wskóra, niż najprzesadniejsze groźby, zwrócone przeciwko mej osobie. Zresztą, nawet na myśl mi nie przyszło w czemkolwiek mu ubliżyć lub przekroczyć umówione granice. Nie mogłem się jednak opędzić przeczuciu, że w jego stosunku do chorej kobiety tkwi jakaś tajemnica.
— Czy już czas? — zapytałem.
— Chodźmy!
Poszliśmy; on naprzód, a ja za nim.
Naprzód przeszliśmy przez prawie rozwaloną część domu, która mogła być siedliskiem wszelkiego rodzaju nocnych zwierząt, potem weszliśmy przez pewnego rodzaju przedpokój do komnaty, wyglądającej na kobiece mieszkanie. Było w niej trochę przedmiotów i przyborów, które kobietom są potrzebne i miłe.
— Oto są pokoje, które chciałeś widzieć. Patrz, czy zdołasz w nich znaleźć ducha choroby! — rzekł Abrahim-mamur z lekkim, ironicznym uśmiechem.
— A pokój przyległy?
— Tam właśnie znajduje się chora. Zobaczysz go, ale muszę się wpierw upewnić, czy słońce zakryło swą twarz przed okiem obcego mężczyzny. Nie waż się pójść za mną, lecz zaczekaj spokojnie, aż wrócę.
Wyszedł; zostałem sam.
A więc tuż obok znajdowała się Gicela. Imię to znaczy dosłownie: piękna. Ten szczegół, jakoteż zachowanie się Egipcjanina, nasunęły mi w tej chwili przypuszczenie, czy też Gicela nie jest przypadkiem osobą młodą. Obejrzałem się wokoło i zauważyłem to samo urządzenie, co w pokoju gospodarza mianowicie: balustradę, dywan i niszę z naczyniami do ochładzania powietrza.
Po chwili wrócił Abrahim.
— Czy zbadałeś ten pokój?
— Tak.
— Cóż?
— Nie odwiedziwszy chorej, nie mogę jeszcze nic powiedzieć.
— Więc chodź, effendi. Ale pozwól, że jeszcze raz cię ostrzegę!
— Dobrze. Wiem dokładnie, co mam robić.
Weszliśmy do drugiego pokoju. W głębi przy ścianie stała kobieta, otulona w długie szaty, z twarzą szczelnie osłoniętą. Z kształtów jej nie było nic widać, prócz drobnych nóżek, tkwiących w aksamitnych pantofelkach. Postawiłem jej pytania z taką powściągliwością, że Egipcjanin był zupełnie zadowolony, potem kazałem jej przejść się trochę po pokoju, wreszcie poprosiłem, by mi podała rękę. Mimo tak poważnej sytuacji ledwo zdołałem powstrzymać w sobie wybuch śmiechu. Ręka jej bowiem była tak szczelnie owinięta grubem suknem, iż nie można było przez nie ani jednego palca rozpoznać. Taksamo owinięte było i ramię.
Zwróciłem się do Abrahima.
— Mamur, te bandaże muszą być usunięte.
— Na co?
— Nie mogę wyczuć pulsu.
— Odwiń chustki — rozkazał jej. Cofnęła ramię, a po chwili ukazała się delikatna rączka; na różowym paluszku tej rączki ujrzałem wąski pierścień, ozdobiony perłą. Abrahim śledził każdy mój ruch z napiętą uwagą. Podczas gdy trzema palcami objąłem jej rękę, skłoniłem ku niej ucho, jak gdybym nietylko chciał wyczuć puls, ale usłyszeć go; wtem wionęło tchnienie poprzez zasłony i usłyszałem, cichutkim, prawie niesłyszalnym szeptem wymówione słowa:
— Kurtar Senicaji — ratuj Senicę!
— Czy już koniec? — zapytał teraz Abrahim, przystąpiwszy bliżej.
— Tak.
— Cóż jej jest?
— Choroba jej jest ciężka, najcięższa, jaką znam — ale — ja ją ocalę.

Te ostatnie trzy słowa, powoli i z naciskiem wypowiedziane, zwróciłem raczej do niej, niż do niego.
— Zgiń więc, giaurze!
— Jak się ta choroba nazywa?

— Ma ona obcą nazwę, którą tylko lekarze rozumieją.
— Ile czasu upłynie do wyzdrowienia?
— Wyzdrowienie może nastąpić rychło, albo bardzo późno, zależnie od tego, czy i jak będziecie mi posłuszni.
— W czem mam ci być posłusznym?
— Musisz jej podawać regularnie lekarstwo, które zostawię.
— Dobrze.
— Musisz zostawić ją w samotności i strzec przed zgryzotą i zmartwieniem.
— Stanie się tak.
— Ja zaś muszę codziennie z nią rozmawiać.
— Ty? A to na co?
— Aby środki moje zastosowywać do stanu, w jakim chora się znajduje.
— Cóż masz z nią do gadania?
— To tylko, na co sam pozwolisz.
— A gdzie się to ma odbywać?
— Tu, w tym pokoju, tak samo jak dziś.
— Powiedz dokładnie, jak długo musisz przychodzić!
— Jeśli mi będziecie posłuszni, będzie ona od dziś za pięć dni od choroby swej... wolna.
— Więc daj jej lekarstwo.
— Nie mam go tu; mój służący, który został na dole, w podwórzu, ma je przy sobie.
— Chodź więc!
Zwróciłem się ku niej, aby ją choć tym niemym ruchem pożegnać. Wzniosła pod osłonami ręce, jakby błagalnie i odważyła się na dwa słowa:
— Ewer Allah, z Bogiem!
W tej chwili jednak krzyknął Abrahim:
— Milcz! Tylko wtedy masz mówić, gdy się ciebie pytają!
— Ahrabim-mamur — odpowiedziałem bardzo poważnie — czy nie mówiłem ci, że powinno się ją strzec przed zmartwieniami. Tak się nie mówi do chorej, która jest bliską śmierci.
— Więc niech przedewszystkiem sama się stara, aby nie potrzebowała się martwić. Chodź!
Wróciliśmy do selamliku. Posłałem po Halefa, który wnet zjawił się z apteczką. Dałem Ignatia wraz z niezbędnemi wskazówkami i chciałem odejść.
— Kiedy przyjdziesz jutro?
— O tej samej porze.
— Poszlę ci znowu łódź. Ile żądasz za dzisiejsze usługi.
— Nic. Gdy chora wyzdrowieje, dasz, ile zechcesz.
Mimo to sięgnął do kieszeni, dobył sakiewki, ozdobnie wyszywanej, i wyjąwszy z niej kilka sztuk, dał je Halefowi.
— Masz, weź ty!
Zuch Halef wziął monetę z taką miną, jakgdyby wyświadczył Egipcjaninowi wielką przysługę i wrzucając bakszysz obojętnie do kieszeni, rzekł:
— Abrahim-mamur, ręka twa jest otwarta, a moja również. Nie zamykam jej, bo prorok powiada, że ręka otwarta jest pierwszym szczeblem do przybytku zbawionych. Allah niech będzie z tobą i ze mną!
Odeszliśmy, odprowadzani przez Egipcjanina aż do ogródka, gdzie służący otworzył nam drzwi, znajdujące się w murze. Gdyśmy już byli sami, Halef wyjął pieniądz z kieszeni, by się przekonać, ile otrzymał.
— Trzy złote cekiny, effendi!... Niechaj prorok błogosławi Abrahim-mamura, a żona jego niech choruje jak najdłużej...
— Hadżi Halef Omar!...
— Zihdi! Żałujesz mi kilku cekinów?
— Nie; ale choremu nie powinno się też żałować zdrowia.
— Ile razy przyjdziesz, zanim wyzdrowieje?
— Może jeszcze pięć razy.
— Pięć razy trzy, to jest: piętnaście cekinów; jeśli wyzdrowieje, dostanę może piętnaście cekinów, więc razem trzydzieści cekinów. Dowiem się, czy tu nad Nilem niema więcej chorych kobiet.
Gdyśmy przybyli do łodzi, wioślarze czekali już na nas. Nasz przewodnik siedział u steru. Wdół popłynęliśmy znacznie szybciej, niż wgórę, to też byliśmy u celu już za pół godziny. Przybiliśmy do brzegu koła dahabie, która zawinęła tu podczas naszej nieobecności. Liny były przymocowane, żagle zwinięte, a reis, kapitan okrętu, wzywał pobożnym muzułmańskim zwyczajem ludzi swych do modlitwy:
— Hai al eb zalah: szykujcie się do modlitwy!
Chciałem już odejść; ale obejrzałem się szybko. Zdawało mi się, że głos ten już gdzieś słyszałem. Czy nie omyliłem się? Miałbyż to być naprawdę ów stary Hassan, zwany Abu el Reizahn; ojcem sterników? Spotkał się ze mną i z Halefem w Kufarah, dokąd przybył w odwiedziny do syna, a potem razem z nami wrócił do Egiptu. Polubiliśmy się bardzo, byłem więc przekonany, że ucieszy się, gdy mnie zobaczy. Poczekałem, aż skończą modlitwę, gdy skończyli, zawołałem ku pokładowi:
— Hassan el Reizahn, ohio!
Z pokładu wychyliła się ku nam stara, poczciwa, brodą zarosła, twarz, pytając:
— Kto tam... O Allah akbar, Bóg jest wielki! Czy to nie syn mój, Nemzi Kara effdedi?
— Tak, to on, Abu Hassanie.
— Wstąp tu do mnie; niech cię uścisnę.
Poszedłem do niego na pokład, gdzie nastąpiło bardzo serdeczne powitanie.
— Co ty tu robisz? — zapytał mnie.
— Wypoczywam po długiej podróży.
— A ty?
— Przybywam z Dongoli z ładunkiem senesu; statek mój ucierpiał, więc musiałem tu zawinąć.
— Jak długo tu zostajesz?
— Jeszcze jutro. Gdzie mieszkasz?
— Tam na prawo, w tym samotnym domku.
— Czy masz dobrego gospodarza?
— Jest to szejk el belet[28]; jestem z niego bardzo zadowolony. Czy odwiedzisz mnie dziś wieczorem, Abu Hassanie?
— Przyjdę, jeśli fajki twe nie są złamane.
— Mam tylko jedną; musisz swoją przynieść z sobą ale zapalisz sobie najlepszego djebelli, jaki istniał kiedykolwiek.
— Przyjdę napewno. Czy długo jeszcze tu zostajesz?
— Nie. Wracam do Kairu.
— Więc jedź zemną; ja przybijam do brzegu w Bulakh[29]. Przy tej propozycji przyszło mi coś na myśl.
— Hassan, nazwałeś mnie swym przyjacielem.
— Jesteś nim. Zażądaj odemnie, czego chcesz, a spełnione będzie, jeśli to, czego żądasz, jest moją własnością, lub w mej mocy.
— O, chciałbym cię prosić o coś bardzo wielkiego.
— Czy mogę to spełnić?
— Tak.
— Więc już zgóry ci przyrzekam. Co to takiego.
— Dowiesz się wieczorem, gdy będziemy razem pili kawę
— Przyjdę i... ale, synu mój zapomniałem, że jestem już proszony.
— Gdzie?
— W tym samym domu, w którym i ty mieszkasz.
— Przez szejka el belet?
— Nie, lecz przez pewnego męża z Istambułu, który jechał ze mną przez dwa dni, a tu wysiadł. Najął on w tym domu pokój dla siebie i miejsce dla swego służącego.
— Czem jest?
— Nie wiem; nie powiedział mi tego.
— Ale jego służący mógł powiedzieć.
Kapitan zaśmiał się, co było u niego rzeczą niezwykłą.
— To łobuz, który słyszał wszystkie języki, a żadnego z nich nie przyswoił sobie zbyt wiele. Pali, gwiżdże i śpiewa dzień cały, a zapytany o coś, daje odpowiedzi, które dziś są prawdziwe, a jutro fałszywe. Przedwczoraj był Turkiem, wczoraj Czarnogórcem, dziś znowu jest Gruzinem, a Allah wie chyba, czem będzie jutro lub pojutrze.
— Więc nie przyjdziesz do mnie?
— Przyjdę po wypaleniu fajki z tamtym. Niech cię Allah strzeże; mam jeszcze robotę.
Halef już przedtem poszedł do domu; udałem się za nim i ledwo przybyłem do mieszkania, wyciągnąłem się zaraz na dywanie, aby przebiec w myśli zdarzenia dzisiejszego dnia. Nie mogłem jednak tego zamiaru wykonać, bo po chwili wszedł mój gospodarz.
— Sallam aaleikum.
— Aaleikum.
— Effendi, przychodzę, aby poprosić o pozwolenie.
— Jakie pozwolenie?
— Przybył do mnie obcy zihdi i prosił mnie o mieszkanie, które mu też dałem.
— Gdzie jest to mieszkanie?
— Na górze.
— W takim razie człowiek ten nie będzie mi wcale przeszkadzał. Zrób, co ci się podoba, szejku.
— Ale głowa twa ma dużo do myślenia, a u niego jest służący, który za wiele gwiżdże i śpiewa.
— Jeśli mi będzie przeszkadzał, to zabronię mu.
Stroskany gospodarz wyszedł i zostałem wreszcie sam. Ale widocznie nie było mi dziś przeznaczonem oddać się swym myślom w spokoju, bo usłyszałem znów kroki dwóch ludzi, którzy, przybywając z przeciwnych stron, zetknęli się właśnie przy moich drzwiach.
— Czego tu chcesz? Kim jesteś? — zapytał jeden z nich.
Poznałem po głosie Halefa, mego małego służącego.
— Przedewszystkiem powiedz, kto ty jesteś i czego chcesz w tym domu? — zapytał drugi.
— Ja? Należę do tego domu — odpowiedział Halel oburzony.
— I ja także!
— Kim jesteś?
— Jestem Hamzad el Dżerbaja.
— A ja jestem hadżi Halef Omar agha.
— Agha?
— Tak; towarzyszem jestem i opiekunem mego pana.
— Kto jest twym panem?
— Sławny lekarz, który mieszka tu w tym pokoju.
— Sławny lekarz? Co on leczy?
— Wszystko.
— Wszystko? Nie blaguj. Jest tylko jeden, który wszystko może leczyć.
— Kto to?
— Ja.
— To ty także jesteś lekarzem?
— Nie. Jestem opiekunem mego pana.
— Kto jest twój pan?
— Niewiadomo. Dopiero co wprowadziliśmy się do tego domu.
— Mogliście zostać na dworze.
— Dlaczego?
— Bo jesteście niegrzeczni i nie odpowiadacie na pytania. Czy powiesz mi, kto jest twój pan?
— Powiem.
— A więc?
— Jest, jest moim panem, a nie twoim.
— Nicpoń!
Słyszałem, że Halef po tem słowie odszedł bardzo oburzony. Tamten został pod wchodowemi drzwiami i gwizdał; potem coś mruknął i znowu zamilkł; wreszcie zaczął półgłosem nucić pieśń.
Miałem ochotę podskoczyć z radości, albowiem tekst tej piosenki brzmiał w lichej arabszczyźnie zupełnie podobnie do pewnej znanej mi oddawna pieśni.
Nawet melodja była ta sama. Gdy skończył drugą zwrotkę, podszedłem ku drzwiom, aby przyjrzeć się temu człowiekowi. Miał na sobie szerokie, niebieskie spodnie i niebieski kaftan, skórzane buty, a na głowie fez. Nie było więc na nim nic osobliwego. Spostrzegłszy mnie, oparł ręce na biodrach, stanął tak, jakby sobie nic ze mnie nie robił i zapytał:
— Podoba ci się piosenka, effendi?
— Bardzo, gdzieżeś się jej nauczył?
— Sam ją ułożyłem.
— Powiedz to komu innemu, nie mnie! A melodję skąd wziąłeś?
— To mój pomysł.
— Kłamiesz!
— Effendi, jestem Hamzad el Dżerbaja i nie pozwolę na to, aby mię łajano.
— Jesteś hultaj, mimo, że się nazywasz Hamzad el Dżerbaja. Znam tę melodję.
— Zapewne śpiewał lub gwizdał ją ktoś, kto ją odemnie słyszał.
— Kto cię jej nauczył?
— Nikt.
— Jesteś niepoprawny. Wszak to melodja znanej mi oddawna piosenki.
Zaśpiewałem mu dwa wiersze.
— Do kroćset, co to znaczy? — przerwał mi ogromnie uradowany, słysząc niemiecką mowę.
— A skąd pan jest, jeśli wolno zapytać, panie Hekim Baszi?
— Z Saksonji.
— Z Saksonji! Jakże mnie to cieszy! A tu się pan zbisurmanił?
— O nie! Jakże się pan tu dostał?
— Koleją, okrętem, konno, na wielbłądach, wreszcie własnemi nogami.
— Czem się pan zajmował dawniej?
— Byłem niby golibrodą. Nie podobało mi się w kraju, więc poszedłem w świat, to tu, to tam; wreszcie zawiało mnie aż w te strony.
— Będziesz mi pan musiał wszystko opowiedzieć. U kogo pan służy?
— Mój chlebodawca jest synem kupca z Konstantynopola, nazywa się Isla ben Maflej i jest bajecznie bogaty.
— Cóż on tu robi?
— Czy ja wiem? Szuka kogoś.
— Kogo?
— Prawdopodobnie jakiejś kobiety.
— Kobiety? To dziwne!
— Coś mi się tak zdaje.
— Cóżby to była za kobieta?
— Jakaś Czarnogórka, Senicza, czy Senica; czy, jak się to wymawia.
— Co?… Nazywa się Senica?
— Tak jest.
— Czy wie pan na pewno?
— Rozumie się! Po pierwsze: pan mój ma przy sobie jej wizerunek; po drugie: ciągle: — aha! już mnie woła, panie effendi; muszę skoczyć na górę!
Nie usiadłem już na dywanie, ale podniecony trochę, zacząłem chodzić z kąta do kąta. Ten fryzjer, co przybrał sobie tak poetyczne nazwisko Hamzad el Dżerbaja, był bezsprzecznie interesującą figurą, ale jeszcze bardziej zaciekawił mnie jego pan, szukający tu nad Nilem Czarnogórki, której na imię było Senica. Na nieszczęście przyszło kilku fellahów, z bólem głowy, czy brzucha, aby zasięgnąć mojej porady. Zwyczajem wschodnim siedzieli u mnie godzinę, nim się od nich dowiedziałem, co im dolega; potem, mimo że dostali lekarstwa, zostali u mnie tak długo, aż im się samym podobało zakończyć audjencję.
Już i wieczór zapadł.
Przyszedł kapitan i udał się na górę. Za pół godziny wszedł do mnie. Halef podał kawę i fajki i cofnął się natychmiast. Za chwilę już słychać było, jak kłócił się zawzięcie z Hamzad el Dżerbają.
— Czy statek twój już naprawiony? — zapytałem Hassana.
— Jeszcze nie. Dziś zdołałem tylko zatkać dziurę i wypompować wodę. Jutro będzie jeszcze dzień dzięki Allahowi.
— Kiedy odjeżdżasz?
— Pojutrze wczesnym rankiem.
— Wziąłbyś mnie ze sobą?
— Radowałbym, się z całej duszy, widząc cię obok siebie.
— A gdybym jeszcze kogoś przyprowadził ze sobą?
— Na mojej dahabie jest dość miejsca. Kto to jest?
— Nie mężczyzna, ale kobieta.
— Kobieta? Czyś kupił sobie niewolnicę, effendi?
— Nie. Jest to żona innego mężczyzny.
— On pojedzie razem z nami?.
— Nie.
— Więc kupiłeś ją u niego?
— Nie.
— Podarował ci?
— Nie. Zabiorę mu ją.
— Allah kerihm, Bóg jest łaskaw. Chcesz mu ją zabrać bez jego wiedzy?
— Być może.
— Człowieku, czy wiesz, co to jest?
— Co?
— Czikarma, porwanie!
— Niewątpliwie.
— Czikarma; za tę zbrodnię karze się śmiercią. Czy się umysł twój zamroczył, a dusza pogrążyła w ciemnościach, że zmierzasz do swej zguby.
— Nie. Ta sprawa jest jeszcze bardzo zagadkowa. Wiem, że jesteś moim przyjacielem i umiesz milczeć. Opowiem ci wszystko.
— Otwórz wrota serca swego, mój synu. Słucham!
Opowiedziałem mu przygodę, która mnie tego dnia spotkała. Słuchał opowiadania z wielką uwagą. Gdy skończyłem, powstał.
— Wstań, mój synu, weź swą fajkę pójdź ze mną.
— Dokąd?
— Wnet zobaczysz.
Przeczuwałem jego zamiar i poszedłem za nim. Zaprowadził mnie na górę do mieszkania owego kupca z Konstantynopola. Służącego nie było, więc weszliśmy, oznajmiwszy swe przybycie lekkiem chrząknięciem.
Mężczyzna, który się podniósł z dywanu, był jeszcze młody; mógł mieć około dwudziestu sześciu lat. Po kosztownym cybuchu, który trzymał w ręku, poznałem, że były fryzjer słusznie przedstawiał swego pana, jako „bajecznie“ bogatego. Młody Turek miał wyraz twarzy zajmujący i miły. Pomyślałem sobie zaraz, że mogę mu ofiarować swą przyjaźń. Stary Abu el Reizahn zabrał głos:
— Oto jest wielki kupiec Isla ben Maflej ze Stambułu, a tu effendi Kara ben Nemzi, mój przyjaciel, którego kocham.
— Witam was obydwóch, proszę usiąść! — odpowiedział młodzieniec.
Na twarzy jego malowało się wielkie zaciekawienie, bo kapitan nie zaprowadziłby mnie do niego bez ważnego powodu.
— Czy chcesz mi okazać miłość, Isla ben Maflej? — zapytał stary.
— Chętnie. Powiedz mi, co mam uczynić.
— Opowiedz memu przyjacielowi wypadek, który mi niedawno przedstawiłeś.
Twarz kupca wyrażała zdziwienie, a nawet pewną niechęć.
— Hassan el Reizahn, obiecałeś mi milczeć, a już się wygadałeś.
— Zapytaj mego przyjaciela, czy powiedziałem mu choć słowo!
— Dlaczego więc przyprowadziłeś go i żądasz, abym mu o tem mówił?
— Powiedziałeś mi, abym w drodze wszędzie tam, gdzie na wieczór przybiję, bacznie patrzył i dowiadywał się o to, coś utracił. Zdołałem już coś usłyszeć i oto przyprowadziłem człowieka, który mógłby ci udzielić pewnych wiadomości.
Isla zerwał się na równe nogi i rzucił fajkę precz.
— Czy to prawda? Masz jakąś wiadomość?
— Mój przyjaciel Hassan nie powiedział mi ani słowa, więc nie wiem, o czem mam ci dać wiadomość. Mów!
— Effendi, jeśli możesz mi to powiedzieć, co chciałbym usłyszeć, wynagrodzę cię hojniej niż pasza!
— Nie żądam nagrody. Mów!
— Szukam dziewicy, która zwie się Senica.
— A ja znam kobietę, która się tak samo nazwała.
— Gdzie, gdzie, effendi? Powiedz prędko!
— Czy nie miałbyś ochoty wprzód mi ją opisać?
— O! ona jest piękna, jak róża i wspaniała, jak zorza; wonieje, jak kwiat rezedy, a głos jej dźwięczy, jak śpiew hurysek, włosy jej tak obfite i cudne jak u sławnego rumaka Gilji, i nóżkę ma taką, jaką miała Delila, co zdradziła Samsona. Z ust jej płyną słowa pełne dobroci, a oczy jej — — —
Przerwałem mu niecierpliwie:
— Isla ben Maflej, nie takiego opisu żądałem. Nie przemawiaj językiem kochanka, lecz słowami rozsądku.
— Kiedyś ją stracił?
— Przed dwoma miesiącami.
— Czy miała co przy sobie, poczem możnaby ją poznać.
— O, effendi, cóżby to miało być?
— Jakaś ozdoba, pierścionek lub łańcuszek — —
— Pierścionek… tak… pierścionek… Dałem jej pierścionek złoty, tak cienki, jak papier, ale z piekną perłą.
— Widziałem go.
— Gdzie, effendi? O, powiedz prędko! Kiedy?
— Dziś, przed niewielu godzinami.
— Gdzie?
— Niedaleko; godzina drogi stąd.
Młodziniec ukląkł przy mnie i położył mi na ramionach obydwie swe ręce.
— Czy to prawda? Czy mówisz prawdę? Czy nie mylisz się?
— To prawda; nie mylę się.
— Więc chodź; musimy pójść do niej.
— To niemożliwe.
— To musi być możliwe! Dam ci tysiąc pjastrów, dwa… trzy tysiące, jeśli mnie do niej zaprowadzisz!
— Gdybyś mi nawet dał sto tysięcy pjastrów, to nie mógłbym ciebie zaprowadzić dziś do niej.
— A kiedy? Jutro, jutro całkiem rano?
— Podejm swą fajkę, zapal i usiądź! Kto działa zbyt pośpiesznie, działa właściwie powoli. Omówimy wprzód wszystko.
— Effendi, nie mogę. Serce mi drży.
— Zapal fajkę!
— Nie mam na to czasu; muszę —
— Dobrze! Jeśli nie masz czasu na rozsądne słowa, to ja odchodzę.
— Zostań! Uczynię wszystko, czego zażądasz.
Usiadł znowu na swem miejscu i wyjął ze stojącego obok naczyńka żarzący się węgiel, aby zapalić fajkę.
— Jestem gotów. Teraz mów! — wezwał mnie.
— Dziś przysłał po mnie pewien bogaty Egipcjanin, bo żona jego chora — — —
— Żona jego — — —
— Tak kazał mi powiedzieć.
— A ty poszedłeś?
— Poszedłem.
— Co to za człowiek? — Nazywa się Abrahim-mamur i mieszka u górnego biegu Nilu w samotnym, nawpół zapadłym domu.
— Czy dom ten otoczony jest murem?
— Tak jest.
— Któżby się tego domyślił! Przeszukałem wszystkie miasta, wsie i osady nad Nilem, ale nie przypuszczałem, że w domu tym ktoś mieszka. Czy jest ona naprawdę jego żoną?
— Nie wiem, ale nie wierzę w to.
— I jest chora?
— Bardzo.
— Walllahi, na Boga, on za to odpokutuje, jeśli się jej cokolwiek złego stanie. Na jaką chorobę ona cierpi?
— Choroba jej tkwi w sercu. Ona go nienawidzi; trawi ją tęsknota za wolnością, za wyswobodzeniem się spod jego władzy i ona umrze, jeśli to nie nastąpi.
— To pewnie nie on, lecz ona ci to powiedziała?
— Nie, zauważyłem to.
— Widziałeś ją?
— Tak.
— Podsłuchałeś?
— Nie. Zaprowadził mnie do swego haremu. abym pomówił z chorą.
— On sam? To niemożliwe!
— Kocha ją — —
— Niech go Allah ukarze!
— Obawiał się, że ona umrze, jeśli z nią nie pomówię.
— A więc mówiłeś z nią?
— Tak, ale powiedziałem jej tylko to, na co on pozwolił. Mimo to zdołała pocichu szepnąć mi: „Ratuj Senicę“. Widocznie tak jej na imię, choć on ją nazywa Gicelą.
— Cóż jej odpowiedziałeś?
— Że ją uwolnię.
— Effendi, kocham cię; moje życie należy do ciebie! On ją porwał i uprowadził. Przywłaszczył ją sobie przez chytrą przebiegłość. Chodź, effendi, pójdziemy! Muszę przynajmniej zobaczyć dom, w którym ją więzi.
— Ty musisz tu zostać! Jutro znowu do niej pójdę i — — —
— Pójdę z tobą, zihdi!
— Zostaniesz tu! Czy ona zna pierścień, który masz na palcu?
— Zna go bardzo dobrze.
— Dasz mi go?
— Chętnie. A na co?
— Jutro będę z nią znowu mówić i zrobię tak, że ona zobaczy pierścień.
— Zihdi, doskonale! Natychmiast domyśli się, że jestem gdzieś wpobliżu. A potem?
— Opowiedz mi najprzód wszystko, co muszę wiedzieć.
— Opowiem ci wszystko, panie. Nasz skład jest jednym z największych w Istambule. Jestem jedynakiem u swego ojca; ojciec mój prowadzi bazar i ma nadzór nad służbą, ja zaś muszę odbywać wszystkie konieczne podróże dla zakupna towarów. Byłem więc często w Skutari i widziałem tam Senicę, gdy z przyjaciółką odbywała przelażdżkę po jeziorze. Potem widziałem ją po raz drugi. Ojciec jej nie mieszka w Skutari, lecz w Czarnych Górach. Schodziła czasem nadół, aby odwiedzić przyjaciółkę. Gdym się przed dwoma miesiącami znowu wybrał nad owe jezioro, nie było już przyjaciółki i jej męża, ani Senicy. Zniknęli!
— Gdzie?
— Nikt tego nie wiedział.
— Nawet jej rodzice?
— I rodzice nie wiedzieli. Ojciec jej, waleczny Osko, opuścił Czarnogórę, aby szukać swego dziecka po całym świecie; ja zaś musiałem się udać do Egiptu na zakupno towarów. Na Nilu spotkałem raz parostatek, który dążył w górę rzeki. Gdy sandal[30] przejeżdżał obok mej łodzi, usłyszałem, że ktoś zawołał mnie po imieniu. Spojrzałem na pokład statku i poznałem Senicę, która odsłoniła twarz. Ale stojący obok niej piękny mężczyzna, o ponurem wejrzeniu, zarzucił na nią szybko jaszmak — i nie widziałem już nic. Od tej chwili szukam jej nieustannie.
— Nie wiesz więc napewno, czy porwano ją gwałtem, czy opuściła ojczyznę dobrowolnie?
— Dobrowolnie — nie.
— Czy znałeś mężczyznę, co stał obok niej?
— Nie.
— To dziwne! A może pomyliłeś się co do osoby? Może była to inna kobieta, podobna do niej.
— Czyżby mnie wtedy wolała i wyciągała ku mnie ręce, effendi?
— To prawda.
— Zihdi, czy obiecałeś jej, że ją uwolnisz?
— Tak.
— Czy dotrzymasz słowa? Dotrzymam, jeśli się okaże, że to ona.
— Nie chcesz mnie wziąć ze sobą… Jakże się więc przekonasz, czy to ona?
— Twój pierścień da mi to przekonanie.
— A jak wyprowadzisz ją z domu?
— W ten sposób, że powiem tobie, jak ją masz porwać.
— Porwę ją, wydobędę, możesz na mnie liczyć.
— A potem? Hassan el Reizahn, czy chciałbyś ją przyjąć na swój statek?
— Jestem gotów ją przyjąć, choć nie znam tego człowieka, u którego się ona znajduje.
— Zwie się Mamur, jak ci już powiedziałem.
— Skoro naprawdę był mamurem, zarządcą prowincji, to jest on dość potężnym, aby nas zniszczyć, gdy nas schwyta — powiedział kapitan poważnie. — Za porwanie kobiety karze się śmiercią. Mój przyjacielu, Kara ben Nemzi, jutro będziesz musiał działać mądrze i ostrożnie.
Co do mnie, myślałem więcej o samej przygodzie, niż o niebezpieczeństwie, które mogło mi grozić. Oczywista, że postanowiłem nie ruszyć palcem w tej sprawie, gdyby Abrahim-mamur miał jakieś istotne prawo do tej kobiety. Mówiliśmy jeszcze długo w noc o naszem przedsięwzięciu, aż wreszcie rozeszliśmy się na spoczynek; byłem jednak pewny, że Isla aż do świtu nie zmruży oka.


ROZDZIAŁ IV.
PORWANIE.

Na drugi dzień przebudziłem się bardzo późno. Nie dziwiło mnie to wcale, gdyż zasnąłem dopiero nad ranem. Byłbym spał jeszcze dłużej, gdyby mnie nie zbudził śpiew byłego fryzjera. Stanął sobie bowiem przy drzwiach wchodowych i śpiewał, może dla uczczenia mnie, wszystkie piosenki, jakie umiał. Zaprosiłem go do pokoju, aby przez chwilę z nim pogawędzić. Przy tej sposobności przekonałem się, że był to chłopak w gruncie rzeczy dobroduszny, ale lekkomyślny. Mimo, iż mówił tym samym językiem, co ja i narodowość była nam wspólną, nie mógłbym mu tak zaufać i tak się z nim zaprzyjaźnić, jak z moim poczciwym Halefem. Wówczas wcale nie przeczuwałem, że spotkam się z nim kiedyś wśród bardzo nieprzyjemnych okoliczności. Przedpołudniem odwiedziłem Abu el Reizahna na jego statku; ledwo spożyłem obiad, zjawiła się łódź, co miała mnie zawieźć do Abrahima. Halef wyglądał jej z wielką niecierpliwością.
— Effendi, czy pojadę z tobą? — zapytał.
Zaprzeczyłem ruchem głowy i odpowiedziałem w tonie żartobliwym:
— Dziś mi nie trzeba ciebie.
— Jakto? Nie trzeba mnie?
— Nie.
— A gdyby ci się co złego stało!
— Cóż mi się ma stać?
— Mógłbyś wpaść do wody.
— To będę pływał.
— Abrahim-mamur może cię zamordować. Poznałem po nim, iż nie jest dla ciebie przyjaźnie usposobiony.
— W takim razie i ty nie mógłbyś mi pomóc.
— Ja nie mógłbym ci pomóc? Zihdi, jestem Halef agha, na którym zawsze możesz polegać!
— To chodź! Oczywista, że zależało mu bardzo na bakszyszu[31], którego się spodziewał od Abrahima. Udaliśmy się tą samą drogą, co dnia poprzedniego, ale teraz zwracałem baczniejszą uwagę na rozmaite drobne szczegóły, z których możnaby potem korzystać. W ogródku zauważyłem kilka mocnych, dość długich pali. Brama w murze, jakoteż drzwi w samym domu były zamknięte szerokiemi drewnianemi zasuwami, których konstrukcję dokładnie sobie zapamiętałem. W całym domu nie było psa, a od posłańca dowiedziałem się, że prócz pana, chorej kobiety i starej służącej w domu tym przebywało jeszcze jedenastu fellahów. Abrahim sypiał na dywanie w swoim selamliku.
Wstępując do selamliku, zauważyłem, że Abrahim miał minę znacznie weselszą, niż wczoraj, gdym się z nim rozstał.
— Witam cię, effendi! Jesteś wielkim lekarzem.
— Tak?!
— Wczoraj już jadła.
— Ah!
— Mówiła ze służącą.
— Czy z uprzejmością.
— Z uprzejmością i długo.
— To dobrze. Być może, że wyzdrowieje, zanim jeszcze minie pięć dni.
— Dziś rano nuciła sobie trochę.
— To jeszcze lepiej. Czy ona długo już jest twoją żoną?
Twarz jego spochmurniała.
— Lekarze niewiernych są bardzo ciekawi!
— Nie są ciekawi, lecz żądni wiedzy; żądza wiedzy i usposobienie badawcze ocala życie i daje zdrowie wielu ludziom, którym wasi lekarze nie zdołaliby pomóc.
— Czy twoje pytanie było konieczne?
— Tak jest.
— Ona jest jeszcze panną, choć jest moją.
— A zatem ratunek jest pewny.
Zaprowadził mnie znowu do pokoju, w którym wczoraj czekałem i dziś również zostałem. Obejrzałem się uważnie. Nie było ani jednego okna, tylko kilka małych, szczelnie zakratowanych, otworów u góry. Drewniane kraty przytwierdzono w ten sposób, że można je było otworzyć, gdy się wyciągnęło małą, cieniutką sztabkę. Wyjąłem ją szybko i położyłem za kratą tak, aby jej nikt nie mógł dostrzec. Ledwom to uskutecznił, zjawił się Abrahim. Za nim weszła Senica.
Podszedłem ku niej i zadałem jej kilka pytań. Równocześnie, jak człowiek, gorączkowo czemś zajęty, nerwowo obracałem pierścień Isli, to w jednej, to w drugiej ręce, a wreszcie upuściłem go, niby przypadkiem, na ziemię. Pierścień upadł tuż u jej nóg. Pochyliła się szybko i podniosła go. Ale Abrahim przystąpił do niej w tej samej chwili i wyrwał jej pierścień z rąk. Mimo, iż to wszystko działo się z błyskawiczną szybkością, zdołała ona spojrzeć na pierścień. Że go poznała, zauważyłem po tem, iż ręka jej zadrgała lekko i cofnęła się mimowoli ku sercu. Zrobiłem swoje, na dziś misja moja była skończona.
Abrahim zapytał o stan chorej.
— Bóg jest dobry i wszechmocny — odpowiedziałem — przysyła wiernym swym pomoc niespodzianą w chwili, kiedy stan ich wydaje się już beznadziejnym. Jeśli Bóg zechce, będzie ona już jutro zdrowa. Niech przyjmie lekarstwo, które jej przyszlę i niech czeka z ufnością mego przybycia.
Gdym odchodził, nie ważyłem się już słowa powiedzieć. W selamliku czekał Halef z apteczką. Dałem Abrahimowi proszku cukrowego, za co mały agha otrzymał znacznie większy bakszysz, niż dnia poprzedniego. Potem wróciliśmy Nilem do domu.
Kapitan oczekiwał mnie już w mieszkaniu młodego Turka.
— Czy widziałeś ją? — zapytał Isla z największą niecierpliwością.
— Widziałem.
— Czy poznała pierścień?
— Poznała.
— A zatem wie teraz, że jestem wpobliżu.
— Przeczuła to. Jeśli dobrze zrozumiała me słowa, to wie także, że dziś w nocy będzie ocalona.
— Ale jak?
— Hassan el Reizahn, czyś już naprawił statek?
— Do wieczora będę gotów.
— Czy zechcesz nas przyjąć na statek i zawieźć do Kairu?
— Tak.
— Słuchajcie więc. Do domu tego można się dostać dwoma wejściami, które są jednak zamknięte od wewnątrz; otóż tą drogą nie możemy się wedrzeć. Jest jednak i inna droga, choć bardzo trudna. Isla ben Maflej, czy umiesz pływać?
— Umiem.
— Dobrze. Basen, znajdujący się w środku podwórza, jest połączony z rzeką wąziutkim kanałem. Zejdziemy się tam po północy, gdy wszyscy będą pogrążeni we śnie. Ty pójdziesz naprzód i dostaniesz się kanałem i basenem na podwórze, natrafisz potem na drzwi, zamknięte zasuwami, które łatwo ci będzie wysunąć. Odemknąwszy je, znajdziesz się w ogródku i tam także otworzysz furtkę. Gdy wszystkie drzwi będą otwarte, wówczas ja wejdę. Weźmiemy słup z ogrodu i przystawimy go do muru tak, abyśmy się po nim mogli wspiąć ku kratom haremu. Kraty zdołałem dziś odemknąć zwewnątrz.
— A potem co?
— Co potem nastąpi, to zależy od okoliczności. Przedewszystkiem musimy przed wtargnięciem do haremu zatopić łódź Abrahima, aby uniemożliwić pościg. Tymczasem reis rozwinie żagle swego statku i będzie na nas czekał.
Wyjąłem ołówek i narysowałem na kawałku papieru plan domu. lsla ben Maflej, mając plan przed oczyma, studjował pilnie każdy szczegół sytuacji, aby uniknąć pomyłki.
Cały dzień minął nam na przygotowaniach; wieczorem, gdy zbliżała się chwila stanowcza, zawołałem Halefa, aby mu udzielić niezbędnych wskazówek. Halef przygotował szybko nasze pakunki do odjazdu; mieszkanie było już zgóry zapłacone.
Udałem się do Hassana; Halef przybył niebawem z rzeczami. Statek był już gotów do odjazdu, każdej chwili mógł odbić od brzegu. Wreszcie zjawił się Isla ze swym służącym, którego tymczasem wtajemniczył był w nasze przedsięwzięcie.
Za chwilę siedzieliśmy już wszyscy w długiej, wąskiej łodzi, odczepionej od statku. Obaj służący wiosłowali, a ja sterowałem. Noc była cudna, jedna z tych, w których przyroda tonie w błogim spoczynku, jak gdyby na całej kuli ziemskiej nie było ani jednego groźnego żywiołu.
Lekkie wietrzyki, naigrawszy się do syta cieniami zmierzchu, usnęły; z ciemnobłękitnych nieba obszarów spływał uroczy blask gwiazd, a sędziwy Nil toczył powoli i spokojnie swe ciemne nurty na szerokiej przestrzeni. I w mojej duszy nastał ten spokój, choć to może trudne do uwierzenia.
Nasze przedsięwzięcie nie było łatwe. Ogarnia nas zazwyczaj niepokój i lęk przed zdarzeniem, ale po powzięciu stanowczego zamiaru i po obliczeniu szans, walka wewnętrzna ustaje, możemy ze spokojem przystąpić do dzieła. Może porwanie to wśród nocy nie było konieczne; być może, że dałoby się pociągnąć Abrahima do odpowiedzialności przed sądem, że wygralibyśmy i tą drogą sprawę naszą przeciwko niemu. Nie znaliśmy jednak dokładnie stosunków egipskich, mogliśmy więc przypuścić, że użyje on wszelkich prawnych i nieprawnych środków, aby udowodnić, że Senica jest jego prawowitą małżonką. Nikt, prócz samej Senicy, nie mógłby nam udzielić tych wiadomości, które mogłyby nam posłużyć za podstawę do wniesienia skargi przeciwko niemu. Wobec tego nie było innego sposobu, jak uwolnić ją spod jego władzy, czyli — porwać ją.
Nie minęła godzina, gdy na widnokręgu zamajaczyły ciemne zarysy domu wśród szarej, skalistej puszczy. Przybiliśmy do brzegu w pewnem oddaleniu od celu naszej wyprawy; towarzysze moi zostali w łodzi, ja sam wstąpiłem na wybrzeże, aby zbadać teren.
Nigdzie wokoło domu nie spotkałem ani śladu życia, a nawet za murami zdawało się wszystko tonąć w głębokiej ciszy. Na kanale stała łódź Abrahima z założonemi wiosłami. Wskoczyłem do niej i sprowadziłem ją w pobliże naszej łodzi.
— Oto łódź — rzekłem do naszych dwóch służących — zajedźcie z nią trochę w dół rzeki, napełnijcie ją kamieniami i niech zatonie… Wiosła mogą się nam jeszcze przydać. Zabierzemy je dla siebie. Łodzi nie przymocowujcie do brzegu; niech będzie każdej chwili gotowa do odjazdu. Isla ben Maflej, za mną!
Zostawiliśmy łódź w miejscu. i podeszliśmy pocichu do kanału. Woda jego nie wyglądała zbyt ponętnie. Wrzuciłem do niej kamień i przekonałem się, że nie jest głęboka. Isla rozebrał się i wszedł do wody; sięgała mu aż po szyję.
— Czy podołasz? — zapytałem go.
— Łatwiej pływać, niż chodzić, bo na dnie tyle mułu, że mi aż do kolan sięga.
— Czy trwasz dalej przy swem postanowieniu?
— Tak. Przynieś mi odzież do bramy. Hajdi, więc naprzód!
Podrzucił nogi wtył, odgarnął wodę wyprężonemi ramionami i znikł pod murami.
Zaczekałem jeszcze w miejscu, przypuszczając, że w razie jakiegoś nieprzewidzianego wypadku, mógłbym mu być potrzebny. Postąpiłem dobrze, bo gdy się już chciałem odwrócić, wytknął Isla głowę z otworu w murze.
— Wracasz?
— Nie mogłem się dalej dostać.
— Dlaczego?
— Effendi, nie zdołamy Senicy uwolnić!
— Czemu nie?
— Mur jest za wysoki.
— Nicby to nam nie pomogło, gdyby nawet był niższy. Wszystkie drzwi są przecie mocno zamknięte.
— A kanał również.
— Zamknięty?
— Tak.
— Czem?
— Kratą z mocnego drzewa.
— Nie mogłeś jej wyrwać?
— Nie mogłem, choć wytężyłem wszystkie swe siły.
— Czy kraty te są daleko stąd?
— Są tuż przy fundamencie domu.
— Przekonam się sam. Ubierz się; potrzymaj mi ubranie i czekaj tu na mnie.
Zrzuciłem z siebie wierzchnie ubranie i zstąpiłem do kanału. Popłynąłem, położywszy się nawznak. Nawet w ogrodzie nie był kanał otwarty, lecz zakryty kamiennemi płytami. Tuż pod domem natrafiłem na kraty, przegradzające kanał, a zbite z mocnych drągów. Każdy drąg zosobna był przytwierdzony do ściany kanału żelazną klamrą. Kraty te umieszczono w kanale zapewne w tym celu, aby szczury i myszy wodne nie mogły się dostać do basenu. Targnąłem z całej siły za kratę: ani się nie zachwiała. Widziałem, że całej kraty odrazu nie usunę. Objąłem więc obydwiema rękami jeden drąg, oparłem się kolanami o ścianę, a szarpnąłem co mocy we mnie i drąg złamał się we dwoje. Powstał więc wyłom, który udało mi się w dwie minuty tak rozszerzyć, że mogłem jako tako przezeń przepłynąć. Czy miałem wrócić, aby Isla dokończył dzieła, rozpoczętego przeze mnie? Nie, to byłoby lekkomyślną stratą czasu. Byłem już w kanale, a zresztą mogło mi się lepiej powieść, niż jemu, bo znałem dokładnie sytuację. Popłynąłem więc dalej, choć woda, zmącona przeze mnie, mieszała się coraz gęściej z mułem i napawała mnie wstrętem.
Gdym już podpływał pod wewnętrzne podwórze, woda kanału sięgała prawie do sklepienia; snać znajdowałem się niedaleko basenu. Kanał miał odtąd kształt rury, tak szczelnie zapełnionej wodą, że zabrakło mi powietrza do oddychania. Musiałem więc teraz pełzać, lub pływać pod powierzchnią wody, a było to nietylko trudne i mozolne, ale wprost niebezpieczne. Cóżby się stało, gdybym znów natrafił na nieprzewidzianą przeszkodę, a siłby mi nie starczyło, aby cofnąć się i nabrać tchu? A gdyby mnie zauważono podczas wynurzania się z wody? Czyż nie mógł ktoś przypadkiem być na podwórzu?
Nie zawahałem się jednak ani na chwilę; odetchnąwszy głęboko, zanurzyłem się w wodzie — i puściłem się naprzód, jużto idąc, zgięty w kabłąk, jużto pływając. Uszedłem tak dobry kawał drogi i tchu mi już nie starczyło, gdy uderzyłem się ręką o nową przeszkodę. Uczułem, że to blacha, jak rzeszoto gęsto podziurawiona, a przybita szczelnie do ścian kanału. Blacha ta służyła zapewne do oczyszczania wody z mułu.
Teraz ogarnęła mnie naprawdę trwoga. Nie mogłem się wrócić, bo nie miałem już tyle tchu w sobie, aby dotrzeć napowrót do miejsca, gdzie mógłbym głowę wychylić z wody i zaczerpnąć powietrza; blacha zaś była bardzo mocno przytwierdzona. Teraz miałem naturalnie tylko dwie alternatywy: albo marnie zginąć na miejscu, albo przerwać blachę. Nie miałem ani sekundy do stracenia.
Zacząłem całym ciężarem swego ciała przeć w blachę — ale bez skutku. Cisnęła mi się przytem do głowy myśl, że gdybym się nawet przedostał, to nie minęłaby mnie śmierć, gdyby basenu nie było zaraz za blachą.
Powietrza i sił miałem jeszcze tylko na sekundę. Miałem uczucie, że jakaś straszna, nieokreślona siła rozbije mi płuca i rozszarpie ciało na kawałki. Zdobywam się a ostatni wysiłek. Boże, dopomóż!… Czuję już mroźny powiew śmierci. Serce się kurczy, puls przestaje bić, tracę przytomność; dusza broni się wszelkiemi siłami przed okropnością. Kurczowy, przedśmiertelny wysiłek wytęża żyły i muskuły; słyszę trzask i szum; walka ze śmiercią dokonała tego, czego nie mogło dokonać życie — o dziwo — blacha cofa się, odrywa od ścian, ja wypływam w górę i widzę, że jestem w basenie. Odetchnąłem długo i głęboko, zaczerpnąłem życia, ale w jednej chwili zanurzyłem się napowrót, bo spostrzegłem się, iż ktośby mógł zauważyć głowę unoszącą się w samym środku nad małą powierzchnią wody. Dopłynąłem ostrożnie do brzegu; ukrywszy się za ocembrowaniem, wynurzyłem głowę i rozejrzałem się wkoło.
Księżyc nie świecił, ale gwiazdy zlewały dość światła na ziemię, by móc rozpoznać wszystkie bliższe i dalsze przedmioty w podwórzu. Wydobyłem się z basenu i chciałem chyłkiem podejść do muru, gdy usłyszałem lekki trzask. Spojrzałem wgórę ku zakratowanym oknom haremu. Nade mną, po prawej stronie znajdowały się kraty, z których wyciągnąłem był zasuwkę, a na lewo widać było szparę w okratowaniu tego właśnie pokoju, do którego Abrahim bronił mi przystępu. Była to w każdym razie sypialnia Senicy. Czyżby mnie oczekiwała? Czy trzask, jaki usłyszałem, powstał skutkiem odchylenia krat w jej pokoju? Jeśli tak, to zapewne widziała, jak wyszedłem z basenu, a teraz cofnęła się, bo nie poznała mnie. Podszedłem jeszcze bliżej, złożyłem ręce w trąbkę koło ust i szepnąłem:
— Senica!
Szpara między kratami rozszerzyła się i ujrzałem ciemną główkę.
— Kto to? — odezwała się zgóry.
— Hekim, który był u ciebie.
— Przyszedłeś mnie uwolnić?
— Tak. Domyśliłaś się i zrozumiałaś słowa?
— Tak jest. Czy sam jesteś?
— Isla ben Maflej jest za murem.
— Ach! zabiją go!
— Kto go zabije?
— Ahrahim. On nie śpi w nocy i czuwa wciąż. Dozorczyni leży w przyległym pokoju. Cyt… oh! uciekaj szybko!
Za drzwiami, wiodącemi do selamliku, dał się słyszeć szmer. Senica cofnęła głowę, a ja pobiegłem do basenu. Tam tylko mogłem się ukryć. Zanurzyłem się wolno i ostrożnie, aby nie usłyszano plusku fal, które mogły mię zdradzić. Ledwom się znalazł w basenie, gdy drzwi się otworzyły i wyszedł Abrahim powoli, rozglądając się na wszystkie strony. Stałem w wodzie aż po szyję, a głowę ukryłem za ocembrowaniem, więc Egipcjanin nie mógł mnie zobaczyć. Przekonawszy się, że bramy są zamknięte, wrócił Abrahim do selamliku.
Teraz wyskoczyłem pocichu znowu z basenu, pobiegłem na palcach do bramy i otworzyłem ją. Znalazłem się w ogrodzie. Przebiegłem prędko całą jego szerokość i otworzyłem także bramę w murze zewnętrznym. Już chciałem skręcić na rogu, aby sprowadzić Islę, gdy ten zjawił się w bramie.
— Hamdullilah, chwała Bogu, effendi! Powiodło ci się.
— Tak. Ale byłem już bliski śmierci… Daj mi moją odzież.
Spodnie i kamizelka były na mnie całkiem przemoczone. Zarzuciłem tylko kurtkę na siebie, aby mieć swobodę ruchów i powiedziałem:
— Mówiłem już z Senicą.
— Naprawdę, effendi?
— Zrozumiała mnie i czekała na nas.
— O, śpieszmy się! Prędzej, prędzej!
— Poczekaj jeszcze.
Poszedłem do ogrodu po żerdź. Potem wróciliśmy na podwórze. Między kratami wgórze znowu ukazała się szpara.
— Senico[32], gwiazdo moja, moja — zawołał Isla przytłumionym głosem, gdy mu pokazałem szparę, z za której Senica śledziła nasze ruchy.
Musiałem mu przerwać ten wylew uczucia:
— Na Boga, cicho! Teraz nie pora na miłosne wyznania. Ty milcz, a ja będę mówił.
Zwracając się w stronę Senicy, szepnąłem:
— Czyś gotowa pójść z nami?
— O, tak.
— Czy nie można przez pokoje?
— Nie. Ale tam za słupami leży drabina.
— Przystawię ją! Nie było więc trzeba ani żerdzi, ani liny, którąśmy przynieśli ze sobą. Drabina była mocna; przystawiłem ją do muru, a Isla wszedł po niej do góry.
Tymczasem ja podszedłem chyłkiem pod drzwi selamliku, aby nasłuchiwać.
Kilka chwil minęło, zanim postać dziewczyny ukazała się na drabinie. Zstępowała powoli, oparta na ramieniu swego wielbiciela. Gdy już stanęli na ziemi, drabina zachwiała się i upadła z wielkim hukiem.
— Uciekajcie jak najśpieszniej! Do łodzi! — ostrzegłem ich.
Byli już za murem, gdy usłyszałem kroki za drzwiami selamliku. Hałas zbudził Abrahima i wywabił go na dwórze. Musiałem pobiec za uciekającymi, aby ich obronić przed pościgiem Ahrahima. Egipcjanin spostrzegł mnie, jakoteż przewróconą drabinę i otwarte kraty.
Podniósł okropny krzyk, który musieli usłyszeć wszyscy mieszkańcy domu.
— Chirzyc, hajdut, złodzieju, rozbójniku, stój! Ludzie, niewolnicy, wstawajcie, ratunku!
Wrzeszcząc tak w niebogłosy, skoczył za mną. Ponieważ na Wschodzie ludzie sypiają najczęściej w ubraniu, na dywanie, więc za chwilę wszyscy mieszkańcy domu byli na nogach.
Obejrzałem się w zewnętrznej bramie. Egipcjanin pędził za mną w oddaleniu dziesięciu kroków, a w bramie wewnętrznej ukazał się już drugi ścigający.
Isla ben Maflej uciekł z Senicą na prawo, zwróciłem się tedy w lewą stronę. Zdołałem Abrahima sprowadzić z drogi; widział tylko mnie i pobiegł za mną. Skręciłem za róg muru, ku rzece, powyżej domu, podczas gdy łódź nasza znajdowała się poniżej. Potem skręciłem za drugi róg i biegłem wzdłuż brzegu.
— Stój, łotrze, bo strzelę! — krzyczał Abrahim za mną.
Miał broń przy sobie. Biegłem dalej. Gdyby mnie kula jego ugodziła, padłbym trupem, lub dostałbym się w jego ręce, bo tuż za nim pędziła chmara fellahów. Gruchnął strzał; chybił jednak, bo mierząc, nie stanął w miejscu. Rzuciłem się na ziemię, jak gdyby śmiertelnie trafiony. Abrahim minął mnie teraz w biegu, dostrzegł bowiem zdaleka Islę i Senicę, wstępujących do łodzi. Zerwałem się więc i dopędziwszy kilkoma susami, chwyciłem go za kark i rzuciłem o ziemię.
Tuż za mną ozwał się krzyk fellahów, którzy zdołali nadbiec, gdym się trochę zatrzymał, powalając Abrahima na ziemię. Ale na szczęście dobiegłem jeszcze dość rychło i wskoczyłem do łodzi. Gdy ścigający nas tłum dopadł brzegu, byliśmy już prawie na środku rzeki.
Abrahim dźwignął się tymczasem z ziemi i rozejrzał się w sytuacji.
— Geri! — ryknął — geri erkekler, wracajcie, wracajcie, ludzie! Do łodzi naszej!
Wszyscy zwrócili się ku kanałowi, gdzie niedawno jeszcze była ich łódź. Najpierw przybył tam Ahrahim; z piersi jego wydarł się przeraźliwy krzyk: łodzi nie było…
Rychło poczuliśmy pod sobą bystry prąd wody; Halef i były fryzjer wiosłowali zawzięcie; ja i Isla pomagaliśmy im wiosłami, wziętemi z łodzi Abrahima. Łódź nasza pruła fale w dół rzeki, jak strzała.
Jechaliśmy w milczeniu, nikt nie miał ochoty do rozmowy.
Od początku całej przygody ubiegło dość czasu, więc niebo się już zaczerwieniło na widnokręgu od zorzy; wody Nilu, wolne od mgieł, widoczne były, jak daleko wzrok sięgał. W dali widzieliśmy jeszcze Abrahima, stojącego ze swymi ludźmi na brzegu, a jeszcze dalej dostrzegliśmy żagiel, majaczący w czerwonym blasku wschodzącego słońca.
— To sandał! — zauważył Halef.
Tak, był to sandał, jedna z owych bark podłużnych, obsługiwanych przez sporą liczbę rąk i zaopatrzonych w silne żagle; sandale mogą iść w zawody z niejednym parowcem.
— On wezwie zapewne sandal ten na pomoc i puści się w pościg za nami — rzekł Isla.
— Przypuszczam, że to żaglowiec handlowy; nie usłucha jego wezwania!
— Reis nie będzie się wzbraniał, jeśli mu Abrahim ofiaruje odpowiednie wynagrodzenie.
— Ale i w tym wypadku nie zdołałby nas rychło doścignąć. Dość czasu minie, zanim sandał dobije do brzegu, a reis umówi się z Abrahimem! Nadto Abrahim musi się zaopatrzeć w rozmaite przedmioty, potrzebne do dłuższej podróży, albowiem niepodobna, by zgóry wiedział, jak długo potrwa pościg za nami.
Żagiel znikł nam z oczu; wiosłowaliśmy z całej siły i za pół godziny znaleźliśmy się przy naszej dahabie.
Stary Abu el Reizahn stał przy sterze. Widząc niewiastę między nami, domyślił się zapewne, że dokonaliśmy dzieła pomyślnie, przynajmniej aż do tej chwili.
— Podjedźcie ku nam! — zawołał — schody spuszczone!
Weszliśmy na statek; łódź przymocowano przy sterze. Natychmiast rozpostarto żagle; wiatr zadął w nie i pojechaliśmy środkiem rzeki, szybko niesieni przez prąd.
Przystąpiłem do reisa.
— Jak poszło? — zapytał.
— Bardzo dobrze. Opowiem ci; ale powiedz mi wpierw, czy sandał mógłby nas dopędzić.
— Czy nas ścigają?
— Sądzę, że nie, ale i to możliwe.
— Moja dahabie jest bardzo sprawna, ale dobry sandał dopędzi nawet najlepszą dahabię.
— A zatem pożądanem jest, by nas nie doścignięto.
Opowiedziałem mu przebieg naszej wyprawy, a potem udałem się do kajuty, aby się przebrać. Kajuta była podzielona na dwie części. W jednym przedziale była Senica, drugi był przeznaczony dla kapitana, dla Isli i dla mnie.
Po dwóch godzinach spostrzegłem w dali za nami rąbek żagla; z każdą chwilą widać go było więcej, wreszcie ujrzałem kadłub statku i poznałem sandal.
— Czy widzisz statek? — zapytałem reisa.
— Allah akbar, Bóg jest wielki i wielką jest naiwność twego pytania — odpowiedział.
— Jestem reisem, a nie miałbym spostrzec żagla, który jest tuż za nami?
— Czy jest to statek rządowy?
— Nie.
— Po czem to poznajesz?
— Znam dobrze ten sandal.
— Ah!
— Właścicielem jego jest reis Chalid ben Mustafa.
— Czy znasz go?
— Bardzo dobrze; ale nie jesteśmy przyjaciółmi.
— Dlaczego?
— Człowiek uczciwy nie może być przyjacielem człowieka nieuczciwego.
— Hm, to mam pewne przeczucie.
— Jakie?
— Ze na tym sandalu jest Abrahim-mamur.
— Zobaczymy!
— Cóż zrobisz, jeśli sandał zechce zarzucić most na twą dahabię?
— Muszę na to pozwolić. Prawo tak nakazuje.
— A jeśli ja nie pozwolę na to?
— Jakże to? Ja jestem reisem na mej dahabie i muszę się stosować do przepisów prawa.
— Ja zaś jestem reisem, kierownikiem swej woli.
Teraz przystąpił do nas Isla. Nie chciałem mu się naprzykrzać pytaniami, ale on sam poruszył to, czego chciałem się odeń dowiedzieć.
— Kara ben Nemzi, jesteś moim przyjacielem, najlepszym przyjacielem, jakiego spotkałem w życiu. Czy chcesz, bym ci opowiedział, jak Senica dostała się w ręce tego Egipcjanina?
— Chętniebym posłuchał w spokoju i skupieniu, ale teraz niema na to czasu.
— Czyś niespokojny? Dlaczego?
Nie zauważył widocznie barki, znajdującej się za nami.
— Obróć się i popatrz na sandal!
Ujrzawszy go, zapytał:
— Czy Abrahim jest na pokładzie?
— Nie wiem, ale być może; kapitan sandalu jest łotrem, którego Abrahim łatwo mógł przekupić.
— Skąd wiesz, że jest łotr?
— Powiedział to Abu el Reizahn.
— Tak jest; — potwierdził reis — znam tego kapitana i jego sandal. Poznałbym go nawet na znacznie większą odległość po żaglu, załatanym w trzech miejscach.
— Co zrobimy? — zapytał Isla.
— Przekonamy się wpierw, czy Abrahim jest na statku.
— A jeśli jest?
— To nie dostanie się do nas.
Reis, zbadawszy szybkość, z jaką poruszał się sandal i porównawszy ją z biegiem naszego statku, rzekł:
— Zbliża się do nas coraz więcej. Dołączę jeszcze trikethę[33].
Niewiele nam to jednak pomogło. Sandał zbliżał się; wreszcie był tuż za nami i zwolnił biegu. Na pokładzie stał Abrahim-mamur.
— Jest! — rzekł Isla.
— Gdzie stoi? — zapytał reis.
— Na przodzie.
— Ten oto!... Kara ben Nemzi, cóż zrobimy? Jeśli oni do nas przemówią, to musimy im koniecznie odpowiedzieć.
— Kto ma według ustawy odpowiadać?
— Ja, jako właściciel dahabie.
— Słuchaj, co ci powiem, Abu el Reizahn. Czyś gotów wynająć mi statek twój stąd aż do Kahiry?
Kapitan spojrzał na mnie ze zdziwieniem, ale rychło pojął, do czego zmierzam.
— Tak — odpowiedział.
— Więc jestem obecnie właścicielem?
— Tak jest.
— Ty zaś jako reis, musisz spełniać moją wolę.
— Tak.
— I nie jesteś za nic odpowiedzialny?
— Nie.
— Dobrze... Przywołaj swych ludzi!
Na jego wezwanie zgromadzili się majtkowie, a kapitan tłumaczył im:
— Ludzie moi, oświadczam wam, że ten effendi, nazwiskiem Kara ben Nemzi, najął moją dahabie na całą drogę, stąd aż do Kahiry... Czy tak?
— Tak jest — potwierdziłem.
— Czy możecie mi więc poświadczyć, że ja nie jestem właścicielem statku? — zapytał ich.
— Poświadczamy.
— Pójdźcie teraz na swoje miejsca. Ale wiedzcie, że zatrzymuję kierownictwo w swych rękach, bo mi tak Kara ben Nemzi polecił.
Majtkowie oddalili się z minami wielce zdziwionemi.
Tymczasem sandal zrównał się z nami. Na pokładzie ukazał się wysoki, chudy człowiek w tarbuszu, zdobnym w czaple pióro i zapytał:
— Hej, tam, dahabie, jaki reis?
Wysunąłem się naprzód i odpowiedziałem:
— Reis Hassan.
— Hassan Abu el Reizahn?
— Tak jest.
— Pięknie, znam go — odpowiedział, uśmiechając się złośliwie. — Macie tam kobietę?
— Tak.
— Wydajcie ją!
— Chalid ben Mustafa, tyś oszalał!
— To się pokaże. Rzucamy most do was.
— Nie uda się wam.
— Cóż to za groźby? Co knujecie? Pokażę ci coś! Uważaj na swe pióro na tarbuszu!
Podniosłem szybko strzelbę, którą trzymałem zrazu tak, aby jej nie dostrzegł, zmierzyłem i wypaliłem. Pióro spadło. Ten ostrzegawczy strzał wywarł na poważnym ben Mustafie ogromne wrażenie. Podskoczył do góry, jak piłka, chwyciwszy się rozpaczliwie za głowę, a potem skrył się za masztem.
— Pokazałem ci, jak strzelam, ben Mustafa! — zawołałem. — Jeśli nie odjedziesz precz z twym sandalem, to strzelę ci w samo serce. Możesz być pewny.
Groźba ta odniosła pożądany skutek. Ben Mustafa pobiegł do steru i odtrąciwszy sternika, skierował sandal wbok. W dwie minuty potem znalazł się on w takiej od nas odległości, że kula moja nie mogłaby go dosięgnąć.
— Teraz jesteśmy na chwilę bezpieczni — powiedziałem.
— On się już po raz drugi nie zbliży do nas, ale nie spuści nas z oka dopóty, aż przybijemy gdzieś do brzegu; wtedy wezwie przeciwko nam pomocy prawa.
— Ale o to mniejsza; lękam się czego innego.
— Czego?
— Tego tu!
Zauważyłem już od pewnego czasu, że fale rzeki wezbrały i przewalały się z coraz większą szybkością. Nadto i koryto rzeki zwężało się i byliśmy już blisko miejsca bardzo niebezpiecznego dla żeglugi. Teraz musiała ustać wszelka walka między ludźmi i całą uwagę należało zwrócić na groźny żywioł natury.
Teraz zabrzmiał potężny głos reisa:
— Uważajcie, mężowie, nadchodzi szellah, katarakta! Zgromadźcie się i odmówcie świętą fatchę!
Majtkowie zaczęli się modlić, spełniając jego rozkaz:
— Strzeż nas, o Panie, przed szatanem, któregoś ukamienował!
— W imię Wszechmiłościwego! — zaintonował reis.
Potem wszyscy razem odmówili fatchę, pierwszą surę Koranu.
Przyznać muszę, że ta modlitwa wywarła na mnie wstrząsające wrażenie; nie dlatego, że uprzytomniłem sobie przytem niebezpieczeństwo, które nam groziło, ale uczułem w sobie jakiś dreszcz uroczysty, wielki szacunek dla tych półdzików, a jednak głęboko religijnych ludzi. Nie mogłem zachować się obojętnie na widok ludzi, którzy nie przystępują do żadnego dzieła, nie wspomniawszy imienia Bożego.
— A teraz młodzieńcy, waleczni bohaterowie, wróćcie na swoje miejsca! — rozkazał kapitan.— Prąd nas już porwał.
Komenda na statku nilowym nie odbywa się tak spokojnie i ścisłe, jak na okręcie europejskim. Gorąca krew południowa płynie w żyłach i wyprowadza ludzi w obliczu niebezpieczeństwa z jednej ostateczności w drugą. Otucha i nadzieja zmieniają się szybko w najokropniejszą rozpacz. Wszyscy krzyczą, wołają, wyją, modlą się lub klną, a za chwilę, gdy niebezpieczeństwo minie, szaleją z radości. Każdy wytęża siły do najwyższego stopnia, a kapitan biega od jednego majtka do drugiego, aby każdemu zosobna dodać otuchy, gani opieszałych słowami, które wymyśleć może tylko Arab, innych zaś nagradza najsłodszemi, najtkliwszemi pieszczotami i pochwałami, wśród których bardzo często powtarza się wyraz: bohater. Hassan przygotował się jak najstaranniej do przebycia niebezpiecznej cieśniny wśród skał. Przy każdem wiośle stanęło po dwóch ludzi, a u steru byli czynni trzej sternicy, którzy wybornie znali to miejsce. Fale uderzały teraz ze straszliwą gwałtownością w wysoko nad wodą sterczące skały, niejeden wał wody huknął w pokład, a łoskot i huk był tak wielki, że zagłuszał komendę. Statek trzeszczał we wszystkich spojeniach, wiosła wymawiały swą służbę, nieposłuszna sterowi dahabie pędziła po rozszalałych falach. Czarne, błyszczące skały, zbliżają się do siebie tak, że dzieli je przestrzeń nie szersza, jak nasz statek, ale poprostu z trudem przedzierają się przez tę bramę i wpadają poniżej potężnym strumieniem do kotliny zasianej ostremi, spiczastemi złomami skał. Dolatujemy do bramy z przerażającą szybkością. Wciągamy wiosła. Przez chwilę znajdujemy się między dwiema skalistemi ścianami, tak blisko siebie się wznoszącemi, że możemy się ich dotknąć rękami. Siła prądu porywa dahabię i rzuca ją hen przez łuk wody do kotła. Wokoło nas szumi, szaleje rozpasany żywioł. Staczamy się niewstrzymanym pędem po gładkiej, napozór bezpiecznej, płaszczyźnie wodnej gdzieś w dół — —
— Allah kehrim, Bóg jest łaskaw! — odzywa się ostry głos Hassana. — Allah il Allah! do wioseł, młodzieńcy, mężowie, bohaterowie, tygrysy, pantery, lwy! Śmierć przed wami. Czy nie widzicie? Amahl, amahl, ia Allah amahl, robić, robić, psy, tchórze, łotry, koty a żywo, a żywo, zuchy, przyjaciele, bohaterzy, o niezrównani, wypróbowani, wybrani!
Lecimy wprost na gromadę skał spiczastych, o które mały nasz statek rozbiłby się w drobne kawałki.
— Allah ia Sahtir, o Zachowawco, ratuj!... Na lewo, na lewo, wy psy, sępy, zjadacze szczurów, ścierwożercy, na lewo, na lewo sterować, zuchy wspaniałe, ojcowie wszystkich bohaterów!... Allah, Allah, Maszallah — Bóg cuda czyni! Jemu niech będą dzięki!
Nadludzkie wysiłki majtków pokonały rozszalały żywioł. Wkrótce dostajemy się na spokojny prąd wody, wszystko pada na kolana, aby podziękować Wszechmocnemu.
— Esz’hetu inu la il laha il Allah! — zagrzmiało radośnie ze wszystkich stron pokładu — daj świadectwo, że jeden tylko jest Bóg... Zellem aale na baraktak, zlej na nas łaskę swego błogosławieństwa.
Za nami, jak strzała puszczona z cięciwy, śmignął sandal obok skały zdradzieckiej. I on przebył te same niebezpieczeństwa, co my. Pędzi z większą szybkością, niż my i musi nas za chwilę minąć. Ale i w tem miejscu spławny prąd rzeczny tak wąski, że z trudem możemy skierować się trochę wbok, a sandal przepływa tuż obok naszej dahabie. O maszt oparty, stoi Abrahim-mamur, kryjąc prawą rękę za sobą. Znalazłszy się naprzeciw mnie, szybkim ruchem podnosi długą arabską strzelbę do twarzy — ja rzucam się za pokład — kula gwiżdże mi nad głową. Za chwilę sandal jest już daleko przed nami.
Wszyscy byli świadkami zamachu na moje życie, ale nikt nie ma czasu dziwić się, lub gniewać. Prąd porywa nas znowu i wpędza w labirynt najeżonych skał.
Wtem słyszymy przed sobą straszny krzyk. Sandal wpadł na skałę, wioślarze uderzają silnie wiosłami o wodę; sandal, nieznacznie tylko uszkodzony, porywają fale na właściwą drogę.
Ale przy tem zderzeniu wypadł ktoś z pokładu i uczepił się skały. Skoczyłem do burty i rzucam nieszczęśliwcowi linę. On chwyta ją; wciągamy go bezzwłocznie: to Abrahim-mamur.
Stanąwszy bezpiecznie na pokładzie, strzępnął wodę z szat swych, a potem skoczył ku mnie z zaciśniętemi pięściami:
— Psie, jesteś rozbójnik i oszust!
Zająłem pozycję wyczekującą, ale moja postawa podziałała na niego tak, że zatrzymał się i nie ważył się użyć swych pięści.
— Abrahim-mamur, bądź grzeczny, bo nie jesteś w swoim domu. Jeśli choć jedno słowo powiesz, które mi się nie podoba, każę cię przywiązać do masztu i wyćwiczyć.
Uderzyć Araba — to największa dlań obraza; nie mniejszą obrazą jest sama groźba, że się go uderzy.
Abrahim drgnął, ale opamiętał się w tej chwili.
— Ty masz moją żonę na pokładzie! — zawołał.
— Nie.
— Nie mówisz mi prawdy!
— Powiedziałem prawdę, gdyż ta, która znajduje się tu na statku, nie jest twą żoną, lecz narzeczoną tego młodzieńca, co stoi obok ciebie.
Skoczył ku kajucie, ale Halef stanął mu w drodze.
— Abrahim-mamur, jestem hadżi Halef Omar ben hadżi Abbul Abbas; oto moje dwa pistolety; zastrzelę cię, jeśli poważysz się pójść tam, dokąd pan mój wzbrania ci przystępu!
Mały Halef przybrał minę, po której Egipcjanin poznał, że to nie żart.
Odwrócił się więc i zaczął krzyczeć ze złością:
— Zaskarżę was, gdy wstąpicie na ląd, aby wysadzić pomocniczych majtków.
— Możesz. Ale aż do tego czasu będziesz moim gościem, nie wrogiem, o ile zachowasz się spokojnie.
Przebyliśmy wreszcie najniebezpieczniejsze miejsce i mogliśmy teraz z należytym spokojem omówić nasze sprawy.
— Może nam teraz opowiesz, jakim sposobem Senica dostała się w ręce tego człowieka? — zapytałem Islę.
— Przyprowadzę ją tu — odpowiedział — niech wam sama wszystko opowie.
— Nie; niech zostanie w kajucie, jej widok bowiem doprowadziłby Egipcjanina do szaleństwa. Powiedz nam przedewszystkiem, czy ona muzułmanka, czy też chrześcijanka.
— Jest chrześcijanką.
— Do jakiego przyznaje się obrządku?
— Do obrządku, który wy nazywacie greckim.
— Czy zawarł on z nią małżeństwo?
— Kupił ją.
— Ach! Czy to możliwe?
— Tak jest. Kobiety czarnogórskie nie osłaniają twarzy. Ujrzał ją w Skutari i powiedział jej, że ją kocha i pragnie pojąć za żonę: ale ona go wyśmiała. Potem udał się do Czarnogóry, do jej ojca i chciał od niego kupić córkę za wielką sumę pieniędzy, ten go jednak wyrzucił za drzwi. Gdy mu się to nie udało, przekupił ojca przyjaciółki, którą Senica często odwiedzała, i uskutecznił swój zamiar przy jego pomocy.
— Jakto?
— Ten człowiek sprzedał ją Abrahimowi jako swoją niewolnicę i wystawił mu pismo, poświadczające sprzedaż według wszelkich formalności prawnych.
— Ah, dlatego więc przyjaciółka ta zniknęła tak nagle wraz ze swym ojcem!
— Tylko dlatego. Abrahim zabrał Senicę z sobą na okręt i pojechał z nią na Cypr, a potem do Egiptu. Co się potem stało, jest wam wiadome.
— Jak się nazywał ten człowiek, co ją sprzedał? — zapytałem.
— Barud el Amazat.
— El Amazat — el Amazat — nazwisko to jest mi skądś bardzo znane. Gdziem je słyszał? Czy był on Turkiem?
— Nie, był Ormianinem.
— A więc Ormianin — — tak, teraz sobie przypomniałem. Hamd el Amazat, ów Ormianin, który chciał nas zgubić na Szott Dżerid i umknął nam z Khilli — czyż był to tensam? — Nie, albowiem przeprawa nasza przez szott odbyła się znacznie wcześniej.
— Nie wiesz przypadkiem — zapytałem Islę — czy ten Barud el Amazat ma brata?
— Nie; Senica również nie wie; pytałem się jej dokładnie o rodzinę tego łotra.
Wtem nadszedł służący Hamzad el Dżerbaja i zwrócił się do mnie:
— Panie effendi, mam panu coś powiedzieć.
— Mów!
— Jak się nazywa ten ladaco, Egipcjanin?
— Abrakim-mamur.
— Co? on podaje się za mamura?
— Tak jest.
— Nie wierzcie mu; znam go lepiej, niż on mnie.
— Ah! A więc kim on jest?
— Widziałem jak dostał bastonadę; ponieważ była to pierwsza bastonada, jaką zdarzyło mi się widzieć, więc z ciekawości pytałem się o niego bardzo dokładnie.
— A więc, co ci powiedzieli?
— Że to jakiś urzędnik perskiego poselstwa, co zdradził ważną tajemnicę, czy coś takiego. Miano go stracić, ale że miał protektorów, więc skończyło się na tem, że wyrzucono go ze służby i skazano na bastonadę. Nazywa się Dawuhd Arafim.
Istotnie, był to dziwny przypadek, że były fryzjer poznał tego człowieka; ale i mnie spadły jakby łuski z oczu. Widziałem go mianowicie w Ispahanie na Almaidan-shah, gdzie go przywiązano do wielbłąda jako więźnia, który miał być odstawiony do Konstantynopola. Przez pewien czas jechałem tą samą drogą, co ta karna karawana; tak przyszło do tego, że i on mnie widział, a teraz sobie przypomniał moją osobę.
— Dziękuję ci za tę wiadomość, Hamzad, ale tymczasem zachowaj ją dla siebie.
Teraz nie miałem już najmniejszej obawy, że Abrahim oskarży mnie przed władzą. Podejrzewałem, że z Barudem el Amazat, który mu sprzedał Senicę, łączyły go już przedtem jakieś stosunki. Abrahim był urzędnikiem wypędzonym ze służby, potem był więźniem i otrzymał bastonadę, obecnie znów występował jako mamur i posiadał majątek — wszystko to razem dawało mi dużo do myślenia. Postanowiłem tymczasowo nie dzielić się z nikim wiadomością, podaną przez fryzjera, aby Abrahim nie spostrzegł, co się święci.
Przy najbliższej sposobności mieliśmy wysadzić na ląd kilku majtków, których wzięliśmy na dahabie przed ową straszną przeprawą; statek nasz zbliżał się więc do brzegu.
— Zarzucimy kotwicę, czy nie? — zapytałem reisa.
— Nie; skoro tylko majtkowie opuszczą statek, zawrócę od brzegu.
— Dlaczego?
— Aby uniknąć policji.
— A Abrahim?
— Wysadzi się go na ląd razem z majtkami.
— Nie obawiam się policji.
— Jesteś cudzoziemcem i znajdujesz się pod opieką swego konsula. Tobie się nic nie może stać. Ah!
Okrzyk ten wyrwał się z ust reisa na widok łodzi, pełnej uzbrojonych ludzi o ponurym wyglądzie. Byli to khawassy — policjanci.
— Wobec tego nie zawrócisz zaraz od brzegu? — zagadnąłem Hassana.
— Uczynię to, jeśli rozkażesz. Tylko tobie winienem posłuszeństwo.
— Nie rozkazuję ci tego; przeciwnie, chciałbym poznać tutejszą policję.
Łódź podpłynęła ku nam, a policjanci wstąpili na pokład, zanim jeszcze statek zawinął do przystani. Załoga sandalu, który miał tu również swój postój, rozgłosiła, że Abrahim utonął i że my uprowadziliśmy na naszej dahabie jego żonę. Stary reis Cha id ben Mustafa pobiegł — jak nam potem doniesiono — do sędziego i wygłosił doń przesadną przemowę o mnie, niewiernym mordercy, buntowniku i zbóju. Ponieważ sądownictwo w owych krajach nie zna ważnego wynalazku ze stosami aktów, więc w przypadkach prawnych wkracza władza szybko i nie bawi się w szczegółowe badania.
— Kto jest reisem tego statku? — zapytał naczelnik khawassów.
— Ja — odpowiedział Hassan.
— Jak się nazywasz?
— Hassan Abu el Reizahn.
— Czy masz na swym statku pewnego effendiego, hekima, który jest niewiernym?
— Oto stoi przed wami i nazywa się Kara ben Nemzi.
— Czy jest tu także kobieta, której na imię Gicela?
— Jest w kajucie.
— To dobrze, wszyscy jesteście moimi więźniami; pójdźcie ze mną do sędziego, statku waszego strzec będą moi ludzie!
Dahabie przybiła do lądu, a cała jej załoga wraz z pasażerami poszła pod komendę przedstawiciela władzy. Wtyle za nami niesiono w umyślnie przygotowanej lektyce Senicę, osłoniętą gęstym welonem. Pochód nasz zwiększał się ciągle, bo wszystko co było, starzy i młodzi, przyłączali się do niego. Za mną kroczyły eks-fryzjer, Hamzad el Dżerbaja i pogwizdywał sobie do taktu jakąś wesołą nutę. Zahbeth-bej, czyli dyrektor policji siedział ze swoim sekretarzem i czekał już na nas.
Dyrektor policji nosił odznaki bimbasziego majora, czyli dowódzcy, mającego pod sobą tysiąc żołnierzy; mimo to nie wyglądał ani wojowniczo, ani zbyt inteligentnie. Na podstawie otrzymanej relacji mniemał przed chwilą, że Abrahim-mamur utonął; ujrzawszy go teraz wśród nas, powitał go z szacunkiem, należnym człowiekowi zmartwychwstałemu. Spojrzenie zaś, którem raczył nas obdarzyć, wyrażało uczucie wprost przeciwne. Podzielono nas na dwa obozy: po jednej stronie stanęła załoga sandalu, stanął Abrahim ze swą służbą, a po drugiej załoga dahabie, Senica, Isla, ja, Halef i fryzjer.
— Czy życzysz sobie fajki, panie? — zapytał Zahbeth-bej rzekomego mamura.
— Każ przynieść!
Przyniesiono mu fajkę i dywan, aby mógł usiąść. Potem zaczęła się rozprawa:
— Wasza wysokość raczy mi powiedzieć swe nazwisko, błogosławione przez Allaha.
— Abrahim-mamur.
— A więc jesteś mamurem. W której prowincji?
— W En-Nazar.
— Jesteś oskarżycielem. Mów: słucham i będę sądził.
— Oskarżam tego giaura, który jest hekimem, o czikarmę, oskarżam również człowieka, który stoi obok niego, o czikarmę i wreszcie oskarżam kierownika dahabie o współudział w porwaniu kobiety. O ile służący tych dwóch ludzi i majtkowie dahabie uczestniczyli w zbrodni, to racz sam osądzić, o bimbaszi.
— Opowiedz, jak się odbyło porwanie!
Abrahim opowiedział. Gdy skończył, przesłuchano jego świadków; w toku tego przesłuchania oskarżył mnie nadto reis sandalu, imć pan Chalid ben Mustafa o usiłowane morderstwo.
Zahbeth-bej zwrócił się do mnie, błyskając groźnie oczyma.
— Giaurze, jak ci na imię?
— Kara ben Nemzi.
— Jak się nazywa twa ojczyzna?
— Dżermanistan.
— Gdzie leży ta piędź ziemi?
— Piędź? Hm, bimbaszi, dowiodłeś tem, że jesteś wielki nieuk.
— Psie! — wrzasnął, zrywając się z miejsca. — Jak ty śmiesz tak mówić!
— Dżermanistan to kraj wielki, liczący dziesięć razy więcej mieszkańców niż cały Egipt. Ale ty kraju tego nie znasz, jesteś wogóle kiepskim geografem i dlatego dajesz się okłamywać Abrahimowi.
— Poważ się jeszcze raz takie słowo powiedzieć, a każę cię za uszy przygwoździć do ściany.
— Poważę się! Abrahim mówi, że jest mamurem prowincji En-Nazar, mamurowie są tylko w Egipcie — —
— Czyż En-Nazar nie leży w Egipcie, giaurze! Sam byłem tam i znam mamura jak brata swego, ba, jak siebie samego.
— Kłamiesz!
— Przygwoździć go! — rozkazał sędzia.
Wyjąłem rewolwer, a Halef swoje pistolety, gdy to zobaczył.
— Bimbaszi, zapewniam cię, że zastrzelę każdego, kto mnie ruszy, a potem ciebie! Kłamiesz, jeszcze raz ci to mówię. En-Nazar jest małą oazą między Homrh i Tighert w kraju Tripolis; tam niema mamura, tylko ubogi szeik;nazywa się Mamra ibn Alef Abucin, a znam go bardzo dobrze. Mógłbym odegrać komedję i pozwolić ci stawiać dalsze pytania, ale wolę skrócić całą tę procedurę. Dlaczego każesz oskarżycielom stać, a oskarżonemu zbrodniarzowi pozwalasz siedzieć, a nawet podajesz fajkę?
Biedaczysko popatrzył na mnie zdumiony.
— Nie rozumiem ciebie, giaurze!
— Ostrzegam cię, abyś mnie tem wyrażeniem nie przezywał! Mam przy sobie paszport, a także i icingitisz[34] wicekróla Egiptu; mój towarzysz zaś jest z Konstantynopola, ma budjeruldu wielkorządcy; jest przeto w gielgeda padyszabnin.
— Pokażcie legitymacje!
Wręczyliśmy mu nasze papiery. Przejrzał i oddał nam je z miną cokolwiek strapioną.
— Mów dalej.
Z tego wezwania wniosłem, że nie wiedział, co ma czynić. Zabrałem więc głos:
— Jesteś Zabbeth-bejem, bimbaszim, a nie znasz swych obowiązków. Gdy bierzesz do rąk pismo wielkorządcy, masz je wpierw przycisnąć do czoła, do oczu i do ust i wszystkich obecnych wezwać, aby się pokłonili, tak, jakby Jego Mość we własnej osobie był obecny. Powiem ja khediwowi i wielkiemu wezyrowi w Konstantynopolu, jak ty ich tu poważasz.
Tego się bynajmniej nie spodziewał. Był tak przerażony, że rozwarł usta i oczy i nie mógł rzec słowa. Ja zaś mówiłem dalej:
— Nie zrozumiałeś przedtem mych słów. Ja jestem oskarżycielem, a muszę stać, ten zaś jest oskarżonym, a siedzi.
— Kto go oskarża?
— Ja, ten i my wszyscy.
Abrahim był zdumiony, ale nie rzekł nic.
— O co go oskarżasz? — zapytał Zahbeth-bej.
— O czikarmę, o tę samą zbrodnię, którą on nam zarzuca.
Widziałem, że Abrahim się zaniepokoił. Sędzia zaś rozkazał mi:
— Mów!
— Żal mi ciebie, bimbaszi, że doznasz ogromnego zmartwienia.
— Jakiego zmartwienia?
— Że zmuszony będziesz zasądzić człowieka, którego znasz jak brata, jak siebie samego. Byłeś nawet u niego w En-Nazar i wiesz napewno, że jest mamurem. Ja zaś mówię ci, że również go znam. Nazywa się Dawuhd Arafim, był urzędnikiem wielkorządcy w Persji, ale złożono go z urzędu i ukarano nawet bastonadą.
— Psie! — krzyknął do mnie Abrabim, a do sędziego rzekł te słowa: — Zakbeth-bej, ten człowiek stracił rozum.
— Zahbeth-bej — powiedziałem na to — słuchaj mnie dalej, a okaże się, czyja głowa lepsza jest i mocniej siedzi na karku, moja, czy jego!
— Mów!
— Ta kobieta jest chrześcijanką, wolną chrześcijanką z Karadagh[35]; on ją porwał i gwałtem uprowadził do Egiptu. Ten oto mój przyjaciel jest jej prawowitym narzeczonym; przybył on po nią do Egiptu i odebrał ją sobie. Znasz nas, bo przeczytałeś nasze legitymacje, jego zaś nie znasz. Jest on porywca kobiet i oszust. Każ sobie pokazać jego legitymację, inaczej pójdę do khediwa i powiem mu, jak ty sprawujesz urząd, który ci nadano. Kapitan sandalu oskarżył mnie o usiłowane morderstwo. Zapytaj tych ludzi. Wszyscy oni słyszeli, że chciałem mu zestrzelić pióro z tarbuszu i trafiłem. Ten zaś człowiek, który zwie się mamurem, strzelił do mnie na serjo i z tym zamiarem, żeby mnie zabić. Oskarżam go więc. Teraz sądź!
Poczciwina znalazł się w wielkim kłopocie. Nie mógł cofnąć ani tego, co zrobił, ani słów wyrzeczonych przed chwilą, a jednak czuł, że słuszność jest po mojej stronie. Zdecydował się więc postąpić sobie w sposób, jaki tylko w Egipcie ujść może.
— Niech lud wyjdzie i rozejdzie się do domów swych! — rozkazał. — Zastanowię się nad tą sprawą, a popołudniu odbędzie się rozprawa w dalszym ciągu. Tymczasem jesteście wszyscy razem moimi więźniami!
Khawassy wypędzili widzów kijami; potem wyprowadzono pod strażą tak Abrahima, jak i załogę sandalu. Nas zaprowadzono na podwórze i zostawiono nam zupełną swobodę; tylko kilku khawassów pilnowało wyjścia. Po kwadransie i oni znikli.
Domyśliłem się, do czego Zahbeth-bej zmierzał; zbliżyłem się więc do studni, gdzie Isla ben Maflej siedział u boku Senicy.
— Czy sądzisz, że wygramy dziś proces?
— Nic nie sądzę; wszystko zostawiam tobie — odpowiedział.
— A jeśli wygramy, to co się stanie z Abrahimem?
— Nic. Znam tych ludzi. Abrahim przekupi basziego pieniędzmi lub jednym z tych drogich pierścieni, które nosi na palcach.
— Czy życzysz sobie jego śmierci?
— Nie. Znalazłem Senicę i to mi wystarcza.
— A jak sądzi o tem twoja przyjaciółka?
Senica odpowiedziała:
— Effendi, byłam bardzo nieszczęśliwa, a teraz jestem wolna. Nie będę nawet o nim myślała.
Ta odpowiedź zadowoliła mnie. Teraz trzeba było jeszcze zapytać naszego reisa. Ten powiedział mi bez ogródek, że będzie rad, jeśli tylko wyjdzie cało z tej sprawy. Wobec tego wyszedłem na ulicę, aby się rozejrzeć w sytuacji.
Tymczasem nastał upał południowy, a na ulicy nie było widać nikogo. Widocznie Zahbeth-bej życzył sobie, abyśmy się sami uwolnili i nie czekali na jego wyrok. Wróciwszy na podwórze, przedstawiłem towarzyszom mój domysł i wezwałem ich, aby poszli za mną. Wyszliśmy bez przeszkody. Gdyśmy przyszli do dahabie, nie zastaliśmy już khawassów. Gdyby się był znalazł przyjaciel i zwolennik liści sennesowych, mógł sobie bezpiecznie przywłaszczyć cały ładunek statku. Sandalu nie było już u brzegu; znikł gdzieś. Czcigodny Chalid ben Mustafa odgadł również zamiar sędziowski i ulotnił się wraz ze statkiem i załogą.
Ale gdzie był Abrahim-mamur? To dla nas nie było obojętne; nietylko było to możliwe, ale i prawdopodobne, że on nas z oczu nie spuści. Miałem przeczucie, że się kiedyś z nim spotkam, prędzej, czy później.

Dahabie podniosła kotwicę; dalszą podróż odbyliśmy z błogiem uczuciem, iż szczęśliwie wydostaliśmy się z bardzo krytycznego położenia.


ROZDZIAŁ V.
ABU-ZEIF.

„Aruszywszy się Anioł Boży, który szedł przed obozem Izraelskim, zaszedł za nie: i z nim pospołu słup obłokowy, przodek opuściwszy pozad.
Stanął między obozem egipskim a między obozem izraelskim, a był obłok ciemny dla Egipcjan i oświecający noc Izraelitom, tak iż jedni do drugich przez całą noc przystąpić nie mogli.
A gdy Mojżesz wyciągnął rękę na morze, zniósł je Pan wianiem wiatru gwałtownego i parzącego całą noc i obrócił w suszę: i rozstąpiła się woda.
Synowie Izraela wkroczyli do morza po suszy, bo była woda jako mur, po prawej i po lewej stronie ich.
A Egipcjanie, goniąc, weszli za nimi; i wszystka jazda Faraona, wozy jego i jezdni przez pośrodek morza.
I już była straż zaranna przyszła, alić oto wejrzawszy Pan na wojska Egipcjanów, przez słup ognia i obłoku, pobił wojsko ich.
I powywracał koła wozów i pogrążył w głębią. Rzekli tedy Egipcjanie: Uciekajmy przed Izraelem, Pan bowiem walczy za nimi przeciwko nam.
I rzekł Pan do Mojżesza: Wyciągnij rękę twą na morze, że się wrócą wody na Egipcjany, na wozy i na jezdne ich.
A gdy wyciągnął Mojżesz rękę przeciw morzu, wróciło się na pierwszem świtaniu na pierwsze miejsce: a uciekającym Egipcjanom zaskoczyły wody i ogarnął je Pan wpośród nawałności.
I wróciły się wody i okryły wozy i jezdne, wszystkiego wojska Faraonowego, którzy goniąc, weszli byli w morze; nawet i jednego z nich nie zostało.
A synowie Izraelowi szli przez pośrodek suchego morza, a wody im były jako miasto muru po prawej i lewej stronie.
I wybawił Pan w on dzień Izraela z ręki Egipcjanów; i widzieli Egipcjany martwe na brzegu morskim i rękę wielką, której użył Pan przeciwko im; i bał się lud Pana, i uwierzyli Panu, i Mojżeszowi, słudze Jego“.
Przypomniał mi się ten ustęp z drugiej księgi Mojżesza (XIV w. 19 — 31), gdy zatrzymałem wielbłąda „w dolinie Hiroth, w kierunku Baal Cephon“, aby spojrzeć na lśniące fale Czerwonego morza. Doznałem uczucia, podobnego do owej trwogi, która na widok jego ogarnęła ongiś serca Izraelitów. Nie przestrach przed morskim odmętem, ale święty, nabożny lęk mnie przejął do głębi duszy, gdy stanąłem na ziemi, o której pismo święte głosi, iż na niej spoczywała noga Wiekuistego i władło ramię Jego. Zdawało mi się, że słyszę głos, co zawołał ongiś do syna Amrama i Jochebeth: „Mojżeszu, Mojżeszu, nie zbliżaj się, ale zdejm obuwie twe, bo miejsce, na którem stoisz, święte jest!“
Za mną był kraj Ozyrysa i Izydy, kraj piramid i sfinksów, kraj, w którym naród wybrany dźwigał brzemię niewoli i ze skał Mokattamu zbudował te cudotwory sztuki budowniczej, które dziś jeszcze wywołują podziw podróżnych.
W sitowiu tej sędziwej rzeki królewna egipska znalazła dziecię, które powołane było do tego, aby wyzwolić naród z niewoli i dać mu dziesięć przykazań, które po tysiącach lat stanowią podstawę wszelkiego prawa i przepisów.
U stóp moich iskrzyły się w słońcu fale zatoki Arabskiej. Na głos Jehowy Sabaoth, rozstąpiły się ongiś te fale i utworzyły dwa mury, między któremi naród ciemiężony znalazł drogę do wolności, a narodowi ciemiężców i prześladowców zgotowały grób i zagładę. W tych samych falach o mało co nie zginął „sułtan Kebihru“, Napoleon Bonaparte.
Naprzeciw Birket Faraun, jeziora Faraona — jak nazywają je Arabowie — wznoszą się skały Synaju, najsławniejszej góry na ziemi, ogromne, niespożyte, jak słowa, co ozwały się wśród grzmotów i błyskawic: „Jam jest Pan, Bóg twój, nie będziesz miał cudzych Bogów przede mną!“
Nietylko ta miejscowość, ale i jej dzieje przypominały mi dawne miłe wrażenia. Ileż to razy w dzieciństwie, siedząc na kolanach babki, słuchałem z zapartym oddechem jej opowiadań o stworzeniu świata, o grzechu pierworodnym, o bratobójstwie, o potopie, o Sodomie i Gomorze i nadaniu praw na górze Synaj — — — potem babka składała mi rączki i uczyła mnie dziesięciu przykazań. Śmiertelna powłoka ukochanej, nabożnej babki dawno już spoczęła w grobie, a mnie danem było patrzeć cielesnemi oczyma na tę górę cudowną, którą babka moja widziała tylko okiem rozmodlonego ducha. Wiara daje silniejsze przekonanie niż najwspanialszy gmach ludzkiej logiki. Tę prawdę uczułem głęboko w owej uroczystej chwili. Pogrążony w nabożnem rozmyślaniu długo jeszcze byłbym stał na miejscu i patrzył wdał, gdyby mnie głos mego Halefa nie obudził z zadumy:
— Hamdulillah, chwała Bogu, przebyliśmy już pustynię. Zihdi, oto jest woda. Zsiądź z wielbłąda i pokrzep się kąpielą. Ja to samo uczynię.
Wtem przystąpił do mnie jeden z Beduinów, którzy prowadzili nas przez pustynię, i podniósł ostrzegawczo rękę.
— Nie czyń tego, effendi!
— Dlaczego?
— Bo tu mieszka melek el newth, anioł śmierci. Kto tu wejdzie do wody, albo utonie, albo wyniesie z sobą zarodek śmierci. Każda kropla tego jeziora, to łza owych stu tysięcy dusz, które tu zginęły, bo chciały zabić Zidna Muza[36] i lud jego. W tem miejscu nie zatrzymuje się nigdy ani statek ani łódź; Allah, którego Hebrejczycy nazywają Dżehuwa[37], przeklął to miejsce.
— Czy to prawda, że tu nie zatrzymuje się żaden statek?
— Tak jest.
— Chciałem tu czekać na statek, któryby mnie zabrał.
— Chcesz się udać do Suezu? Poprowadzimy cię, a na naszych wielbłądach zajedziesz tam prędzej, niż na statku.
— Nie jadę do Suezu, lecz do Tor.
— Skoro tak, to musisz pojechać morzem; tu jednak żaden statek cię nie przyjmie. Pozwól, że zaprowadzimy cię kawał drogi na południe, aż znajdziemy się w miejscu, gdzie duchy nie mieszkają i każdy statek chętnie się zatrzyma i weźmie cię na pokład.
— Jak długo trzeba tam jechać?
— Nie całe trzy razy więcej od czasu, który Frankowie nazywają godziną.
— A więc naprzód!
Nie obrałem zwykłej drogi z Kairu do Suezu, by się dostać na wybrzeże Czerwonego morza. Przestrzeń między temi dwoma miastami już oddawna nie zasługuje na nazwę pustyni. Dawniej była ona niebezpieczna dla podróżnych spowodu braku wody i grasujących tam Beduinów, zawsze skorych do rozboju i grabieży. Sczasem wszystko się zmieniło i dlatego obrałem inną drogę, położoną więcej na południe. Podróż przez opustoszałe obszary była dla mnie ciekawsza, niż po drogach bitych i bezpiecznych. Chciałem więc ominąć Suez, gdzie mogłem zobaczyć to, co już wielokrotnie widziałem i dostatecznie poznałem. Droga nasza wiła się ku nagim wzgórzom Dżekehm i Da-ad, a gdy po prawej stronie ukazał się szczyt Dżebel Gharibu, zostawiliśmy już za sobą grób Faraona. Po lewej stronie Czerwone morze tworzyło zatokę, a w niej stał statek na kotwicy.
Był to jeden z owych statków, które na Czerwonem morzu nazywają sambukami. Sambuk, mający sześćdziesiąt stóp wzdłuż i jakie piętnaście wszerz, mieści w tyle, pod małym pokładem zbitą z desek komórkę, przeznaczoną dla kapitana i przedniejszych pasażerów. Prócz rzemieni dla wioseł, ma on dwa wielkie trójkątne żagle, z których jeden sięga ponad przód statku, a gdy dmie weń wiatr, przybiera kształt bani, jak to nieraz widzimy na starożytnych monetach lub dawnych malowidłach ściennych. Można śmiało powiedzieć, że statki, używane dziś w tych okolicach, nie różnią się pod żadnym względem od tych, jakie widziano w czasach starożytnych, i że żeglarze zawijają dziś do tych samych zatok i przystani, które tętniły gwarnem życiem już wtedy, kiedy Dionizos przedsięwziął sławną swą wyprawę do Indyj. Statki, krążące po Czerwonem morzu, są zazwyczaj zbudowane z indyjskiego drzewa, zwanego przez Arabów: sadż. Drzewo to twardnieje w wodzie do tego stopnia, że nie można potem wbić w nie gwoździa. Oczywiście, nie gnije ono wcale; niejeden więc sambuk liczy do dwustu lat wieku.
Żegluga w zatoce arabskiej jest bardzo niebezpieczna, to też w nocy nie żegluje się, ale każdy statek stara się wieczorem zawinąć do bezpiecznej przystani.
Sambuk, co stał na kotwicy, właśnie był to samo uczynił. Załoga opuściła statek i rozłożyła się opodal nad rzeczką, wpadającą do morza. Jeden z żeglarzy siedział na boku; poznałem po jego wyniosłem wejrzeniu, że to kapitan albo właściciel statku. Nie był to Arab, lecz Turek. Sambuk miał na sobie barwy wielkorządcy, a załoga odziana była w tureckie uniformy.
Gdyśmy się do tych ludzi zbliżali, nikt się nie ruszył z miejsca. Zajechałem wprost przed dowódzcę, dotknąłem piersi prawicą i powitałem go umyślnie po arabsku.
— Niech cię Bóg strzeże, czy jesteś kapitanem statku?
Spojrzał na mnie wyniośle, zmierzył mnie powoli od stóp do głowy i wreszcie raczył mi odpowiedzieć:
— Tak.
— Dokąd jedzie twój sambuk?
— Wszędzie.
— Co wieziesz?
— Różne rzeczy.
— Czy przyjmujesz pasażerów?
— Nie wiem.
To było coś więcej niż małomówność, to było grubijaństwo. Dlatego potrząsając głową z politowaniem, rzekłem doń:
— Jesteś kelleh, nieszczęśliwy! Koran nakazuje litować się nad takiemi istotami. Ubolewam nad tobą!
Spojrzał na mnie gniewnie, ale i z pewnem zdziwieniem.
— Litujesz się nade mną? Nazywasz mnie nieszczęśliwym? A to dlaczego?
— Allah obdarzył cię mową, ale dusza twa jest niema. Zwróć się ku kiblah[38] i błagaj Boga, aby ci wrócił mowę, inaczej nie będziesz mógł wejść do raju!
Uśmiechnął się pogardliwie i położył ręce na pasie, za którym tkwiły dwa potężne pistolety.
— Lepiej milczeć niż gadać. Jesteś gaduła; wergi-baszi Muhrad Ibrahim woli milczeć.
— Wergi-baszi? Starszy poborca celny? Jesteś więc wielkim, i bądź co bądź sławnym mężem, ale mimo to musisz mi odpowiadać, gdy cię pytam.
— Grozisz mi? Nie omyliłem się więc, sądząc, żeś Arab ze szczepu Dżeheine. Arabowie ze szczepu Dżeheine znani są nad Czerwonem morzem jako przemytnicy i rabusie.
Poborca miał mnie za Araba z tego szczepu i dlatego zachowywał się względem mnie tak opryskliwie.
— Czy boisz się Dżeheineńczyków? — zapytałem.
— Czy się boję? Muhrad Ibrahim nie zna obawy!
Mimo, że błysnął groźnie oczyma, zauważyłem na jego twarzy nagłe zalęknienie.
— A gdybym tak naprawdę był Dżeheineńczykiem?
— Nie bałbym się ciebie.
— Naturalnie. Masz przy sobie dwunastu gemi-tai-fazyler[39] i ośmiu służących, podczas gdy ze mną są tylko trzej ludzie. Nie jestem jednak ze szczepu Dżeheine, nie jestem nawet Arabem, lecz przybywam z Zachodu.
— Z Zachodu? A jednak nosisz szatę Beduina i mówisz po arabsku?
— Czy to wzbronione?
— Nie! — ozwał się, przybierając lekceważącą minę.
— Zapewne jesteś bostandżi[40], albo bacirgian?[41].
— Ani jeden, ani drugi. Jestem jacmakdżi.
— Pisarzem? O jacik, o biada, a ja miałem ciebie za walecznego Beduina! Czem jest pisarz? — Pisarz nie jest zgoła prawdziwym mężczyzną; pisarz, to człowiek, co pożera pióra i pije atrament; pisarz nie ma krwi w sobie, ani serca, ani odwagi, ani — — —
— Dość! — przerwał mu mój służący. — Muhrad Ibrahim, widzisz, co mam tu w dłoni?
Zeskoczywszy z wielbłąda, stanął przed Turkiem, wywijając biczyskiem. Turek ściągnął groźnie brwi, ale odpowiedział spokojnie:
— Bicz.
— Pięknie. Jestem hadżi Halef Omar ben hadżi Abbul Abbas ibu hadżi Dawud el Gossarah. Ten zihdi, to Kara ben Nemzi, który się nikogo na świecie nie boi. Przeszliśmy Saharę i cały Egipt i dokonaliśmy wielu czynów bohaterskich. O nas będą opowiadali we wszystkich kawiarniach i na wszystkich cmentarzach świata. Jeśli odważysz się powiedzieć jeszcze słowo, które się nie spodoba memu effendi, to spróbuję na tobie tego bicza, choć jesteś wergi-baszi i masz przy sobie tylu ludzi.
Groźba ta wywarła piorunujące wrażenie. Obaj Beduini, którzy towarzyszyli mi aż dotąd, cofnęli się nagle wtył z przerażenia na widok niebywałej zuchwałości; majtkowie i służący Turka zerwali się z miejsc i chwycili za broń; baszi powstał również i sięgnął ręką po pistolet. Halef skierował szybko lufę swego pistoletu w jego pierś.
— Pochwyćcie go! — rozkazał baszi, chyląc jednakże ostrożnie pistolet wdół.
Poczciwcy ci mieli wprawdzie wygląd bardzo groźny, ale nie śmieli nawet zbliżyć się do Halefa.
— Czy wiesz, co to znaczy zagrozić biczem wergi-baszy? — zapytał Turek.
— Wiem — odpowiedział Halef. — Wergi-baszy zagrozić biczem, znaczy tyle, co wygrzmocić go naprawdę, jeśli się poważy, mówić dalej w ten sposób, jak dotychczas. Tyś Turek, niewolnik wielkorządcy, ja zaś wolny, swobodny Arab.
Zsiadłem z wielbłąda i wyjąłem paszport.
— Widzisz, Muhrad Ibrahim, że boicie się nas więcej, niż my was. Popełniłeś wielki błąd, obrażając effendiego, który stoi w gielgeda padyszahnin.
— Pod opieką wielkorządcy, niech mu Allah błogosławi! Kogo masz na myśli?
— Siebie.
— Siebie? Tyś giaur — — —
— Lżysz! — przerwałem mu.
— Jesteś niewiernym, a o giaurach czytamy w Koranie: „O wierni, nie zawierajcie przyjaźni z takimi, co nie wyznają waszej wiary. Oni was uwodzą i życzą wam źle!“ Jakżeż więc może niewierny zostawać pod opieką wielkorządcy, który jest obrońcą wiernych?
— Znane mi są słowa, które przytoczyłeś; są zawarte w trzeciej surze Koranu, w surze Amran; ale otwórz oczy twe i pokłoń się w pokorze przed biuruldu padyszacha. Masz je tu!
Wziął pergamin, przycisnął go do czoła, oczu i piersi, skłonił się aż do ziemi, i przeczytał. Potem mi go oddał.
— Czemu nie powiedziałeś mi zaraz, żeś arkadar[42] sułtana? Byłbym cię nie nazwał giaurem, mimo iż jesteś niewiernym. Witam cię, effendi!
— Witasz mnie, a równocześnie wyrażasz się obelżywie o mojej wierze! My, chrześcijanie, jesteśmy grzeczniejsi i znamy się lepiej na wymaganiach gościnności niż wy; my nie nazywamy was giaurami, boć to przecie i nasz Bóg, który w waszej mowie zwie się: Allah.
— To nieprawda. Allah jest tylko nasz; wy zaś macie trzech bogów: Ojca, Syna i Ducha.
— Ależ my mamy tylko jednego Boga, albowiem Ojciec, Syn i Duch stanowią jedność. Wy mówicie: „ Allah il Allah, Bóg jest Bogiem!“ A nasz Bóg rzekł: „Jestem Bogiem silnym, jedynym“. W drugiej surze, powiada Koran: „On jest żywy i wieczny; sen Go nigdy nie nawiedza; wszystko, co jest w niebie i na ziemi, należy do niego“. Nasze zaś pismo święte mówi: „Bóg jest po wieczne czasy, a wszelka rzecz jest jawną przed okiem Jego. On stworzył ziemię, a nieba są dziełem Jego rąk“. Czy to nie to samo?
— Tak, wasz Kitab[43] jest dobry, ale wiara wasza jest fałszywa.
— Mylisz się. Wasz Koran mówi: „Sprawiedliwość nie polega na tem, że zwraca się (przy modłach) twarz ku wschodowi lub zachodowi, ale ten jest sprawiedliwy, kto wierzy w Boga, w sąd ostateczny, w aniołów, pismo i proroków, kto z miłości ku bliźniemu daje ze swego majątku krewnym, sierotom, ubogim i pielgrzymom, a nawet każdemu proszącemu, kto odmawia modlitwy, dotrzymuje układów i znosi cierpliwie nędzę i nieszczęście. Taki tylko jest sprawiedliwy i prawdziwie bogobojny“. Nasze pismo święte nakazuje: „Kochaj Boga nadewszystko, a swego bliźniego, jak siebie samego“. Czyż wiara nasza nie uczy nas tego samego, co i wasza was?
— Wszystko, co jest w waszym Kitabie, odpisaliście z Koranu.
— To niemożliwe, bo nasz Kitab jest o dwa tysiące lat starszy, niż wasz Koran.
— Jesteś effendim, a effendi potrafi dowieść wszystkiego, choćby i nie miał słuszności. Skąd przybywasz?
— Z kraju Gipt[44], tam na Zachodzie.
— Dokąd zdążasz?
— Ku Tor.
— A potem?
— Do monastyru[45] na Dżebel Sinahi.
— Musisz więc przeprawić się przez wodę.
— Tak jest. A ty dokąd jedziesz?
— Także do Tor.
— Czy weźmiesz mnie z sobą?
— Jeśli dobrze zapłacisz i dbać będziesz o to, abyśmy się tobą nie splamili.
— Nie troszcz się o to! Ile żądasz?
— Za was czterech i za wielbłądy?
— Tylko za mnie i za mego służącego hadżi Halefa. Ci dwaj ludzie wrócą się ze swymi wielbłądami.
— Czem chcesz zapłacić? Pieniędzmi, czy czem innem?
— Pieniędzmi.
— Czy będziesz od nas brał żywność?
— Nie; dacie nam tylko wody.
— Zapłacisz więc za siebie dziesięć, a za tego hadżi Halefa osiem misri.
Roześmiałem mu się w twarz. Za tę krótką jazdę i za kilka haustów wody zażądać osiemnaście misri, a więc około trzydziestu czterech talarów — to było już naprawdę po turecku.
— Zajedziesz zapewne przez dzień aż do zatoki Nayacat i tam statek twój stanie na kotwicy? — zapytałem go.
— Tak jest.
— Przybędziemy więc w południe do Tor?
— Tak. Dlaczego pytasz?
— Bo nie dam za tak krótką jazdę osiemnastu misri.
— To zostaniesz tu i będziesz musiał z kim innym pojechać, a ten jeszcze więcej zażąda.
— Nie zostanę i nie pojadę z kim innym, lecz pojadę z tobą.
— Więc dasz tyle, ile zażądałem.
— Słuchaj, co ci powiem! Ci dwaj ludzie pożyczyli mi swoich wielbłądów i towarzyszyli mi z El Kahira piechotą za cztery talary; podczas Hadż przewożą pielgrzymów przez morze za opłatą jednego talara. Dam tobie za siebie i za mego służącego trzy talary; to jest dość.
— Zostaniesz więc tu. Mój sambuk nie jest statkiem ładownym; należy do wielkorządcy. Mam obowiązek zbierać cehka[46] i nie wolno mi brać pasażerów na pokład.
— Ale jeżeli zapłaci osiemnaście misri, to wolno! Właśnie dlatego, że sambuk twój należy do wielkorządcy, będziesz mnie musiał przyjąć. Spójrz raz jeszcze na biuruldu! Są tu napisane słowa: „jheb imdad wermek, zahihlik iczin meszghul, ejercze akdżezic — „udzielać wszelkiej pomocy, dbać o bezpieczeństwo, choćby i bez zapłaty“. Czy zrozumiałeś? Osobie prywatnej musiałbym zapłacić, ale urzędnika nie muszę opłacać. Te trzy talary daję tobie z własnej woli; jeśli nie chcesz, to będziesz mnie musiał wziąć z sobą za darmo.
Wobec takiego postawienia kwestji, zaczął zmniejszać swe żądania. Po długich targach wyciągnął wreszcie rękę i rzekł:
— Niech i tak będzie. Jesteś w gielgieda padyszahnin i dlatego wezmę cię z sobą za trzy talary. Daj je tu!
— Zapłacę ci dopiero wtedy, gdy będę w Tor opuszczał statek.
— Effendi, czy wszyscy Nessarahowie[47] są tak skąpi jak ty?
— Nie są skąpi, lecz ostrożni. Pozwól, że udam się na pokład; nie będę spał na lądzie, lecz na statku.
Zapłaciłem moim przewodnikom; ci otrzymawszy prócz zapłaty bakszysz, wsiedli na swe wielbłądy i wrócili, mimo że zbliżała się noc. Potem udałem się z Halefem na pokład. Nie miałem namiotu.
Na pustyni cierpi się w dzień spowodu skwaru, a w nocy spowodu zimna. Kto biedny i nie ma namiotu, tuli się w nocy do swego wielbłąda lub konia, aby się przy nim ogrzać i zasnąć. Ponieważ nie miałem ani, konia, ani wielbłąda, a noce były tu nad wodą chłodniejsze niż w głębi kraju, więc wolałem schronić się na statek.
— Zihdi — zapytał mnie Halef — czy dobrze zrobiłem, grożąc biczem temu wergi-baszy?
— Nie chcę ci przyganiać.
— Ale dlaczego mówisz wszystkim, że jesteś niewiernym?
— Czyż należy dla jakiejś obawy zatajać prawdę?
— Nie; ale ty jesteś na najlepszej drodze, by stać się wierzącym. Znajdujemy się na wodzie, którą Frankowie nazywają Bar el Hamra, Czerwonem morzem; tam oto jest Medina, a dalej na prawo Mekka. Odwiedzę te dwa miasta proroka; a ty co poczniesz?
Halef wyraził głośno rzecz, która zajmowała mnie już od kilku dni. W książkach czyta się, że każdemu chrześcijaninowi, co waży się wejść do Mekki lub Mediny, grozi śmierć. Czy to prawda? A zresztą, czy trzeba tam iść i mówić, że się jest chrześcijaninem? A może zachodzi znaczna różnica między czasem spokojnym a owemi dniami, kiedy przybywają liczne karawany pielgrzymów, a fanatyzm dochodzi do szczytu? Nieraz czytałem, że niewiernym nie wolno wejść do meczetu, a jednak byłem sam później w rozmaitych meczetach. Podobnie ma się może rzecz ze świętemi miastami. Wogóle zdołałem się przekonać, że Wschód jest pod bardzo wieloma względami innym, trzeźwiejszym, niż zwykle sobie wyobrażamy; nie chciało mi się więc uwierzyć, aby krótki, być może, kilkugodzinny pobyt w Mekce mógł być aż tak strasznie niebezpiecznym. Turek miał mnie za Beduina; mogłem się więc spodziewać, że i inni uważać mnie będą za Beduina. Mimo to nie mogłem powziąć stanowczego zamiaru.
— Nie wiem jeszcze — odpowiedziałem Halefowi.
— Pójdziesz ze mną do Mekki, zihdi, ale wprzód przyjmiesz prawdziwą wiarę w Dżiddzie.
— Nie, nie uczynię tego.
Głos jakiś, rozlegający się na brzegu, przerwał naszą rozmowę. Turek kazał ludziom swoim odmawiać modlitwę wieczorną.
— Effendi, słońce schodzi z nieba; pozwól, że się pomodlę! Ukląkł i modlił się, a głos jego łączył się z głosami rozmodlonych Turków. Ledwie ta wspólna, uroczysta modlitwa przebrzmiała, odezwał się głos inny z za skały, zamykającej widok na północną stronę morza:
— W Allahu pełnia ukojenia, wspaniały jest On, nasz Obrońca. I niema władzy i potęgi, jeno u Boga Najwyższego. O Panie nasz, ia Allah, co chętnie przebaczasz, o Wszechmiłujący, ia Allah, Allah hu!
Słowa tej modlitwy były zaintonowane potężnym hasem, ale ilekroć powtarzało się imię Allaha, głos przybierał ton wyższy i silniej zaakcentowany. Znałem te słowa i tę intonację; takim zawodzącym głosem zwykle modlili się derwisze. Turcy powstali i spojrzeli w stronę, skąd rozległ się ten głos. Teraz ukazało się czółno, długie na sześć stóp zaledwie, o czterech stopach szerokości, a w niem klęczał człowiek i robiąc wiosłem, w takt uderzeń odmawiał modlitwę. Miał na sobie szatę białą, a czerwony jego tarbusz owinięty był również białym turbanem. Strój taki jest oznaką sekty fakirów, zwanej Kaderijeh, a składającej się przeważnie z rybaków i żeglarzy. Założycielem jej był Abdelkader el Gilani. Derwisz, ujrzawszy sambuk, zamilkł, a potem zawołał:
— La ilaha illa lah!
— Illah lah! — odpowiedzieli tamci chórem.
Podpłynąwszy do sambuka, wstąpił na pokład. Nie byliśmy tu z Halefem sami, bo przyszedł za nami kiredżi[48]; do niego też zwrócił się derwisz:
— Bóg z tobą!
— Bóg ze mną i z tobą! — brzmiała odpowiedź sternika.
— Jak się masz?
— Dobrze, jak i ty.
— Do kogo należy ten sambuk?
— Do Jego Mości Wielkorządcy, który jest ulubieńcem Allaha.
— Kto go prowadzi? Nasz effendi, wergi-baszi Muhrad Ibrahim.
— Jaki ładunek macie?
— Nie mamy ładunku; jedziemy z miejsca do miejsca, aby ściągać podatek, nakazany przez wielkiego szeryfa z Mekki.
— Czy wierni dawali hojnie?
— Nikt nie poskąpił datku, albowiem Allah odpłaca podwójnie każdemu, kto daje jałmużnę.
— Dokąd jedziecie stąd?
— Do Tor.
— Nie zdołacie drogi przebyć w przeciągu dnia jutrzejszego.
— Zatrzymamy się nad Ras Nayacat. A dokąd ty chcesz się udać?
— Do Dżiddy.
— Tem czółnem?
— Tak jest. Ślubowałem, iż pojadę do Mekki na klęczkach.
— Czy nie lękasz się skał podwodnych, otchłani, złych wiatrów, co wieją w tych stronach i rekinów, co tłumnie otaczać będą twe czółenko?
— Allah jest mocny; On mnie obroni. Co to za ludzie, ci dwaj?
— Giaur i jego służący.
— Niewierny? Dokąd on zdąża?
— Do Tor.
— Pozwól, że spożyję tu me daktyle; potem pojadę dalej.
— Nie przenocujesz z nami?
— Muszę się wnet wybrać w dalszą drogę.
— To bardzo niebezpieczne.
— Wierny nie powinien się lękać; życie jego i zgon zapisane są w księdze.
Usiadł i wyjął garść daktyli.
Stałem w pewnej odległości od derwisza i sternika, wsparty na balustradzie i wpatrywałem się w morze.
Sądzili zapewne, że jestem zbyt od nich oddalony, by móc usłyszeć ich rozmowę. Derwisz zapytał więc:
— Czy jest bogaty?
— Nie.
— Skąd wiesz o tem?
— Dał tylko szóstą część opłaty, której zażądaliśmy za jego przewóz. Ale ma za to biuruldu wielkorządcy.
— Jest więc zapewne jakimś dostojnym panem. Czy ma wiele pakunków przy sobie?
— Nie ma żadnego pakunku, ale dużo broni.
— Słyszałem, że Frankowie są ludźmi spokojnymi. Zapewne nosi broń jedynie na to, aby się nią pochwalić… Posiliłem się już; teraz pojadę dalej… Złóż podziękowanie twemu panu za to, że pozwolił biednemu fakirowi wejść na statek.
Za kilka chwil ukląkł znowu w swem czółnie, chwycił za wiosło i poruszając niem równomiernie, śpiewał w takt wiosła: „la Allah, Allah hu!“
Człowiek ten wywarł na mnie dziwne wrażenie. Dlaczego wszedł na statek, a nie przybił do brzegu? Dlaczego pytał się, czy jestem bogaty i rozglądał się podczas rozmowy po całym pokładzie wzrokiem zadziwiająco bystrym? Nie miałem właściwie żadnego powodu do podejrzeń, a jednak w głębi duszy ostrzegało mnie coś przed tym człowiekiem. Mógłbym przysiąc, że nie był to derwisz.
Gdy się już znacznie oddalił od brzegu, popatrzyłem na niego przez lunetę. W owych okolicach zmierzch trwa bardzo krótko, ale było jeszcze dość jasno, bym go mógł dokładnie widzieć przez szkła powiększające. Nie klęczał już, jak sobie był ślubował, lecz siedział wygodnie i obróciwszy czółno w inną stronę — zmierzał do przeciwległego brzegμ. Pomyślałem sobie, że tu dzieją się jakieś rzeczy tajemnicze.
Obok mnie stał Halef i przyglądał mi się uważnie. Starał się widocznie odgadnąć me myśli.
— Czy widzisz go jeszcze, zihdi? — zapytał mnie.
— Widzę.
— Sądzi, że nie możemy go już widzieć i zbliża się do lądu!
— Tak jest. Z czego to wnosisz?
— Allah tylko jest wszechwiedzący, ale Halef ma bystre oczy.
— Cóż ujrzały twe oczy?
— Że człowiek ten nie był ani derwiszem, ani fakirem.
— Ah!
— Tak jest, zihdi. Czyś widział kiedyś lub słyszał, żeby derwisz z zakonu Kaderijeh, odmawiał i śpiewał litanję Hawlajipów?[49].
— Słusznie. Ale na cóż się podawał za fakira, skoro nim nie jest?
— To należy odgadnąć, effendi.
— Powiedział, że będzie jechał przez całą noc. Czemuż nie czyni tego?
Wtem przerwał sternik naszą rozmowę. Przystąpił do nas i zapytał:
— Gdzie będziesz spał, effendi?
— Ułożę się do snu w tachta-perde[50].
— Nie można.
— Dlaczego?
— Bo tam schowane są pieniądze.
— Dasz nam więc kobierce; otulimy się niemi i będziemy spali tu na pokładzie.
— Dam ci je, zihdi. Co zrobisz, gdy wrogowie zbliżą się do statku?
— Jacy wrogowie?
Zbójcy.
— Czy są tu zbójcy?
— W pobliżu są siedliska Dżeheinów. Słyną oni w całej okolicy jako największe chirziclery[51], i żaden człowiek, ani statek nie jest przed nimi bezpieczny.
— Sądzę, że wasz pan, wergi-baszi Muhrad Ibrahim, jest dzielnym, walecznym mężem, i nie boi się nikogo, ani zbójcy, ani nawet Dżeheina.
— To prawda; ale cóż on, cóż my wszyscy poradzimy wobec Abu-Zeifa, zwanego „ojcem szabli“, bardziej niebezpiecznego i straszniejszego od lwa w górach lub rekina w morzu?
— Abu-Zeif? Nie znam go; nie słyszałem jeszcze nic o nim.
— Boś cudzoziemiec. W tej porze Dżeheini przewożą swe bydło dla paszy na obie wyspy Libnah i pędzą je także na Dżebel Hassan; potem zostawiają je tu pod strażą kilku ludzi. Reszta szczepu zaś wybiera się na zbójeckie i złodziejskie wyprawy. Napadają na statki, i bądź zagarniają wszystko, co w nich znajdą, bądź wymuszają wielki okup. Abu-Zeif jest ich naczelnikiem.
— A co czyni rząd przeciw temu?
— Jaki rząd?
— Czyż nie jesteście w gielgieda padyszahnin?
— Władza rządu nie sięga do Dżeheinów. Są to wolni Arabowie, którymi opiekuje się wielki szeryf Mekki.
— Więc sami sobie pomóżcie. Pochwyćcie zbójców!
— Effendi, mówisz, jak Frank, który tego nie rozumie. Któż mógłby chwycić i zabić Abu-Zeifa?
— Przecież on jest tylko człowiekiem.
— Ale on ma pomoc szajtana[52]. Abu-Zeif może się zrobić niewidzialnym, latać po powietrzu i po morzu, nie zrani go ani szabla, ani nóż, ani kula; jego szabla zaś jest faldżymisz[53], bo przerzyna wszystkie drzwi i mury i przecina jednem uderzeniem życie stu lub więcej wrogów.
— Chciałbym go widzieć!
— O biada! pozbądź się tej chęci, effendi! Djabeł powie mu, że chcesz go widzieć, a wówczas bądź pewny, że przyjdzie. Idę, by ci przynieść kobierce; położysz się, ale wprzód pomódl się do twego Boga, aby cię ustrzegł od wszelkich niebezpieczeństw, które ci grożą.
— Dziękuję za radę, ale ja i tak zwykłem modlić się codziennie przed spaniem.
Przyniósł nam kobierce; otuliliśmy się niemi, a potem zasnęliśmy głębokim snem, bo byliśmy bardzo strudzeni uciążliwą jazdą. Przez całą noc kilku majtków czuwało bądź na lądzie przy śpiących towarzyszach, bądź strzegło pieniędzy, znajdujących się na pokładzie statku. Podniesiono kotwicę, odwiązano liny, rozpięto żagle i sambuk ruszył w dalszą drogę. Jechaliśmy tak niespełna godzinę, gdy ukazała się przed nami łódź, zmierzająca w tym samym kierunku, co i my. Zbliżywszy się do niej, ujrzeliśmy w niej dwóch mężczyzn i dwie kobiety, spowite w gęste zasłony.
Łódź stanęła, a ci dwaj mężczyźni dali znak, że chcą przemówić do sambuku. Statek nasz zwolnił biegu, a jeden z nich zawołał ku nam:
— Sambuk, dokąd?
— Do Tor.
— I my także. Weźmiecie?
— A zapłacicie?
— Chętnie.
— To wejdźcie na pokład.
Statek zatrzymał się, te cztery osoby weszły na pokład, ich łódź przywiązano do liny. Za chwilę statek ruszył dalej.
Wergi-baszi udał się do kajuty, aby przygotować miejsce dla kobiet, a po chwili i one weszły, aby się nie narażać na ciekawe spojrzenia mężczyzn. Kobiety musiały przejść obok mnie. Jako Europejczyk nie miałem obowiązku odwrócić się i zauważyłem, że nie zalatywał od nich zapach perfum. Kobiety Wschodu bowiem perfumują się tak mocno, że już zdaleka poczuć je można po odurzającym zapachu. Poczułem wprawdzie jakiś odór, który bił od nich, ale zdałem sobie zarazem sprawę, że nie pochodził on ani od wonnych kadzideł, ani od perfum, lecz przypominał pot wielbłądów i dym lichego tytoniu. Zdawało mi się, że to nie dwie kobiety przechodzą obok mnie, lecz dwaj poganiacze wielbłądów. Bądź co bądź, to rzecz pewna, że sławny perski poeta Hafis Szems-ed-Din, opiewając wdzięki tych niewiast, nie mógłby, jak zwykle, unosić się nad upajającą, rozkoszną wonią ich włosów. Wiodłem za niemi wzrokiem tak długo, aż znikły za drzwiami kajuty; nie zauważyłem jednak nic szczególniejszego. Pomyślałem sobie: być może, że odbyły dopiero co długą podróż przez pustynię, dlatego suknie ich są przesiąknięte odorem wielbłądów. Towarzysze ich rozmawiali najprzód przez dłuższy czas ze sternikiem i baszim; potem jeden z nich starał się mnie wciągnąć do rozmowy.
— Słyszałem, że jesteś Frank, effendi — zaczął.
— Tak.
— Więc nie masz tu znajomych?
— Nie.
— Czy twój lud ma również padyszacha?
— Tak.
— I paszów?
— Tak.
— A ty nie jesteś paszą?
— Nie.
— Ale zapewne jesteś sławnym mężem?
— Pek, billahi — mój Boże! bardzo sławnym!
— Czy umiesz pisać? Peh ne gicel — i jak pięknie!
— A strzelać?
— Daha ej — jeszcze lepiej!
— Podobno jedziesz tym sambukiem do Tor?
— Tak.
— Czy zdążasz potem dalej na południe?
— Tak.
— Czy znasz Inglów?
— Tak.
— To dobrze. Czyś silny?
— Korkulu — strasznie, arslandża — jak lew! Chcesz, żebym cię przekonał o tem?
— Nie, effendi.
— A jednak zrobię to, bo ciekawość twa jest większa, niż może być cierpliwość człowieka. Idź precz i nie pokazuj mi się więcej!
Chwyciłem go i obróciwszy nim w odpowiednią stronę, trąciłem tak mocno, że potoczył się po pokładzie i padł wreszcie na brzuch.
Ale wmig podniósł się i krzyknął:
— Waj zana — biada ci, znieważyłeś wiernego; musisz zginąć!
Wyciągnął handżar i rzucił się na mnie. Wślad za nim skoczył jego towarzysz, również z bronią w ręku.
Halef, widząc to, wyciągnął swój bicz z za pasa, aby powitać nim napastników; nie przyszło jednak do bitki, bo w tej chwili otworzyły się drzwi kajuty, a w nich stanęła jedna z kobiet. Podniosła milcząco rękę i cofnęła się zaraz. Obydwaj Arabowie wstrzymali swój zapęd i usunęli się nabok; ale czytałem w ich wzroku, że nie mogę się po nich niczego dobrego spodziewać.
Turcy przypatrywali się temu zajściu z największą obojętnością. Gdyby naprzykład na statku ktoś padł trupem, to byłby temu winny, według nich, własny jego kismet[54].
Zbyteczne i natrętne pytania tego człowieka złościły mnie nie na żarty. Atoli, czy były one naprawdę tak zbyteczne? Nie miałyż one przypadkiem czegoś na celu? Arab nie jest gadatliwy, a w każdym razie nie lubi rozmawiać z człowiekiem nieznajomym, o którym nie wie nic ponadto, że jest giaurem.
Pokpiwałem sobie z niego, odpowiadając mu tonem humorystycznym. Podałem się za sławnego męża i zna komitego strzelca. Ale dlaczego pragnął wiedzieć, czy jestem „paszą“, sławnym człowiekiem, pisarzem i dobrym strzelcem? Nacóż mu się zdało wiedzieć, czy zdążam na południe i czy mam przyjaciół między Anglikami? Czemuż, gdy potwierdziłem mu to ostatnie pytanie, odrzekł: „To dobrze“ i dlaczego chciał wiedzieć, czy jestem silny? A przytem zadawał mi te pytania w takim tonie, jak gdyby był moim przełożonym, lub przynajmniej sędzią śledczym, a ja oskarżonym.
Wielce mnie to zastanowiło, że tak Arab, jak i jego towarzysz, usłuchali rozkazu tej kobiety za jednem jej skinieniem. Było to rzeczą nadzwyczajną i wzbudzało odrazu podejrzenie, choćby z tego względu, że kobieta muzułmańska zajmuje bardzo upośledzone stanowisko i poza ogniskiem domowem nie wolno jej występować samodzielnie.
— Zihdi — zauważył Halef, który nie odstępował mnie ani na krok — czy widziałeś ją?
— Kogo? co?
— Brodę.
— Brodę? Jaką brodę?
— Jaką miała ta kobieta — —
— Ta kobieta? Czy ta kobieta miała brodę?
— Miała twarz zasłoniętą jaszmakiem[55] pojedyńczym, a nie podwójnym, jak przedtem, więc dostrzegłem brodę.
— Może wąsy?
— Ależ obfity zarost, brodę! To nie kobieta, lecz mężczyzna. Czy powiedzieć to basziemu?
— Powiedz, ale tak, aby nikt nie usłyszał.
Poszedł. Zapewne się nie pomylił, wiedziałem bowiem, że mogę zaufać jego bystremu oku; spostrzeżenie jego wywołało nagle w wyobraźni mej postać derwisza. Widziałem, jak Halef rozmawiał z baszim; ten śmiał się, widocznie nie wierzył. Potem Halef odwrócił się od niego z miną nader zagniewaną i przyszedł do mnie.
— Zihdi, ten baszi jest tak głupi, że nawet mnie za głupiego ma.
— Jakto?
— A ciebie ma za głupszego odemnie.
— Ah!
— Powiada, że kobieta nigdy nie ma brody, a mężczyzna nigdy nie wdziałby na siebie stroju kobiecego. Zihdi, co sądzisz o tych kobietach, co mają długie brody? Może to Dżeheini?
— Przypuszczam.
— Musimy więc uważać, zihdi!
— Tymczasem nic innego nie możemy uczynić. Przedewszystkiem zaś nie wolno nam się zdradzić, że podejrzewamy coś i mamy się na baczności. Trzymaj się zdaleka odemnie, ale tak, abyśmy sobie nawzajem każdej chwili mogli przybiec na pomoc.
Halef odszedł i został w pewnem oddaleniu odemnie, a ja położyłem się na kobiercu. Potem zająłem się wpisaniem do mego dziennika przeżytych tego dnia wrażeń i zdarzeń, przyczem spoglądałem bezustannie to w stronę kajuty, to ku owym dwom Arabom. Zdawało mi się, że każdej chwili może nastąpić jakieś nieprzyjemne zdarzenie. Dzień jednak minął spokojnie.
Mrok już zapadał, gdy zawinęliśmy do małej zatoki, utworzonej przez podobne do podkowy zagięcie Dżebel Nayacetu, który należy do granitowego łańcucha gór Synaj. Na brzegu było miejsca zaledwie na kilka kroków, bo tuż nad wodą wznosiły się strome ściany, poryte głębokiemi wyżłobieniami. Przystań ta zabezpieczała najzupełniej przed wiatrami, ale czy także przed innemi przeszkodami? — — Chętnie byłbym zajrzał do kilku najbliższych rozpadlin, ale niestety noc nastała, zanim Turcy wstąpili na ląd, by rozniecić ognisko. Ozwały się modlitwy wieczorne, wpierw El mogreb, a w godzinę potem El aszia i odbijały się uroczystem echem od nagich skał. Jeśli się kto ukrył w pobliskich rozpadlinach, to musiał wiedzieć o naszej obecności, choćby nawet nie widział ogniska. Postanowiłem tak samo, jak wczoraj, przenocować na statku i umówiłem się z Halefem, że będziemy naprzemian czuwali.
Po pewnym czasie weszli majtkowie na pokład, by objąć straż nad statkiem. Wyszły także obie kobiety z kajuty, aby zaczerpnąć świeżego powietrza. Blask, spływający z gwiazd południa, rozwidniał cały pokład, mogłem więc dojrzeć, że kobiety otuliły twarz w podwójną zasłonę. Niebawem wróciły znowu do kajuty, którą mogłem ciągle obserwować, choć znajdowaliśmy się teraz na przedniej części pokładu. Halef spał o jakie pięć kroków odemnie. O północy zbudziłem go potajemnie i szepnąłem:
— Spałeś?
— Tak, zihdi. Teraz śpij ty!
— Czy mogę na tobie polegać?
— Jak na sobie samym!
— Zbudź mnie, skoro usłyszysz najmniejszy szmer!
— Dobrze, zihdi!
Otuliłem się mocno dywanem i zamknąłem oczy. Chciałem zasnąć, ale nie mogłem. Zacząłem w myśli powtarzać tabliczkę mnożenia, ale i to nie pomogło. Wtem przypomniałem sobie inny sposób, którego skuteczności nieraz doświadczałem. Oto, zawarłszy powieki, obróciłem oczy tak, aby źrenice znajdowały się u góry; przytem starałem się o niczem nie myśleć. Powoli zasnąłem — wtem: cyt! — co to było! Wysuwam głowę z kobierca i patrzę w stronę Halefa. I on widocznie coś usłyszał, bo rozglądał się na wszystkie strony i nasłuchiwał. Teraz nie słyszałem już nic, gdy jednak znowu ułożyłem głowę na pokładzie, do uszu mych wpadł ten sam cichy, nieuchwytny szmer, co zbudził mnie ze snu.
— Czy słyszysz co, Halefie? — szepnąłem.
— Tak, zihdi. Co to jest?
— Nie wiem.
— Ja także nie wiem. Posłuchaj!
Dał się słyszeć bardzo cichy plusk od strony tylnego pokładu. Tam na lądzie ognisko już zgasło.
— Halefie, pójdę teraz na chwilę na tylny pokład; uważaj na moją broń i odzienie!
Z owych trzech Turków, co przyszli byli napowrót na statek, dwaj leżeli na tylnym pokładzie i chrapali głośno, trzeci przykucnął i również zasnął. Mogłem przypuścić, że śledzono mnie z kajuty; należało więc zachować wszelką ostrożność. Zostawiłem strzelbę i sztuciec, zdjąłem turban i haik[56], których biała barwa mogła mnie zdradzić. Przylgnąłem do podłogi pokładu i przysunąłem się do jego brzegu; czołgając się powoli wzdłuż, dotarłem aż do miejsca, skąd wąskie schodki wiodły ponad sufitem kajuty do steru. Wlazłem na nie jak najostrożniej, na palcach, bo od tego wszystko było zawisłe.
Zdołałem się przewlec aż do kąta za sterem i dostrzegłem wreszcie przyczynę szmeru. Łódź, na której przybyły kobiety, znajdowała się obecnie tuż pod oknem kajuty. Nachyliwszy się ostrożnie nad burtą, widziałem, jak z okienka kajuty spuszczano na linie jakiś niewielki, ale ciężki przedmiot; właśnie ta lina, ocierając się o krawędź okienka, wydawała ów dziwny szmer, którego nie można było usłyszeć inaczej, tylko po przyłożeniu ucha do desek pokładu. W łodzi stało trzech ludzi, którzy odbierali spuszczane raz po raz zawiniątka.
Zrozumiałem wszystko. Ludzie ci kradli pieniądze, które wergi-basza zebrał był w różnych stronach na rzecz ubogich.
— Alargha, ic chijanisz — baczność, jesteśmy zdradzeni! — zawołał ktoś niskim głosem z brzegu, skąd można było widzieć, co się na pokładzie działo.
Równocześnie padł strzał, i kula zaryła się obok mnie w deskę. W powietrzu błysnął strzał drugi, trzeci; kule przeleciały, nie trafiając, na szczęście, we mnie. Musiałem się teraz schronić w bezpieczne miejsce. Spojrzałem raz jeszcze wdół: łódź odpływała od statku. Zeskoczyłem na pokład.
W tej samej chwili otworzyły się drzwi kajuty. Zauważyłem, że w jej tylnej ścianie usunięto dwie deski i zrobiono otwór, którym niepostrzeżenie wlazło kilku mężczyzn od strony wody. Kobiet nie było, ale za to rzuciło się na mnie równocześnie dziewięciu mężczyzn.
— Halefie! tu, do mnie! — zawołałem głośno.
Nie miałem czasu chwycić za broń. Trzech ludzi objęło mnie tak silnie, że nie mogłem nawet ruszyć ramionami. Trzej inni skoczyli do Halefa, a reszta usiłowała ubezwładnić moje pięści, któremi broniłem się zaciekle.
Tam na lądzie rozlegały się strzały, wołano o pomoc i miotano przekleństwa, a po przez ten hałas grzmiała komenda, wydawana potężnym, basowym głosem — poznałem głos derwisza.
— To ten giaur… Związać go, ale nie zabijać! — rozkazał jeden z tych, co przytrzymywali mnie ze wszystkich sił.
Starałem się wyrwać z ich objęć, ale daremnie: było ich sześciu przeciwko mnie jednemu. Wtem padł wpobliżu strzał z pistoletu.
— Ratuj! zihdi!… jestem raniony! — krzyknął Halef.
Szarpnąłem się gwałtownie i pociągnąłem mych napastników kilka kroków za sobą.
— Oszołomić go! — wrzasnął ktoś ochrypłym głosem.
Ściśnięto mnie mocniej; ale mimo rozpaczliwej obrony, otrzymałem kilka silnych uderzeń w głowę, które mię powaliły na podłogę. W uszach ozwał się jakby szum wzburzonych bałwanów, a wśród tego szumu słyszałem trzask strzałów, jęki i nawoływania. Potem zdawało mi się, że mnie skrępowano i wleczono, wreszcie nie czułem nic.
Gdym się zbudził z omdlenia, uczułem straszliwy ból w tyle głowy. Zdołałem sobie dopiero po pewnym czasie przypomnieć, co się ze mną stało.
Wokół mnie było ciemno, choć oko wykol, ale po głośnym zogu[57] poznałem, że znajduję się gdzieś w głębi statku, który pruł teraz wody z nadzwyczajną szybkością.
Ręce i nogi miałem tak mocno skrępowane, że nie mogłem się ruszyć. Nie czułem bólu, bo nie związano mnie ani sznurami, wrzynającemi się w ciało, ani rzemieniami, lecz chustami.
Mimo to położenie moje było bardzo przykre, bo nie mogłem się obronić przed szczurami, które poddawały moją osobę zbyt dokładnym oględzinom.
Minęły długie, przerażająco długie godziny, zanim nastąpiła zmiana w mojem położeniu. Wreszcie usłyszałem jakieś kroki, ale nie mogłem nic zobaczyć. Zdjęto ze mnie więzy i ktoś mi rozkazał:
— Wstań i pójdź z nami!
Podniosłem się. Prowadzili mnie na pokład. Po drodze przeszukałem swoje ubranie i przekonałem się ku memu wielkiemu zdziwieniu, że prócz broni nic mi nie zabrano.
Gdym wstąpił na pokład, zauważyłem, że znajduję się na małej harce, zaopatrzonej w dwa trójkątne żagle i jeden podobny do trapezu. Tak uzbrojony statek wymagał znakomitego kierownika, odważnego i z zimną krwią, zwłaszcza na tem morzu, pełnem skał i niebezpiecznych topieli, nawiedzanem nieustannie przez gwałtowne burze. Barka ta miała załogę trzy razy liczniejszą, niż jej było potrzeba, a na przednim pokładzie ustawiona była armata, tak zręcznie zakryta skrzyniami, beczkami i pakami, że z innego statku nie można jej było zauważyć.
Załoga składała się z ludzi wypróbowanych, silnych, odpornych, zaopatrzonych w broń palną i sieczną. Na tylnym pokładzie siedział mąż, w czerwonych spodniach, zielonym turbanie i niebieskim kaftanie. Na jego kamizelce błyszczały hafty złote, a za szalem, którym opasał swe biodra, tkwiła drogocenna broń.
Poznałem w nim natychmiast derwisza. Obok niego stał Arab, którego powaliłem był na sambuku. Stawiono mnie przed nimi obydwoma. Arab mierzył mnie wzrokiem nienawistnym, mściwym, derwisz zaś patrzy na mnie ze wzgardą.
— Czy wiesz, kto jestem? — zapytał mnie derwisz.
— Nie wiem, ale domyślam się.
— A więc, kim jestem?
— Abu-Zeif.
— Tak jest. Klęknij przede mną, giaurze!
— Co za pomysł? Czyż nie jest napisane w Koranie, że człowiek tylko przed Bogiem powinien się korzyć?
— To się nie tyczy ciebie, boś ty niewierny. Rozkazuję ci, byś ukląkł i ukorzył się przedemną.
— Nie wiem jeszcze, czy zasługujesz na cześć; lecz gdybym się nawet o tem przekonał, to złożyłbym ci uszanowanie w inny sposób.
— Giaurze, uklęknij, bo inaczej zwalę ci głowę z karku!
Powstał i dotknął się rękojeści swej krzywej szabli.
Przystąpiłem o krok bliżej do niego.
— Moją głowę? Czyś ty naprawdę Abu-Zeif, czy tylko katem jesteś?

— Jestem Abu-Zeif i dotrzymuję słowa… A więc, na kolana, albo położę ci twą głowę przed nogi!
Pokazałem mu myhir wielkorządcy
— Uważaj lepiej na własną głowę!

— Giaur!
— Korkakdżi!
— Co?! — syknął — korkakdżim, tchórzem nazywasz mnie!
— A dlaczegóż napadł na sambuk w nocy? Dlaczego ubrałeś swych dżakuslerów[58] w strój kobiecy? Dlaczego jesteś teraz odważny, gdyś otoczony swymi ludźmi i strzeżony przez nich, jak oko w głowie. Gdybyś był sam, śpiewałbyś inaczej!
— Jestem Abu-Zeif, ojciec szabli; takich dziesięciu jak ty, nie oprze się mej klindze!
— Aferihn — bardzo pięknie! Tak przemawia ten, komu strach groźbę zamienić w czyn.
— Strach?... Daj mi tu tych dziesięciu!... Gdybym ich miał, pokazałbym ci zaraz, że powiedziałem prawdę!
— Nie trzeba aż dziesięciu; wystarczy jeden.
— A możebyś ty chciał być tym jednym?
— Owszem, ale tybyś nie chciał.
— Dlaczego nie?
— Bo się boisz... Ty zabijasz gębą, nie szablą.
Spodziewałem się, że wybuchnie jeszcze wścieklejszym gniewem, lecz doznałem rozczarowania. Abu-Zeif pokrył gniew zimnym spokojem, wyciągnął stojącemu obok siebie Arabowi szablę z za pasa i podał mnie:
— Weź i broń się! Ale zapewniam cię, że gdy się złożymy po raz trzeci, będzie z ciebie już trup, choćbyś był zręczny jak Afram i silny jak Kelad.
Wziąłem szablę do rąk.
Była to niezwykła sytuacja. „Ojciec szabli“ był według wschodnich pojęć zapewne znakomitym szermierzem; wiedziałem jednak, że człowiek Wschodu jest przeciętnie równie kiepskim szermierzem, jak kiepskim strzelcem. A zatem zręczność Aframa i siła Kelada nie były tak nadzwyczajne, aby je sobie brać za przykład. Nigdy jeszcze nie biłem się z człowiekiem Wschodu według przepisów szermierki i choć nie byłem przyzwyczajony do krzywej szabli, miałem jednak wielką ochotę przekonać „Ojca szabli“ o wyższości europejskiego sposobu walki.
Cała załoga statku otoczyła nas wkoło, na wszystkich twarzach malowało się przekonanie, że Abu-Zeif uśmierci mnie za trzeciem cięciem.
Z rozpędem rzucił się na mnie gwałtownie, dziko i z takim pośpiechem, że nie miałem nawet czasu stanąć w pozycji. Bił się zbyt zapalczywie; to też zdołałem natychmiast wyprowadzić go z równowagi. Za drugim wypadem zadałem mu cięcie. Rozjuszony tem, odsłonił się nieostrożnie; wówczas, postąpiwszy pół kroku naprzód, wytrąciłem mu tak silnie z ręki szablę, że przeleciała wielkim łukiem ponad statkiem i wpadła do morza.
Zdumienie ogarnęło wszystkich wokoło.
Cofnąłem się o krok i opuściłem szablę wdół.
Abu-Zeif stał przede mną i wpatrywał się we mnie szeroko rozwartemi oczyma.
— Abu-Zeif, jesteś bardzo zręcznym szermierzem!
Te słowa przywiodły go do przytomności; ku memu zdziwieniu nie zauważyłem na jego twarzy gniewu, lecz raczej wyraz nadzwyczajnego zdumienia.
— Człowieku, jesteś niewiernym, a jednak zwyciężyłeś Abu-Zeifa! — zawołał.
— Ułatwiłeś mi zwycięstwo, bo nie władasz szablą w sposób szlachetny i prawidłowy. Za drugiem uderzeniem zraniłem cię, a trzecie wytrąciło ci broń z ręki; właściwie nie wykonałem nawet trzeciego uderzenia, podczas gdy ja miałem leżeć martwy już za trzeciem cięciem. Oddaję ci szablę; jestem teraz w twej mocy.
Ten apel do jego wspaniałomyślności odniósł dobry skutek.
— Tak, jesteś w mej mocy, jesteś moim więźniem; ale los twój spoczywa w twej ręce.
— O ile?
— Jeśli uczynisz to, czego zażądam od ciebie, będziesz wnet wolny.
— Cóż mam zrobić?
— Czy będziesz się ze mną bił na szable?
— Tak.
— Nauczysz mnie tak się bić, jak się biją Frankowie?
— Nauczę.
— Jak długo będziesz na moim statku, nie pokażesz się nikomu obcemu?
— Dobrze!
— A zejdziesz na mój rozkaz natychmiast z pokładu, gdy zbliżać się będzie jakiś statek?
— Zejdę!
— Nie przemówisz ani słowem do swego służącego, Halefa.
— Gdzie on jest?
— Tu na statku.
— Czy jest związany?
— Nie, jest chory.
— Czy zraniony?
— Ma ranę na ramieniu i złamaną nogę; nie może więc wstać.
— Nie mogę ci dać wymaganego przez ciebie przyrzeczenia. Mój służący jest moim przyjacielem, muszę się nim zaopiekować; ty na to pozwolisz!
— Nie pozwalam; ale przyrzekam ci, że będzie miał troskliwą opiekę.
— To mi nie wystarcza. Jeśli złamał nogę, to muszę mu ją wyprostować. Niema tu nikogo, ktoby to umiał zrobić.
— Ja umiem. Mam prawie takie wiadomości, jak dżerrah[59]; opatrzyłem mu ranę i obandażowałem nogę. Nie czuje już bólu i jest ze mnie zadowolony.
— Muszę się o tem dowiedzieć z jego własnych ust.
— Przysięgam ci na Allaha i proroka! Jeśli mi nie chcesz przyrzec, że nie będziesz z nim mówił, to postaram się, żebyś go już nigdy nie zobaczył. Ale mam jeszcze inne żądania.
— Żądaj!
— Jesteś chrześcijanin; czy będziesz się wystrzegał zanieczyszczania moich ludzi?
— Dobrze.
— Czy masz przyjaciół między Ingljami?
— Tak.
— Czy są to ludzie wielcy?
— Jest między nimi niejeden pasza.
— Czy oniby ciebie wykupili?
To było coś zupełnie nowego! A więc widocznie nie myślał mnie zabić, chciał tylko okupu za moją wolność.
— Ile żądasz?
— Ty masz przy sobie mało złota i srebra; tybyś się sam nie mógł wykupie.
A więc przeszukał moje kieszenie, nie znalazł jednak pieniędzy, które zaszyłem w rękawy mego tureckiego kaftana. Ale i to nie wystarczyłoby na okup. Odpowiedziałem mu więc:
— Nie mam nic; nie jestem bogaty.
— Wierzę, choć masz broń znakomitą i przyrządy, jakich jeszcze nigdy nie widziałem. Jesteś zapewne jakąś osobą znakomitą.
— Ah!
— Jesteś sławny.
— Ah!
— Powiedziałeś to temu oto Arabowi na sambuku.
— Żartowałem.
— Nie, powiedziałeś na serjo. Kto jest tak silny i włada bronią tak, jak ty, jest napewno wysokim cabitem[60], za którego jego padyszach zapłaci gruby okup.
— Mój król nie zapłaci za mą wolność pieniędzmi; zażąda mnie od ciebie zadarmo.
— Nie znam twego króla; jakżeż może on ze mną mówić i zmusić mnie do wydania ciebie?
— Uczyni to przez swego eleziego[61].
— I jego nie znam.
— Jest on w Stambule przy wielkorządcy. Mam budżeruldi, albo, jak się tu mówi: biuruldu, stoję więc w cieniu padyszacha.
Roześmiał się.
— Tu padyszach nic nie znaczy; tu znana jest tylko władza wielkiego szeryfa Mekki, ale ja znaczę tu więcej, niż oni obydwaj. Nie będę się wdawał w układy ani z twym królem, ani z jego posłem.
— A z kim?
— Z Ingljami.
— Dlaczego tylko z nimi?
— Aby cię odebrali wzamian za kogoś.
— Za kogo?
— Za mego brata, który znajduje się w ich rękach. Swego czasu napadł on na jeden z ich okrętów i został wzięty do niewoli. Odstawiono go do Aden[62] i mają go tam stracić. Teraz będą zmuszeni wypuścić go na wolność wzamian za ciebie.
— Może się mylisz. Nie należę do Ingljów. Zostawią mię w twych rękach, a zabiją twego brata.
— Wówczas i ty zginiesz. Umiesz pisać, wystosujesz więc list do nich, a ja każę go doręczyć. Jeśli dobrze list napiszesz, to wydobędą cię z niewoli, jeśli źle napiszesz, to sam się zgubisz. Namyśl się dobrze nad listem; masz jeszcze wiele dni czasu.
— Ile dni?
— Spodziewamy się burzy; by zyskać na czasie, będziemy się starali jechać dniem i nocą. Gdy wiatry będą nam sprzyjały, dojedziemy za cztery dni do Dżiddy. Stamtąd aż w okolicę Zahny, gdzie ukryję moją barkę, jest również tyle drogi, co stąd do Dżiddy. Masz więc cały tydzień na to, aby się zastanowić nad listem; odeślę go dopiero z Zahny.
— Napiszę list.
— Przyrzekasz mi, ze nie będziesz się starał umknąć?
— Tego nie mogę ci przyrzec.
Przez chwilę przyglądał mi się uważnie, a potem rzekł:
— Allah akbar, Bóg jest wielki, nie wiedziałem, że i wśród chrześcijan są ludzie uczciwi. A więc — chcesz uciec?
— Skorzystam z każdej sposobności, która mi się nadarzy.
— Nie będziemy uprawiali szermierki; mógłbyś mnie jeszcze zabić, a potem skoczyć do wody i ratować się pływaniem. Czy umiesz pływać?
— Tak.
— Pomyśl, że w tej wodzie jest wiele ryb, które cię pożrą!
— Wiem.
— Każę ciebie czujnie strzec. Ten Arab nie odstąpi ciebie na krok. Obraziłeś go; będzie cię więc miał na oku, póki nie będziesz wolny lub nie umrzesz.
— A co stanie się w obu wypadkach z moim służącym?
— Nic mu się nie stanie. Dopuścił się wprawdzie wielkiego grzechu, służąc niewiernemu, ale ponieważ nie jest ani Turkiem ani giaurem, więc odzyska wolność albo z tobą razem, albo po twojej śmierci. Teraz możesz zostać na pokładzie; ale na rozkaz swego dozorcy musisz zejść nadół i będziesz zamknięty w komórce.
Po tych słowach odwrócił się odemnie i rozmowa nasza się skończyła.
Udałem się dla przechadzki na przedni pokład. Gdy ogarnęło mnie zmęczenie, położyłem się na kobiercu. O jakie pięć kroków odemnie stał Arab. Straż ta była całkiem zbyteczna, ale za to nader przykra. Zresztą nikt nie dbał o mnie, nikt nie rzekł do mnie słowa. Podano mi w milczeniu wodę, kuskussu i kilka daktyli. Gdy zbliżał się do nas jakiś statek, musiałem zejść do komórki, przy której strażnik stał aż do czasu, w którym wolno mi było znowu wyjść na pokład. Na noc zasuwali moi dozorcy drzwi i zabarykadowywali rozmaitemi gratami.


ROZDZIAŁ VI.
NA WOLNOŚCI.

Tak minęły trzy dni. Troska o chorego Halefa dolegała mi więcej, niż obawa o siebie samego. Ale wszelkie usiłowania, by się do niego dostać, były daremne, znajdował się pod pokładem tak samo jak ja, a wszelkie starania, by się z nim porozumieć za plecami mego strażnika, mogły nam obydwom bardzo zaszkodzić.
Barka przebyła szybko i szczęśliwie długą drogę. Obecnie znajdowaliśmy się w okolicy między Dżebel Eyub a Dżebel Kelaya; stąd aż po samą Dżiddę wybrzeże obniża się i przechodzi w równinę. Zmierzch zapadał. Na północnej stronię nieba zawisł — rzecz tu niezwykła — mały, wiotki obłoczek. Abu-Zeif śledził go z wielkim niepokojem. Nastała noc, musiałem zejść z pokładu. W komórce było powietrze tak parne, że oddychałem z trudem. Duszność wzrastała coraz bardziej. Nie mogłem zasnąć, mimo że było już po północy. Wtem usłyszałem zdala ponury szum, grzmot i łoskot, który z szybkością burzy ogarnął nasz statek. Czułem, że barka zanurzyła się przodem głęboko w fale, a potem podniosła się znowu i sunęła dalej ze zdwojoną szybkością, trzeszcząc we wszystkich spojeniach. Z nasady masztu wydobywał się groźny zgrzyt, a na pokładzie rozlegał się hałas biegającej na wszystkie strony załogi i słychać było naprzemian to żałosne zawodzenia, to krzyk trwogi, to modły żarliwe.
Wśród tego zamieszania brzmiał donośnie spokojny głos kapitana.
Teraz trzeba było wielkiego panowania nad sobą i zimnej krwi. Według moich obliczeń zbliżała się barka do wyżyny Rabbegh, zwanej po arabsku Rabr; stąd ciągnie się ławą ku południu szereg podwodnych skał, niebezpiecznych dla żeglugi. Tam, między wyspą Ghauat a Ras Hatiba, jeżą się skały z koralu; trudno się przez nie przewinąć nawet w pogodną, słoneczną porę, gdy morze spokojne. Żeglarze, zbliżając się do tego miejsca, zanoszą modły do nieba; w ich języku miejsce to nazywa się: Om-el-Hablein, czyli „miejsce obydwóch lin“; nazwa ta wskazuje na to, jakim sposobem za dawnych czasów chroniono tu statki przed rozbiciem.
Burza pędziła nas z przerażającą szybkością ku tym skałom. O zawinięciu do jakiejś przystani nie można było nawet pomyśleć. Powstałem z posłania. Wiedziałem, że gdyby barka wleciała na skałę, nie mógłbym się ratować, bo byłem zamknięty w komórce!
Wtem usłyszałem, mimo ryku żywiołów, jakiś szmer u mych drzwi. Przystąpiłem bliżej i nasłuchiwałem. Nie omyliłem się. Ktoś odsunął zapory i otworzył drzwi.
— Zihdi!
— Kto to?
— Hamdullillah! cześć Bogu, że wskazał mi drogę! Czy poznajesz głos swego wiernego Halefa?
— Halef? To niemożliwe! To nie on; Halef nie może chodzić.
— A to dlaczego?
— Bo jest ranny i ma złamaną nogę.
— Tak jest, zihdi, mam na ramieniu ranę od kuli; ale nogi nie złamałem.
— Więc Abu-Zeif skłamał.
— Nie, tylko ja go wprowadziłem w błąd... Musiałem to uczynić, aby pomóc memu dobremu zihdi. Leżałem obandażowany przez trzy dni pod pokładem, ale w nocy zdejmowałem bandaże z nogi i wychodziłem na zwiady.
— Poczciwy Halefie, nigdy ci tego nie zapomnę!
— Dowiedziałem się różnych rzeczy.
— Jakich?
— Abu-Zeif zawinie do przystani niedaleko Dżiddy, a potem uda się do Mekki; chce prosić Boga o oswobodzenie brata swego z niewoli. Kilku jego ludzi będzie mu towarzyszyło.
— Może nam się wówczas uda umknąć.
— Zobaczę. To stanie się jutro. Twoja broń jest w jego kajucie.
— Czy przyjdziesz jutro w nocy, jeśli dziś nie zginiemy?
— Przyjdę, zihdi.
— Ale pomnij na niebezpieczeństwo, Halefie!
— Dziś tak ciemno, że nikt nie mógł mnie widzieć, zresztą nie mają teraz czasu uważać na nas... Jutro Allah nam dopomoże.
— Czy boli cię rana?
— Nie.
— Co się stało z sambukiem? Byłem wtedy nieprzytomny, więc nie wiem nic.
— Zabrali wszystkie pieniądze do ody[63] kapitana i związali całą załogę. Nas obu wzięli z sobą w tym celu, abyś dopomógł Abu-Zeifowi do uwolnienia jego brata.
— I ty wiesz o tem?
— Podsłuchałem ich rozmowy.
— A skąd wzięła się ta barka owej nocy?
— Stała na kotwicy niedaleko sambuku za skałami i czekała na nas. Chajir ola, dobranoc, zihdi!
— Dobranoc!
Wyszedł, zamknął zasuwę i przystawił barykadę.
Podczas odwiedzin Halefa zapomniałem zupełnie o burzy, która, jak się nagle zjawiła, tak też nagle minęła. Morze było jeszcze wzburzone, barka chwiała się jeszcze gwałtownie, ale przypuszczałem, że pogoda nastała, a barce nie groziło już niebezpieczeństwo rozbicia. Zasnąłem.
Gdym się przebudził, stał okręt nieruchomo na kotwicy; drzwi były otwarte, a przed niemi stał Arab, który mnie pilnował.
— Czy chciałbyś pójść na pokład? — zapytał.
— Tak.
— Możesz tam zostać tylko do deghri[64].
Wszedłem na pokład; nic na nim nie świadczyło o przebytej burzy. Statek zarzucił był kotwicę w zatoce wąskiej, głęboko wrzynającej się w ląd. Ściągnięto żagle, ruchome maszty zniżono i w ten sposób ukryto tak dobrze statek w zatoce, że nie można go było dojrzeć ani od strony morza, ani od strony opustoszałego lądu.
Pozostałem aż do południa na pokładzie, ale nie zdołałem nic niezwykłego zauważyć. Po pewnym czasie kazał mnie Abu-Zeif przywołać do siebie do kajuty.Na ścianie wisiała moja broń. Widziałem także moje pudełko z patronami i kilka wielkich keczikizów[65], napełnionych zapewne prochem. W kącie kajuty stał otwarty sandyk[66], który Abu-Zeif zamknął pospiesznie, gdym wchodził; mimo to miałem dość czasu, by zauważyć, że w skrzyni były same ketczuwale[67], zawierające zapewne pieniądze, zrabowane na sambuku.
— Mam z tobą kilka słów do pomówienia — rzekł do mnie.
— Mów.
— Nie chcesz mi więc przyrzec, że nie umkniesz?
— Nie jestem kłamcą i dlatego zapewniam cię szczerze, że umknę, skoro się tylko nadarzy sposobność.
— Taka sposobność nigdy ci się nie nadarzy; a zmuszasz mnie tem do większej surowości względem ciebie. Opuszczam barkę na dwa dni. Przez ten czas nie wolno ci wyjść z komórki, będziesz tam leżał ze skrępowanemi rękami.
— To przykre.
— Tak; ale sam jesteś temu winien.
— Muszę się poddać.
— To możesz odejść. Pamiętaj, że kazałem cię zabić w chwili, gdy spróbujesz zerwać pęta. Gdybyś był prawowiernym, prosiłbym cię, abyś został moim przyjacielem. Jesteś giaurem... ale ja nie żywię ku tobie ani nienawiści, ani wzgardy. Przyrzeczeniu twemu ufałbym najzupełniej; skoro nie chcesz przyrzec, musisz ponieść skutki swego uporu. Zejdź teraz nadół!
Zaprowadzono mnie pod pokład i zamknięto. Było tam okropnie parno i gorąco. Nadomiar męczarni, jaką znosiłem z powodu parnego powietrza, strażnik mój, dając upust swej mściwości, nie przynosił mi ani jadła, ani wody. Jedyną nadzieję pokładałem w Halefie i czekałem go z niecierpliwością, jakiej rzadko podlegałem. Moje położenie było tem bardziej przykre, że naokoło mnie panowała ciemność nieprzenikniona. Słyszałem, jak odmawiano pokolei modlitwy El asr, potem El Mogreb i El aszia. Dużo, dużo czasu minęło po ostatniej modlitwie, a było już zapewne dawno po północy, gdy się nagle za drzwiami ozwał lekki szmer.
Wytężyłem słuch, ale nie usłyszałem już nic. Nie wolno mi było odezwać się i zapytać, kto tam jest za drzwiami. Zresztą mógł to być szczur.
Po chwili usłyszałem zbliżające się kroki; zdawało mi się też, że ktoś rozpościera na podłodze kobierzec. Cóż to było? Prawdopodobnie — pomyślałem — Arab posłał sobie, aby przenocować pod memi drzwiami.
Straciłem już wszelką nadzieję, bo gdyby Halef przybył, to — — ale, cóż to?... Drewniana zapora u drzwi odsuwała się powoli, cichutko.
Równocześnie prawie rozległ się głuchy stuk, jak gdyby ktoś chciał powstać z podłogi i znowu upadł — potem słyszałem krótki, zdławiony jęk, wreszcie ktoś szepnął za drzwiami:
— Zihdi, chodź; mam go!
Był to Halef.
— Kogo? — zapytałem.
— Twego strażnika.
— Nie mogę ci przyjść z pomocą, bo mam ręce związane.
— Czy jesteś przywiązany do ściany?
— Nie, mogę tam wyjść do ciebie.
— Wyjdź, drzwi są otwarte.
Gdym wyszedł z komórki, poczułem w ciemności, że Arab wił się w strasznych kurczach na podłodze. Halef wparł mu kolana w piersi i dusił go z całej siły.
— Dotknij się go u pasa, czy ma nóż przy sobie, zihdi!
— Ma; poczekaj!
Wyjąłem mu skrępowanemi rękami nóż z za pasa, ująłem rękojeść mocno w zęby i przeciąłem sobie pęta.
— Przeciąłeś, zihdi?
— Tak, teraz mam ręce wolne. Dzięki Bogu, że Arab jeszcze nie zginął.
— Zihdi, zasługuje na to.
— A jednak będzie żył! Zwiążemy go, zakneblujemy włożymy do mojej komórki.
— Będzie przez nos jęczał i zdradzi nas.
— Zdejmę mu chustkę z turbanu i owinę mu twarz. Nie ściskaj go tak, niech trochę odetchnie!... Tak teraz go zaknebluj — zwiąż mu pasem ręce i nogi — odejmij ręce od szyi i chwyć go za nogi dobrze, teraz dość! Zanieśmy go do komórki!
Doznałem głębokiej ulgi z chwilą, gdyśmy zasunęli drzwi za Arabem i stanęli u schodów, wiodących na pokład.
— A co teraz, zihdi? — zapytał mnie Halef.
— Jakżeż doszło do tego wszystkiego?
— Całkiem prostym sposobem. Wylazłem z mojej kryjówki i nasłuchiwałem.
— A gdyby cię zauważyli?
— Nie uważali na mnie, bo sądzili, że nie mogę się ruszyć. W tem usłyszałem, że „ojciec szabli“ poszedł z dwunastoma ludźmi do Dżiddy. Wziął dużo pieniędzy ze sobą, aby je dać wielkiemu szeryfowi w Mekce. Dowiedziałem się również, że Arab, co ma straż przy tobie, będzie spał u twych drzwi. On nienawidzi ciebie namiętnie i byłby cię już dawno zabił, gdyby się nie bał Abu-Zeifa. Chcąc się dostać do ciebie, musiałem go wyprzedzić i tak przekradłem się przez nikogo niedostrzeżony, cichaczem przez pokład. Tyś mnie na pustyni nauczył chodzić chyłkiem. W chwili, gdy stanąłem u drzwi, nadszedł Arab.
— Ah, więc tak to było! Słyszałem.
— Gdy się położył, chwyciłem go za gardło. Co dalej było, wiesz już, zihdi.
— Dziękuję ci, Halefie!... Co się dzieje tam nad nami?
— Wszystko w porządku. Gdym był na pokładzie, zaczęli właśnie palić afijon[68]. Pozwalają sobie na tę przyjemność, bo niema naczelnika.
— Weź broń Araba; lepsza jest od twojej, którą miałeś przedtem. Teraz chodźmy; ja idę naprzód.
W drodze na pokład chciało mi się śmiać na myśl, że Abu-Zeif przynosi wielkiemu szeryfowi w darze część tych pieniędzy, które mu dopiero co sam zrabował. Na pokładzie poczułem odrazu charakterystyczną woń opium. Arabowie leżeli bez ruchu; nie wiadomo było, czy są pogrążeni we śnie, czy oczekują zbliżającego się oszołomienia. Na szczęście nie natknęliśmy się na nikogo w drodze do kajuty. Chyłkiem, cichaczem dotarliśmy wreszcie do drzwi, które dzięki wschodniej niedbałości nie były zamknięte. Zawiasy nie skrzypiały, bo były ze skóry. Odchyliłem drzwi tylko tyle, aby się móc dostać do kajuty, a wszedłszy do środka, zamknąłem je. Czułem się w kajucie tak pewnym i swobodnym, jak u siebie w domu. Wszędzie naokoło widziałem swoją broń, a o pięć kroków od kajuty była krawędź pokładu, skąd łatwo było skoczyć na ląd.Miałem przy sobie zegarek, kompas i pieniądze.
— Co mam wziąć ze sobą? — zapytał Halef.
— Jeden z koców, co leżą tam w kącie. Są nam niezbędne; i ja jeden wezmę.
— Nic więcej?
— Nic.
— Wytropiłem, że tu jest moc pieniędzy.
— Pieniądze znajdują się tam w sandyku; zostawimy je, bo to nie nasza własność.
— Co, zihdi? Nie chcesz zabrać pieniędzy? Chcesz tym opryszkom zostawić pieniądze, których koniecznie nam trzeba?
— Czy chcesz być złodziejem?
— Ja? Hadżi Halef Omar ben hadżi Abul Abbas ibn hadżi Dawud al Gossarah złodziejem? Zihdi, gdyby się tak kto inny poważył to powiedzieć! Czyś mi sam nie kazał zabrać broń temu człowiekowi, co tam leży w komórce? Czyś mi nie rozkazał brać te koce?
— To nie jest kradzież. Rabusie zabrali nam nasze koce i broń twoją, mamy więc prawo do odszkodowania. Ale nasze pieniądze mamy jeszcze przy sobie.
— Nie, zibdi; moje pieniądze zabrali mi.
— Dużo miałeś?
— Czy nie dawałeś mi co dwa tygodnie trzy talary? Składałem je sobie. Teraz nie mam nic; zabiorę sobie to, co mi się należy.
Przystąpił do skrzyni. Czy miałem mu przeszkodzie? Pod pewnemi względami miał słuszność. Byliśmy w położeniu wyjątkowem, w którem musieliśmy sobie sami wymierzyć sprawiedliwość. Jakżeż można było zaskarżyć Abu-Zeifa o zwrot zrabowanych pieniędzy? Musiałem oszczędzać, więc nie mogłem Halefowi wynagrodzić poniesionej szkody, a nadto dalsza sprzeczka zatrzymałaby nas w miejscu lub naraziła na niebezpieczeństwo. Zadowoliłem się więc jednym tylko argumentem, mianowicie: że sandyk jest zamknięty na kłódkę.
Halef obejrzał skrzynię i rzekł:
— Tak; jest kłódka, a niema klucza, ale ja ją mimo to otworzę.
— Nie, nie czyń tego! Gdy będziesz rozbijał kłódkę, narobisz tyle hałasu, że wszyscy się zbiegną.
— Zihdi, masz słuszność. Widzę, że nie będę mógł odebrać sobie mych talarów. Chodźmy!
Poznałem po jego minie, że mu bardzo żal pieniędzy. Inny Arab nie byłby się ich wyrzekł tak łatwo; dlatego czułem się zniewolonym dać mu następujące przyrzeczenie:
— Halefie, oddam ci wszystkie talary, któreś stracił.
— Naprawdę, zihdi?
— Tak jest.
— To chodźmy!
Wyszliśmy z kajuty i doszliśmy szczęśliwie do krawędzi statku. Przy świetle gwiazd mogliśmy zauważyć, że wystawała ona dość wysoko ponad ląd.
— Czy zdołasz zeskoczyć, Halefie? — zapytałem go z pewnym niepokojem.
Wiedziałem, że Halef umie wybornie skakać, ale w tem miejscu nie mógłby wziąć należytego rozpędu.
— Baczność, zihdi!
Skoczył dziarsko z pokładu aż na brzeg lądu. Za chwilę i ja byłem przy nim.
— Hamdullillah, Bogu dzięki! Teraz jesteśmy wolni! Ale co dalej? — zapytał Halef.
— Pójdziemy do Dżiddy.
— Znasz drogę?
— Nie.
— A masz harijtę[69], która ci wskazuje drogę?
— Nie; ale zajdziemy, trzymając się południowego kierunku. Abu-Zeif musiał tam pójść pieszo; w tem dowód najlepszy, że to miasto nie jest stąd zbyt oddalone. A teraz przypatrzmy się naszej broni.
W pobliżu było kilka krzaków; ukryliśmy się za nimi. Rewolwer, sztuciec i karabin były jeszcze naładowane. Widocznie Arabowie, przyzwyczajeni do długich, lekkich strzelb, nie wiedzieli jak się obchodzić z tą nowoczesną bronią. Wiele szczepów arabskich posługuje się jeszcze wciąż strzelbami bardzo starej i bardzo dziwacznej konstrukcji.
Przekonawszy się, że nie zauważono naszej ucieczki, ruszyliśmy w drogę wzdłuż brzegu morskiego. Posuwaliśmy się bardzo powoli naprzód, bo trzeba było okrążać liczne w tych stronach zatoki. Nadto utrudniały nam pochód krzaki aloesu, bujnie rozrastające się w tem pustkowiu. Szliśmy tak naoślep przez całą noc. Gdy nastał świt, odbywaliśmy podróż prędzej, bo mogliśmy, okrążając zatoki, wybierać drogę naprzełaj. O godzinie ósmej rano ujrzeliśmy minarety miasta, otoczonego wysokiemi, dobrze utrzymanemi murami.
— Może należałoby się zapytać kogoś, czy to Dżidda? — odezwał się Halef.
Spotykaliśmy po drodze od czasu do czasu niejednego wędrownego Araba, ale nie przemówiliśmy do nikogo ani słowa.
— Nie; nie ulega wątpliwości, że to Dżidda.
— Cóż tam poczniemy?
— Przedewszystkiem obejrzę miasto.
— I ja również. Czy wiesz, że tam jest grób Ewy, matki wszystkich ludzi?
— Wiem.
— Adam, pogrzebawszy ją, płakał nad jej grobem przez czterdzieści dni i czterdzieści nocy; potem udał się na Selan-Dib, gdzie umarł i został pochowany. Jest to wyspa, o której tylko wierni coś wiedzą.
— Mylisz się, Halefie. Wyspa ta nazywała się w języku jej mieszkańców Sinhala-Dfipa, a wyście z nazwy tej urobili Selan-Dib. Sinhala-Dfipa znaczy tyle, co lwia wyspa. Należy ona do chrześcijan, do Ingljów; byłem tam już dwa razy.
Na twarzy Halefa malowało się ogromne zdumienie.
— Ależ nasi talebowie[70] głoszą, że śmierć czeka każdego niewiernego, co wstąpi na tę wyspę!
— Czym umarł?
— Nie. Ale ty jesteś ulubieńcem Allaha, mimo że nie wyznajesz prawdziwej wiary.
— Przytoczę ci jeszcze jeden przykład. Prawda, że każdy z niewiernych, co stanie na świętej ziemi Mekki lub Mediny musi natychmiast zginąć?
— Tak.
— A jednak żyją jeszcze dziś chrześcijanie, którzy tam byli.
— Prawda to?
— Tak jest. Udawali, że są muzułmanami.
— Znali więc zapewne nasz język i nasze zwyczaje.
— A znali!
Halef spojrzał teraz ku mnie badawczo i zarazem trwożliwie.
— Zihdi, i ty je znasz. Czy i ty chcesz pójść do Mekki?
— Czy weźmiesz mnie z sobą?
— Nie, zihdi; albowiem odpokutowałbym za ten grzech w najgłębszych czeluściach Dżehenny.
— A zdradziłbyś mnie, gdybyś mnie spotkał w Mekce?
— Effendi, nie zasmucaj mnie! Byłbym zmuszony cię zdradzić, a jednak nie mógłbym. Nie mógłbym dłużej żyć!
Widziałem, że to jego najgłębsze przekonanie. Nie chciałem więcej znęcać się nad nim.
— Halefie, kochasz mnie?
— Bardziej niż siebie samego, zihdi; wierzaj mi!
— Wierzę. Jak długo chcesz jeszcze ze mną podróżować?
— Jak długo sam zechcesz. Pójdę z tobą aż na koniec świata, choć jesteś chrześcijaninem. Wiem jednak, że przyjmiesz kiedyś wiarę prawdziwą, bo ja cię nawrócę, czy chcesz, czy nie chcesz!
— Tylko hadżi może tak mówić.
— O, zihdi, wnet będę naprawdę hadżim. Oto jest Dżidda: odwiedzę więc grób Ewy; potem pójdę do Mekki, zabawię w Arafah, dam się ogolić w Minah i spełnię wszystkie święte czynności. Czy zaczekasz na mnie w Dżiddzie?
— Jak długo zabawisz w Mekce?
— Siedem dni.
— Znajdziesz mnie po siedmiu dniach w Dżiddzie. Ale czy pielgrzymka twa nie traci znaczenia swego przez to, że nie przypada w miesiącu, w którym zazwyczaj odbywają się pielgrzymki?
— Nie. Patrz oto już brama. Jak się ona nazywa?
— Jest to zapewne brama północna, Bab el Medina. Czy mogę cię o coś poprosić?
— Owszem, wiem przecież, że nie rozkażesz mi nic takiego, czegoby mi nie wolno było spełnić.
— Nie mów tu nikomu, że jestem chrześcijanin.
— Będę ci posłuszny.
— Będziesz tak postępował, jak gdybym był muzułmaninem.
— Dobrze. Ale czy mógłbym i ciebie o coś poprosić?
— O co?
— Muszę sobie zakupić w Mekce acic-kumahsz[71], muszę złożyć wiele darów i dać jałmużnę — —
— Nie troszcz się; dziś jeszcze otrzymasz swe talary.
— One mi się na nic nie przydadzą, bo są wybite w kraju niewiernych.
— Dam ci więc tę samą sumę w pjastrach.
— Czy masz pjastry?
— Nie mam ich jeszcze; zakupię je u jakiegoś sarrafa[72].
— Dziękuję ci, zihdi! Czy te pieniądze wystarczą mi także na drogę do Mediny?
— Sądzę, że tak, jeśli będziesz oszczędny. Podróż nie będzie ciebie nic kosztowała.
— Dlaczego?
— Bo i ja się tam udam.
— Do Mediny, zihdi? — zapytał się strwożony.
— Tak jest. Czy i to wzbronione?
— Droga aż do Mediny nie jest zamknięta dla niewiernych, ale do miasta nie wolno ci wejść.
— A gdybym zaczekał na ciebie w Dżambo?
— Bardzo pięknie, zihdi; tak będzie najlepiej.
— A więc zgoda!
— A dokąd pojedziesz potem?
— Przedewszystkiem do Medaihn Saliha.
— Mój mocny Boże! Czy nie wiesz, że to miasto duchów, które wzbraniają tam przystępu istocie ludzkiej?
— Duchy będą zmuszone mnie wpuścić. Jest to bardzo tajemnicze miejsce. Opowiadają o niem rozmaite cudowne rzeczy; dlatego muszę je zwiedzić.
— Nie zwiedzisz go, bo duchy zagrodzą nam drogę; nie opuszczę ciebie, choćbym miał z tobą zginąć. Wówczas będę prawdziwym hadżim, dla którego niebo stoi zawsze otworem. A dokąd chcesz pójść potem?
— Albo na górę Synaj, do Jerozolimy i Stambułu, albo do Bassry i Bagdadu.
— A weźmiesz mnie z sobą?
— Tak.
Przybyliśmy do bramy. Po obu jej stronach, poza murami miasta znajdowało się mnóstwo nędznych chat, krytych słomą lub liśćmi palmowemi. Mieszkali w nich biedni hadhezi[73], albo jeszcze biedniejsi handlarze, sprzedający drzewo lub jarzynę. Jakiś obdartus zawołał ku mnie:
— Taibihn, effendi, zajak, kajf chelak — czyś zdrów, effendi, jak ci się powodzi i jak się czujesz?
Stanąłem. Na Wschodzie trzeba odpowiadać cierpliwie na wszelkie tego rodzaju życzliwe pozdrowienia.
— Dziękuję ci! Jestem zdrów, powodzi mi się dobrze i czuję się świetnie; ale jak się powodzi tobie, synu walecznego ojca, i jak ci idą interesy, spadkobierco najpobożniejszego plemienia muzułmanów?
Użyłem tego zwrotu, bo widziałem, że ma na sobie m’eszaleeh. Dżidda uchodzi za miasto święte, mimo iż przystęp do niej chrześcijanom nie jest już obecnie wzbroniony. Mieszkańcy miast świętych mają prawo do noszenia tego znaku. Każdemu dziecku zadaje się w cztery dni po urodzeniu po trzy cięcia na obu policzkach i po dwa na każdej skroni. Po tych cięciach zostają blizny na całe życie. Te blizny święte nazywają się właśnie m’eszaleeh.
— Słowa twe są jak caharri[74]; pachną jak benaht el dżennet[75] — odpowiedział. — I mnie się dobrze powodzi, jestem zadowolony z mego zawodu. Będzie on pożyteczny i dla ciebie.
— Jaki masz zawód?
— Mam trzy osły. Synowie moi są hamahr-ami[76], a ja im pomagam.
— Czy są w domu?
— Tak, zihdi. Czy mam przyprowadzić dwa osły?
— Ile żądasz?
— Dokąd chcesz pojechać?
— Jestem tu obcy i szukam mieszkania.
Spojrzał na mnie badawczo. Zastanowiło go to, że jestem obcy, a przybyłem pieszo.
— Zihdi — zapytał mnie — czy chcesz tam się udać, dokąd zaprowadziłem twych braci?
— Jakich braci?
— Wczoraj około mogreb przybyło taksamo, jak ty pieszo, trzynastu ludzi; zaprowadziłem ich do wielkiego khanu.
Był to napewno Abu-Zeif ze swymi ludźmi.
— To nie byli moi bracia. Nie chcę zamieszkać ani w khanie, ani w żadnym funduku[77], lecz w domu prywatnym.
— Ama di bacht — co za szczęście! Znam pewien dom, w którym znajdziesz mieszkanie, może nawet dla księcia za ładne.
— Ile weźmiesz za to, że pojedziemy na twych osiach do tego domu?
— Dwa pjastry.
Wynosiło to około dwudziestu fenigów za osobę.
— Przyprowadź osły.
Odszedł statecznym krokiem, a po chwili przyprowadził parę osłów, tak małych, że nie sięgały mi nawet do bioder.
— Czy one zdołają nas udźwignąć?
— Zihdi, każdy z nich mógłby dźwigać na sobie nas trzech.
Była to przesada, ale przekonałem się, że osioł, na którym siadłem, był bardzo silny, bo ruszył zaraz z miejsca żwawym truchtem przez bramę. Wtem zawołał ktoś ku nam głosem ochrypłym:
— Tut, wermya-ic aktcze — Stójcie! dajcie pieniądze!
Po prawej stronie, za bramą, był napół zawalony mur, a w nim czworokątna dziura. Z tego niby okna wychylał się łeb ludzki, uzbrojony w straszliwe okulary, w których brak było jednego szkiełka. Poniżej okularów sterczał olbrzymi nos, a pod nosem ziała groźna czeluść, z której prawdopodobnie padły powyższe
— Kto to? — zapytałem naszego przewodnika.
— Radżal el bab[78]. On pobiera podatek dla wielkorządcy.
Skierowałem osła ku otworowi w murze i wyjąłem dla żartu paszport.
— Czego chcesz?
— Pieniędzy!
— Masz.
Pokazałem mu myhir[79] wielkorządcy.
— Lutf, dżenabin. — Wybacz, Jaśnie Panie!
Paszcza pod nosem zawarła się, potem znikł cały łeb z otworu, a po chwili widziałem, że jakaś chuda postać uciekała w pośpiechu. Radżal el bab miał na sobie spłowiały strój janczarski, szerokie, niebieskie spodnie, czerwone pończochy, zieloną kurtkę, a na głowie białą czapkę ze zwisającym woreczkiem.
— Czemu on ucieka? — zapytałem przewodnika.
— Masz bu-djeruldu i tem samem jesteś zwolniony od opłaty. Obraził ciebie i teraz boi się twej zemsty.
Po pięciu minutach jazdy stanęliśmy przed domem, który wbrew zwyczajowi orjentalnemu miał cztery wielkie zakratowane okna ku ulicy.
— Oto tu!
— Do kogo należy ten dom?
— Właścicielem jego jest dżewahirdzi[80] Tamaru. On mi kazał sprowadzać tu podróżnych.
— Czy zastanę go w domu?
— Tak
— Możesz więc wrócić. Masz tu jeszcze bakszysz.
Przewodnik podziękował mi serdecznie, siadł na jednym ze swych osłów i odjechał. Wszedłem z Halefem do domu;jakiś murzyn zaprowadził nas do ogrodu, gdzie pan jego odpoczywał. Przedstawiłem mu moje życzenie, więc natychmiast zaprosił mnie do domu i pokazał mi kilka pokoi. Nająłem dwa pokoje na jeden tydzień i zapłaciłem dwa talarisy; była to, jak na tamtej stosunki, wcale hojna zapłata. Dzięki temu byłem uwolniony od nużących, nieprzyjemnych pytań. Podałem tylko swoje nazwisko, które mi swego czasu Halef nadał. Po południu wyszedłem do miasta.
Dżidda jest pięknem miastem i zdaje mi się, ze słusznie nazwano ją Dżiddą, czyli „bogatą“. Z trzech stron otacza ją wysoki mur zaopatrzony w wieże a wzdłuż murów ciągną się głębokie rowy. Od strony morza wznosi się fort obronny. Miasto ma trzy bramy. Bab el Medina, Bab el Yemen i Bab el Mekka, która jest najpiękniejszą. Bramę tę zdobią dwie wieże. Dzidda dzieli się na dwie połowy: nysf syryjską i nysf yemeńską; ulice jej są dość szerokie i nie bardzo brudne, place obszerne i nie szpetne. W wielu domach okna wychodzą ku ulicy, co jest w tych okolicach rzeczą niezwykłą. Domy są przeważnie kilkupiętrowe, dobrze zbudowane, zdobne w piękne drzwi i balkony. Bazar ciągnie się wpoprzek miasta, równolegle do morza, a roi się w nim od Arabów i Beduinów, fellatahów, handlarzy z Basry, Bagdadu, Maskatu i Makalli, od Egipcjan, Nubijczyków, Abisyńczyków, Turków Syryjczyków, Greków, Tunezyjczyków, Trypolitan, Żydow, Indów i Malajczyków: wszyscy zaś noszą swój strój narodowy. Czasem można spotkać i chrześcijan. Tuż za murami miasta rozpościera się, jak wszędzie w Arabji, naga pustynia i tam stoją chaty tych wszystkich ludzi, co nie znaleźli sobie miejsca wewnątrz miasta.
Niedaleko koszar, obok Bab el Medina jest cmentarz, na którym pokazują grób naszej pramatki. Grób ten ma sześćdziesiąt metrów długości, a na nim wznosi się mały meczet. W Dżiddzie jest bardzo wielu żebraków, a między nimi najwięcej Indów. Podczas gdy biedni pielgrzymi z innych krajów szukają pracy, aby zarobić sobie na powrót do ojczyzny, to Indowie są na to za leniwi. Ktoby tu wszystkim biedakom chciał dać jałmużnę, w krótkim czasie zostałby sam żebrakiem.
Z cmentarza poszedłem do portu i przechadzałem się wzdłuż brzegu. Myślałem nad tem, jakim sposobem mógłbym się dostać do Mekki i nie zauważyłem prawie, że zaszedłem daleko za miasto, w okolicę niezamieszkałą. Nagle — czy to złudzenie? — usłyszałem od strony morza pieśń z moich stron rodzinnych.
Obejrzałem się i spostrzegłem łódź, w której siedziało dwóch mężczyzn. Jeden z nich był mieszkańcem tej ziemi; po barwie jego twarzy i po stroju poznałem, że to jakiś hadharemih; był on zapewne właścicielem łodzi. Drugi stał wyprostowany i wyglądał nader dziwacznie. Ubranie jego było bardzo niejednolite. Miał na głowie niebieski turban, nogi tkwiły w czerwonych, tureckich spodniach, surdut miał europejski, ale nieco starszego kroju; szyja owinięta była chusteczką z żółtego jedwabiu. U boku zwisał mu potężny sarras, którego pochwa była tak gruba, że mogłaby łatwo zmieścić trzy miecze.
Tak wyglądał nasz śpiewak. Ponieważ zauważył, że stanąłem w miejscu zdziwiony, pomyślał zapewne, że jestem jakimś Beduinem, oczarowanym pieśnią, zwrócił się więc ku mnie i przytykając do ust rękę, zwiniętą w trąbkę, zaśpiewał jeszcze głośniej następną zwrotkę zaczętej pieśni.
Ucieszyłem się teraz więcej, niż wówczas, kiedy usłyszałem niespodzianie w domku nad Nilem pieśń Hamzad el Dżerbai. Przyłożyłem również rękę do ust i zawołałem:
— Tirki tczaghyr-durmak — śpiewaj dalej!
Nie wiem, czy mnie zrozumiał, dość, że zaśpiewał jeszcze jedną zwrotkę. Gdy skończył, odpowiedziałem mu tą samą zwrotką. Śpiewak wydał okrzyk radości, zerwał turban z głowy, wyciągnął sarras z pochwy i wymachiwał niemi w powietrzu; potem umieściwszy obydwa te przedmioty, gdzie należy, chwycił za ster i skierował łódź ku brzegowi.
Skoczywszy na ląd, stanął na chwilę zdumiony.
— Turek, co mówi po niemiecku? — zapytał nieśmiało.
— Nie, Saksończyk, który umie trochę po turecku.
— A tak! Nie wierzyłem własnym uszom. Ależ pan wygląda zupełnie jak Arab. Czy wolno zapytać, czem pan jesteś?
— Literatem. A pan?
— Ja jestem — hm — no — hm — skrzypkiem, humorystą, kucharzem okrętowym, sekretarzem prywatnym, bookkeeperem[81], merchantem[82], żonatym, wdowcem, rentjerem, a obecnie turystą w drodze do ojczyzny.
Wszystko to wygłosił tonem tak wielko-pańskim, ze nie mogłem się powstrzymać od śmiechu.
— Bądź co bądź, dużo pan doświadczył! A teraz wraca pan do ojczyzny?
— Tak, mianowicie do Trjestu, jeśli po drodze nie rozmyślę się inaczej. A pan?
— Ja ujrzę ojczyznę dopiero po kilku miesiącach. Cóż pan tu robi?
— Nic. A pan?
— Nic. Możebyśmy sobie wzajemnie pomagali?
— Owszem, jeśli to panu na rękę!
— Ależ proszę! Ma pan mieszkanie?
— Tak, już od czterech dni.
— A ja zaledwie od tyluż godzin.
— Pan nie zdołałeś się jeszcze urządzić. Czy mogę pana do siebie zaprosić?
— Naturalnie! Na kiedy?
— Na teraz. Chodź pan! Mieszkanie moje jest niedaleko stąd.
Sięgnął do kieszeni, zapłacił właścicielowi łodzi, i wróciliśmy do portu. Rozmawiając o tem i o owem, zaszliśmy przed pewien domek jednopiętrowy, do którego wszedł mój towarzysz. Domek był sienią podzielony na dwie części. Mój nowy znajomy otworzył drzwi po prawej stronie i weszliśmy do małego pokoju, w którym nie było nic prócz rusztowania, zasłanego długim kobiercem.
— Oto moje mieszkanie. Witam pana! Proszę się rozgościć.
Uścisnęliśmy sobie jeszcze raz ręce; potem ja usiadłem na rusztowaniu, a on poszedł do komórki, znajdującej się obok pokoju i otworzył potężny kufer.
— Wobec takiego gościa nie należy skąpić darów Bożych, — zawołał do mnie z komórki — proszę uważać, jakie wspaniałe rzeczy teraz się ukażą!
Istotnie wnet ukazały się niebyle jakie cuda kulinarne.
— W tym garnku jest kompot z jabłek, ugotowanych wczoraj wieczorem w maszynce do kawy; jest to najlepszy przysmak, jaki można sobie wyobrazić w tym okropnym skwarze. Tu są dwa pączki, upieczone w puszce na tytoń — każdy z nas dostanie po jednym. Dalej mam jeszcze kromkę angielskiego chleba pszennego — czerstwe to wprawdzie, ale można jeszcze przełknąć. Widzę, że pan ma zdrowe zęby. Do tego należy przekąsić tej oto kiełbasy bombajskiej, cuchnie ona trochę, ale to nic nie szkodzi. W tej flaszce jest prawdziwy stary konjak; milsze byłoby wino, ale w każdym razie lepszy ten napój niż woda. Szklanki nie mam, ale to rzecz zbyteczna. Wreszcie mam jeszcze w tej puszce — — czy zażywa pan tabakę?
— Niestety, nie.
— Szkoda! Mam doskonałą tabakę. Ale zapewne pali pan?
— Owszem.
— Proszę! Mam tu jeszcze jedenaście sztuk cygar; podzielimy je między siebie — pan dostanie dziesięć, a ja jedno.
— Ależ naodwrót!
— Nie, proszę pana.
— No, zobaczymy. A cóż tam jest w blaszanej puszce?
— Zgadnij pan!
— Proszę mi ją pokazać!
Podał mi puszkę: powąchałem.
— Ser.
— Zgadłeś pan! Niestety nie mam masła. A teraz jedzmy; nóż ma pan zapewne przy sobie, a tu jest widelec.
Jedliśmy z wielkim apetytem.
— Jestem rodem z Saksonji — powiedziałem mu i wymieniłem swoje nazwisko. — Czyś się pan urodził w Trjeście?
— Tak jest. Nazywam się Marcin Albani. Ojciec mój był szewcem. Chciał, bym stanął na wyższym szczeblu społecznym niż on i został kupcem, ja zaś czułem większy pociąg do skrzypiec i wolałem grać, niż ślęczeć nad cyframi. Matka moja umarła, a do domu weszła macocha, no — pan wie zapewne, co wówczas się dzieje. Kochałem bardzo ojca; mimo to, poznawszy się raz z towarzystwem harfiarzy, przystałem do nich. Udałem się z nimi do Wenecji, Medjolanu, potem przewędrowaliśmy całe Włochy, aż wreszcie los nas zapędził do Konstantynopola. Czy zna pan tego rodzaju ludzi?
— Naturalnie. Oni bardzo często odbywają dalekie podróże za morze.
— Z początku grywałem na skrzypcach, potem zaawansowałem na humorystę. Ale, niestety, wiodło nam się bardzo źle i byłem zadowolony, gdy mi się przypadkiem udało otrzymać miejsce na okręcie handlowym. Okręt ten zawiózł mnie do Londynu, skąd wyjechałem z pewnym Anglikiem do Indyj. W Bombaju zachorowałem i przeleżałem się trochę w tamtejszym szpitalu. Zarządca szpitala był bardzo dobrym człowiekiem, ale nie tęgim w rachunkach. Zaangażował mnie więc, gdym wyzdrowiał, na swego pisarza. Potem otrzymałem miejsce buchaltera u pewnego kupca. Po jego śmierci ożeniłem się z wdową po nim. Małżeństwo nasze było bezdzietne, ale żyliśmy z sobą szczęśliwie aż do jej śmierci. Teraz tęsknię do ojczyzny — —
— Do ojca?
— I on już nie żyje, ale — dzięki Bogu! — nigdy nie doznał niedostatku. Od chwili, gdy mi się zaczęło dobrze powodzić, pisywaliśmy do siebie bardzo często. Sprzedałem swój interes i wracam powoli do ojczyzny.
Człowiek ten podobał mi się. Zwłaszcza podbijała mnie jego szczerość. Widocznie nie był wcale bogaty; ale czynił wrażenie człowieka, co miał tyle, ile mu było trzeba i nie miał większych pragnień.
— Dlaczego pan nie jedzie wprost do Trjestu?
— Musiałem w Muskacie i Aden uporządkować pewne cyfry.
— To się pan ostatecznie przyzwyczaił do cyfr?
— Tak jest — odrzekł z uśmiechem. — No, a obecnie — nic mnie nie nagli; jestem panem swej woli — cóż to zaszkodzi, gdy obejrzę sobie Czerwone morze?
— To prawda! Jak długo pan się tu zatrzyma?
— Aż nie nadejdzie jakiś statek odpowiedni. Pan sądziłeś zapewne, że jestem Niemcem, słysząc mą pieśń?
— Tak jest; ale nie doznałem wcale zawodu. Cieszmy się więc z naszego spotkania!
— Jak długo pan tu zostanie?
— Hm! Mój służący udaje się w pielgrzymkę do Mekki; zaczekam na niego z jaki tydzień.
— A to mnie cieszy; pozostaniemy więc dłużej razem.
— Zgadzam się. Ale przez dwa dni nie będziemy się widzieli.
— Dlaczego?
— Bo mam wielką ochotę pójść do Mekki.
— Pan? Sądzę, że wstęp do Mekki jest wzbroniony chrześcijanom!
— To prawda. Ale czy mnie tu znają?
— Słusznie. A mówi pan po arabsku?
— Tyle, ile mi potrzeba do potocznego użytku.
— A wie pan, jak się pielgrzym ma zachowywać?
— I to wiem; ale jestem pewny, że nie będę się tak zachowywał, jak wszyscy inni pielgrzymi. Gdybym spełniał wszystkie przepisane praktyki, modlił się do Allaha i wzywał proroka, to zgrzeszyłbym temsamem przeciw naszej świętej wierze.
— W duszy czułbyś pan przecież inaczej!
— To nie zmniejsza winy.
— Czy nie powinno się ponieść pewnej ofiary dla nauki?
— Tak jest, ale nie taką. Zresztą nie jestem uczonym. Wybieram się do Mekki dla własnej przyjemności, aby móc o tem kiedyś opowiadać znajomym. Zdaje mi się, że można zwiedzić miasto proroka, nie wypierając się swej wiary, ani nie udając przed ludźmi pielgrzyma.
— Ja sądzę, że nie.
— Czy myśli pan, że do Mekki przybywają tylko pielgrzymi?
— Prawdopodobnie zjeżdżają się tam i kupcy. Oni również udają się do świętych miejsc i modlą się tam.
— Ale nikt na nich nie zważa. Sądzę, że stąd do Mekki jest szesnaście godzin drogi, gdy się idzie pieszo. Na wielbłądzie lub ośle można przebyć tę drogę w ośmiu godzinach. Gdybym miał biszarihnhedjihn[83], to kto wie, czy nie byłbym tam za cztery godziny. Znalazłszy się w mieście, zamieszkałbym w jakimś khanie, potem wyszedłbym na miasto powolnym, poważnym krokiem i obejrzałbym wszystkie świętości. Wystarczy mi być tam kilka godzin. Wszyscy sądzić będą, że jestem muzułmaninem, to też wrócę tu spokojnie, nie zwróciwszy na siebie niczyjej uwagi.
— W pańskiem przedstawieniu przedsięwzięcie to wydaje mi się wcale możliwem, a jednak jest ono niebezpieczne. Czytałem, że chrześcijaninowi wolno zbliżyć się do miasta tylko na odległość dziewięciu mil.
— Z tego wynikałoby, że nam teraz nie wolno być w Dżiddzie, chyba że miano na myśli mile angielskie. Stąd do Mekki jest jedenaście kawiarń. Ośmieliłbym się wejść do każdej z nich aż do dziewiątej z rzędu i wszędzie mógłbym się bez obawy przyznać do tego, że jestem chrześcijaninem. Czasy się zmieniły; obecnie zadowalają się muzułmanie wzbronieniem wstępu w obręb samego miasta. A zatem spróbuję!
Roztaczając przed Albanim plan mego przedsięwzięcia, przekonałem sam siebie o jego wykonalności i postanowiłem niezwłocznie udać się do Mekki. Wróciłem do domu, zasnąłem i obudziłem się na drugi dzień z tą samą myślą. Halef przyniósł mi kawę. Dotrzymałem słowa i dałem mu pieniądze jeszcze wczoraj.
— Zihdi, kiedy pozwolisz mi pójść do Mekki? — zapytał.
— Czyś już obejrzał całą Dżiddę?
— Jeszcze nie; ale będę wnet gotów.
— Jak się wybierzesz w drogę? Z delylem?
— Nie, to za drogo kosztuje. Poczekam, aż zgromadzi się więcej pielgrzymów, i udam się razem z nimi na wynajętym wielbłądzie.
— Możesz odjechać, kiedy ci się podoba.
Delylowie są to urzędnicy, którzy prowadzą obcych pielgrzymów i baczą na to, by ci zastosowali się do obowiązujących przepisów. Między pielgrzymami znajduje się wiele kobiet: mężatek i dziewic. Ponieważ kobietom niezamężnym wzbroniony jest wstęp do świętych przybytków, więc delylowie, biorąc w Dżiddzie niezamężne pątnice w swą opiekę, poślubiają je za opłatą; potem oprowadzają jako swe żony w Mekce, a po pielgrzymce rozwodzą się z niemi.
Ledwo Halef wyszedł z pokoju, usłyszałem, że ktoś na dworze zapytał się po niemiecku:
— Czy pan jest w domu?
— Dehm arably — mów po arabsku! — odpowiedział Halef.
— Arably? Nie umiem, chłopcze; w najlepszym razie mógłbym cię uraczyć odrobiną tureczczyzny. Ale poczekaj, już ja sam zawiadomię pana o swojem przybyciu; przysiągłbym, że twój pan stoi tam za drzwiami.
Poznałem po głosie Albaniego. Był w doskonałym humorze. Zaczął więc pod drzwiami wyśpiewywać piosenki ludowe, zmieniając je stosownie do sytuacji. Bawiły mnie jego improwizacje pod drzwiami, otworzyłem mu więc po pewnym czasie.
— Aha! — rzekł do mnie, śmiejąc się wesoło — myślałem, że pan już w Mekce.
— Cicho! mój służący nie ma nic o tem wiedzieć.
— Przepraszam! Zgadnij pan, jaką prośbę mam dziś do pana.
— Zażąda pan naturalnie odwzajemnienia się za wczorajsze ugoszczenie! Niestety mogę panu ofiarować tylko kule i proch, bo prowjantem nie mogę służyć, a tem mniej tak doborowym, jakim mnie pan wczoraj był łaskaw uraczyć.
— Ba! Ale ja mam naprawdę prośbę do pana, araczej chciałbym się o coś zapytać.
— Proszę!
— Nie mówiliśmy wczoraj prawie nic o pańskich przygodach. Przypuszczam, że pan jeździ konno.
— Tak jest, jeżdżę trochę.
— Czy tylko konno czy i na wielbłądzie?
— I tak i siak, jeżdżę nawet na ośle, gdy trzeba. Właśnie wczoraj musiałem jechać na ośle.
— Nigdy jeszcze nie siedziałem na grzbiecie wielbłąda. Słyszałem dziś rano, że wpobliżu mieszka dewedżi[84], który za niewielką zapłatą daje możność zabawienia się w Beduina.
— Masz pan ochotę odważyć się na przejażdżkę?
— Otóż to!
— Ale od tej pierwszej jazdy nabawi się pan czegoś bardzo podobnego do morskiej choroby.
— Nic nie szkodzi.
— Przeciw temu nie pomoże nawet dawka kreozotu.
— Jestem na wszystko przygotowany. Coby to miało za sens być tyle czasu na Wschodzie, objechać całe wybrzeże Czerwonego morza, a nie odbyć ani jednej przejażdżki na wielbłądzie! Czy byłby pan łaskaw mi towarzyszyć?
— Mam dość czasu; w którą stronę zamierza pan pojechać?
— Wszystko mi jedno. Możebyśmy się przejechali naokoło Dżiddy?
— Owszem. Kto dostarczy wielbłądów, ja czy pan?
— Naturalnie, że ja. Czy chciałby pan wziąć ze sobą służącego?
— To zależy od pana. W tych okolicach nie wiadomo nigdy, co człowieka może spotkać; to też służący nie jest tu nigdy zbyteczny.
— Niech więc pojedzie z nami.
— Kiedy mam przyjść do pana?
— Za godzinę.
— Dobrze. Ale zwrócę pańską uwagę jeszcze na jedną rzecz. Zanim pan wsiądzie na wielbłąda, proszę dokładnie obejrzeć siodło i derkę; ta ostrożność jest konieczną, jeśli się chce uniknąć zbyt bliskiego sąsiedztwa z sześcionożnemi baszi-bozukami, które ludność tutejsza nazywa bardzo mile brzmiącym wyrazem: bit.
— Bit? Nie jestem bardzo bity w językach orjentalnych.
— A łaciny uczył się pan kiedy?
— Trochę!
— Mam na myśli zwierzątko, którego nazwa brzmi, jak wyraz: „pochwała“ w języku łacińskim.
— Ah! Więc aż tak!
— Czasem nawet bardzo. Słyszałem, że na Węgrzech nazywają te zwierzątka „górnikami“, bo rozpoczynają swą czynność od góry. Jeżdżąc na wielbłądzie, ma się do czynienia tak z „górnikami“ Arabów, jakoteż z „górnikami“ wielbłądów. Na szczęście, istoty, zaludniające ciała Arabów, są tak przywiązane do swych panów i żywicieli, że nie opuściłyby ich za nic w świecie i nie mają wcale ochoty przenieść się na grzesznych giaurów. Podściel pan sobie własną derkę, a po przejażdżce daj pan ją do piekarza, aby ją za kilka borbi[85] wyparzył.
— A to przyjemna historja! Czy mamy wziąć ze sobą broń?
— Rozumie się! Ja przynajmniej muszę być bardzo ostrożnym, bo mogę każdej chwili natrafić na jakiegoś wroga.
— Pan?
— Tak jest. Byłem przez pewien czas więźniem bandyty morskiego, i dopiero wczoraj nad ranem zdołałem umknąć. Ten bandyta jest w drodze do Mekki być może, że znajduje się teraz jeszcze w Dżiddzie.
— Ależ to nie byle przygoda! Czy zbój ten jest Arabem?
— Tak. Nie mogę wezwać przeciwko niemu żadnej władzy, a jednak życie moje nie będzie grosza warte, gdy się z nim spotkam.
— A pan mi wczoraj nic o tem nie mówił!
— Na cóż miałbym o tem mówić? Słyszy się i czyta teraz wciąż, że życie wypełnia zwiększająca się z dniem każdym szarzyzna, że niema już przygód. Przed kilku tygodniami rozmawiałem z pewnym uczonym, który wiele podróżował; wyraził on zdanie, że możnaby dziś przejść świat od Norwegji do Kapsztadu i od Anglji do Japonji i nigdzie nie zaznać prawdziwie niebezpiecznej przygody. Nie zaprzeczyłem temu, ale przyznaję, że w tym wypadku wszystko zależy od indywidualności podróżnego i od sposobu, w jaki się podróż odbywa. Prawda, że można sobie kupić bilet i zajechać bezpiecznie i spokojnie aż na wyspę Celebes. Ja zaś przekładam jazdę konną lub na wielbłądzie nad wszystkie koleje i pocztowe wozy. Wolę powierzyć się łodzi lub barce, niż luksusowemu statkowi, a broń palną cenię w podróży wyżej, niż paszport. Milszą mi jest podróż do Timbuktu lub Tobolska niż do Nizzy. Nie posługuję się ani tłumaczem, ani Baedekerem, a wybieram się do Murcuku z mniejszym zasobem pieniędzy, niż niejeden, co jedzie z Pragi do Wiednia, aby tam zabawić przez jeden tydzień. To też nie mogę się uskarżać na brak przygód. Kto w głębi Azji i Afryki, lub w puszczach północnej Ameryki chce doznać nadzwyczajnych przygód, temu pieniądze wprost utrudniają osiągnięcie celu. Jeśli zaś kiesa podróżnika jest lekką, wówczas skorzysta on z gościnności Beduinów, odwzajemniając się im różnemi czynami, a tam na Zachodzie w północnej Ameryce będzie zmuszony wyżywić się z polowania, przyczem przyjdzie mu walczyć z rozmaitemi niebezpieczeństwami. Kto tak podróżuje, temu nigdy w drodze nie zabraknie zdarzeń niepowszednich. Założyłbym się, że nawet dziś, gdy tylko wyjedziemy za miasto, zdarzy nam się coś niezwykłego. Rycerze dawnych czasów wybierali się umyślnie w świat daleki, by doświadczyć przygód; dzisiejsi bohaterowie podróżują jako komiwojażerowie, turyści, letnicy, kuracjusze i goście odpustowi; cóż mogą więc przeżyć w drodze od jednego hotelu do drugiego, w wędrówce z jednego domu gry do drugiego? Ale, czy chce się pan ze mną założyć, że dziś się coś zdarzy?
— Pan mnie bardzo zaciekawia!
— Proszę mnie należycie zrozumieć! Pan, być może, nazwie to nadzwyczajną przygodą, jeśli pan zobaczy w dżungli dwa tygrysy, walczące z sobą na śmierć i życie. Ja zaś nazywam to równie wielką przygodą, gdy natrafię na skraju lasu na dwa walczące z sobą narody mrówcze. Wojny mrówek przypominają pod względem wysiłku fizycznego i odwagi wojujących walki Hunnów lub Gotów; co zaś jeszcze więcej zadziwia, to liczne przykłady nadzwyczajnego poświęcenia, ścisłego posłuszeństwa i wielkiego genjuszu strategiczno-taktycznego, jakie zauważyć można, gdy się pilnie śledzi przebieg wojny, przez obie wrogie armje zacięcie i uporczywie prowadzonej. Boska mądrość i potęga objawia się w tych małych istotkach cudowniej, niż w owych dwóch zażartych na siebie tygrysach, które wydają się panu dlatego tylko większemi istotami, że pan się ich boi. Ale teraz dość tego, bądź pan łaskaw pójść i zamówić wielbłądy, abyśmy w czasie upału mogli zajechać do jakiegoś źródła.
— Idę; proszę dotrzymać słowa co do tej przygody!
— Dotrzymam.
Poszedł. Umyślnie wygłosiłem do niego taką przemowę, bo do pierwszej jazdy na wielbłądzie jest pewne usposobienie romantyczne niezbędnie potrzebne.
Gdym po trzech kwadransach wszedł z Halefem do mieszkania Albaniego, był on już uzbrojony od głowy do stóp.
— Chodź pan; dewedżi czeka już na nas. Albo może należałoby naprzód coś przekąsić? — zapytał mnie.
— Nie.
— Więc zabierzmy prowianty ze sobą.
— Chce pan mieć przygody i bierze z sobą prowjanty?… Precz z tem wszystkiem!… Gdy będziemy głodni, wyszukamy jakiś duar[86]. Tam znajdziemy trochę daktyli, mąki, wody, a może i czekir.
— Czekir? Cóż to jest?
— Ciasta, wypiekane z mielonych szarańczy.
— Fe!
— Ba, te ciasta są bardzo smaczne. Dla ludzi, co żywią się ślimakami, ptasiemi gniazdami i stęchłem mlekiem, szarańcze są już nie byle jakim przysmakiem. Wie pan, kto jadał przez długi czas szarańcze z miodem leśnym?
— Sądzę, że był to jakiś mąż biblijny.
— Tak, a był to mąż światły i święty… Czy ma pan derkę?
— Mam.
— Dobrze. Na jaki czas wypożyczył pan wielbłądy?
— Na cały dzień.
— Wraz z usługami dewedżiego lub jednego z jego ludzi?
— Bez usług.
— To dobrze. Wprawdzie musiał pan złożyć kaucję, ale będziemy za to swobodniejsi. Chodźmy!
Dewedżi mieszkał w drugim domu. Nie był to Arab, lecz Turek. Miał trzy zbiedzone wielbłądy, które wzbudzały serdeczną litość.
— Gdzie jest twoja stajnia? — zapytałem go.
— Tam.
Wskazał na mur, co przegradzał podwórze na dwie części.
— Otwórz drzwi!
— Na co?
— Bo chcę zobaczyć, czy są tam jeszcze jakie dżemahli.
— Są.
— Pokaż!
Nie ufał mi widocznie; otworzył jednak drzwi do drugiej przegrody. Było tam osiem wspaniałych wielbłądów pod wierzch. Przyjrzałem się im bliżej.
— Dewedżi, ile ci płaci ten Hacretin[87] za te trzy wielbłądy, które dla nas osiodłałeś?
— Pięć mahbubcechinów[88] za wszystkie trzy.
— I ty za taką cenę dajesz nam te kulawe wielbłądy? Popatrz, można na nich policzyć wszystkie żebra; wargi im zwisają, jak twój rękaw wystrzępiony, a garb — nie, dewedżi, one wcale nie mają garbu! O, te wielbłądy przebyły długą drogę! Są tak wynędzniałe i osłabione, że ledwo mogą udźwignąć siodło. A jak te siodła wyglądają! Popatrz, człowieku!… A co to za istoty przechadzają się po derce?… No, pośpiesz się i daj nam inne wielbłądy, inne siodła i derki!
Spojrzał na mnie z nieufnością i gniewnie.
— Kim jesteś, że ważysz się mnie rozkazywać!
— Popatrz! Czy widzisz to budjuruldi wielkorządcy? Czy mam mu powiedzieć, że jesteś oszustem i zamęczasz biedne zwierzęta na śmierć?… A teraz osiodłaj wmig trzy hedżihny, te dwa brunatne, tam na prawo i tego szarego, co leży w kącie; żywo, żywo, bo cię wygrzmocę biczem!
Beduin sięgnąłby zaraz po pistolet lub nóż; ale ten człowiek był Turkiem. Pośpieszył więc, aby spełnić mój rozkaz i wnet leżały przed nami na kolanach trzy najlepsze wielbłądy, a na nich były siodła nieskazitelnej czystości. Zwróciłem się do Halefa:
— Teraz pokaż temu zihdi, jak trzeba wsiąść.
Gdy to uczynił, rzekłem do Albaniego:
— Proszę uważać! Gdy się pan dotknie siodła, wielbłąd podniesie się do góry, a mianowicie stanie naprzód na przednich nogach, przez co będzie pan odrzucony wtył. Gdy zaś wzniesie tylną część ciała, uderzy się pan w przód siodła. Tym uderzeniom może pan zapobiec, wykonując ruch w przeciwnym kierunku.
— Spróbuję.
Albani siadł na siodle. W tej chwili wielbłąd podniósł się, a nasz śpiewak poleciał jak piłka wtył, ale nie spadł, bo trzymał się z całej siły przodu siodła; teraz wielbłąd dźwignął tylną część ciała, ponieważ zaś Albani trzymał jeszcze wciąż ręce u przodu, więc wyleciał z siodła prosto w piasek ponad głową wielbłąda.
— Do licha, to nie łatwa sprawa! — rzekł, podnosząc się z ziemi. — Ale muszę się nauczyć! Każcie mu znowu klęknąć!
— Rreee!
Wielbłąd ukląkł jeszcze raz. Druga próba udała się, choć i tym razem nie obeszło się bez guzów. Musiałem jednak dać jeszcze jedno upomnienie dewedżiemu.
— Dewedżi, czy umiesz jeździć na dżemmelu?
— Umiem, panie.
— A umiesz kierować?
— Tak.
— Nie, nie umiesz, bo nie wiesz nawet, że do tego potrzebny jest metrek[89].
— Przepraszam.
Za chwilę przyniesiono metrek.
Teraz i ja dosiadłem mego wielbłąda.
Wielbłądy wyglądały okazale; siodła były ozdobione frendzlami i haftami, a derki sięgały im poniżej kolan.
— Dokąd? — zapytał Albani.
— Pozostawiam to pańskiej woli.
— Dobrze; wyjedziemy za Bab el Medina.
Nowy mój znajomy zwracał na siebie uwagę przechodniów swym niezwykłym strojem. Z tego powodu musieliśmy jechać bocznemi ulicami. Wreszcie znaleźliśmy się za bramą; minąwszy osady Nubijczyków, stanęliśmy na pustyni.
Dotychczas Albani trzymał się na siodle jako tako. Ale na pustyni wielbłądy puściły się odrazu zwyczajnym truchtem, który na nowicjusza działa tak, jak choroba morska. Biedny Albani nadrabiał z początku miną i sam siebie wyśmiewał. Nie był dość zręczny, aby uniknąć uderzeń o przód i tył siodła.
Przytem przeszkadzała mu nieustannie strzelba arabska i potężny sarras, który uderzał raz wraz o bok wielbłąda; wziął go więc między nogi i podśpiewywał sobie dla fantazji.
Uderzyłem zlekka mego wielbłąda. Podniósł się w górę i ruszył naprzód z taką siłą, że aż kurz wzbił się na wysokość kilku łokci. Tamte wielbłądy popędziły wślad za moim. Śpiew Albaniego ucichł. Obejrzałem się: Albani przedstawiał widok ogromnie komiczny. W lewej ręce trzymał patyk, w prawej ściskał kurczowo strzelbę i wywijał zawzięcie to strzelbą, to patykiem, aby utrzymać równowagę.
— Zawieś pan strzelbę na ramieniu i trzymaj się pan mocno siodła! — zawołałem ku niemu.
— Łatwo powiedzieć — — hopp! — — łatwo po… — eeh, brrr, ah! — — łatwo… — — — Nie mam na to — — hopp, au! — — nie mam czasu! Zatrzymaj pan swe przekl — — hoppsa, eeh, brrr! — swe przeklęte zwierzę!
— Cóż mogę na to poradzić!
— Ależ mój — — — oh, brr, eh! — ależ mój wielbłąd leci za nim — jak zwar — — hoppah! zwarjowany!
— Zatrzymaj go pan!
— Czem?
— Nogą i cuglami.
— Nogi ani rusz nie mogę podnieść do góry, a cugli — — — stój! — eh, stój, eh! — nie mam już!
— To poczekaj pan, aż wielbłąd sam stanie!
— Ale nie mam, nie mam już — — brr, oh! — nie mam tchu!
— Otwórz pan usta, to powietrze samo wejdzie!
Odwróciłem się i nie zważałem na jego okrzyki. Nicby się mu nie stało, bo miał obok siebie Halefa.
Przed nami rozpościerała się szeroka płaszczyzna.
Albani snać uspokoił się i nie klął. Przebyliśmy już ze dwie mile, gdy przed nami zjawiła się postać jeźdźca. Za dziesięć minut stanęliśmy naprzeciw siebie oko w oko.
Miał na sobie bogaty strój beduiński, a twarz zakryta była kapuzą; wielbłąd jego był więcej wart, niż nasze trzy razem.
— Sallam aalleikum! Pokój z wami! — powitał nas.
— Aalleikum! — odpowiedziałem.
— Dokąd jedziesz przez pustynię?
Głos jego brzmiał miękko i dźwięcznie, jak głos kobiety. Rękę miał drobną i delikatną, a gdy odsłonił twarz, spojrzały na mnie oczy piękne i wyraziste. Nie był to mężczyzna, lecz kobieta.
— Ja jadę wszędzie — odpowiedziała — a dokąd wiedzie cię twoja droga?
— Przybywam z Dżiddy; przejechawszy się trochę wrócę napowrót do tego miasta.
Twarz jej spochmurniała; spojrzała na mnie podejrzliwie.
— A więc mieszkasz w tem mieście?
— Nie; jestem tam obcy.
— Czy jesteś pielgrzymem?
Czy miałem jej wyjawić prawdę? Miałem zamiar uchodzić tu za muzułmanina; ale ponieważ zapytała wprost, nie chciałem skłamać.
— Nie, nie jestem hadżim.
— Jesteś obcy w Dżiddzie, a jednak nie przybyłeś, aby pójść do Mekki? Albo więc byłeś już przedtem w Mekce, albo jesteś niewiernym.
— Nie byłem jeszcze w Mekce, bo wiara moja nie jest waszą.
— Jesteś żyd?
— Nie, chrześcijanin.
— A ci dwaj?
— Ten jest chrześcijanin, a ten muzułmanin, który wybiera się do Mekki.
Twarz jej rozjaśniła się nagle; zwróciła się teraz do Halefa.
— Gdzie jest twoja ojczyzna, cudzoziemcze?
— Na Zachodzie, daleko stąd, za wielką pustynią.
— Czy masz żonę?
Pytanie to zdziwiło go niepomiernie, tem bardziej, że było ono sprzeczne ze zwyczajami Wschodu. Odpowiedział jej:
— Nie.
— Czy jesteś przyjacielem, czy służącym tego effendiego?
— Jestem i służącym i przyjacielem.
Wówczas zwróciła się do mnie:
— Zihdi, pójdź za mną!
— Dokąd?
— Nie pytaj wiele; a może boisz się kobiety?
— Nie, jedziemy za tobą.
Zawróciła swego wielbłąda i skierowała go w tę samą stronę, skąd przybyła. Zrównałem się z nią i jechałem obok. Tuż za nami podążali Halef i Albani.
— A więc — rzekłem, odwracając się do Albaniego — czy nie ziściła się moja przepowiednia co do przygody, która nas spotka?
Albani w odpowiedzi zaśpiewał miłosną piosenkę.
Była to kobieta nie pierwszej młodości; cerę miała spaloną od skwaru południowego słońca, niejedna zmarszczka na jej twarzy świadczyła o przebytych trudach i mozołach; ale oblicze jej jaśniało jeszcze uroczym blaskiem nadzwyczajnej niegdyś urody. Cóż ją zawiodło na pustynię? Na co, zmierzając wpierw do Dżiddy, wracała teraz wraz z nami? Dlaczegoż cieszyła się na wiadomość, że Halef chce się udać do Mekki i czemu nie powiedziała, dokąd nas chce zaprowadzić? — Ta kobieta była dla mnie zagadką. Miała strzelbę na ramieniu i jatagany za pasem. Między rzemienie, przytrzymujące siodło, wsunięta była jedna z owych dzid, które są tak niebezpieczne w ręku zręcznego Araba. Zrobiła na mnie wrażenie nieustraszonej amazonki: tego rodzaju wojownicze kobiety spotyka się na Wschodzie częściej, niż na Zachodzie, gdzie płeć żeńska cieszy się bez porównania większą swobodą.
— Dlaczego patrzysz mi tak przenikliwie w oczy?
— Wybacz, jeśli cię obraziłem spojrzeniem — odpowiedziałem. — Nie zwykłem w kraju twym spotykać takich kobiet, jak ty.
— Nie widziałeś kobiety uzbrojonej, co zabija mężczyzn? Kobiety, co przewodzi swemu szczepowi? czy nie słyszałeś nic o Ghalie?
— Ghalie? — zapytałem, namyślając się — czyż nie była ona ze szczepu Begum?
— Widzę, że ją znasz.
— Była ona rzeczywistym szejkiem swego szczepu i pobiła w bitwie pod Taraba wojska Mehemeda Aliego, walczące pod dowództwem Tunzun-beja.
— Tak jest. Otóż widzisz, że kobieta może być taką, jak mężczyzna.
— A co Koran mówi o tem?
— Koran? — zapytała z wyrazem lekceważenia — Koran, to księga; a ja tu mam jatagan, tifenk[90] i dżerid[91]… W co ty wierzysz? W księgę, czy w broń?
— W broń. Widzisz więc, że nie jestem giaurem, bo wierzę w to samo, co ty.
— Czy wierzysz również w twoją broń?
— Tak, bardziej jednak wierzę w kitab-acic[92] chrześcijan.
— Nie znam jej, ale widzę twą broń.
Był to bądź co bądź komplement; Arab zwykł bowiem osądzać każdego człowieka według broni, jaką ten ma na sobie. A potem spytała się:
— Kto zabił więcej wrogów, ty, czy twój przyjaciel?
Gdyby się miało sądzić z uzbrojenia, to Albani przedstawiał się jako znacznie bitniejszy, niż ja; ale byłem przekonany, że poczciwy Włoch potężnym swoim sarrasem nigdy jeszcze nie godził w życie ludzkie. Odpowiedziałem więc wymijająco:
— Nie mówiłem jeszcze z nim o tem.
— Ile razy wykonałeś intekam?[93].
— Nigdy jeszcze. Wiara moja zabrania zabijać nawet wroga; wyrok śmierci spełnia na nim prawo.
— A gdyby nadszedł Abu-Zeif i chciał cię zabić?
— Wówczas broniłbym się i zabiłbym go, gdyby konieczność tego wymagała; albowiem w obronie życia wolno zabijać… Wspomniałaś o „ojcu szabli“; czy znasz go?
— Znam go. I ty znasz jego nazwisko; czy słyszałeś o nim?
— Nietylko słyszałem o nim, ale widziałem go.
Zwróciła się ku mnie szybkim ruchem.
— Widziałeś go? Kiedy?
— Niewiele godzin temu.
— Gdzie?
— Po raz ostatni na statku. Byłem jego więźniem, a wczoraj umknąłem mu.
— Gdzie jest jego statek?
Wskazałem jej kierunek.
— Jest tam ukryty w zatoce.
— A czy on jest na statku?
— Nie. Poszedł do Mekki, aby złożyć dar wielkiemu szeryfowi.
— Wielki szeryf nie jest w Mekce, lecz w Taif. Mam ci do zawdzięczenia ważną wiadomość. Jedź ze mną!
Teraz przynaglała wielbłąda swego do szybszego biegu, a po pewnym czasie skierowała go w prawo; w dali zamajaczyły jakieś wzgórza. Gdyśmy się do nich zbliżyli, zauważyłem, że składały się z granitowych skał, podobnych do tych, jakie widziałem potem w okolicy Mekki. W jednej z dolin ujrzałem kilka namiotów. Wskazała mi je ręką i rzekła:
— Tam oto mieszkają.
— Kto?
— Beni-kifrowie[94] ze szczepu Atejbeh.
— Sądzę, że Atejbehowie mieszkają w El Callaleh Taleh i w Wadi el Nobejat.
— Słusznie; ale pojedź ze mną. Dowiesz się o wszystkiem!
Przed namiotami leżało rzędem około trzydziestu wielbłądów i kilka koni; sfora wychudłych, kudłatych psów pustynnych podniosła piekielne wycie, gdyśmy się zbliżali. Z namiotów wybiegli uzbrojeni ludzie; wyglądali bardzo wojowniczo.
— Poczekajcie tu! — rozkazała władczyni.
Kazała swemu wielbłądowi uklęknąć, zsiadła z niego i przystąpiła do owych mężów. Ani Albani, ani Halef, nie słyszeli rozmowy mojej z tą kobietą. Dlatego Halef zapytał:
— Zihdi, do jakiego szczepu należą ci ludzie?
— Do szczepu Atejbeh.
— Słyszałem o nich. Ludzie z tego szczepu słyną z nadzwyczajnej waleczności, żadna karawana nie zdoła się im oprzeć. Są to najwięksi wrogowie Dżeheinów, do których należy Abu-Zeif. Czego ta kobieta chce od nas?
— Nie wiem jeszcze.
— Dowiemy się więc. Ale miej twą broń w pogotowiu, zihdi; nie ufam im, bo to ludzie wyklęci.
— Po czem to poznajesz?
— Czy nie wiesz, że wszyscy Bedawis[95], mieszkający w okolicy Mekki, zbierają krople, spadające ze świec woskowych, kurz z progu u drzwi Kaaby i popiół z drzewa wonnego, aby tem czoła swe natrzeć? Ale ludzie ci nie mają nic na swych czołach; nie wolno im wejść ani do Mekki, ani do Kaaby; są przeklęci!
— Dlaczego wyklęto ich?
— O tem dowiemy się może od nich samych.
Tymczasem kobieta przemówiła kilka słów do owych ludzi; potem jeden z nich zbliżył się do nas. Był to starzec sędziwy.
— Niechaj Allah błogosławi waszemu przybyciu! Zsiądźcie z wielbłądów i wstąpcie w nasze namioty. Będziecie naszymi gośćmi.
To ostatnie zapewnienie przekonało mnie, że nie grozi nam u nich żadne niebezpieczeństwo. Skoro Arab wyrzekł raz słowo: def[96], można mu najzupełniej zaufać.
Zsiedliśmy więc z wielbłądów. Zaprowadzono nas do namiotów i poproszono, byśmy usiedli na tak zwanem: serir[97] i spożyli podane jadło.
Gdyśmy jedli, nikt nie odezwał się ani słowem. Potem podano bery; dopiero, gdy kłęby dymu unosiły się nad nami, rozpoczęto rozmowę. Z tego, że podano nam tylko bery, można było wnosić, że ludzie ci byli ubodzy. W okolicy świętego miasta używa się trojakiego rodzaju fajek. Pierwszym i najdroższym gatunkiem jest khedra. Fajka tego gatunku spoczywa zwykle na trójnogu, jest cała ze srebra i ma długą szyję z gumy, zwaną lajeh, ozdobioną drogiemi kamieniami, których ilość i jakość daje dokładne wyobrażenie o bogactwie właściciela fajki. Z takiej fajki pali się zazwyczaj najdroższy tytoń z Szirasu. Drugi gatunek fajek: sziszeh, jest podobny do pierwszego, ale mniejszy i nie tak drogiemi kamieniami ozdobiony. Najpospolitszą fajką jest bery. Składa się ona z kokosowej łupiny, napełnionej wodą, z wetkniętej w nią główki i z szyjki drewnianej.
W namiocie było przeszło dwudziestu ludzi. Starzec, który nas powitał, zabrał głos:
— Jestem szejk el urdi[98] i pragnąłbym z tobą o czemś pomówić. Obyczaj zabrania naprzykrzać się gościowi pytaniami; mimo to będę cię musiał o coś zapytać. Czy pozwalasz na to?
— Pozwalam.
— Ty należysz do Nessarahów?
— Tak, jestem chrześcijaninem.
— Cóż robisz tu, w kraju wiernych?
— Chcę poznać ten kraj i jego mieszkańców.
Na twarzy jego wyrażało się niedowierzanie.
— A gdy poznasz kraj, co uczynisz potem?
— Wrócę do ojczyzny.
— Allah akbar, Bóg jest wielki i niedocieczone są myśli Nessarahów! Jesteś moim gościem, więc wierzę w to, co mówisz. A ten człowiek jest twoim służącym?
Wskazał na Halefa.
— Jest moim służącym i przyjacielem.
— Nazwisko moje jest Malek. Rozmawiałeś z bint-szejk-Malek[99]; powiedziała mi, że sługa twój chce pójść do Mekki, by zostać hadżim.
— Powiedziała ci prawdę.
— Będziesz więc czekał na niego aż przyjdzie spowrotem?
— Tak.
— Gdzie?
— Tego jeszcze nie wiem.
— Jesteś cudzoziemcem, ale znasz mowę wiernych. Czy wiesz, co to jest delyl?
— Delyl, to przewodnik, który trudni się oprowadzaniem pielgrzymów po świętych przybytkach Mekki.
— A więc wiadomo ci. Ale delyl trudni się jeszcze czemś. Kobietom niezamężnym wzbroniony jest wstęp do świętego miasta. Jeśli dziewica chce zwiedzić Mekkę, musi się wprzód udać do Dżiddy i tam formalnie poślubić jakiegoś delyla. On ją potem, jako swą żonę, prowadzi do Mekki, gdzie wolno jej spełnić faradh i wadżib[100]. Po wypełnieniu z jej strony wszystkich religijnych powinności, delyl rozwodzi się z nią: kobieta pozostaje dziewicą, a on otrzymuje nagrodę za trud.
— Wiem to.
Ten wstęp starego szejka wzbudził we mnie wielką ciekawość. Ale w jakim związku pozostawała pielgrzymka Halefa z urzędem delyla? Dowiedziałem się o tem z ust szejka, który rzekł bez ogródek:
— Pozwól swemu służącemu być w czasie pielgrzymki delylem!
Ta propozycja zdziwiła mnie niezmiernie.
— Na co? — zapytałem.
— Powiem ci, jeśli udzielisz swego pozwolenia.
— Nie wiem, czy mu to wolno. Delylowie są urzędnikami, ustanowionymi przez władze.
— Któż może mu zakazać poślubienia dziewicy i rozwiedzenia się z nią po odbytej pielgrzymce?
— Prawda. Co się mnie tyczy, dam mu chętnie pozwolenie, jeśli sądzisz, że to potrzebne. Halef jest człowiekiem wolnym: musisz go więc sam o to poprosić.
Z prawdziwą przyjemnością przypatrywałem się teraz zdumionej twarzy Halefa.
— Czy chcesz to uczynić? — zapytał go starzec.
— Czy mogę tę dziewicę przedtem zobaczyć?
Szejk uśmiechnął się i odpowiedział:
— Dlaczego chcesz ją wprzód widzieć? Toć to obojętne, czy młoda jest, czy stara, piękna, czy brzydka. Po pielgrzymce rozwiedziesz się z nią.
— Czy benaht el Arab podlegają tym samym prawom, co córki Turków, którym nie wolno odsłaniać twarzy przed oczyma obcych mężczyzn?
— Córkom Arabów wolno pokazać się oczom mężczyzn. Zobaczysz ją.
Na jego skinienie jeden z obecnych wstał i wyszedł z namiotu. Po chwili wrócił, wiodąc dziewczynę; po rysach jej poznałem odrazu, że jest córką amazonki.
— Oto jest; spójrz na nią — rzekł szejk.
Halef skorzystał z tego pozwolenia jaknajskwapliwiej. Dziewica liczyła zaledwie piętnastą wiosnę swego życia, a jaśniała już całą pełnią niewieściego rozkwitu. Czarnooka piękność wywarła snać na Halefie urok niezwykły.
— Jak się nazywasz? — zapytał ją.
— Hanneh[101] — odpowiedziała.
— Oczy twe promienieją, jak nur el kamar[102]; twarz twoja jest jako cahari[103], a usta twe błyszczą jak remmahm[104], a rzęsy twe cieniste są jako liście el scemtu[105]. Nazywam się: Halef Omar hen hadżi Abul Abbas ibn hadżi Dawud al Gossarah; jeśli będę mógł, spełnię twe życzenie.
Oczy mego Halefa świeciły się nietylko jak nur el kamar, lecz jak nur esz szems[106]. Mowa jego stała się kwiecistą, poetyczną. Oto stanął teraz nad tą samą przepaścią, która pochłonęła hanżowskie nadzieje jego ojca i dziadka, błogosławionej pamięci: Abul Abbasa i Dawuda al Gossarah; przepaścią tą były: miłość i małżeństwo.
Dziewica oddaliła się, a szejk zapytał go:
— Jak postanowiłeś?
— Zapytaj mego pana. Jeśli on mi nie będzie odradzał, spełnię twe życzenie.
— Pan twój udzielił ci już pozwolenia.
— Tak jest — potwierdziłem.— Ale powiedz nam, dlaczego dziewica ta udaje się do Mekki, a następnie dlaczego nie szuka sobie delyla w Dżiddzie?
— Czy znasz Achmet-Iccet-paszę?
— Gubernatora Mekki?
— Tak; ty go znasz napewno, albowiem każdy cudzoziemiec, co przybywa do Dżiddy, musi się u niego zgłosić, aby stanąć pod jego opieką.
— Czyż mieszka on w Dżiddzie? Nie byłem jeszcze u niego; nie trzeba mi opieki Turka.
— Jesteś wprawdzie chrześcijaninem, ale dzielny z ciebie człowiek. Pasza udziela swej opieki jeno za wielką opłatą. Tak jest; on nie przebywa w Mekce, tak jak powinien, ale w Dżiddzie, bo tam jest port. Pensja jego wynosi więcej niż miljon pjastrów, ale dochody jego przewyższają tę sumę pięciokrotnie. Każdy musi mu się opłacać, nawet przemytnik i zbój; dlatego właśnie mieszka stale w Dżiddzie. Powiedziano mi, żeś widział Abu-Zeifa.
— Widziałem go.
— Otóż ten rabuś jest dobrym znajomym paszy.
— To niemożliwe!
— Dlaczegożby nie! Czyż nie jest to korzystniej puścić wolno złodzieja i pobierać od niego pensję, niż zabić go? Abu-Zeif jest ze szczepu Dżeheinów, ja zaś ze szczepu Atejbehów. Te dwa szczepy żywią ku sobie śmiertelną nienawiść, mimo to śmiał Abu-Zeif podkraść się pod nasz duar[107] i porwać mi córkę. Zmusił ją, aby była jego żoną; po pewnym jednak czasie uciekła od niego ze swoją córką. Widziałeś obie; z córką moją przybyłeś tu, a jej córkę widziałeś przed chwilą. Od owego czasu szukałem go, aby się zemścić. Raz wytropiłem go w seraju[108] namiestnika. Czatowałem na zbója przed bramą, ale namiestnik obronił go i dał mu umknąć. Innym znów razem wysłał mnie szejk mego szczepu z tymi oto ludźmi do Mekki, bym zaniósł ofiary do Kaaby. Obozowaliśmy niedaleko bramy er Ramah; wtem ujrzałem Abu-Zeifa nadchodzącego z kilku ludźmi: zmierzał właśnie do świętego przybytku. Zawrzałem gniewem i rzuciłem się na niego, choć wpobliżu Kaaby nie wolno wszczynać sporu. Nie miałem zamiaru go zabić, chciałem go tylko zmusić, aby stanął ze mną do walki za murami miasta. Opierał się, a jego ludzie pomagali mu. Wszczęła się między nami bójka, która się skończyła tem, że eunuchowie nadbiegli, nas uwięzili, a jego wraz z towarzyszami puścili wolno. Za karę wzbroniono nam wstępu do świętych miejsc. Klątwa spadła na cały nasz szczep, który, aby się uwolnić od klątwy, wygnał nas ze swego łona. Jesteśmy banitami. Ale zemścimy się i opuścimy te okolice. Tyś był więźniem Abu-Zeifa?
— Tak.
— Opowiedz nam!
Opowiedziałem mu pokrótce moje przygody.
— Czy pamiętasz dokładnie miejsce, w którem ukryty jest statek Dżeheinów?
— Trafiłbym tam nawet w nocy.
— Czy chciałbyś nas tam zaprowadzić?
— Czy zabijecie Dżeheinów?
— Tak.
— W takim razie wiara moja zabrania mi prowadzić was w to miejsce.
— Tobie nie wolno się mścić?
— Nie, albowiem religja nasza każe nam miłować nawet wrogów. Tylko władze państwowe mają prawo karać zbrodniarzy, wy zaś nie jesteście sędziami.
— Twoja religja jest piękna; my zaś nie jesteśmy chrześcijanami i zabijemy wroga, bo każdy sędzia obroniłby go przeciwko nam. Opisałeś nam miejsce; wyszukam statek i bez twej pomocy. Złóż mi tylko przyrzeczenie, że nie ostrzeżesz Dżeheinów.
— Nie ostrzegę ich, bo nie mam ochoty być jeszcze raz ich więźniem.
— A więc zgoda. Kiedy Halef pójdzie do Mekki?
— Jutro, gdy pozwolisz, zihdi — odpowiedział za mnie mój służący.
— Możesz jutro pójść.
— Więc pozwól, by został już dziś z nami — prosił szejk. — Odprowadzimy go aż do tej granicy przed miastem, której nie wolno nam przekroczyć, a potem przyprowadzimy ci go spowrotem.
Zabłysła mi myśl, którą też natychmiast słowami wyraziłem.
— Czy mogę pójść i zaczekać na niego z wami?
Zauważyłem, że moje życzenie wywołało ogólną radość.
— Effendi, widzę, że nie pogardzasz przeklętymi wyrzutkami — odpowiedział szejk. — Jesteśmy ci radzi! Zostań już teraz między nami; będziesz nam wieczorem pomocny przy zawieraniu ewlenmy[109].
— Nie mogę, bo muszę wprzódy wrócić do Dżiddy, aby załatwić niektóre sprawy. Mój gospodarz powinien wiedzieć, gdzie się znajduję.
— Odprowadzę cię więc aż do bram miasta. Mnie nie wolno wejść, bo i Dżidda jest miastem świętem. Kiedy chcesz odjechać?
— Choćby zaraz. Nie zatrzymam się długo w mieście. Czy mam przyprowadzić ze sobą kadiego lub mullaha, aby byli świadkami zawarcia małżeństwa.
— Ani kadi, ani mullah nie jest nam potrzebny. Jestem szejkiem naszego obozowiska, a co się przedemną odbywa, jest prawomocne. Ale weź ze sobą pergamin lub papier, abyśmy mogli na nim spisać kontrakt ślubny. Mam mehir i gemedż[110].
Wkrótce wielbłądy były gotowe do drogi; dosiedliśmy ich. Gromada nasza składa się z nas trzech, a nadto z szejka, jego córki i pięciu Atejbehów. Szejk prowadził; zauważyłem, że nie obrał drogi prostej, lecz skierował trochę wbok, w stronę morza. Albani trzymał się teraz na wielbłądzie lepiej niż przedtem i tak przebyliśmy w krótkim czasie dość znaczną przestrzeń.
Wtem szejk zatrzymał swego wielbłąda i wskazał ręką ku morzu.
— Czy wiesz, co tam jest effendi?
— Co?
— Zatoka, w której kryje się statek rozbójnika. Czym zgadł?
— Możesz sobie to pomyśleć, ale nie powinieneś mnie pytać.
Starzec zgadł naprawdę i zamilkł. Jechaliśmy dalej.
Po pewnym czasie ukazały się dwa małe punkty na widnokręgu. Nie zbliżały się jednak wprost ku nam, lecz zmierzały w stronę zatoki. Zdołałem dojrzeć przez lunetę, że byli to dwaj ludzie i że szli pieszo. Podróżny jest na pustyni zjawiskiem niezwykłem. Nasuwało się więc natychmiast przypuszczenie, iż są to ludzie Abu-Zeifa. Arab, który mnie strzegł, kazał zapewne uwiadomić naczelnika o naszej ucieczce, a ci dwaj ludzie byli może posłańcami, którzy zaniósłszy wieść swemu panu, wracali teraz do przystani.
Małek spostrzegł ich również. Po chwili odwrócił się i szepnął coś do swoich ludzi. Trzej z nich zboczyli natychmiast w kierunku, skąd przybyliśmy. Przejrzałem plan Maleka. Miał snać to samo podejrzenie, co ja i chciał tych dwóch ludzi dostać w swoje ręce. Dlatego musiał im przeciąć drogę do zatoki, ale tak, aby się nie spostrzegli zawczasu. W tym celu nie kazał swoim ludziom iść prosto na nich, lecz dla pozoru wracać, a potem po zniknięciu im z oczu, wyprzedzić ich i stanąć naprzeciw nich oko w oko. Gdyśmy się puścili w dalszą drogę, zapytał szejk:
— Effendi, czy chcesz na nas zaczekać, czy wprost pojechać do miasta?
— Chcesz zapewne pomówić z tymi ludźmi; zostanę przy tobie, aż skończysz z nimi rozmowę.
— Być może, że to Dżeheini.
— I mnie się tak zdaje. Popędź ku nim naprzełaj, ja zaś z Halefem będę dalej jechał w dotychczasowym kierunku, aby się im nie zechciało uciec napowrót do Dżiddy.
— Dobrą dajesz mi radę; usłucham jej.
Skręcił wbok, ja zaś dałem znak Albaniemu, by się przyłączył do szejka. Było to lepiej dla niego, bo ja i Halef puściliśmy się teraz galopem. Rwaliśmy, co sił w wielbłądach; gdyśmy się wreszcie znaleźli w równej linji ze ściganymi przez nas piechurami, wykonaliśmy zwrot i stanęliśmy im na tyłach. Widocznie spostrzegli dopiero teraz, co się święci, bo na chwilę stanęli bezradnie. Za sobą mieli mnie i Halefa, z boku zbliżał się do nich Małek i tylko droga przed nimi zdawała się być wolną. To też przyśpieszyli kroku; nie uszli daleko, gdy nagle ujrzeli przed sobą owych trzech Atejbehów. Jakkolwiek nie mogli nas poznać z tak wielkiej odległości, widzieli jednak, że są osaczeni przez wrogów i usiłowali wymknąć się nam. Pozostała im tylko jedna możliwość. Byli uzbrojeni; gdyby się rozdzielili, to my musielibyśmy uczynić to samo. W takim wypadku mogliby podjąć walkę, bo na puszczy jeden piechur, co celnie strzela i umie zachować zimną krew, może się od biedy uporać z dwoma, a nawet i z trzema jeźdźcami. Ale snać nie przyszło im to na myśl lub zabrakło im odwagi. Zostali w kupie; to też prawie równocześnie otoczyliśmy ich ze wszystkich stron. Poznałem ich: byli to rzeczywiście dwaj ludzie ze statku. Abu-Zeifa
— Skąd przybywacie? — zapytał ich szejk.
— Z Dżiddy — odpowiedział jeden z nich.
— Dokąd idziecie?
— Na pustynię, szukać trufli.
— Szukać trufli? A nie macie ani zwierząt jucznych, ani koszy?
— Chcemy się naprzód przekonać, czy te grzyby tu rosną; potem przyniesiemy kosze.
— Z jakiego wy szczepu?
— Mieszkamy w mieście.
Kłamali bezczelnie, choć wiedzieli, że ich znam. Halef rozgniewany ich zuchwałością, porwał za bicz i zawołał do nich:
— Sądzicie może, że ten effendi i ja jesteśmy ślepi? A wy łotry, kłamcy! Jesteście Dżeheini i służycie Abu-Zeifowi! Jeśli się nie przyznacie, to ten bicz nauczy was mówić prawdę!
— Cóż to was obchodzi, czem my jesteśmy?
Zeskoczyłem z wielbłąda i wziąłem bicz z rąk Halefa.
— Nie dajcie się wyśmiać, ludzie! Posłuchajcie, co wam powiem. Nic mnie to nie obchodzi, jakie wy tam sprawy macie z tymi wojownikami ze szczepu Atejbeh; ja żądam tylko odpowiedzi na kilka pytań. Jeśli odpowiecie, nie zrobię wam nic złego, jeśli zaś nie, to tak was napiętnuję tym biczem, że nie ośmielicie się pokazać na oczy żadnemu wolnemu, walecznemu Arabowi.
Beduinowi nie można wyrządzić większej zniewagi, jak gdy mu się zagrozi biciem. Obaj sięgnęli po noże.
— Zabilibyśmy ciebie, zanimbyś nas uderzył — krzyknął jeden z nich.
— Nie doświadczyliście zapewne jeszcze nigdy, jak potężnym jest bicz ze skóry hipopotama, gdy znajdzie się w ręku Europejczyka. Wrzyna się w skórę jak jatagan, spada obuchem jak maczuga, a szybciej leci niż kula waszych tabandżab[111]. Czy nie widzicie, że broń wszystkich tych ludzi naokoło zwróconą jest na was? Zostawcie więc noże za pasem i odpowiadajcie! Czy wysłano was do Abu-Zeifa?
— Tak — odpowiedzieli z rezygnacją, widząc, że nie dadzą nam rady.
— Aby mu donieść, żeśmy uciekli?
— Tak.
— Gdzieście go zastali?
— W Mekce.
— Jakżeż mogliście tak prędko zajść aż do Mekki i wrócić stamtąd?
— Wynajęliśmy sobie wielbłądy w Dżiddzie.
— Jak długo zostanie Abu-Zeif w świętem mieście?
— Tylko krótki czas. Chce się udać do Taif, gdzie bawi obecnie szeryf-emir.
— Dość. Skończyłem z wami.
— Zihdi, chcesz puścić tych rozbójników? — zawołał Halef. — Zastrzelę ich, aby nie mogli już nikomu szkodzić.
— Dałem im słowo i ty musisz go ze mną razem dotrzymać. Jedź za mną!
Wsiadłem na wielbłąda i odjechałem. Halef pośpieszał za mną. Albani został jednak w miejscu i wyjął swój długi sarras z pochwy. Wiedziałem, że czyni to tylko dla gestu. Siedział też sobie spokojnie w siodle, gdy Atejbehowie zeskoczyli z wielbłądów, aby Dżeheinów ubezwładnić. Stało się to szybko przy pomocy kilku nieszkodliwych pchnięć nożem. Jeńców przywiązano po jednym do każdego wielbłąda, a jeźdźcy udali się w drogę powrotną, aby uwięzionych wrogów odstawić do obozowiska. Wszyscy inni podążyli za nam i.
— Ułaskawiłeś ich zihdi; a oni mimo to umrą — zauważył Halef.
— Ich los nie jest ani moją, ani twoją rzeczą! Pomyśl, co ciebie dziś czeka. Narzeczony powinien być łagodny.
— Zihdi, czy zgodziłbyś się grać rolę delyla u Hanneh?

— Tak, jeżelibym był muzułmaninem.
Aby go oszczędzić, mierzyłem w pierś konia...
— Panie, jesteś chrześcijaninem, Frankiem, z którym można mówić o trzech rzeczach. Czy wiesz, co to jest miłość?

— Wiem. Miłość to kolokwiat; kto go zje, dostanie boleści w brzuchu.
— O, zihdi, kto porównuje miłość z kolokwiatem! Niech Allah oświeci ci rozum i rozgrzeje twe serce. Dobra żona jest jak fajka z jaśminu i jak torebka, z której tytoniu nigdy nie ubywa. Miłość ku dziewicy jest — jest — jak — jak turban na łysej głowie, jako słońce nad pustynią.
— Tak. A kogo trafią jej promienie, dostaje udaru słonecznego. Mnie się zdaje, że ty go już masz, Halefie. Niech ci Allah dopomoże!
— Zihdi, wiem, że nie chcesz nigdy zostać narzeczonym; ale ja jestem nim właśnie, to też serce moje otworzyło się jak nos, co pije woń kwiatów.
Nasza rozmowa skończyła się, towarzysze dopędzili nas. Jechaliśmy w milczeniu. Gdyśmy już byli blisko miasta, szejk zatrzymał swe wielbłądy. Wziął bowiem ze sobą parę wielbłądów, abyśmy mogli na nich wrócić do obozu.
— Zaczekam tu, zihdi — rzekł do mnie.
— Kiedy wrócisz z miasta?
— Zanim słońce przebieży drogę tak długą, jak twoja lanca.
— A pamiętaj przynieść tirszeh lub kiahat![112]
— Dobrze. Przyniosę ci także mirek i kalem[113].
— Zrób tak. Niech cię Allah chroni!
Atejbehowie usiedli w kuczki przy swych wielbłądach, a my trzej pośpieszyliśmy do miasta.
— Czyż nie mieliśmy przygody? — zapytałem Albaniego.
— A jakże! I to nie byle jaką! Lada chwila mogłoby przyjść do mordu i zabójstwa. Byłem już przygotowany do walki.
— Tak. Wyglądałeś pan jak bohater, z którym niema żartów. Jak panu posłużyła jazda?
— Hm! Z początku rozpędziliśmy się zanadto, ale potem szło wszystko jaknajlepiej. Niemasz nic nad porządną europejską kanapę. Czy pan myśli pójść z tymi Arabami? A zatem nie zobaczymy się już nigdy!
— Prawdopodobnie, gdyż pan zapewne odjedzie stąd przy najbliższej sposobności. Ale przypadkiem możemy się gdzieś spotkać. Miałem w mojem życiu wiele takich niespodzianych przypadków.
Moja przepowiednia ziściła się potem. Teraz pożegnaliśmy się bardzo serdecznie. Odprowadziwszy wielbłądy do dewedżiego, udałem się z Halefem do mego mieszkania, by spakować rzeczy i pożegnać się z gospodarzem. Wyjechaliśmy z miasta na dwóch wynajętych osłach, a za miastem dosiedliśmy wielbłądów, które miały nas zawieźć do obozu Atejbehów.


ROZDZIAŁ VII.
W MEKCE.

Podczas jazdy mówiliśmy niewiele. Córka zaś szejka nie rzekła ani słowa. Oko jej natomiast płonęło dziwnym jakimś blaskiem, a kiedy rzucała spojrzenie w lewo, gdzie za krańcem widnokręgu krył się statek Abu-Zeifa, ujmowała już to rękojeść handżaru, już to długą strzelbę, opartą wpoprzek siodła.
Skoro przybyliśmy w pobliże obozu, podjechał do mnie Halef.
— Zihdi — zapytał — czy według zwyczajów twego kraju powinien narzeczony obdarzyć upominkiem poślubianą?
— Czyni się tak zwykle nietylko u nas, lecz i u was.
— Tak, zwyczaj ten panuje w Dżezirat el Arab i wogóle na całym Szarki[114]. Kiedy zaś Hanneh tylko pozornie ma zostać moją żoną na kilka dni, nie wiem więc, czy w takim wypadku mam jej złożyć upominek.
— Składanie upominków dowodzi uprzejmości, a ta wywołuje zawsze przyjemne uczucia. Ja na twojem miejscu okazałbym się właśnie uprzejmym.
— Cóż jej więc mam dać? Jestem ubogi i nieprzygotowany na wesele. Czy sądzisz, że mógłbym jej dać mój adeszlik?[115]
Nabył bowiem w Kairze pudełeczko z masy papierowej i nosił w niem zapałki. Pudełko takie można było kupić za trzydzieści groszy, ale w oczach Halefa uchodziło za bardzo cenne, gdyż zapłacił za nie handlarzowi dwadzieściakroć ponad rzeczywistą wartość. Miłość wywołała w nim heroiczne postanowienie poświęcenia swej kosztowności.
— Daj jej pudełko — odpowiedziałem z powagą.
— Zgoda! dostanie! lecz czy mi je zwróci, skoro już nie będzie moją żoną?
— Zatrzyma je napewno dla siebie.
— Allah kerihm, Bóg jest łaskaw! Nie pozwoli, żebym poniósł stratę! Cóż mam uczynić, zihdi?
— Jeśli adeszlik jest ci tak drogi, to daj jej co innego!
— Ależ co? Nie posiadam więcej nic. Nie mogę jej przecież dać mego turbanu, ani mej strzelby, a bicza!
— To nie daj jej nic.
Stroskany Halef wstrząsnął głową.
— Ale to nie uchodzi, zihdi. Ona jest moją narzeczoną i musi coś ode mnie otrzymać. Cóż pomyślą o tobie, Atejbehowie, jeśli twój służący, poślubiając kobietę, nie da jej upominku.
— A więc tak!
Chytrze próbował podrażnić moją ambicję i w ten sposób przymówić się do mego worka.
— Chwała Allahowi, że oświecił cię, Halefie! Ale niestety i ze mną nie jest lepiej. Nie mogę twojej narzeczonej podarować ani haika, ani mojej kurtki, ani strzelby!
— Allah jest sprawiedliwy i litościwy, effendi, odpłaca on za każdy dar tysiąckrotnie. Czy nie masz ukrytych w skórzanym woreczku przedmiotów, które mogłyby zachwycić każdą narzeczoną? A jeżeli dam ci jakie z tych cacek, czy otrzymam je napowrót, gdy Hanneh nie będzie już twoją żoną?
— Musisz zażądać!
— My, Frankowie, nie mamy takiego zwyczaju. Ponieważ jednak obiecujesz mi tysiąckrotną zapłatę, więc zajrzę potem do worka, a może znajdzie się co dla ciebie.
Halef aż podniósł się w siodle z radości.
— Zihdi, jesteś najmądrzejszym i najlepszym effendim, jakiego tylko Allah stworzył. Dobroć twa jest szersza od Sahary, a dobroczynność dłuższa od Nilu.Ojciec był najsławniejszym, a ojciec twój twego ojca najczcigodniejszym ze wszystkich mężów w twym kraju. Matka twa była najpiękniejszą z róż, a matka twojej matki najrozkoszniejszym kwiatem Zachodu. Obyś miał tylu synów, ile jest gwiazd na niebie, a córek tyle, ile ziarnek piasku na pustym, a potomkowie twych dzieci niech staną się tak niezliczeni jak niezliczone są krople w morzu.
Na szczęście dojechaliśmy do obozu, bo gdyby nasza rozmowa trwała dłużej, Halef z nadmiaru wdzięczności ożeniłby mnie ze wszystkiemi córami Samojedów, Tunguzów, Eskimosów i Papuasów. Skórzany woreczek, o którym Halef wspomniał, zawierał istotnie niejedną rzecz, nadającą się na podarunek dla Beduinki.
Isla ben Maflej, syn kupca, rozstając się ze mną w Kairze po podróży po Nilu, zaopatrzył mnie w kolekcję rozmaitych przedmiotów, które miały mi służyć jako podarunki celem łatwego zaskarbienia życzliwości i okupienia cennych usług. Przedmioty te nie zajmowały wiele miejsca i nie przedstawiały zbyt wielkiej wartości, przecież dla mieszkańców pustyni były cenną rzadkością.
Podczas naszej nieobecności uprzątnięto jeden namiot i urządzono do mego użytku. Rozgościwszy się w nim, otworzyłem skórzany worek i wyjąłem zeń medaljon, pod którego szklaną pokrywą poruszał się sztucznie mały djabełek. Sporządzony zupełnie na wzór spinki do mankietów ze sztucznego szyldkretu, wisiał na łańcuszku ze szklanych paciorków, które mieniły się w świetle lub w blasku ognia wszystkiemi barwami tęczy. W Paryżu mogło to świecidełko kosztować zaledwie dwa franki. Pokazałem je Halefowi.
Ten spojrzawszy, cofnął się z przestrachem.
— Maszallach, co za dziwo! Toż to szajtan! oby go Bóg przeklął! Zihdi, w jaki sposób dostałeś djabła w swoją moc? La ilia ilia Allah, we Muhammed rezul Allah! Strzeż nas Boże przed potrzykroć ukamienowanym djabłem, gdyż nie jemu, tylko Tobie jedynie chcemy służyć!
— Nie może ci nic uczynić, gdyż jest mocno zamknięty.
— Czy naprawdę nie może wyskoczyć?
— Nie.
— Czy możesz mnie zapewnić na twoją brodę?
— Na moją brodę!
— Pokaż mi go, zihdi. Lecz jeżeli uda mu się wydostać, wtedy będę zgubiony, a za duszę moją odpowiesz ty i twoi ojcowie.
Ujął ostrożnie w końce palców łańcuszek, i położywszy medaljon na ziemi, ukląkł, by mu się dokładnie przypatrzeć.
— Wallahi — billahi — tallahi — na Allaha, to szajtan! Czy widzisz, jak rozdziawia pysk i wywala język? Jak przewraca oczyma, zamierza się rogami, jak skręca ogon, grozi pazurami i tupie nogami! O jacik — biada, jeśli rozwali szkatułkę!
— Tego nie zdoła uczynić, bo to figurka, sztucznie zrobiona!
— Sztuczna figurka, zrobiona rękami ludzkiemi? Effendi, łudzisz mnie zapewne, abym nabrał odwagi. Kto może zrobić djabła? Żaden człowiek, ani wierny, ani chrześcijanin, ani nawet żyd! Tyś największy taleb i najśmielszy zuch na ziemi, boś pokonał szajtana i zamknął go w tem ciasnem cindan[116]. Hamdullillah, teraz ziemia jest wolna od djabła i jego duchów, a wszyscy potomkowie proroka powinni cieszyć się z katuszy, jakie on cierpi. Naco pokazałeś mi ten łańcuszek, zihdi?
— Abyś go ofiarował w upominku narzeczonej.
— Ja — — ?! Ten łańcuszek cenniejszy nad wszystkie djamenty w tronie wielkiego Mogula? Kto go posiada, tego imię zasłynie między wszystkimi synami i córami wiernych. Czy chcesz go naprawdę podarować?
— Owszem.
— Bądź więc tak dobry i pozwól, ażebym go dla siebie zatrzymał! Wolę dać dziewczynie zapalniczkę.
— Nie, dasz jej ten łańcuszek. Rozkazuję ci!
— Muszę więc usłuchać. Ale gdzie miałeś łańcuszek i inne rzeczy, zanim włożyłeś je wczoraj do woreczka?
— Od Kahiry aż dotąd jest okolica niebezpieczna, dlatego ukrywałem te skarby w moich szalwarach[117].
— Zihdi, mądrość twa i przezorność przewyższa chytrość djabła, którego zmusiłeś, by mieszkał w twoich szalwarach. Kiedy mam dać Hanneh łańcuszek?
— Skoro zostanie twoją żoną.
— Będzie najsławniejszą ze wszystkich benat el Arab[118], albowiem wszystkie plemiona sławiąc ją, będą opowiadały o niej, że więzi u siebie djabła. Czy wolno mi obejrzeć resztę twoich skarbów?
Nie stało się zadość jego woli, bo szejk kazał nas prosić do siebie. W namiocie jego znaleźliśmy wszystkich Atejbehów.
— Zihdi, czy przyniosłeś ze sobą pergamin? — zapytał Malek.
— Mam papier, który zupełnie zastąpi pergamin.
— Czy zgadzasz się na spisanie umowy?
— Owszem, jeśli sobie tego życzysz.
— A więc może zaczniemy?
Halef, do którego pytanie było zwrócone, skinął głową; wtedy powstał jeden z obecnych mężów, aby mu stawiać pytania:
— Jak brzmi twe pełne nazwisko?
— Nazywam się Halef Omar ben hadżi Abul Abbas ibn hadżi Dawud al Gossarah.
— Z którego kraju pochodzisz?
— Pochodzę z Garbi[119], gdzie za wielką pustynią zachodzi słońce.
— Do jakiego należysz szczepu?
— Ojciec mego ojca, oby obydwaj zaznali błogosławieństwa Allaha, zamieszkiwał ze sławnym szczepem Uelad Zelim i Uelad bu Zeba wielki Dżebel Szur-Szum.
Mąż, który zdał Halefowi te pytania, w każdym razie krewny narzeczonej, zwrócił się teraz do szejka.
— Znamy cię wszyscy, o waleczny, dzielny, mądry i sprawiedliwy. Jesteś hadżi Malek Iffandi ibn Achmed Chadid el Ajni ben Abul Ali el Bezami Abu Szehab Abdolatif el Hanifi, szejk walecznego szczepu Beni Atejbeh. Ten oto mąż jest bohaterem ze szczepu Uelad Zelim i Uelad bu Zeba, zamieszkującego niebosiężne góry, zwane Dżebel Szur-Szum. Jest to Halef Omar ben hadżi Abul Abbas ibn hadżi Dawud al Gossarah, przyjaciel wielkiego effendi z Frankistanu, którego jako gościa przyjęliśmy w naszym namiocie. Ty masz córkę. Na imię jej Hanneh; włosy jej są jako jedwab, skóra ma miękkość oliwy, a cnoty jej są tak czyste i lśniące, jak płatki śniegu, spadające na szczyty gór. Halef Omar pragnie ją poślubić. Powiedz tylko, szejku, co o tem sądzisz!
Zagadnięty udawał głębokie zastanowienie. Po chwili odpowiedział:
— Rzekłeś, synu mój. Teraz usiądź i posłuchaj mych słów. Ten Halef Omar ben hadżi Abul Abbas ibn hadżi Dawud al Gossarah jest bohaterem, którego sława już przed laty dotarła do nas. Ramię jego jest niezwyciężone; bieg jego jest tak szybki, jak bieg gazeli; oko jego ma bystrość wzroku orła; rzuca dzirytem na odległość kilkuset kroków, kula jego nie chybia celu; a jego handżar broczył się w krwi wielu wrogów. Nadto uczył się Koranu i jest mężem w radzie bardzo roztropnym i doświadczonym. Do tego, oto ten, potężny bej Franków, uznał go godnym swej przyjaźni — — dlaczegóż więc miałbym mu odmówić mej córki, gdy będzie gotów, spełnić moje warunki?
— Jakie są twoje warunki? — zapytał poprzedni mówca.
— Dziewczę jest córką potężnego szejka, przeto nie może jej posiąść za zwykłą cenę. Żądam, ażeby mi dał jedną klacz, pięć wielbłądów pod wierzch, dziesięć wielbłądów jucznych i pięćdziesiąt owiec.
Na te słowa zrobił Halef taką minę, jak gdyby właśnie połknął był pięćdziesiąt owiec, dziesięć jucznych i pięć wierzchowych wielbłądów wraz z klaczą. Skąd miał to wszystko wziąć? Na szczęście szejk ciągnął dalej:
— Ja natomiast podaruję nowożeńcom jako wiano: jedną klacz, pięć wielbłądów pod wierzch, dziesięć wielbłądów jucznych i pięćdziesiąt owiec. Mądrość wasza pojmie, że, gdy rzecz się tak ma, niepotrzebna jest wzajemna wymiana. Wymagam jedynie, by jutro rano, w czasie Fagr[120], podjął pielgrzymkę do Mekki i wziął swą żonę ze sobą. Po spełnieniu świętych obrzędów wrócą natychmiast do nas. Halef ma obchodzić się ze swoją żoną, jak z dziewicą i po powrocie odejść od niej. Za tę usługę otrzyma wielbłąda i worek daktylów. Jeśli zaś nie będzie wobec swojej żony zachowywać się, jak wobec osoby obcej, nie otrzyma nic i zginie. Jesteście świadkami, że tak postanawiam.
Mąż, prowadzący umowę, zwrócił się teraz do Halefa.
— Słyszałeś? I cóż ty na to?
Można było poznać po Halefie, że jeden punkt układów nie podobał się jemu, mianowicie żądanie, by oddał żonę napowrót. Ale rozum nakazywał zastosować się do okoliczności, przeto odpowiedział:
— Przyjmuję te warunki.
— Sporządź więc umowę, effendi — poprosił mnie szejk — i to podwójnie; jedną dla mnie, a drugą dla niego!
Spełniłem jego życzenie, a następnie odczytałem pismo. Uzyskało aprobatę szejka, który, posługując się rękojeścią swego sztyletu, zaopatrzył każdy egzemplarz we woskową pieczęć, poczem wraz z Halefem podpisał.
Tak zakończono prawne formalności i rozpoczęto uroczystość weselną. Ponieważ zawarto małżeństwo pozorne, więc wesele miało przebieg bardzo skromny. Zabito i upieczono barana. Podczas gdy pieczeń piekła się na rożnie nad ogniskiem, stoczono pozorną bitwę, przyczem jednak wcale nie strzelano, a łatwo się domyśleć, z jakiego powodu. Z nadejściem nocy zaczęto ucztę. Lecz jedli tylko sami mężczyźni, a dopiero, gdyśmy się już nasycili, kobiety otrzymały resztki jedzenia. Przy tej sposobności zjawiła się Hanneh. Skorzystał z tego Halef i, podniósłszy się z miejsca, podał jej opisany powyżej podarunek. Sceny, która teraz się rozegrała, niepodobna opisać. Djabeł, zamknięty w medaljonie, wydawał się cudem, przechodzącym wszelkie pojęcia ludzkie. Nic nie pomogły moje usiłowania, ażeby im wytłumaczyć mechanizm tego bawidełka. Nie chcieli mi uwierzyć, a szczególnie dlatego, że djabeł był przecie żywy. Wielbiono mnie jako bohatera i czarodzieja; ale skutek tego wszystkiego był taki, że Hanneh nie otrzymała podarunku. Szatan uwięziony, to zjawisko tak niesłychanie ważne, że sam szejk tylko był godny, ażeby strzec tego niezrównanego skarbu; naturalnie, musiałem go wprzódy jak najuroczyściej zapewnić, że szatanowi nigdy nie uda się uciec i ściągnąć na niego nieszczęście.
Około północy wróciłem do swego namiotu, ażeby zażyć snu. Halef towarzyszył mi.
— Zihdi — odezwał się — czy muszę to wszystko wypełnić, co dziś spisałeś?
— Tak. Sam przecie przyrzekłeś!
Po pewnym czasie odezwał się bardzo smutnie:
— Czy i ty oddałbyś swą żonę?
— Nie.
— A jednak mówisz, że powinienem dotrzymać obietnicy!
— Naturalnie. Jeżelibym poślubiał kobietę, to nie zobowiązałbym się do oddania jej.
— O, zihdi, dlaczego nie powiedziałeś mi, że i ja również mam tak uczynić!
— Czy jesteś chłopcem i potrzebujesz opiekuna?... czy chrześcijanin może pouczać muzułmanina, jak się ma żenić?... Ale zdaje mi się, że chciałbyś Hanneh zatrzymać!
— Zgadłeś.
— Więc chcesz mnie opuścić?
— Ciebie — zihdi? O — — ! —
Zakrztusił się z zakłopotania, ale nie dał mi żadnej odpowiedzi. Usłyszałem tylko jakieś niezrozumiałe mamrotanie, a później kilka westchnień. Nie wiedział, co z sobą począć. Zapanowało w nim jakieś rozdwojenie, w duszy jego miłość ku dziewczynie stanęła do walki z przywiązaniem do mojej osoby. Musiałem go zostawić na łup wewnętrznej rozterce i zasnąłem rychło.
Z głębokiego snu obudziło mnie głośne stąpanie wielbłądów. Wyszedłem z namiotu. Na wschodzie wstawał dopiero blady świt, ale tam, gdzie była zatoka, niebo krwawiło się łuną gorejącą. Był to niewątpliwie pożar. Odrazu nasunęło mi się pewne przypuszczenie, które ruch, panujący w obozie, zdawał się potwierdzać. Mężczyźni wracali z jakiejś wyprawy, a wielbłądy ich dźwigały łupy obfite. I córka szejka była z nimi, bo gdy zsiadała z wielbłąda, zauważyłem, że szaty jej były splamione krwią. Malek powitał mnie i rzekł, wskazując na łunę:
— Widzisz, żeśmy znaleźli statek. Spali, gdyśmy przybyli, a teraz zgromadzeni są u psów, ojców swych.
— Zabiłeś ich i obrabowałeś statek?
— Obrabowałem?... Cóż znaczy to słowo?... Czyż własność zwyciężonego nie należy do zwycięzcy? Któż może nam zaprzeczyć prawa do tego, cośmy zdobyli?
— Cehka, którą Abu-Zeif zrabował, należy do szeryfa emira.
— Do szeryfa emira, który skazał nas na wygnanie? Gdyby nawet pieniądze były jego własnością, nie oddałbym ich. Ale czy sądzisz napewno, że te pieniądze — to cehka?... Okłamano cię. Tylko sam szeryf ma prawo do pobierania tego podatku i nigdy nie powierzyłby ich Turkowi. Turek, którego miałeś za poborcę, był albo przemytnikiem, albo celnikiem paszy egipskiego, którego niechaj Allah zatraci!
— Nienawidzisz go!
— Jak każdy wolny Arab. Czyś nie słyszał o okrucieństwach, jakie się tu działy w czasach Wachabitów? Wszystko mi jedno, czy pieniądze należą do paszy, czy do szeryfa; nie oddam ich nikomu... Ale zbliża się czas Fagru. Przygotuj się do drogi. Nie możemy tu dłużej zostać.
— Gdzie myślisz rozłożyć się obozem?
— W miejscu, z którego mógłbym widzieć drogę z Mekki do Dżiddy. Abu-Zeif nie ujdzie moich rąk.
— Czyś pomyślał o niebezpieczeństwach, jakie ci grożą?
— Czy sądzisz, że Atejbeh obawia się niebezpieczeństw?
— Nie, ale nawet najodważniejszy człowiek musi być także ostrożnym. Jeśli Abu-Zeif wpadnie w twe ręce, a ty go zabijesz, to musisz bezzwłocznie opuścić te okolice. Wówczas mógłbyś stracić dziecko swej córki, które będzie właśnie z Halefem w Mekce.
— Powiem Halefowi, gdzie mnie ma szukać w takim wypadku. Hanneh uda się do Mekki, zanim my ruszymy w drogę. Jest to jedyna osoba między nami, która nie była jeszcze w świętem mieście; gdyby się pielgrzymka odwlokła, to być może, że nie ujrzałaby już nigdy Mekki. Dlatego już oddawna szukałem delyla, któryby ją tam zaprowadził.
— Czy postanowiłeś już, w którą stronę macie się udać?
— Skierujemy się na pustynię Er Nahman, ku Maskatowi, a potem wyślemy może posłańca do El Frat[121] do Beni Szammar, albo do Beni Obeide z zapytaniem, czy zechcą nas przyjąć do swego szczepu.
Po krótkiem świtaniu nastał dzień. Słońce dotknęło promieniami horyzontu, a Arabowie, ociekający jeszcze przelaną przez siebie krwią, uklękli do modlitwy. Wnet rozebrano namioty i Atejbehowie puścili się w drogę. W jasnem świetle dziennem spostrzegłem, że przywłaszczyli sobie bardzo wiele przedmiotów. Napad ten wzbogacił ich; byli już teraz zamożnymi ludźmi. Z tego powodu zapanowała wśród nich wielka wesołość. Zostałem trochę wtyle.
Przykro mi było pomyśleć, że Dżeheinowie zginęli z rąk swych wrogów poniekąd za moją przyczyną. Nie mogłem sobie wprawdzie uczynić żadnego zarzutu, ale bądź co bądź należało zapytać swego sumienia, czy nie było możliwem postąpić inaczej. Nadto bliskość Mekki podniecała mnie w najwyższym stopniu. Niedaleko wznosiło się miasto święte, zakazane. Czy miałem je ominąć, czy też zwiedzić mimo wszystkie niebezpieczeństwa? Jakaś ukryta siła gnała mnie do tego miasta, a jednak musiałem się nad tem przedsięwzięciem spokojnie zastanowić. Cóż będzie, gdy mi się ono uda? Będę mógł powiedzieć, że byłem w Mekce i — nic więcej. Gdyby jednak poznano we mnie giaura, to nie uniknąłbym śmierci, i to jakiej śmierci! Ale wszelkie namyślanie się i rozważanie pobudek nie doprowadziłoby do niczego, postanowiłem więc zastosować się do okoliczności.
Szejk obrał drogę okólną, aby się z nikim nie spotkać. Nie pozwolił karawanie wypocząć, póki się nie ściemniło. Droga nasza wiodła przez wąwóz, między dwiema równoległemi granitowemi ścianami. Za wąwozem znaleźliśmy się w głębokiej kotlinie, z której — jak się zdawało — nie było wyjścia. Tam rozbiliśmy namioty, a kobiety roznieciły ogień. Wnet wszyscy zasiedli do obfitej i urozmaiconej uczty, do której potrawy pochodziły z kuchni Abu-Zeifa. Potem nastąpił przez wszystkich niecierpliwie oczekiwany podział łupu. Ponieważ nic z tem nie miałem wspólnego, opuściłem obóz, aby się rozejrzeć po kotlinie. W pewnem miejscu zauważyłem, że można się wspiąć na skałę. Spróbowałem. Gwiazdy świeciły jasno; udało mi się. Może po kwadransie stałem na wysokiem wzgórzu, z którego roztaczał się widok na wszystkie strony. Tam w dole, w południowej stronie ciągnęło się pasmo gór skalistych, a nad niem jaśniało białawe światło, takie jakie wieczorem zwykle się unosi nad oświetlonemi miastami.
Tam leżała Mekka!
Podemną rozlegały się głośne krzyki Atejbehów, kłócących się między sobą o łup. Po pewnym czasie wróciłem do nich. Szejk przyjął mnie następującemi słowy:
— Effendi, dlaczego nie zostałeś przy nas? Musisz otrzymać część wszystkiego, cośmy znaleźli na statku.
— Ja?... Mylisz się... Nie byłem przy tem, więc nie powinienem nic dostać.
— Czyż znaleźlibyśmy Dżeheinów, gdybyśmy ciebie nie spotkali? Mimowoli byłeś naszym przewodnikiem; przeto otrzymasz, co ci się należy.
— Nie przyjmę nic!
— Zihdi, za mało znam twoją wiarę i nie wolno mi jej obrażać, bo jesteś moim gościem; ale wiara ta jest fałszywą, jeśli zakazuje ci przyjęcia łupu. Wrogowie już nie żyją, statek ich zniszczony, mamy więc rzeczy te, które są nam tak potrzebne, spalić i zniszczyć?
— Nie chcę się sprzeczać; zatrzymajcie wszystko, co posiadacie!
— Nie zatrzymamy wszystkiego! Pozwól, że damy to twemu towarzyszowi, Halefowi, jakkolwiek ten otrzymał już swoją część.
— Dajcie jemu!
Mały Halef Omar był mi niewymownie wdzięczny. Otrzymał trochę broni, kilka szat i kiesę, w której było pełno srebrnych monet. Nie dał mi spokoju, aż przeliczyłem zawartość kiesy i przekonałem się naocznie, że stał się dziś niezmiernie bogatym człowiekiem. Suma cała wynosiła zaledwie osiemset pjastrów, ale to wystarczało, aby uszczęśliwić biednego Araba.
— Temi pieniędzmi możesz pięćdziesiąt razy opłacić koszta, jakie mieć będziesz w Mekce — zauważył szejk.
— Kiedy mam pójść do świętego miasta? — zapytał go Halef.
— Jutro między rankiem a południem.
— Nie byłem tam jeszcze nigdy. Jak się mam zachować?
— Powiem ci. Każdy pielgrzym jest zobowiązany natychmiast po przybyciu do miasta pójść do El Hamram[122]. Podjedziesz więc pod Bajth-Allah[123], zostawisz na dworze wielbłądy i wejdziesz. Tam znajdzie się napewno jakiś metowef[124], który cię poprowadzi i o wszystkiem pouczy; ale powinieneś go przedtem zapytać o cenę, bo inaczej oszuka cię. Gdy ujrzysz Kaabę, zrobisz dwa razy rikat[125] i odmówisz przepisane modlitwy, aby podziękować za szczęśliwe przybycie do świętego miejsca. Potem podejdziesz do mambar[126] i zzujesz obuwie, które tam zostanie i będzie strzeżone; w Beith-Allah bowiem nie wolno nosić obuwia w ręku, jak się to dzieje w innych meczetach. Wreszcie następuje towaf, czyli pochód wokoło Kaaby, który trzeba siedem razy powtórzyć.
— W którą stronę?
— W prawo, tak, że Kaabę będziesz miał zawsze po lewej ręce. Pierwsze trzy razy powinno się obejść Kaabę bardzo szybkim krokiem.
— Dlaczego?
— Ku pamięci proroka. Raz rozeszła się wieść, że prorok niebezpiecznie zachorował; aby wykazać nieprawdziwość tej pogłoski, prorok pobiegł szybko trzy razy naokoło Kaaby. Potem obchodzi się Kaabę powoli. Modlitwy, jakie należy przytem odmawiać, umiesz. Po każdem obejściu wkoło całuje się święty kamień. Gdy ukończysz towaf, przyciśniesz pierś do drzwi Kaaby, wyciągniesz ramiona i prosić będziesz Allaha o przebaczenie wszystkich grzechów.
— I będzie już koniec?
— Nie. Potem pójdziesz do El Madżem[127] i padniesz dwa razy na twarz przed Mekam-Ibrahim[128]. Stąd udasz się do świętej studni Cem-cem, gdzie po krótkiej modlitwie będziesz mógł tyle wody wypić, ile ci się spodoba. Dam ci kilka flaszek, abyś mi je napełnił i przyniósł ze sobą. Woda święta jest niezawodnym lekiem na wszystkie choroby ciała i duszy.
— To są ceremonje przy Kaabie. A co potem?
— Potem następuje Zay, czyi pochód ze Scafy do Meruy. Na wzgórzu Scafy stoją trzy otwarte łuki. Tam staniesz, zwrócisz twarz ku meczetowi, wzniesiesz ręce do nieba i prosić będziesz Allaha o pomoc na świętej drodze. Potem pójdziesz sześćset kroków aż do Meruy; w drodze ujrzysz cztery kamienne słupy, obok których przebiegniesz w podskokach. W Meruy odmówisz znowu modlitwę, a potem masz sześć razy przebyć tę samą drogę.
— A potem już koniec?
— Nie, musisz dać sobie ostrzyc głowę i zwiedzić Omrah, które leży w odległości od świętego miasta, równej tej, jaka nas dzieli od Mekki. Po ukończeniu tych świętych czynności możesz wrócić. W miesiącu, w którym odbywa się wielka pielgrzymka, wierny musi więcej spełnić obrzędów, co wymaga długiego czasu, bo w mieście świętem jest wówczas wiele tysięcy pielgrzymów. Tobie zaś wystarczą dwa dni, a trzeciego będziesz już u nas.
Po tej nauce, udzielił szejk Halefowi rozmaitych wskazówek, które się odnosiły do Hanneh.
Udałem się na spoczynek.
Halef wszedł po chwili do namiotu i nasłuchiwał najprzód, czy już śpię. Widząc, że jeszcze się ruszam, zapytał mnie:
— Zihdi, kto ci będzie usługiwał podczas mojej nieobecności?
— Ja sam. Czy mogę cię o coś poprosić, Halefie?
— Tak. Wiesz, że czynię dla ciebie wszystko, co mogę i co mi wolno.
— Masz przynieść szejkowi wody ze świętej studni Cem-cem. Przynieś i mnie jedną flaszkę.
— Zihdi, zażądaj ode mnie wszystkiego, tylko nie tego; nie mogę tego uczynić za żadną cenę. Ze studni tej mogą pić tylko wierni. Gdybym ci przyniósł wody to już nicby mnie nie uchroniło od wiecznego potępienia!
Powiedział to z takiem przekonaniem, że nie chciałem już więcej nań nalegać. Po chwili zapytał:
— Czy nie chciałbyś sam pójść po świętą wodę?
— Nie wolno mi!
— Wolno ci, jeśli się przedtem nawrócisz i przyjmiesz wiarę świętą.
— Nie uczynię tego; ale teraz śpijmy.
Nazajutrz wyjechał Halef w towarzystwie swej żony. Nakazano mu, by wszędzie mówił, że przybywa z dalekich stron i nikomu nie zdradził, że jego towarzyszka jest ze szczepu Atejbeh. Za parą małżeńską jechał przez pewien czas wojownik, któremu poruczono rozglądać się bacznie po drodze między Mekką a Dżiddą. U wejścia do kotliny ustawiono straż.
Pierwszy dzień minął spokojnie, drugiego zwróciłem się do szejka z zapytaniem, czy pozwoli mi zrobić małą wycieczkę w okolicę. Dał mi wielbłąda, ale prosił o zachowanie wszelkich ostrożności. Sądziłem, że sam pojadę; tymczasem, gdym chciał już dosiąść wielbłąda, przystąpiła do mnie córka szejka zapytała:
— Effendi, czy mogę z tobą pojechać?
— Owszem.
Gdyśmy opuścili kotlinę, skierowałem się mimowoli ku Mekce. Sądziłem, że moja towarzyszka ostrzeże mnie, ale ona nie rzekła ani słowa. Po kwadransie jazdy skręciła trochę w prawo i poprosiła:
— Jedź ze mną, effendi!
— Dokąd?
— Chcę zobaczyć, czy nasz strażnik jest na swojem miejscu.
Po pięciu minutach ujrzeliśmy go. Siedział na wzgórzu i patrzył nieustannie na południe.
— Nie trzeba, żeby nas zobaczył — powiedziała. — Chodź, zihdi; zaprowadzę cię, dokąd zechcesz!
Co miały znaczyć te słowa? Skierowała wielbłąda w lewo i uśmiechnęła się do mnie. Potem przynaglała wielbłąda do biegu i zatrzymała się dopiero w wąskiej dolinie. Tu zsunęła się z wielbłąda i usiadła na ziemi.
— Usiądź przy mnie, pomówimy trochę z sobą — rzekła.
Wydała mi się bardzo tajemniczą, ale mimo to spełniłem jej życzenie.
— Czy uważasz swoją wiarę za jedynie prawdziwą, effendi? — rozpoczęła tę dziwną rozmowę.
— Tak! — odpowiedziałem.
— Ja również — dodała spokojnie.
— I ty? — zapytałem zdumiony; takiego wyznania nigdy jeszcze nie słyszałem z ust muzułmańskich.
— Tak, effendi, wiem, że tylko twoja religja jest prawdziwą.
— Skąd wiesz o tem?
— Od siebie samej. Pierwszem miejscem, w którem byli ludzie, był raj; tam żyły wszystkie stworzenia obok siebie, nie czyniąc sobie nic złego. Tak chciał Allah i dlatego ta religja jedynie jest dobra, która nakazuje miłość. I taką właśnie jest religja chrześcijan.
— Czy znasz ją?
— Nie; ale pewien stary Turek opowiadał mi niegdyś o niej. Mówił mi, że wy modlicie się do Boga temi słowy: „Ile unut bicim ginahler, bejle unutar-ic ginah ler“[129], Czy to prawda?
— Tak.
— Podobno w waszym Koranie są jeszcze i te słowa: „Allah muhabbet dir, ile muhabedda kim durar, bu durar Allahda ile Allah durar onada“[130]. Powiedz mi, czy i to jest prawdą?
— Tak, i to jest prawdą!
— A więc religja wasza jest prawdziwą. A czy chrześcijaninowi wolno porwać dziewicę?
— Nie. Za czyn taki czeka go wielka kara.
— Wobec tego religja wasza jest lepsza od naszej. Gdyby Abu-Zeif był chrześcijaninem, nie mógłby mnie porwać i zmusić, abym została jego żoną?
— Tak.
— Wiesz zapewne także, że Turcy i Egipcjanie prześladowali nas okrutnie, jakkolwiek łączy nas z nimi jedna wiara. Oni gwałcili nasze matki, a naszych ojców ćwiartowali i tysiącami wbijali na pal, odcinali im ręce i nogi, nosy i uszy, wykłuwali im oczy, rozszarpywali i miażdżyli nasze dzieci. Nienawidzę wiary, która na to pozwala, ale muszę zostać jej wierną.
— Dlaczego musisz pozostać jej wierną? Przecież każdej chwili — —
— Przestań!! — przerwała mi szorstko. — Wypowiadam przed tobą swoje myśli, ale ty nie chciej być moim nauczycielem! Wiem, co zrobię: zemszczę się — zemszczę się na tych wszystkich, którzy mnie obrazili.
— A pomimo tego sądzisz, że religja miłości jest prawdziwą?
— Tak; ale czyż ja sama mam kochać i przebaczać? Zemszczę się nawet za to, że nie wolno nam wejść w mury świętego miasta. Zgadnij, w jaki sposób?
— Powiedz!
— W głębi duszy pragniesz wejść do Mekki?
— Któż ci to powiedział?
— Ja sama; ale odpowiedz mi!
— Chciałbym istotnie to miasto zobaczyć.
— Jest to rzeczą bardzo niebezpieczną; ale ja się chcę zemścić i dlatego przywiodłam ciebie w to miejsce. Gdybyś się dostał do Mekki, czy umiałbyś naśladować nasze zwyczaje?
— Wolałbym tego uniknąć.
— Słusznie, nie chcesz obrażać swojej wiary. Ale idź do Mekki; ja tu zaczekam na ciebie!
Czyż nie było to dziwnem? Ta kobieta chciała się zemścić na islamie, każąc znieważać stopą niewiernego najświętsze miejsca. Jako misjonarz mógłbym tu spełnić pewne zadanie — naturalnie z poświęceniem długiego czasu i trudu; ale dla takiego „obieżyświata“, jak ja, było to rzeczą niemożliwą.
— Gdzie leży Mekka? — zapytałem.
— Jeśli przejdziesz przez tę górę, zobaczysz ją w dolinie.
— Dlaczego mam iść, a nie jechać?
— Jeżeli pojedziesz, będą wszyscy myśleli, że jesteś pielgrzymem i zwrócą na ciebie baczniejszą uwagę. Jeśli jednak piechotą wejdziesz do miasta, każdy pomyśli, że wracasz z przechadzki.
— A ty chcesz czekać na mnie?
— Tak.
— Jak długo?
— Tyle czasu, co wy Frankowie nazywacie czterema godzinami.
— To trochę za krótko.
— Pomyśl, że poznają cię bardzo łatwo, gdy dłużej tam zabawisz. Możesz przejść tylko raz przez ulice i zobaczyć Kaabę, to dosyć!
Miała słuszność. A więc dobrze było, że postanowiłem postąpić stosownie do okoliczności. Wstałem, a ona wskazała na moją broń i potrząsnęła głową.
— Jesteś zupełnie podobny do Araba, a jednak masz broń nie naszą. Zostaw tutaj swoją strzelbę i weź moją.
W pierwszej chwili opanowała mię pewnego rodzaju nieufność, ale pozbyłem się jej odrazu. Zamieniłem strzelbę i ruszyłem w drogę. Kiedy stanąłem na szczycie góry, zobaczyłem Mekkę przed sobą o pół godziny drogi. Leżała w dolinie, otoczona nagiemi, pustemi wzgórzami. Rozpoznałem warownię Szebel Szad i minarety kilku meczetów. El Hamram, główny meczet, wznosił się w południowej części miasta.
Tam skierowałem przedewszystkiem swe kroki. Doświadczałem podobnego uczucia, jak żołnierz, co ma już za sobą kilka drobnych potyczek, ale dopiero pierwszy raz usłyszał huk ogromnej bitwy. Szczęśliwie dostałem się do miasta. Ponieważ zapamiętałem sobie dokładnie położenie meczetu, nie potrzebowałem się pytać o drogę. Domy, pomiędzy któremi szedłem, były zbudowane z kamienia, a ulica była posypana piaskiem z pustyni. Wkrótce stanąłem przed Bejth-Allah, który jest kształtu prostokątnego i pomału obszedłem go dookoła. Świątynia ta była obwiedziona kolumnami, a ponad niemi wznosiło się sześć minaretów. Długość jej wynosiła dwieście czterdzieści, a szerokość dwieście pięć kroków. Ponieważ postanowiłem dopiero potem oglądać zewnętrzną część świątyni, przeto wszedłem przez jedną z bram do środka. W bramie siedział jakiś Mekkaui[131], który sprzedawał miedziane flaszki.
— Sallam aaleikum! — pozdrowiłem go z godnością. — Ile kosztuje taka jedna kuleh?
— Dwa pjastry.
— Niech Allah błogosławi twoim synom i synom twych synów, albowiem tanio sprzedajesz swój towar. Tu masz dwa pjastry — biorę jedną kuleh.
Wziąłem flaszkę i wstąpiłem, mijając liczne słupy, do wnętrza świątyni; wpobliżu kazalnicy zaś zdjąłem obuwie.
W środku stała Kaaba, otulona całkowicie w kizua[132], przez co przedstawiała trochę osobliwy widok. Wiodło do niej siedem wyłożonych kamieniami dróg, pomiędzy któremi znajdowało się tyleż pięknych trawników. Koło Kaaby zauważyłem świętą studnię Cem-cem, z której kilku urzędników rozdzielało wodę pomiędzy pobożnych pielgrzymów. Cały ten święty przybytek nie sprawiał jednak religijnie podniosłego wrażenia.
Tragarze biegali ze swoimi ciężarami, tam i spowrotem; pod kolumnami siedzieli publiczni pisarze; widać było nawet przekupniów, sprzedających owoce i pieczywo.
Rzuciwszy przypadkowo okiem w głąb kolumnady, ujrzałem zewnątrz świątyni klęczącego wielbłąda. Było to zwierzę cudnej piękności. Jego pan, obrócony do mnie tyłem, zsiadał właśnie i jednocześnie przyzywał ręką służącego z meczetu do pilnowania wielbłąda. Zauważyłem tę scenę mimochodem, gdy szedłem ku studni, by dać sobie napełnić flaszkę świętą wodą. Tu panował taki ścisk, że musiałem jakiś czas czekać na swoją kolej. Wreszcie złożyłem mały dar, zatkałem flaszkę i obróciłem się. O jakie dziesięć kroków ode mnie stał Abu-Zeif. Uczucie gwałtownego przestrachu wstrząsnęło mną całym, ale na szczęście nie osłabiło mnie wcale. W takich chwilach człowiek myśli i postanawia dziesięć razy prędzej, niż zwykle. Nie uciekałem tak, by to zwróciło uwagę otoczenia, ale starałem się jak największemi krokami dotrzeć do słupów, za któremi leżał wielbłąd Abu-Zeifa. Tylko to zwierzę mogło mnie wyratować; był to bowiem jeden z owych hedjihnów, jakie spotyka się tylko w górach Dżammar. Obuwie moje przepadło; nie było czasu go zabrać, bo już usłyszałem za sobą wołanie:
— Giaur, giaur! Chwytajcie go, strażnicy świątyni!
Skutek, wywołany tym okrzykiem, był nadzwyczajny. Nie miałem już czasu obejrzeć się, ale za mną słychać było, jakby łoskot wodospadu, poryk orkanu, jakby stąpanie wielo-tysiącznego stada bawołów. Teraz już nie było czasu iść równomiernie i ostrożnie. Przebiegłem przez plac, przesunąłem się między słupami i stanąłem przed wielbłądem, którego nogi, na szczęście, nie były spętane. Jednem uderzeniem pięścią odrzuciłem służącego nabok, a w następnej chwili siedziałem już w siodle, ściskając rewolwer. Ale czy zwierzę będzie posłuszne?
— E-o-ah! E-o-ah!
Chwała Bogu! Na znany okrzyk podniósł się hedjihn w dwóch ruchach i ruszył z miejsca z szybkością wiatru. Ztyłu zagrzmiały strzały — ale ja pędziłem wciąż naprzód, naprzód.
Gdyby wielbłąd był jednem z tych upartych zwierząt, które się tak często spotyka, byłbym niezawodnie zgubiony. W niespełna trzech minutach znalazłem się już poza obrębem miasta. Odważyłem się spojrzeć poza siebie dopiero wtedy, gdy znalazłem się już w połowie wysokości góry. Na dole roiło się od jeźdźców, którzy usiłowali mnie dopędzić. Widocznie Muzułmanie pośpieszyli do najbliższych serajów i khanów i zabrali stamtąd wszystkie wielbłądy i konie.
Dokąd miałem się teraz zwrócić? Czy do córki szejka? Mogłem ją przecie tym sposobem zdradzić! A jednak musiałem ją ostrzec. Bezustannemi okrzykami podniecałem mego wielbłąda, który rwał z nieporównaną szybkością. Kiedy stanąłem na szczycie, spojrzałem znowu poza siebie wdół i przekonałem się, że byłem zupełnie bezpieczny. Tylko jeden jeździec był stosunkowo najbliżej mnie: był to Abu-Zeif. Przypadkowo dosiadł konia bardzo rączego.
Ruszyłem stokiem góry nadół. Córka Maleka zauważyła mnie natychmiast. Widząc, że siedzę na wielbłądzie, pędzącym z taką nadzwyczajną szybkością, odgadła istotny stan rzeczy. Zaraz dosiadła swego wielbłąda, trzymając tego, na którym ja przedtem siedziałem, za uzdzienicę.
— Kto cię poznał?! — zawołała z odległości, z której mogłem ją usłyszeć.
— Abu-Zeif.
— Allah akbar! Czy ten łotr ściga cię?
— Jest nawet wcale blisko.
— A inni?
— Nie dojadą.
— Trzymaj się zdala ode mnie i uciekaj ciągle prosto przed siebie przez góry i doliny.
— Dlaczego?
— Zobaczysz… Oddaj mi wpierw moją broń!
Kiedyśmy już zamienili strzelby, córka pustyni ukryła się za skałą, nie zważając na to, że odjeżdżam. Teraz odgadłem jej zamiar: chciała, aby Ahu-Zeif dostał się między nas obojga. Wkrótce ukazał się on na szczycie. Umyślnie zwolniłem biegu i zauważyłem, że Abu-Zeif podwaja swe wysiłki. Kiedy ja wspinałem się na najbliższe wzgórze, on galopował wdół. Pędząc naoślep, nie zważał na ślady, które go mogły ostrzec, że nie byłem sam. Ze szczytu wzgórza widziałem za sobą zaledwie kilku ścigających. Natomiast Abu-Zeif znalazł się już pomiędzy mną a córką szejka.
Ponieważ drugi wielbłąd biegł wolno za nią, przeto Abu-Zeif, jeżeli się oglądnął, mógł myśleć, że to ktoś ze ścigających mnie muzułmanów.
Mnie nic już nie groziło, należało więc pomyśleć o tem, aby Abu-Zeif nam się nie wymknął. Starałem się teraz dostać na równinę, ale tak, by kierunek mojej drogi był przeciwny do obozu Atejbehów. Jednocześnie coraz więcej, wstrzymywałem swego bieguna.
Jazda ta trwała ze trzy kwadranse; wreszcie dostałem się na nieprzemierzoną pustynię i trzymałem się na odległość strzału od Abu-Zeifa. Teraz widziałem już i córkę szejka u stóp łańcucha wzgórz. Jednocześnie pojawił się na stoku ostatniej wyniosłości jakiś muzułmanin, który widocznie miał pod sobą znakomitego wielbłąda: zbliżał się bowiem do nas coraz hardziej. Jego wielbłąd znacznie prześcigał w biegu konia Abu-Zeifowego.
Ten nieznajomy jeździec niepokoił mnie bardzo ze względu na moją towarzyszkę; nagle, spostrzegłem ku memu wielkiemu zdziwieniu, że jeździec ów skręcił wbok, jak gdyby nas chciał dopaść łukiem. Zatrzymałem wielbłąda, aby się rozejrzeć w sytuacji. Czyżby to było możliwe? ten mały jegomość, co pędził jak wiatr na swoim hedjihnie, wyglądał zupełnie tak samo, jak mój Halef. Tak, to był Halef i nikt inny. Widocznie pragnął zwrócić uwagę moją na siebie, bo podrzucał rękami do góry, jakby zajęty był chwytaniem jaskółek.
Teraz zostałem spokojnie w miejscu i chwyciłem za strzelbę.
Abu-Zeif był już tak blisko, że mógł słyszeć mój głos:
— Rrreee! ty, ojcze szabli! Trzymaj się zdala, albo poślę ci kulę!
— Zdala, ty psie! — krzyknął. — Schwytam cię żywcem i zaprowadzę cię do Mekki, ty niecny świętokradzco!
Nie pozostawało mi nic innego: wycelowałem i strzeliłem. Aby go oszczędzić, mierzyłem w pierś konia; który się przewrócił i przykrył go sobą. Myślałem, że Abu-Zeif natychmiast się wydobędzie z pod cielska martwego już rumaka, tymczasem on leżał bez ruchu. Widocznie był zraniony lub chciał mnie zwabić do siebie. Podjechałem bardzo ostrożnie i stanąłem przy nim równocześnie z córką szejka. Leżał w piasku z zamkniętemi oczyma i nie ruszał się.
— Effendi, twoja kula wyprzedziła moją! — uskarżała się kobieta.
— Mierzyłem do konia, a nie do niego. Widocznie złamał kark i zemdlał… zobaczę.
Zsiadłem i zacząłem go badać. Jeśli nie zranił się wewnątrz, to stracił przytomność z ogłuszenia. Córka szejka wyciągnęła swój handżar.
— Co chcesz robić?
— Wezmę sobie jego głowę.
— Nie czyń tego, bo według prawa należy on i do mnie.
— Moje prawo jest starsze.
— Ale moje jest większe: ja go powaliłem.
— Według zwyczajów tego kraju słuszność po twojej stronie. Czy go zabijesz?
— A jeżeli go nie zabiję i puszczę wolno, lub też zostawię tutaj?
— W takim razie wyrzekniesz się swego prawa, a ja wykonam swoje.
— A więc nie zrzekam się swego prawa.
— Weźmy go z sobą, a wnet się rozstrzygnie, co się ma z nim stać.
Teraz nadjechał Halef.
— Maszallah, na Boga! Zihdi, coś zrobił?
— Jakto, ty tutaj?
— Przybyłem za tobą.
— Widzę; wytłumacz się dokładniej.
— Zihdi, wiesz, że posiadam wiele pieniędzy; ale pocóż je nosić w kieszeni? Chciałem sobie kupić dobrego wielbłąda i poszedłem do handlarza, który mieszka w południowej stronie miasta. Hanneh była przy mnie. Kiedy oglądałem wielbłądy, z których ten właśnie był najlepszy i tak drogi, że mógł go kupić tylko emir lub pasza, usłyszałem nagle wielki hałas. Wybiegłem razem z handlarzem na ulicę i dowiedziałem się, że jakiś giaur znieważył święte miejsce i uciekł. Pomyślałem o tobie, zihdi, i niebawem ujrzałem cię, pędzącego pod górę. Wszystko cisnęło się do domów po konie i wielbłądy, aby cię ścigać. Ja uczyniłem to samo i dosiadłem tego oto hedjihna. Hanneh kazałem pobiec do obozu i zawiadomić szejka o tym wypadku. Ponieważ handlarz nie chciał mi pożyczyć tego szlachetnego zwierzęcia, więc dałem mu klapsa i szybko ruszyłem za tobą, aby cię schwytać. Wszyscy inni pozostali wtyle, a teraz mam ciebie i wielbłąda.
— Wielbłąd nie jest twój.
— O tem pomówimy później, zihdi. Twoi prześladowcy są za nami; nie możemy tu zostać.
— Cóż zrobimy z tym ojcem szabli i oszustwa?
— Przywiążemy go do tego wolnego wielbłąda i zabierzemy ze sobą. Niebawem odzyska przytomność.
— A dokąd pojedziemy?
— Znam dobre miejsce — odpowiedziała córka szejka. — I ty, Halefie, wiesz o niem, bo ojciec wskazał ci je na wypadek, gdybyś nas nie zastał w obozie.
— Masz zapewne na myśli jaskinię Atafrah?
— Tak, Hanneh miała cię tam zaprowadzić. Jaskinię tę znają tylko naczelnicy Atejbehów, a ich niema tam teraz. Pomóżcie mi związać jeńca.
Przywiązaliśmy go do tego samego wielbłąda, który niósł mnie z obozu aż w pobliże miasta. Córka Maleka zabrała wszystko, co Abu-Zeif miał przy sobie. Potem wsiedliśmy na nasze wielbłądy i pośpieszyliśmy w kierunku południowo-wschodnim.
Udało mi się więc ujść szczęśliwie. Wówczas nie przypuszczałem, iż kiedyś ujrzę jeszcze raz Mekkę; odkładam zatem szczegółowy opis miasta na potem. W drodze musiałem słuchać wyrzutów Halefa.
— Zihdi — rzekł — czyż nie mówiłem ci, że niewiernemu nie wolno wejść do miasta świętego? To też ledwo uszedłeś z życiem!
— A dlaczego odmówiłeś mej prośbie, gdym cię prosił o wodę ze świętej studni?
— Bo nie wolno mi było jej spełnić.
— Poszedłem więc sam po wodę!
— Byłeś przy świętej studni?
— Popatrz!… Oto jest prawdziwa woda z Cemcem!
— Allah kerihm, Bóg jest łaskaw, zihdi! Jego to dzieło, że stałeś się prawdziwym wiernym, a nawet hadżim. Giaurowi nie wolno wejść do miasta; ale kto ma wodę ze studni Cem-cem, jest hadżim, a zatem i prawdziwym muzułmaninem. Czyż nie zapewniałem cię zawsze, że się kiedyś nawrócisz, czy chcesz, czy nie chcesz?
Było to bardzo pocieszne, ale i nader śmiałe pojmowanie sprawy; ponieważ widoczne było, iż Halefowi chodzi o uspokojenie swego sumienia, więc nie starałem się zachwiać w nim tego zbawiennego dlań przekonania o mojem hadżostwie.
Okolica Mekki jest bardzo uboga w wodę. Nieliczne studnie, które się tu i ówdzie znajdują, są miejscem zbornem dla podróżnych. Musieliśmy je więc omijać, mimo, iż upał nam okropnie doskwierał. Wreszcie przybyliśmy w okolicę, zawaloną ogromnemi skałami. Pochód odbywał się tu z wielkim trudem. Przed jedną ze skał stanęła nasza przewodniczka i rzekła, wskazując na dość wąski otwór, wiodący w głąb skały:
— Oto nasza jaskinia. Wielbłądy zdołają wejść, jeśli zdejmiemy z nich siodła.
— Czy zostaniemy tu? — zapytałem.
— Tak i zaczekamy, aż szejk nadejdzie.
— Czy naprawdę przyjdzie?
— Przyjdzie, bo Hanneh uwiadomiła go. Jeśli kto z Atejbehów nie przyjdzie do obozu, to należy go tu szukać. Zsiądźcie i pójdźcie za mną!
Abu-Zeif oprzytomniał wprawdzie, ale podczas całej jazdy z ust jego nie usłyszano ani słowa, ani westchnienia, a oczy miał zamknięte. Przeniesiono go do jaskini.
Jaskinia, zprzodu wąska, rozszerzała się w głębi coraz bardziej; było w niej dość miejsca dla czterdziestu do pięćdziesięciu ludzi wraz z bydłem. U tylnej ściany znajdowało się zagłębienie, w którem była woda. Umieściwszy w jaskini więźnia i wielbłądy, wyszliśmy, aby nazbierać trawy rattam, która ma tę własność, że pali się równie dobrze w stanie zielonym, jak w suchym.
Czyniliśmy już przygotowania na noc; w dzień nie mogliśmy rozpalić ogniska, bo wydobywający się z jaskini dym, zdradziłby nas napewno. Zresztą nie żywiliśmy zbyt wielkiej obawy. Droga, którąśmy przebyli, była tak niedostępna, tak kamienista, że niktby nie zdołał odnaleźć naszych śladów.
Dokonałem niezwykłego odkrycia; oglądając bowien kieszeń u siodła mego wielbłąda, znalazłem wielką sumę pieniędzy.
Byliśmy bardzo zmęczeni; przekonawszy się raz jeszcze, iż więzień nasz jest mocno związany, ułożyliśmy się do snu. Wprzód jednak umówiłem się z Halefem, iż mamy naprzemian czuwać przy więźniu. Wieczór minął nastała noc. Nad ranem odbywałem właśnie straż, gdy do uszu mych doszedł lekki szmer. Wyjrzałem z jaskini i dostrzegłem człowieka, podkradającego się ostrożne ku skale. Poznałem w nim jednego z Atejbehów.
— Dzięki Allahowi, że cię widzę, effendi — powitał mnie. — Szejk wysłał mnie, bym się przekonał, czy wy tu jesteście. Nie potrzebuję wracać, bo jeśli nie wrócę to będzie w tem właśnie znak, że was tu zastałem.
— Kogo spodziewasz się jeszcze tu zastać prócz mnie?
— Twego służącego, Halefa, córkę szejka, a może i Abu-Zeifa, jako więźnia.
— Jakżeż mogłeś się tego domyśleć?
— Effendi, nie trudno zgadnąć. Hanneh przybyła sama z dwoma wielbłądami do obozu i opowiedziała, że byłeś w Mekce i uciekłeś stamtąd. Córka Maleka wyjechała z tobą i nie opuściła cię napewno, choć popełniłeś wielki grzech. Halef pośpieszył za tobą, a za górami prześladowcy twoi znaleźli wprawdzie konia, na którym ścigał cię nasz wróg, zastrzelonego, ale Abu-Zeifa już nie było. Zabraliście go więc z sobą. Naturalnie, że tylko my mogliśmy się tego domyśleć, a nie oni.
— Kiedy przyjdzie szejk?
— Może za godzinę.
— Wejdź!
Człowiek ten nie raczył nawet spojrzeć na więźnia i ułożył się natychmiast do snu. W oznaczonym czasie stanęła przed jaskinią mała karawana. Zdjęto z wielbłądów tłumoki i wniesiono je do jaskini. Spodziewałem się, że szejk będzie mi czynił wyrzuty spowodu mojej wyprawy do Mekki. Tymczasem pierwszem jego pytaniem było:
— Czyś schwytał Abu-Zeifa?
— Tak jest.
— Czy jest on tu?
— Bez ran i zdrów.
— Będziemy go więc sądzili!
Na rozmaitych przygotowaniach zeszedł czas aż do południa. Teraz miał się rozpocząć sąd. Przedtem jednak miałem ciekawą rozmowę z Halefem.
— Zihdi, pozwól mi o coś zapytać?
— Mów!
— Prawda, że pamiętasz wszystko, coś spisał o mnie i o Hanneh.
— Wszystko.
— Kiedy mam Hanneh oddać?
— Po pielgrzymce.
— Nie ukończyłem jej jeszcze!
— Czego jeszcze brak?
— Właściwie nic, bo w Mekce spełniłem wszystko. Ale, ponieważ chciałbym żonę zatrzymać, więc przyszło mi na myśl, że do właściwej pielgrzymki należy także odwiedzenie Mediny.
— To prawda. A co mówi na to Hanneh?
— Zihdi, ona mnie kocha. Naprawdę, sama mi to powiedziała!
— A ty kochasz ją?
— Bardzo… Czyż nie jest napisane, że Allah wyjął Adamowi żebro i stworzył z niego Ewę?… Pod żebrem jest serce, a tak sercem mąż będzie zawsze złączony z żoną…
— Ale co szejk na to powie?
— Otóż to właśnie mię niepokoi, zihdi.
— Innych trosk nie masz?
— Nie.
— A ja? Cóż ja na to powiem?
— Ty? O, ty mi dasz pozwolenie, albowiem nie opuszczę cię, jak długo zechcesz mnie mieć przy sobie.
— Ale żona twoja nie mogłaby podróżować z nami; pomyśl o tem!
— Ona zostanie przy swym szczepie, dopóki nie wrócę!
— Halefie, tak wielkiego poświęcenia nie wymagam od ciebie. Jeśli się naprawdę tak czule kochacie, to powinieneś wszystko zrobić, aby ją zatrzymać przy sobie. Może szejk da się ubłagać i zostawi ci ją.
— Zihdi, nie oddam jej, choćbym miał z nią uciec. Ona wie, że jestem hadżi Halef Omar ben hadżi Abul Abbas ibn hadżi Dawud al Gossarah i pójdzie za mną choćby na koniec świata.
Na tem dumnem jego zapewnieniu skończyła się nasza rozmowa. Tymczasem utworzono koło, w którego środek wniesiono Abu-Zeifa. Wezwano mnie, bym wziął udział w sądzie; usiadłem więc obok szejka.
— Effendi — odezwał się szejk — twierdzisz, jak słyszałem, że masz pewne prawa do tego człowieka; muszę więc wierzyć, że to prawda. Czy odstąpisz nam go, czy też wspólnie głosować będziesz w jego sprawie.
— Będę z wami głosował, ja i Halef, gdyż i on chce się zemścić na Abu-Zeifie.
— Zdejmcie więzy z więźnia!
Rozwiązano mu więzy, ale on leżał bez ruchu, jakgdyby już nie żył.
— Abu-Zeifie, podnieś się przed tymi mężami i przemów co na swoją obronę!
Abu-Zeif nie podniósł nawet powieki.
— Widzicie zatem, mężowie, że ten człowiek stracił mowę; na cóż mamy z nim mówić? Tak on, jak i my wiemy, jakie zbrodnie ciężą na nim. Cóżby tu pomogły słowa i pytania? Mówię więc, że Abu-Zeif musi umrzeć i posłużyć za żer szakalom, hjenom i sępom. Kto się ze mną zgadza, ten niech to objawi.
Wszyscy potwierdzili ten wyrok. Ja jeden chciałem mu się właśnie sprzeciwić, gdy zaszedł fakt niespodziewany.
Oto więzień zerwał się nagle, przewinął się między dwoma Atejbehami i skoczył ku wyjściu. Krzyk przerażenia rozległ się w jaskini; wszyscy wybiegli za uciekającym. Zostałem tylko ja.
Na Abu-Zeifie ciążył taki ogrom win, że według praw, panujących na pustyni, zasłużył na śmierć. Ale jeżeliby mu się ucieczka udała, to musielibyśmy natychmiast opuścić jaskinię.
Czekałem długi czas. Naprzód wrócił stary szejk, bo pozostał wtyle za młodszymi ludźmi.
— Dlaczego nie pobiegłeś za nim, effendi? — zapytał mnie.
— Waleczni twoi wojownicy pochwycą go i bez mej pomocy. Czy złapią go?
— Nie wiem. Abu-Zeif słynie z tego, że biega, jak mało kto. Gdyśmy wybiegli z jaskini, już go nie było widać. Jeżeli go nie dopędzimy, to musimy stąd uciec, gdyż on zna teraz naszą jaskinię.
Wnet wrócili Atejbehowie, jeden po drugim. Nikt go nie widział jak uciekał, nikt nie dostrzegł jego śladów. Potem nadszedł Halef, a wreszcie przybyła córka szejka, drżąca z wściekłości. Każdy zosobna doniósł, że zbieg znikł bez śladu.
— Słuchajcie, mężowie — rzekł szejk — Abu Zeif zdradzi nasze schronisko. Czy nie należałoby zwinąć naszych rzeczy i puścić się za nim w pogoń? Jeśli objedziemy okolicę tę wkoło, to być może, że go ujrzymy.
— Nie uciekajmy więc, lecz ścigajmy go! — odpowiedziała jego córka.
Wszyscy zgodzili się na to.
— A więc żywo, weźcie wielbłądy i pojedźcie za moim przewodem! Kto zbiega sprowadzi, żywego czy nieżywego, otrzyma bardzo wielką nagrodę!
W tej chwili wystąpił Halef i rzekł:
— Zasłużyłem już na nagrodę. Tam za jaskinią leży trup „ojca szabli“.
— Gdzieżeś go dopędził? — zapytał szejk.
— Panie, powinieneś wiedzieć, że mój zihdi jest mistrzem w walce i że umie odnaleźć wszelki makam[133]. On mnie nauczył, jak się szuka śladu w piasku, w trawie, na ziemi i na skale, on mi pokazał, jak się trzeba zastanowić przy ściganiu uciekającego wroga. Byłem pierwszym, który pobiegł za Abu-Zeifem, ale nie ujrzałem go już. Biegałem to w tę, to w tamtą stronę, wreszcie pomyślałem sobie, że był on zapewne tak przezornym, by się ukryć gdzieś niedaleko skały. Rozejrzałem się po kamieniach i znalazłem go. Po krótkiej walce utopiłem mu nóż w serce nikczemne. Pokażę wam trupa.
Zostałem w jaskini, podczas gdy wszyscy Atejbehowie wyszli, by zobaczyć nieżywego Abu-Zeifa.
Wrócili z triumfem.
— Jakiej żądasz nagrody? — zapytał szejk walecznego Halefa.
— Panie, przybywam z dalekiego kraju, do którego już nigdy nie wrócę! Jeśli mnie uważasz za godnego, to przyjmij mnie do swego szczepu.
— Chcesz zostać Atejbehem? A co mówi na to twój pan?
— Zgadza się. Nieprawdaż, zihdi?
— Tak — zabrałem głos. — Łączę życzenie moje z jego prośbą.
— Co się mnie tyczy, zgodziłbym się bez wahania — odrzekł szejk. — Muszę jednak zapytać tych ludzi; przyjęcie obcego człowieka do naszego szczepu jest rzeczą bardzo ważną, która wymaga wiele czasu. Czy masz krewnych wpobliżu?
— Nie.
— Czy grozi ci krwawy odwet?
— Nie.
— Czy jesteś sunnitą, czy sziitą?
— Jestem zwolennikiem sunny.
— Czy rzeczywiście nie miałeś nigdy ani żony ani dzieci?
— Nigdy.
— Jeżeli tak, to możemy odrazu przystąpić do narad.
— Więc naradźcie się nad jedną jeszcze sprawą!
— Nad czem?
— Zihdi, czy chcesz przemówić za mnie?
Powstałem i przybrałem postawę możliwie uroczystą. Potem odezwałem się w te słowa:
— Posłuchaj mnie, o szejku i niechaj Allah otworzy ci serce, aby słowa me znalazły łaskę twej woli. Jestem Kara ben Nemzi, emir między talebami i bohaterami Frankistanu. Przybyłem do Afryki jako i do tego kraju, aby poznać jego mieszkańców i dokonać wielkich dzieł. Do tego potrzebny mi był służący, któryby znał wszystkie narzecza Zachodu i Wschodu, człowiek mądry i przebiegły, a tak odważny, żeby się nie bał ani lwa, ani pantery, ani człowieka żadnego. Znalazłem więc tego oto męża, co zwie się hadżi Halef Omar ben hadżi Abul Abbas ibn hadżi Dawud al Gossarah i jestem zeń zadowolony ponad wszelki wyraz. Silny ci on jak dzik, wierny jak wyżeł, czujny jak fennek, zwinny jak antylopa. Walczyliśmy społem nad przepaściami szottów, gdzieśmy się razem zapadli i razem ocaleli. Staczaliśmy zwycięskie walki ze zwierzem na puszczy, stawialiśmy czoło strasznemu samumowi: tak jest, dotarliśmy aż do granic Nubji, i tam wyswobodziliśmy z rąk ciemięzcy uwięzioną niewiastę, kwiat nad kwiaty. Potem udaliśmy się do Belad el Arab, a cośmy tu przeżyli, tego świadkami i uczestnikami jesteście sami. Potem wybrał się Halef wraz z wnuczką twą, Hanneh, do Mekki. Stała się ona jeno pozornie jego żoną, a on podpisał umowę, wedle której miał ją oddać po pielgrzymce. Ale Allah pokierował sercami ich tak, że się oboje bardzo pokochali i nie chcieliby nigdy rozstać się z sobą. Tyś hadżi Malek Iffandi ibn Achmed Chidid el Ajni ben Abul Ali el Bezami Abu Szehab Abdolatif el Hanifi, mądry i waleczny szejk synów Atejbehowych. W mądrości swej uznasz, że nie łatwo i niemiło pozbawiać się takiego towarzysza jak Halef; ale pragnę jego szczęścia i dlatego proszę cię, byś go przyjął do szczepu Atejbehów i uwolnił od oddania żony po pielgrzymce. Wiem, że spełnisz moją prośbę; za to wróciwszy do mej ojczyzny, rozgłoszę imię twoje i sławę twego szczepu po wszech krajach Zachodu. Sallam!
Wszyscy przysłuchiwali mi się uważnie.
Malek odpowiedział:
— Effendi, wiem, że jesteś sławnym emirem, aczkolwiek nazwiska wasze są tak krótkie, jak klinga niewieściego sztyletu. Wyszedłeś w świat, by nikomu nieznany i niepoznany spełniać wielkie czyny, a kiedyś wnuki naszych dzieci opowiadać będą o twem bohaterstwie. Hadżi Halef jest twoim wezyrem, a życie jego należy do ciebie; weszliście obaj w nasze namioty, aby nam sprawić wielki zaszczyt. Kochamy ciebie i jego — to też złączamy nasze głosy, aby go uczynić synem naszego szczepu. Pomówię z jego żoną, a gdy ona zechce przy nim zostać, podrę kontrakt. Halef jest bowiem walecznym wojownikiem, bo zabił Abu-Zeifa, złodzieja i rozbójnika. Teraz pozwól, że przygotujemy ucztę, aby uświęcić nasz triumf, aby się radować spowodu zgonu naszego wroga i rozpocząć w poważny sposób narady. Jesteś naszym przyjacielem i bratem, jakkolwiek wyznajesz inną wiarę, niż my. Sallam, effendi!






PRZEZ
PUSTYNIĘ
OPOWIADANIE PODRÓŻNICZE
napisał
KAROL MAY



Z ILUSTRACJAMI
WYDAWNICTWO PRZEZ LĄDY I MORZA
SKŁADY GŁÓWNE:
POZNAŃ: WYDAWNICTWO POLSKIE < R. WEGNER >
LWÓW:        KSIĘGARNIA „KSIĄŻKA“ A. MAZZUCATO




PRZEKŁAD AUTORYZOWANY
WSZELKIE PRAWA ZASTRZEŻONE
DRUKARNIA „CONCORDIA“ Sp. Akc., POZNAŃ
PRINTED IN POLAND

SPIS ROZDZIAŁÓW:
 
str.
VIII. 
 1
 41
 82
 200






ROZDZIAŁ VIII.
NAD TYGRYSEM.

„Straszny będzie gniew Pana na nie, i zniszczy wszystkie Bogi ziemie: a będą mu się kłaniać mężowie z miejsca swego, wszystkie wyspy narodów. I wyciągnie rękę swą na Północy, a zatraci Assur: i obróci śliczną Niniwę w pustynią, i w bezdrożną, i jako pustynią. I będą legać w pośrodku jej stada, wszystkie zwierzęta narodów: i bąk, i jeż, na progach ich będą mieszkać: głos śpiewającego w oknie, kruk na próżniku, bo zwątlę moc jego. Toć jest miasto sławne mieszkające w bezpieczeństwie: które mówiło w sercu swoim: Jam jest a prócz mnie niemasz więcej innego: jako się stało pustynią legowisko bestyj? każdy, który przechodzi przez nię, krzykać będzie i machać ręką swoją.“
Te słowa proroka Sofonjasza przypomniały mi się, gdy łódź nasza przybiła o zmierzchu do prawego brzegu Tygrysu. Cała okolica po prawej i lewej stronie rzeki, to jakby grób, jakby wielki, opuszczony cmentarz. Ruiny starożytnego Rzymu i Aten jaśnieją dziś jeszcze w promieniach słonecznych. Pomniki dawnego Egiptu dźwigają się olbrzymiemi kształty ku niebu i świadczą o potędze, bogactwie i zmyśle artystycznym owych ludów, co je zbudowały. Ale tu, nad Eufratem i Tygrysem, spotyka się tylko stosy ruin. Beduin przejeżdża obok nich obojętnie, nie przeczuwając nawet, że pod kopytami jego konia śpi snem grobowym bujne życie niezliczonych pokoleń. Gdzież jest wieża, którą ludzie budowali w Krainie Sinear, mówiąc: Wzniesiemy miasto potężne i wieżę tak wysoką, iż szczyt jej sięgać będzie do nieba, a sława nasza rozejdzie się po całym świecie.
Zbudowali miasto i wieżę, a nie został po nich ani ślad. Chcieli się wsławić, a jednak zaginęła pamięć o tych ludach, co zamieszkiwały owo miasto, i w wieży

Spojrzałem ku niemu i zauważyłem, że warto mu się bliżej przypatrzeć

owej oddawały cześć swym bożkom, zapomniane są dynastje i imiona namiestników ich, co pławili się w zbytkach i krwi niezliczonych rzesz ludzkich; bytowanie ich na ziemi odgadują z trudnością najwięksi nasi badacze.
Ale jakżeż znalazłem się nad Tygrysem, jakżeż dostałem się na statek parowy, co zawiózł mnie aż do progów rzecznych pod Chelab?
Powędrowałem z Atejbehami aż na pustynię En Nahman, bo musiałem unikać zachodnich stron kraju.
Będąc blisko Maskat, nie mogłem się oprzeć chęci zwiedzenia tego miasta. Uczyniłem to sam, bez towarzysza, oglądnąłem mury ze sterczącemi na nich wieżycami, obronne ulice, meczety i portugalskie kościoły, podziwiałem beludżystańską gwardję Imama i wstąpiłem do jednej z kawiarń, by się pokrzepić filiżanką keszreh. Jest to wywar z łupinek kawy, zaprawionej cynamonem i gwoździkami.
Pogrążony w myślach popijałem keszreh. Wnet obudziła mnie z zamyślenia postać człowieka, który stanął w drzwiach. Spojrzałem ku niemu i zauważyłem, że warto mu się bliżej przypatrzeć.
Na łysej, wąskiej i długiej głowie, sterczał wysoki, szary cylinder; nad ustami niezmiernie szerokiemi, o cieniutkich wargach zwisał nos ostro zakrzywiony, i tak długi, że okazywał skłonność połączenia się z brodą. Na długiej, chudej szyi lśnił się szeroki, składany kołnierz, wyprasowany bez zarzutu, pod nim widniał krawat w szare kratki, dalej kamizelka w szare kratki, szary surdut kratkowany, spodnie i kamasze szare i również w kratki.
Kratkowany jegomość trzymał w prawej ręce coś w rodzaju siekierki, używanej zazwyczaj przez rządców lub polowych, a w lewej pistolet o dwóch lufach. Z bocznej kieszeni surduta wyglądał egzemplarz gazety.
— Wermyn kahwe! — zawołał głosem chrapliwym.
Usiadł na senieh, które służyło właściwie za stół, ale dla niego było w sam raz dobre na krzesło. Postawiono przed nim kawę; on zanurzył w niej nos, powąchał i wylał na ulicę, a filiżankę postawił na ziemi.
— Wermyn titin, dajcie tytoniu! — rozkazał teraz.
Podano mu zapaloną fajkę; pociągnął z niej raz, puścił dym nosem, splunął i rzucił fajkę obok filiżanki.
— Wermyn — — zastanowił się, bo nie nasuwał mu się odpowiedni wyraz turecki, a po arabsku widocznie nie umiał. Wycedził tedy poprostu: Wermyn roastbeef!
Kawehdżi nie zrozumiał go.
— Roastbeef! — powtórzył, wykonywując ustami i wszystkiemi dziesięcioma palcami ruch jak przy jedzeniu.
— Kebab! — powiedziałem gospodarzowi, który w tej chwili znikł za drzwiami, aby przygotować żądaną potrawę.
Teraz zwrócił Anglik swą uwagę także na mnie.
— Arab? — zapytał.
— No.
— Turek?
— No.
Anglik podniósł swe wąskie brwi i spojrzał na mnie badawczo.
— Englishman?
— Nie. Jestem Saksończyk.
— Co on tu robić?
— Kawę pić!
— Very well! Czem on być?
— Jestem writer[134].
— Ah! Co on chcieć tu w Maskat?
— Zwiedzić.
— A potem co?
— Nie wiem jeszcze.
— Pieniądze mieć?
— Tak.
— Jak on nazywać się?
Wymieniłem swoje nazwisko. Usta jego rozwarły się tak szeroko, że wargi utworzyły równoległobok naokoło długich, mocnych zębów; brwi podniosły się jeszcze wyżej niż przedtem, a nos zdawał się końcem swym węszyć i zgadywać, jakie słowa wyjdą wnet ze znajdującej się pod nim jamy. Potem sięgnął do kieszeni surduta, wyjął notesik, przejrzał kilka stronic, wreszcie z wielkim rozmachem zdjął kapelusz i ukłonił mi się nisko.
— Welcome, sir; znam pana!
— Ah, mnie?
— Yes, bardzo!
— Czy wolno zapytać, skąd?
— Ja jest przyjaciel od sir John Raffley, od członek od Klub Traveller, Londyn, Near-Str. 47.
— A więc pan zna pana Raffley’a? A gdzie on teraz przebywa?
— W podróży — tu, tam — nie wiem. Pan z nim był na Cejlon?
— Tak jest.
— Polowali na słonie?
— Tak.
— Potem na morzu?
— Naturalnie.
— Ma czas?
— Hm! W jakim celu pan się pyta?
— Czytałem: Babylon, Niniwa, wykopaliska, czciciele szatana. Chcę tam też wykopać — darować British Muzeum. Nie umiem po arabsku — bardzo chcę mieć strzelców. Pan ze mną — dobrze płacę, bardzo dobrze!
— Czy mogę zapytać o pańskie nazwisko?
— Lindsay, Dawid Lindsay — tytuł nie, nie trzeba — sir Dawid mówić.
— Czy pan naprawdę zamierza udać się nad Eufrat i Tygrys?
— Yes. Mam parowiec — pojadę — wysiadam — statek czekać albo nazad do Bagdad — kupię konie, wielbłądy — podróżować, polować, wykopać, podarować British Muzeum, w klub Traveller opowiadać. Pan ze mną pojechać.
— Najchętniej pozostaję samodzielnym.
— Naturalnie! Może mnie opuścić, kiedy chce — dobrze zapłacę, bardzo pięknie zapłacę — tylko ze mną pójść.
— Czy jest kto jeszcze z panem?
— Tylu, ilu pan chce — ale lepiej ja, pan, dwaj służący.
— Kiedy pan się wybiera?
— Pojutrze, jutro, dziś — zaraz!
Propozycja ta była mi bardzo na rękę. Zgodziłem się na nią bez wahania, ale pod warunkiem, że każdego czasu będę mógł udać się tam, dokąd zechcę. Poszedłem z Anglikiem do portu, gdzie statek stał na kotwicy i za pół godziny przekonałem się z rozmowy, że znalazłem w nim wcale miłego towarzysza. Chciał on polować na lwy i rozmaitego rodzaju dzikie zwierzęta, prócz tego miał zamiar złożyć wizytę czcicielom szatana, a nadewszystko szło mu o wykopanie skrzydlatego byka, fowling-bulla, aby podarować brytyjskiemu muzeum w Londynie. Miał więc plany wcale awanturnicze i z tego właśnie powodu był mi sympatyczny. Zresztą w podróżach moich spotykałem nieraz większych jeszcze od niego dziwaków.
Niestety, Anglik nie dał mi wrócić do Atejbehów. Wysłałem więc do nich posłańca, aby zabrał moje rzeczy i uwiadomił Halefa, dokąd się udałem. Posłaniec, wróciwszy, opowiedział mi, że Halef wybierze się wnet lądem z jednym z Atejbehów do szczepów Abu-Zalman i Abu-Szammar, aby wejść z nimi w układy co do przyjęcia Atejbehów do organizacji szczepowej. Nadto kazał mi Halef powiedzieć, że znajdzie mnie, gdziekolwiekbym się znalazł i przyprowadzi mi mego hedjina.
Wiadomości te były mi wielce przyjemne. Cieszył mnie bardzo wybór Halefa na posła w tak ważnej sprawie; widać było z tego, że stał się on ulubieńcem swego teścia. Tymczasem puściliśmy się w drogę perską zatoką, zwiedziliśmy Basrę i Bagdad i, płynąc Tygrysem wgórę, zajechaliśmy aż na miejsce, gdzie wypadło nam przybić do brzegu. Powyżej naszej przystani było ujście rzeki Cab-asfal, a po obu brzegach ciągnęły się gęste dżungle bambusowe. Noc zapadała, ale Lindsay życzył sobie, byśmy weszli na ląd i rozbili namioty. Nie miałem wprawdzie do tego ochoty, ale poszedłem z nim, aby go nie puścić samego. Załoga naszego parowca składała się z czterech ludzi. Ponieważ statek miał o świcie wrócić do Bagdadu, więc Anglik kazał wszystko, nawet cztery konie, zakupione w Bagdadzie, wyładować na ląd.
— Lepiejby było, gdyby rzeczy i konie zostały na statku — ostrzegałem go.
— Dlaczego?
— Bo moglibyśmy jutro o świcie również dobrze wszystko wyładować.
— I wieczór może być — dobrze będę płacić!
— Bezpieczniej będzie nam i koniom na statku niż na lądzie.
— Czy są tu złodzieje, rozbójnicy, mordercy?
— Arabom nie należy nigdy ufać. Jeszcześmy się nie przygotowali dostatecznie.
— Nie będziemy ufać, ale wszystko gotowe — mamy strzelby; każdy łotr będzie zastrzelony!
Anglik trwał więc w swym zamiarze. Wyładowanie zajęło nam ze dwie godziny; wreszcie stanęły dwa namioty, między niemi a brzegiem rzeki przywiązaliśmy konie. Po wieczerzy ułożyliśmy się do snu. Ja odbywałem pierwszą straż, drugą i trzecią nasi dwaj służący, a czwartą Lindsay. Noc była cudowna, przed nami szemrały fale rzeki, a za nami wznosiły się wzgórza Dżebel Dżehennem. Wokół było widno, ale kraj, w którym się znajdowałem, był zagadką. Przeszłość jego podobna była do fal Tygrysu, co się tam gubiły w ponurym cieniu dżungli. Wspomnienia o Babilonie, o Chaldei, o potężnych ongiś narodach i miastach nachodziły mnie jak echa dalekie i gasły, nikły jak szczegóły snu, którego sobie nazajutrz nie możemy przypomnieć.
Po odbyciu przypadającej na mnie straży, zbudziłem jednego ze służących i udzieliłem mu pewnych wskazówek. Nazywał się Bill, był Irlandczykiem, siła jego muskułów zdawała się conajmniej o trzydzieści razy przewyższać moc jego umysłu. Słowa, z któremi zwróciłem się do niego, wywołały jakiś dziwny, głupkowato-chytry wyraz na jego twarzy; natychmiast zaczął gorliwie obchodzić namioty wokoło, jakgdyby lada chwila miał się ukazać nieprzyjaciel. Wkrótce zasnąłem.
Zbudziłem się, bo ktoś mnie ciągnął za ramię. Przede mną stał Lindsay, w szarem swem ubraniu w kratki.
— Sir, proszę wstać!
Skoczyłem na równe nogi i zapytałem:
— Czy się co stało?
— Hm, tak!
— Co takiego?
— Nieprzyjemne!
— Co?
— Koni niema!
— Konie? Czy się wyrwały?
— Nie wiem.
— Czy były jeszcze, gdyś pan objął straż?
— Yes!
— Przecież pan czuwał?
— Yes!
— A gdzie?
— Tam.
Wskazał na wzgórze, znajdujące się w znacznej odległości od naszych namiotów.
— Tam, dlaczego aż tam?
— Tam jest wzgórze ruin, poszedłem po fowling-bull.
— A gdyś pan wrócił, koni już nie było?
— Yes!
Wyszedłem z namiotu, aby obejrzeć pale. Pozostały jeszcze na nich końce sznurów; widocznie je przecięto.
— Konie nie wyrwały się same, ale ukradziono je!
Anglik roześmiał się wesoło.
— Yes! Kto?
— Złodzieje!
Anglik śmiał się do rozpuku, jakgdybym właśnie powiedział coś nadzwyczaj dowcipnego.
— Very well, złodzieje, gdzie są, jak się nazywają?
— Czy ja wiem?
— No, ja też no, pięknie, bardzo pięknie! Jest przygoda!
— Więc ledwo godzinę temu skradziono konie; zaczekajmy jeszcze pięć minut, a będzie już dość jasno, by ujrzeć ślady.
— Pięknie, doskonale! Pan stepowy myśliwy, szukać śladu, ścigać, zastrzelić, kapitalna przyjemność, zapłacę dobrze, bardzo dobrze!
Wszedł do namiotu, aby uczynić jakieś niezbędne w jego rozumieniu przygotowania. Po pewnym czasie zdołałem w szarem świetle świtu odnaleźć ślady sześciu ludzi. Powiedziałem mu to.
— Sześciu? a nas jest — —?
— Dwóch. Dwaj muszą zostać przy namiotach, a statek niech także zostanie u brzegu, aż wrócimy.
— Yes! To rozkazać i dalej!
— Czy umie pan szybko biegać? Czy może wziąć ze sobą Billa?
— Bill? Ba! Na co idę nad Tygrys? Przygoda! Biegam dobrze, biegam jak jeleń!
Wydawszy służbie odpowiednie rozkazy, zarzucił tajemniczą swą siekierkę i strzelbę na ramię i poszedł ze mną. Chodziło o to, by dopędzić złodziei, zanim zdołają się złączyć z większą gromadą. Śpieszyłem się, co sił było w nogach, a Anglik dzielnie dotrzymywał mi kroku.
Pora była wiosenna, to też ziemia nie była podobna do pustyni, lecz do łąki, na której kwiaty, jak kępy, a raczej jak krzaki się rozrastały. Nie uszliśmy wiele, a już mieliśmy spodnie ubarwione kwietnym pyłem. Na tych bujnych łąkach łatwo było rozpoznać ślad ludzki. Wreszcie doszliśmy do małej rzeczki, spływającej z Dżebel Dżebennem. Nad jej brzegiem spostrzegliśmy pewne miejsce, wydeptane końskiemi kopytami; po zbadaniu tego miejsca, doszliśmy do przekonania, że było tu aż dziesięć koni. Wywnioskowaliśmy z tego, że dwaj z owych sześciu złodziei szli aż dotąd pieszo, a tu czekały ich konie w ukryciu.
Lindsay miał bardzo niezadowoloną minę.
— Źle — wściekle się złościć!
— Z jakiego powodu?
— Uciekną!
— Dlaczego?
— Mają swe konie — my piechotą!
— Ba! Mógłbym ich mimo to dopędzić, gdyby pan dotrzymał kroku. Zresztą, nie chodzi jeno o to, żeby ich ślad zobaczyć, ale trzeba także wnioskować.
— Niech pan wnioskuje!
— Czy ludzie ci przypadkowo zaszli w stronę naszych namiotów?
— Hm!
— Być może, ale może i nie. Zdaje mi się, że spostrzegli zdaleka nasz statek i szli za nim wzdłuż brzegu. Jeśli się tak ma rzecz, to ślad ich wskazuje na zachód dlatego tylko, że zamierzają przebyć rzekę wpław, a nie śmieją wejść do wody z końmi, których właściwości nie znają jeszcze.
— Trzeba pójść naokoło?
— Tak zapewne poszukują jakiegoś brodu, a potem pójdą w poprzednim kierunku.
— Pięknie, dobrze, bardzo dobrze!
Zrzucił z siebie odzież i wstąpił na brzeg.
— A właśnie, sir, czy umie pan dobrze pływać?
— Yes!
— Niebardzo tu bezpiecznie, gdy się nie chce zmoczyć odzieży i broni. Owiń pan cylinder swój ubraniem, jak turbanem!
— Dobrze, bardzo dobrze, zrobię tak!
I ja zwinąłem odzież w tłumok i włożyłem go na głowę.
Potem weszliśmy do wody. Anglik okazał się doskonałym pływakiem. Przepłynęliśmy rychło rzekę; stanąwszy na drugim brzegu, wdzialiśmy znowu odzież na siebie. Lindsay poddał się zupełnie memu kierownictwu. Szybko przebyliśmy dwie mile angielskie w stronę południową, a potem skierowaliśmy się ku zachodowi. Tu była okolica górzysta. Weszliśmy na jedną z gór, aby się rozejrzeć wokoło. Nigdzie nie było widać żywej istoty.
— Nothing! —nic, ani żywej duszy, źle!
— Hm, i ja nic nie widzę!
— A gdy się pan omylić — oho, co wtedy?
— Wtedy mamy jeszcze zawsze dość czasu, aby wytropić ich tam nad rzeczką. Dotychczas nikomu nie udało się jeszcze ukraść mi bezkarnie konia; nie ustąpię więc, dopóki nie odzyskamy naszych koni.
— Ja także.
— Nie. Pan musi wrócić nad Tygrys, by pilnować swoich rzeczy.
— Moich rzeczy? Ba, gdy pójdą precz, kupię nowe — chętnie zapłacę za przygodę, bardzo dobrze.
— Cicho! Czy się tam coś nie rusza?
— Gdzie?
— Tam! Wskazałem mu kierunek ręką. Rozwarł teraz szeroko oczy i usta. Nozdrza zadrżały mu, a nos jego zdawał się coś wietrzyć.
— Słusznie — i ja widzę!
— Zbliża się do nas.
— Yes! Gdy będą, zastrzelę wszystkich!
— Sir, to są ludzie!
— Złodzieje! Na śmierć zastrzelić, na śmierć!
— Wobec tego będę pana musiał opuścić!
— Opuścić? Dlaczego?
— Bronię się, gdy mnie kto napadnie, ale nigdy nie zabijam ludzi niepotrzebnie. Sądzę, że pan jesteś Anglikiem!
— Well! Englishman — szlachcic, gentleman — nie będę zabijać — wezmę tylko konie!
— Teraz wierzę, że pan nim jesteś!
— Yes! Dziesięć punktów — tak!
— Sześciu na koniach, a czterech pieszo.
— Hm! Pan dobry myśliwy — miał rację sir John Raffley wiele opowiadał — zostać u mnie — dobrze zapłacę, bardzo dobrze!
— Czy umie pan dobrze strzelać?
— Hm, dość!
— Więc chodźmy. Musimy się cofnąć, aby nas nie zauważyli. Zajmiemy pozycję między górą a rzeką. Pobiegniemy jeszcze z jakie dziesięć minut na południe, bo tam przepływa rzeka tuż u stoku góry. Tam nie będą się nam mogli wymknąć.
Wnet stanęliśmy na miejscu, które wskazałem. Oba brzegi rzeki były gęsto zarosłe sitowiem, u stoku zaś góry wiły się krzewy i zarośla. Pełno tam było kryjówek.
— Więc co? — zapytał Anglik.
— Pan się tu ukryje w gęstwinie i puści ludzi tych mimo siebie, ja zaś stanę u końca tej cieśniny, za krzewami: gdy złodzieje nadejdą i będą przez nas osaczeni, wówczas wyjdziemy z kryjówki. Naprzód ja sam wystrzelę, bo być może, że znam się lepiej na okolicznościach, jakie mogą nastąpić — a pan strzelby swej użyje tylko na me wyraźne żądanie lub wtedy, gdy życie pańskie będzie w niebezpieczeństwie.
— Well — dobrze, bardzo dobrze — świetna przygoda!
W tej chwili znikł za sitowiem, a ja również stanąłem na swym posterunku. Niebawem usłyszeliśmy odgłos kopyt końskich. Nadjechali — byli tuż obok Lindsaya, ale nie przeczuwali nic złego. Teraz Anglik wyskoczył z sitowia i wystąpił naprzód. Oni wstrzymali natychmiast konie. Strzelbę miałem na ramieniu, a w ręce trzymałem sztuciec.
— Sallam aaleikum! — rzekłem.
To grzeczne powitanie wprawiło ich w zdumienie.
— Aaleik — odpowiedział jeden z nich. — Co tu robisz?
— Czekam na moich braci, aby mi pomogli.
— Jakiej pomocy ci trzeba?
— Widzisz przecie, że nie mam konia. Jakżeż mam przebyć pustynię? Ty masz cztery zbyteczne konie; czy nie sprzedałbyś mi jednego z nich?
— Nie sprzedamy ani jednego z tych koni!
— Widzę, że jesteś ulubieńcem Allaha. Nie chcesz mi sprzedać konia zapewne dlatego, że dobre twe serce nakazuje ci, abyś mi go podarował.
— Niech Allah uleczy twój rozum! Nie podaruję ci konia.
— O ty, co możesz posłużyć za wzór miłosierdzia, kiedyś w przyszłości doznasz wszystkich rozkoszy raju.
— Nie chcesz mi podarować jednego konia, bo masz zamiar podarować mi aż cztery. Właśnie tyle mi trzeba!
— Allah kerihm! Boże, bądź nam miłościw. Ten człowiek jest deli, ma obłęd.
— Pomyśl, bracie mój, o tem, że ludzie obłąkani biorą sobie sami, czego się im dobrowolnie nie daje! Obejrzyj się! Może dasz temu tam, czego mnie dać nie chcesz.
Teraz dopiero zrozumieli sytuację i chwycili za włócznie.
— Czego chcecie? — zapytał mnie ich przywódca.
— Naszych koni, które ukradliście nam o świcie.
— Człowieku, postradałeś zmysły! Gdybyśmy ci zabrali twe konie, nie mógłbyś nas pieszo dopędzić!
— Tak ty sądzisz? Wiecie przecież, że te cztery konie są własnością tego Franka, co tam przybył na swym statku! Jakżeż możecie pomyśleć, że Frankowie dadzą się przez was spokojnie okraść! Czy sądzicie, że są głupsi od was? Wiedziałem, że pójdziecie aż do brodu, więc przepłynąłem rzekę i wyprzedziłem was, a wyście się dostali w pułapkę. Nie chcę przelewać krwi ludzkiej, więc proszę was, byście nam dobrowolnie oddali nasze konie. Potem wolno wam pójść, dokąd chcecie!
Arab zaśmiał się.
— Was jest dwóch, a nas aż sześciu!
— Dobrze! — niech więc każdy czyni, co mu się podoba!
— Idź z drogi!
Nastawił lancę, ozdobioną strusiemi piórami i spiął konia. Ja zaś wymierzyłem weń sztućcem: padł strzał i koń wraz z jeźdźcem zwalił się na ziemię. W przeciągu jednej minuty wymierzyłem i strzeliłem pięć razy.Wszystkie konie padły prócz naszych; Beduin, który wiódł je na wspólnym pasku, puścił je ze strachu. Korzystając z chwilowego zamieszania, wskoczyliśmy na konie i odjechaliśmy. Za nami ozwał się wściekły krzyk Arabów. Nie zwracaliśmy jednak na to uwagi.
— Magnificent — wspaniale — piękna przygoda, warta stu funtów! My dwaj, ich sześciu — oni zabrali nasze konie, my im odebraliśmy — znakomicie — cudownie!
Lindsay był w doskonałem usposobieniu.
— Szczęście, że wszystko poszło nam tak znakomicie, sir. Gdyby się nasze konie spłoszyły nie zdołalibyśmy tak szybko odjechać i kilka kul mogłoby się do nas przybłąkać.
— Czy jedziemy naokoło, czy prosto?
— Prosto. Znamy nasze konie; przeprawimy się łatwo.
Niezadługo stanęliśmy u naszych namiotów. Natychmiast po naszem przybyciu parostatek odbił od brzegu, a my zostaliśmy sami na pustyni.
Lindsay chciał zrazu zaopatrzyć się na drogę w liczne pakunki i prowjanty, ale zdołałem go odwieść od tego zamiaru. Kto pragnie kraj jakiś poznać dokładnie, powinien zadowolić się jedynie tem, co kraj ten wydaje; zwłaszcza zaś jeździec nie powinien nigdy mieć więcej przy sobie, niźli koń jego zdoła udźwignąć. Zresztą mieliśmy amunicji poddostatkiem, a co do pieniędzy, to Anglik rozporządzał wówczas tak wielką sumą, że mogłaby nam wystarczyć na lata całe.
— Teraz sami nad Tygrysem — rzekł do mnie Anglik — teraz zaraz wygrzebać fowling-bulle i inne antyki!
Człowiek ten zapewne czytał i słyszał wiele o wykopaliskach w okolicach Khersabad, Kufjundżik, Hammuin Ali, Nimrud, Keszaf i El Hather i te opisy naprowadziły go na myśl, by również wzbogacić wykopaliskami wielkobrytyjskie muzeum i zasłużyć sobie na wiekopomną sławę.
— Teraz zaraz? — zapytałem go. — To niemożliwe.
— Dlaczego? Mam siekierę?
— O, tym czekanikiem niewiele pan zdziała. Kto tu chce coś wygrzebać, musi się naprzód porozumieć z rządem. —
— Z rządem? Jaki to rząd?
— Turecki.
— Bah! Niniwa należała do Turków?
— O, nie, bo wówczas nie było jeszcze Turków. Ruiny te znajdują się atoli dziś w obrębie posiadłości tureckich, jakkolwiek władza sułtana aż tu nie sięga. Tu są wyłącznymi panami koczujący Arabowie: z nimi to należy wejść w przyjazne stosunki, gdy się tu zamierza czynić poszukiwania, inaczej nigdy nie można być pewnym ani życia swego, ani mienia. Dlatego doradzałem panu, byś pan wziął ze sobą dary dla naczelników plemion.
— Jedwabne szaty?
— Tak; one mają tu wielką cenę.
— Well, a więc — wejść w przyjazne stosunki — zaraz, natychmiast — nie?
Wiedziałem, że nadzwyczajne wykopaliska, o których marzył, pozostaną tylko projektem, nie chciałem go jednak pozbawić otuchy i wiary.
— Owszem. Ale teraz chodzi o to, jakiemu szejkowi należy w pierwszym rzędzie złożyć uszanowanie.
— Zgadnąć!
— Najpotężniejszy szczep zwie się El Szammar. Ma on rozległe pastwiska tam daleko u południowych stoków Sindżaru i na prawem pobrzeżu Thatharu.
— A Sindżar stąd daleko?
— O jeden stopień szerokości geograficznej.
— Bardzo daleko! A jacy Arabowie są tu jeszcze?
— Obeidzi, Alan-Zalmani, Abu-Ferhani i inni. Ale trudno znaleźć te hordy koczujące, bo są raz tu, raz tam. Gdy zabraknie w miejscu jakiemś paszy dla ich trzód, wówczas zwijają namioty i ciągną dalej. Przytem poszczególne szczepy pałają ku sobie straszną nienawiścią; często więc unikają się, co również sprzyja koczowniczemu sposobowi ich życia.
— Piękne życie — liczne przygody — wiele wygrzebać — znakomicie!
— Najlepiej będzie, gdy wjedziemy w głąb pustyni i zapytamy się pierwszego Beduina, którego napotkamy, o obóz najbliższego szczepu.
— Dobrze — well — bardzo pięknie! Zaraz teraz jechać i zapytać!
— Możemy tu jeszcze dziś zostać!
— Zostać i nie kopać? Nie — nie! Namioty wziąć i dalej!
Musiałem uczynić zadość jego życzeniu; zresztą, po pewnym namyśle doszedłem sam do przekonania, że wobec przygody, która nas dziś spotkała, lepiej będzie opuścić to miejsce.
Zwinęliśmy lekkie nasze namioty i ruszyliśmy w drogę w kierunku jeziora Zabakah.
Była to cudowna jazda przez kwiecisty step. Zewsząd buchały ku nam rozkoszne wonie.
Tylu roślin i kwiecia nie spotykałem nawet w stepach północnej Ameryki.
Jechaliśmy już z godzinę, gdy wdali ukazali się trzej jeźdzcy o bardzo wojowniczym wyglądzie. Płaszcze i pióra strusie powiewały na nich groźnie, jak sztandary. Ujrzawszy nas, wznieśli wielki krzyk bojowy i rzucili się ku nam galopem.
— Wrzeszczą. Czy chcą się bić z nami? — zapytał Anglik.
— Nie. To ich zwykłe powitanie. Czynią tak, aby się przekonać, czy jesteśmy odważni.
— Będziemy śmiałymi ludźmi! Dotrzymał słowa, bo nie mrugnął nawet okiem, gdy jeden z nich w pędzie skierował ku niemu ostry koniec lancy i zatrzymał konia, dopiero w chwili, gdy lanca dotykała prawie piersi Anglika.
— Sallam aaleikum! Dokąd zdążacie? — powitał nas jeden z nich.
— Z jakiego jesteś plemienia?
— Z plemienia Haddedihnów, które należy do wielkiego narodu Szammarów.
— Jak się nazywa twój szejk?
— Mohammed Emin.
— Czy stąd daleko do niego?
— Jeśli się chcesz udać do niego, to poprowadzimy cię.
Zawrócili konie i złączyli się z nami. Przybraliśmy tedy poważną postawę i jechaliśmy powoli: my naprzód, a za nami dwaj służący, Arabowie zaś objeżdżali nas wokoło, by się popisać wobec nas swą jazdą. Sztuka ich polega głównie na nagłem wstrzymaniu konia wśród największego rozpędu, przez co naturalnie konie ich bardzo się męczą i rychło zużywają. Przekonałem się przy tej sposobności, że Indjanin na swym mustangu zdolny jest dokonać sztuk daleko trudniejszych niż te, które nam Arabowie pokazywali.
Anglikowi podobały się bardzo te popisy.
— Wspaniale! Hm, ja tak nie umiem — złamałbym kark!
— Widziałem lepszych jeźdzców.
— Ah! gdzie?
— Widziałem szaloną jazdę w dziewiczym lesie amerykańskim: widziałem, jak Indjanie jeździli na nieokutych koniach po zamarzłych rzekach lub kamienistym kanionie. To są rzeczy godniejsze podziwu, niż te popisy Arabów.
— Hm! Pojadę do Ameryki — jeździć w lasach — po zamarzłych rzekach — piękne przygody — wspaniale! Co powiedzieli ci ludzie?
— Powitali nas i zapytali, dokąd zdążamy. Prowadzą nas do szejka; nazywa się on Mohammed Emin i jest naczelnikiem Haddedihnów.
— A są to ludzie waleczni?
— Ludzie ci zawsze zwykli się nazywać walecznymi, a nawet są nimi do pewnego stopnia. Nic w tem dziwnego. Niewiasta robi wszystko, a mężczyzna tylko jeździ konno, pali fajki, rabuje, walczy, roznosi plotki i wogóle próżnuje.
— Piękne życie — wspaniałe — dobrze być szejkiem — wiele rzeczy wykopać, znaleźć fowling-bull i wysłać do Londynu — hm!
Step ożywiał się coraz hardziej. Wkrótce natknęliśmy się na Haddedihnów, którzy widocznie dopiero co skądś przybyli. Nie łatwą jest rzeczą opisać widok, jaki przedstawia szczep arabski, wybierający się w drogę w poszukiwaniu za nowemi pastwiskami.
Przeszedłem przez Saharę i część Arabji i poznałem wiele szczepów, zamieszkałych w stronach zachodnich; ale tu ujrzałem rzeczy zupełnie dla mnie nowe. Różnica między oazami Sahary a „krainą Sinear“ objawia się bardzo wybitnie w życiu i w stosunkach ich mieszkańców. Przejeżdżaliśmy przez niezmierzony merdż[135], w którym nie było najmniejszego podobieństwa do uah[136], spotykanej w stronach zachodnich.
Tu rosły kwiaty pachnące, tu snać nigdy nie szalał straszliwy samum, tu nie było ani śladu wędrownych wydm piaszczystych; nigdzie nie było tu widać wyschłych skalistych kotlin i zdawało się, że fata morgana nie zwodziła tu nigdy znużonego wędrowca.
Bujne, ochocze życie rozkrzewiło się w tej okolicy, a u ludzi nie zauważyłem owego „pustynnego nastroju“, któremu ulec musi każdy, co przebywa w krajach, położonych na wschód od Nilu.
Nad pstrym kobiercem stepowym unosił się jakiś radosny światła ton, który w niczem nie przypominał ponurego, prażącego żaru wielkiej pustyni.
Wjechaliśmy w sam środek pasącej się trzody, złożonej z wielu tysięcy owiec i wielbłądów. W pewnem oddaleniu ujrzeliśmy długie szeregi wołów i osłów, obładowanych czarnemi namiotami, różnobarwnemi kobiercami, wielkiemi kotłami i innemi sprzętami. Do tych stosów, sprzętów misternie wzniesionych na grzbietach jucznego bydła, przywiązani byli staruszkowie i staruszki, którzy nie mogli już ani pójść pieszo, ani utrzymać się w siodle. Niektóre osły dźwigały na sobie małe dzieci, aż po szyję ukryte w workach, przytwierdzonych po jednej stronie siodła, podczas gdy po drugiej stronie, widocznie dla równowagi, zwisały worki, z których wyglądały małe jagniątka. Poza tym rzędem bydła, objuczonego rozmaitym inwentarzem, ukazały się młode dziewczęta, odziane tylko w arabskie, obcisłe koszulki, niewiasty z dziećmi na plecach, liczni poganiacze, co, siedząc na wielbłądach, wiedli na pasku szlachetne rumaki, i jeźdźcy, uzbrojeni w lance, strojne strusiemi piórami.
Oryginalny widok przedstawiały wielbłądy pod wierzch, przeznaczone dla dostojnych kobiet. W Saharze widziałem często dżemmele, które zamiast siodła miały na sobie kosze nakształt kołysek, ale takiego przyrządu, jak tu, nie spotkałem jeszcze nigdy. Na grzbiecie, przed i za garbem, kładą Arabowie wpoprzek po dwa drągi o dziesięciu lub więcej łokciach długości, a potem ściągają i związują je u końców zapomocą pergaminu lub sznurów. Rusztowanie to zdobią różnobarwne frendzle z wełny, jakoteż sznury z muszli i pereł. Na samym garbie zaś sterczy namiocik, nakształt wieżyczki, obwieszony również różnobarwnemi ozdóbkami. W tym namiociku jest miejsce dla jednej niewiasty. Cała ta budowla dochodzi do znacznej wysokości, a całość wraz z chwiejnie kroczącym wielbłądem przedstawia się zdaleka na tle widnokręgu jak olbrzymi motyl, który rozkłada skrzydła naprzemian i składa.
Skorośmy się tylko zjawili, wszystkie oczy zwróciły się ku nam z ogromną ciekawością. Po Lindsayu i jego służących można było poznać odrazu, że to Europejczycy. Postać jego musiała tu niezwykłością swą większe wywołać zdumienie, niż gdyby się jakiś Arab w malowniczym swym stroju nagle zjawił na jednej z ulic Paryża lub Monachjum. Przewodnicy nasi jechali przodem i zawiedli nas przed wielki namiot, zewsząd okolony lancami, wetkniętemi w ziemię. Był to namiot szejka. Wpobliżu uwijało się wielu Arabów, zajętych ustawianiem namiotów wokoło mieszkania szejkowego.
Nasi przewodnicy zeskoczyli z koni i weszli do namiotu. Po chwili zjawili się w towarzystwie starca, o patrjarchalnym wyglądzie, któremu biała jak śnieg broda spływała aż do pasa; czynił on mimo swego wieku wrażenie człowieka bardzo jeszcze rzeźkiego, zdolnego wytrzymać nielada trudy. Oko jego ciemne spoczęło na nas z wyrazem niezbyt przyjaznym. Wzniósłszy rękę ku sercu, powitał nas: „Salama!“
Jest to powitanie zapamiętałego Mahometanina, gdy do niego przychodzi niewierny; wiernych natomiast witają: Sallam aaleikum.
— Aaleikum! — odpowiedziałem, zeskakując z konia.
Popatrzył na mnie badawczo i zapytał:
— Czyś muzułmanin, czy giaur?
Odkąd to syn szlachetnego szczepu Szammarów wita gości takiem pytaniem? Czyż Koran nie mówi: „Obcego przybysza masz przyjąć jadłem i napojem; daj mu odpocząć obok siebie i nie pytaj, skąd przybył i dokąd idzie“. Niechaj ci Allah wybaczy, że przyjmujesz swych gości jak turecki khawass![137]
Zrobił ręką gest, jakby chciał odeprzeć ten zarzut.
— Szammarowi i Haddedihnowi każdy gość jest miły prócz kłamcy i zdrajcy.
Po tych słowach spojrzał znacząco na Anglika.
— Kogo masz na myśli?
— Ludzi, którzy przybywają z Zachodu, aby szczuć paszę przeciwko synom pustyni. Na cóż królowej wysp[138] potrzeba konsula w Mossul?
— Ci trzej mężowie nie należą do konsulatu. Jesteśmy znużonymi podróżnymi, którzy niczego od ciebie nie żądają, prócz wody dla siebie i kilku daktyli dla koni!
— Skoro nie należycie do konsulatu, dam wam, czego żądacie. Wejdźcie do namiotu, miło mi będzie!
Przywiązawszy konie nasze do lanc, przestąpiliśmy próg namiotu. Dano nam mleko wielbłądzie i trochę przepalonego chleba; można było po tem poznać, że szejk nie uważał nas za swych gości. Gdyśmy się posilili, spoglądał na nas ponuro i nie rzekł ani słowa. Miał snać wszelkie powody po temu, aby nie ufać obcym ludziom; mimo to brała go zapewne wielka ochota dowiedzenia się, co my właściwie za jedni.
Lindsay, rozejrzawszy się w namiocie, zapytał:
— Zła sztuka, prawda?
— Zdaje się.
— Patrzy na nas, jakby nas chciał zjeść. Co on powiedział?
— Powitał nas jak niewiernych. Nie jesteśmy jeszcze jego gośćmi i musimy się mieć na baczności.
— Nie jesteśmy gośćmi? Przecież dał nam jeść i pić!
— Nie podał nam chleba własną ręką i nie dał wcale soli. Zauważył, że pan Anglik; zdaje się, że nienawidzi Anglików.
— Dlaczego?
— Nie wiem.
— Zapytać!
— Nie można, przepisy grzeczności nie pozwalają na to. Sądzę jednak, że wnet się o tem dowiemy.
Gdyśmy się już posilili, wstałem i odezwałem się w te słowa:
— Pokrzepiliśmy się u ciebie jadłem i napojem, Mohammed Emin; dziękujemy ci i będziemy głosić gościnność twą wszędzie, gdzie noga nasza stanie. Bądź zdrów! Niechaj Allah ześle błogosławieństwo tobie i szczepowi twemu.
Tego się wcale nie spodziewał.
— Dlaczego chcecie mnie już opuścić? Zostańcie tu i wypocznijcie!
— Pójdziemy, bo słońce twej łaski nie świeci nam.
— A jednak będzie wam tu, w moim namiocie, zupełnie bezpiecznie.
— Tak sądzisz? Ja zaś nie wierzę, byśmy mogli być bezpiecznymi w beyt[139], w którym mieszka Arab esz Szammar.
Sięgnął ręką po sztylet.
— Czy chcesz mnie obrazić?
— Nie; chcę tylko wypowiedzieć swe myśli. W namiocie Szammara gość nie jest bezpieczny; a co tu mówić dopiero o takim, co nie jest nawet gościem.
— Czy chcesz, bym cię przebił? Kiedyż to Szammar nie uszanował prawa gościnności?
— A jednak i to się zdarzyło i nie tylko względem obcych ludzi, ale nawet względem członków tego samego szczepu.
Wypowiedziałem straszne oskarżenie; nie cofnąłem się przed niem, bo nie czułem się zobowiązanym do grzeczności względem człowieka, który przyjął nas jak żebraków. Mówiłem więc dalej:
— Nie zabijesz mnie, szejku, po pierwsze bowiem powiedziałem prawdę, a po drugie sztylet mój prędzej w ciebie ugodzi, niż twój we mnie.
— Udowodnij mi, żeś powiedział prawdę!
— Opowiem ci pewną historję. Był kiedyś wielki, potężny szczep, złożony z pomniejszych ferkah[140]. Nad tym szczepem panował wielki, waleczny szejk, jednak w sercu swem chował chytry podstęp i fałsz. To też niezadowolenie rosło wśród ludzi jego i powoli odstępował go jeden po drugim, przyjmując dowództwo naczelnika jednego z ferkahów.
Raz szejk posłał do owego naczelnika z zaproszeniem, by przybył na rozmowę. Naczelnik nie przyszedł. Wówczas szejk wysłał doń swego własnego syna. Ten zaś był waleczny, odważny i kochał prawdę. Rzekł on do naczelnika: „Pójdź ze mną. Przysięgam ci na Allaha że będziesz bezpieczny w namiocie ojca mego. Ręczę ci mem własnem życiem!“ Tedy odrzekł naczelnik „Nie poszedłbym do ojca twego, choćby on tysiąc przysiąg złożył, że nic mi się nie stanie; tobie zaś ufam. Aby ci pokazać, jak ci wierzę, pójdę z tobą sam.“
Wsiedli na konie i pojechali. Gdy weszli do namiotu, było w nim pełno wojowników. Uproszono naczelnika, by zajął miejsce obok szejka, potem uraczono go i powitano jako gościa. Po uczcie jednak napadnięto nań. Syn szejka chciał go ratować, ale nie mógł, bo kilku ludzi trzymało go. Stryj szejka przyciągnął naczelnika ku sobie i wcisnął mu głowę między swe kolana. Wtedy poderżnięto zdradzonemu naczelnikowi gardło, jak to się zwykło robić z owcami. Syn szejka rozdarł swe szaty i czynił ojcu swemu wyrzuty, ale musiał uciec, bo inaczej i jegoby zamordowano.
— Czy znasz tę historję, szejku Mohammed Emin?
— Nie znam jej — opowiedziałeś historję niemożliwą.
— A jednak zdarzyło się to w twojem własnem plemieniu. Naczelnik zdradzony nazywał się Nedżris, syn szejka Ferhan, stryjowi było na imię Hadżar, a owym szejkiem był osławiony Zofuk ze szczepu Szammarów.
Szejk był bardzo zakłopotany.
— Skąd ci wiadome te imiona? Widzę, żeś ani Szammar, ani Obeide, ani Abu-Zalman. Mówisz językiem zachodnich Arabów, a broni takiej, jak twoja, nie mają Arabowie z El Dżezire[141]. Któż ci opowiedział tę historję?
— Zarówno jak sława, tak i hańba szczepu rozgłasza się między ludźmi. Wiesz, żem prawdę powiedział. Jakżeż mogę ci zaufać? Jesteś Haddedihn; Haddedihnowie należą do Szammarów, a tyś nas nie przyjął jak gości. Odejdziemy więc.
Szejk ruchem ramienia zaznaczył, że nie zgadza się na to.
— Jesteś hadżim, a znajdujesz się w towarzystwie giaurów!
— Poczem poznajesz, że jestem hadżim?
— Po twym hamail[142]. Puszczę cię wolno. Ci zaś niewierni muszą mi zapłacić dżizijet[143], zanim odejdą.
— Nie zapłacą ci, bo są pod moją opieką.
— Nie potrzebują twej opieki, bo opiekuje się nimi konsul, którego niech Allah ukarze!
— Czy konsul jest twym wrogiem?
— Tak, jest mym wrogiem. Podmówił on gubernatora z Mossul, aby syna mego uwięził; podszczuł Obeidów, Abu-Hamedów i Dżowarjów, aby mi trzody rabowali i złączyli się przeciwko mnie na moją i szczepu mego ostateczną zagładę.
— Wezwij więc inne plemiona Szammarów na pomoc!
— Plemiona te nie mogą mi przyjść z pomocą, albowiem gubernator ściągnął wojsko, aby zawojować ziemie ich nad Zindżarem. Nie mogę więc na nikogo liczyć.Niech mi Allah dopomoże!
— Mohammed Emin, słyszałem, że Obeidzi, Abu-Hamedzi i Dżowarjowie są rozbójnikami. Nie lubię ich, ale jestem przyjacielem Szammarów. Szammarowie są najszlachetniejszymi i najwaleczniejszymi Arabami, jakich znam; życzę ci, abyś zwyciężył wszystkich trzech nieprzyjaciół!
Nie schlebiałem mu, było to moje istotne przekonanie. Snać szejk wyczuł to z tonu, w jakim wyraziłem zdanie pochlebne o jego szczepie. Widać było po jego twarzy, żem go tem bardzo ujął.
— Czy jesteś naprawdę przyjacielem Szammarów?
— Tak i żałuję bardzo, że wkradły się między nich niesnaski, że potęga ich dziś już prawie złamana.
— Jakto złamana? Allah jest wielki, a Szammarowie są jeszcze dość waleczni, aby się bić z wrogami. Kto ci o nas opowiadał?
— Dawno już słyszałem i czytałem o was; ostatnia wieść zaś doszła mnie w Belad Arab u Atejbehów.
— Co? — zapytał zdziwiony — tyś był u Atejbehów?
— Byłem!
— Jest to szczep liczny i silny, ale niestety wyklęty.
— Czy masz na myśli szejka Maleka, którego wypędzono z łona szczepu?
Słowa te podziałały na niego tak silnie, że aż podskoczył.
— Maszallah, ty znasz Maleka, przyjaciela mego i brata?
— Znam go, jako i ludzi jego.
— Gdzie spotkałeś ich?
— Wpobliżu Dżiddy. Potem towarzyszyłem im w drodze przez Belad Arab do En Nahman, pustyni, położonej obok miasta Maskat.
— Znasz ich wszystkich?
— Tak jest.
— A więc także — przepraszam, że mówię o kobiecie, ale to nie jest kobieta, lecz zupełny mężczyzna — znasz więc także Amszę, córkę Maleka?
— Znam ją. Była żoną Abu-Zeifa i zemściła się nad nim.
— A zatem zemsta jej dosięgła go wreszcie?
— Tak jest; Abu-Zeif już nie żyje. Hadżi Hale Omar, służący mój, zabił go i otrzymał w nagrodę za ten czyn Hanneh, córkę Amszy za żonę.
— Twój służący? A więc nie jesteś zwykłym wojownikiem?
— Pochodzę z Frankistanu; — podróżuję po obcych krajach i szukam przygód.
— O, wiem teraz. Czynisz tak, jak ongiś Harun al Raszid; jesteś szejkiem i emirem, wybrałeś się w świat by wielkich dokonać dzieł. Służący twój zabił potężnego „ojca szabli“, ty zaś, pan jego, jesteś zapewne większym jeszcze bohaterem, niż on. Gdzież przebywa ten dzielny, hadżi Halef Omar?
Nie starałem się prostować tak korzystnego o mnie zdania; odpowiedziałem więc tylko:
— Być może, że go wnet zobaczysz. Szejk Malek wysłał go do Szammarów z zapytaniem, czyby go wraz z jego ludźmi nie przyjęli do swego szczepu?
— O, bardzo chętnie, bardzo chętnie. Opowiedz mi, o emirze, jeszcze coś o nich!
Usiedliśmy, a ja opowiedziałem pokrótce spotkanie moje z Atejbehami. Gdym skończył, podał mi rękę.
— Wybacz mi, emirze, żem tego nie wiedział. Masz tu tych oto Anglików, są to moi wrogowie. Mimo to uważać ich będę odtąd za mych gości. Pozwól, że pójdę by zamówić ucztę.
Podał mi rękę; mogłem mu więc zupełnie zaufać. Wyjąłem z pod szaty mej flaszkę, napełnioną wodą „świętą“ i zapytałem szejka:
— Chcesz zamówić ucztę u bent amm?[144].
— Tak.
— Pozdrów ją ode mnie i poświęć kilkoma kroplami z tego naczynia. Jest to woda ze studni Cem-cem. Niech na nią Allah zleje swą łaskę!
— Zihdi, jesteś bohaterem i wielkim świętym. Chodź ze mną i pokrop ją sam. Kobiety Szammarów nie wzdragają się pokazywać twarzy swych obcym mężczyznom.
Słyszałem już przedtem, że niewiasty Szammarów nie lubią welonem zakrywać twarzy, dziś nawet podczas jazdy do obozu miałem sposobność podziwiania kilku charakterystycznych fizjognomij.
Szejk powstał i zaprowadził mnie do znajdującego się opodal namiotu. Były w nim trzy kobiety arabskie i dwie murzynki. Owe trzy kobiety były naturalnie jego żonami, murzynki zaś niewolnicami. Dwie Arabki tarły między dwoma kamieniami ziarno jęczmienne, trzecia zaś siedziała na podwyższeniu i wydawała rozkazy. Była widocznie panią między żonami szejka.
W kącie namiotu stało rzędem kilka worów, z ryżem, daktylami, kawą, jęczmieniem, pokrytych drogocennym kobiercem. Na tym kobiercu siedziała władczyni, niby na tronie. Była jeszcze młoda, smukła, miała rysy regularne, oczy czarne, ogniste i cerę jaśniejszą niż tam te żony. Usta jej były pomalowane farbą czerwoną, a umazane na czarno brwi schodziły się nad nosem. Czoło i policzki pstrzyły się od poprzylepianych dla wdzięku plasterków, a nagie jej ramiona i nogi przyozdabiało mistyczne tatuowanie, lśniące ciemnoczerwoną barwą. Z każdego ucha zwisał ogromny, złoty pierścień, takiż pierścień z nasadzonemi drogiemi kamieniami miała u nosa. Przypuszczam, że przy jedzeniu przeszkadzał jej nie mało. Wokoło jej szyi wiły się w kilku rzędach perły, korale, assyryjskie świecidełka i drogie kamienie, prócz tego zdobiły ją jeszcze rozmaite srebrne naramienniki i obrączki. Tamte kobiety były mniej strojne.
— Sallam! — powitał je szejk. — Przyprowadzam wam bohatera ze szczepu Franków, który jest zarazem wielkim świętym i chce was pokropić świętą wodą ze studni Cem-cem.
W tej chwili kobiety przypadły do ziemi, a władczyni zeszła ze swego tronu i uklękła. Wylałem sobie trochę wody na rękę i pokropiłem całą tę uroczą grupę.
— Przyjmijcie błogosławieństwo, kwiaty pustyni. Niechaj Bóg wszech ludów zachowa was w piękności i weselu, by woń wasza krzepiła długo jeszcze serce waszego władcy!
Gdy się ta ceremonja skończyła, kobiety powstały i podziękowały mi, zwyczajem wschodnim, podaniem ręki. Teraz zaś szejk rozkazał im:
— Pośpieszcie się i przygotujcie ucztę, godną tego męża. Sproszę gości, by wypełnili namiot mój i radowali się wraz ze mną z zaszczytu, jaki mnie dzisiaj spotkał.
Udaliśmy się napowrót do szejkowego namiotu.
— Gdzieście byli? — zapytał Lindsay.
— W namiocie kobiet.
— Ah! To niemożliwe!
— A jednak!
— Czy kobiety te pozwalają patrzeć na siebie?
— Dlaczegożby nie?
— Hm! — wspaniale! Tu zostać! Chcę te kobiety widzieć!
— Nie wiem, czy się panu uda. Co do mnie, to sądzą, że jestem świętobliwym człowiekiem; mam bowiem ze sobą wodę ze studni Cem-cem, której — według wiary tych ludzi — każda kropla zdziałać może cuda.
— Ah, źle! Nie mam Cem-cemu!
— Gdybyś pan nawet miał tę wodę, to nicbyś pan nie wskórał, nie władając językiem arabskim.
— Są tu ruiny?
— Nie. Ale sądzę, że dość ich tu w okolicy.
— Zapytać! szukać ruin; wygrzebać fowling-bull! Zresztą dają tu strasznie kiepskie jedzenie!
— Wnet będzie lepiej pod tym względem. Za chwilę zakosztujemy prawdziwie arabskich przysmaków!
— Ah! Nie pomyślałem, że szejk taki uprzejmy!
— Usposobienie jego względem nas zmieniło się tymczasem. Znam kilku jego przyjaciół; gdy się o tem dowiedział, postanowił przyjąć nas, jak się należy.Niech służący pańscy wyjdą z namiotu, bo Arabowie obraziliby się, gdyby musieli z nimi przebywać razem.
Wkrótce wszedł szejk, który został był na dworze, by wydać rozkazy zgromadzonym tam Beduinom, a za nim przybyli zaproszeni goście i zapełnili szczelnie cały namiot. Potem zajęli wszyscy miejsca swe kołem według wieku i urzędu, a w środku siedział szejk między mną a Anglikiem. Wniesiono potrawy.
Naprzód rozpostarto sufrah. Jest to rodzaj obrusa z wygarbowanej skóry, ozdobionego na brzegach różnemi frendzlami i paskami. Do niego przyszyte są takie torby, które po złożeniu obrusa służyć mogą do przenoszenia wiktuałów. Potem podano kawę. Każdy gość otrzymał narazie tylko małą filiżankę. Po kawie przyniesiono miskę z zalatah.
Jest to bardzo orzeźwiająca potrawa. Przyrządza się ją z mleka zsiadłego, do którego wrzuca się plasterki ogórków, trochę solone i pieprzone.
Równocześnie postawiono przed szejkiem garnek ze świeżą wodą; w garnku tym były trzy flaszki: dwie zawierały, jak się wnet przekonałem, araki, a w trzeciej był płyn rzeźwiący o bardzo miłej woni, którym gospodarz opryskiwał gości swych po każdem daniu.
Skolei wniesiono kolosalny garniec ze stopionem masłem, zwanem tu samn; Arabowie spożywają je lub piją, chętnie przed i po jedzeniu, wogóle o każdej porze dnia. Prócz tego były do naszej dyspozycji daktyle rozmaitego gatunku. Oto w pierwszym rzędzie najsmaczniejszy gatunek, el szelebi, na jakie dwa cale długi, o małych pestkach, niezrównany pod względem smaku i zapachu. Dalej mieliśmy tu poddostatkiem daktyli, zwanych adżwa, nigdy niespotykanych w Europie; o nich to rzekł prorok: Kto przerwie post, aby spożyć dziennie sześć lub siedem adżwa, temu ani trucizna, ani czary nie zaszkodzą. Ale nie dość tego; były tu inne gatunki, mianowicie: hilwah, daktyl najsłodszy; dżuzajrijeh, daktyl, ze wszystkich najbardziej zielony; nadto el birni i el zajhani. Dla mniej dostojnych gości były balah, daktyle suszone na drzewie, dżebeli i hylajeh. Poznałem tu po raz pierwszy gatunek kelladat el szam, czyli t. zw. naszyjniki syryjskie. Daktyle te zrywa się, gdy są jeszcze niedojrzałe i wrzuca do wrzącej wody, by zachowały swą żółtą barwę; potem nawleka się je na sznur i suszy w słońcu.
Po daktylach podano kunafah, czyli makaron, posypany cukrem. Gospodarz wzniósł ręce i rzekł:
— Bismillah!
Był to znak, że uczta się rozpoczęła.
Teraz sięgał szejk palcami do garnków, koszy i mis i nabierał z nich i wkładał, co za najlepsze uważał, najprzód mnie, a potem Anglikowi do ust. Musiałem to znosić z wdzięczną, uśmiechniętą miną, bo gdybym się wzbraniał, szejk uczułby się srodze obrażonym. Gorsza sprawa była z Anglikiem. Ten, mając w ustach pierwszy kęs, podany mu przez szejka, nie mógł go przełknąć, takie go wzięło obrzydzenie. Musiałem go więc upomnieć:
— Jedz pan, jeśli nie chcesz śmiertelnie obrazić tych ludzi!
Połknąwszy szczęśliwie pierwszy kęs, powiedział do mnie po angielsku:
— Brr! Mam przecież przy sobie nóż i widelec!
— Niech się pan bez tego obejdzie; musimy się stosować do zwyczajów tego kraju.
— To okropne!
— Co powiedział ten człowiek? — zapytał mnie szejk.
— Jest zachwycony twą uprzejmością.
— Kocham was.
Rzekłszy to, szejk sięgnął znowu ręką w garniec, w którym było zsiadłe mleko i poczęstował Anglika serdecznie całą garścią. Sir Dawid zdobył się na jakiś nadludzki wysiłek, westchnął kilka razy głęboko, ale wreszcie przełknął i ten przysmak.
— To nie do wytrzymania — szepnął do mnie znowu po angielsku. — Czyż muszę to znosić?
— Tak.
— Bez oporu?
— Tak. Ale wolno się panu zemścić.
— Jakto?
— Uważaj pan, co ja robię i zrób pan to samo!
Wziąłem w garść trochę makaronu i wetknąłem go szejkowi do ust. Zaraz po mnie Lindsay poczęstował go garścią roztopionego masła. Stała się przytem rzecz, której nigdybym się nie spodziewał: oto szejk przyjął bez wahania jadło podane ręką niewiernego. Prawdopodobnie postanowił sobie umyć się natychmiast po uczcie i oczyścić się z tego grzechu jakimś krótszym lub dłuższym postem.
Po spożyciu tych wstępnych przysmaków, szejk zaklasnął w dłonie: wniesiono zini, czyli miskę ogromną, mającą około sześć stóp w obwodzie, na której widniały rozmaite rysunki i napisy. W niej było birgani, mieszanina z mięsa baraniego, ryżu i roztopionego masła. Potem podano warah maszi, potrawkę, mocno korzeniami zaprawioną, dalej kebab, małe kawałeczki pieczeni, wetknięte na drewniane patyczki; następnie kima, mięso gotowane, smażone granaty, jabłka i pigwy, wreszcie raha, ciasteczka, podobne do tych, które my lubimy podawać na deser.
Już koniec? O, nie! Gdy sądziłem, iż biesiada się już skończyła, wniesiono główne danie uczty: całego barana, upieczonego na rożnie. Za nic w świecie nie mógłbym już więcej zjeść.
— El Hamd ul illah! — zawołałem; zanurzyłem ręce w naczyniu i otarłem je sobie o ubranie.
Był to znak, że nie będę już więcej jadł. Ludzie Wschodu nie znają naszego ciągłego zapraszania do jedzenia. Kto powiedział: „El Hamd“, temu wolno już nie jeść i nikt na niego nie zwraca uwagi.
Zmiarkował to Anglik, więc zawołał:
— El Hamdillah! — zanurzył ręce w wodzie, ale potem zaczął rozglądać się wkoło z zakłopotaniem.
Szejk zauważył to i podał mu swój haik.
— Powiedz twemu przyjacielowi — rzekł, zwracając się do mnie — że może sobie ręce obetrzeć o moją szatę. Anglicy nie znają się widocznie na czystości, skoro nie mają na sobie ubrania, o któreby mogli wytrzeć ręce.
Wytłumaczyłem Anglikowi, jaką propozycję szejk mu uczynił; skorzystał on też z niej jak najskwapliwiej.
Po tych ceremonjach wypito trochę araki i każdy z gości otrzymał kawę i fajkę.
Teraz dopiero nadeszła chwila stosowna do przedstawienia mnie całemu ogółowi. Szejk zabrał głos i przemówił temi słowy:
— O mężowie ze szczepu Haddedihn el Szammar, ten człowiek jest wielkim emirem i hadżim z krainy Franków; nazwisko jego brzmi —
— Hadżi Kara ben Nemzi — wtrąciłem.
— Tak, nazwisko jego brzmi: Emir hadżi Kara ben Nemzi. Jest to największy bohater i najmądrzejszy taleb w owym kraju. Wiezie on z sobą studnię Cem-cem i odwiedza wszystkie strony świata, by szukać przygód. Czy wiecie więc, kto on jest? Dżihadem[145] jest! Zobaczymy, czy zechce walczyć po naszej stronie przeciwko wrogom naszym!
Znalazłem się nagle w bardzo oryginalnej sytuacji. Cóż miałem odpowiedzieć? A jednak wszyscy czekali na moją odpowiedź; wszystkich oczy były zwrócone na mnie. Powiedziałem krótko:
— Walczę w obronie dobra i prawdy, przeciw nieprawości i kłamstwu. Do was należy moje ramię; wprzód jednak muszę z tym oto mężem, moim przyjacielem, udać się w miejsce, dokąd obiecałem go zaprowadzić.
— Dokąd?
— Muszę to wam wytłumaczyć. Wiele tysięcy lat temu żył w tym kraju lud, który miał wielkie miasta i wspaniałe pałace. Zaginął on doszczętnie, a miasta i pałace jego leżą w ziemi, zawalone gruzem. Kto kopie w głąb ziemi, widzi i uczy się, jak to było przed tysiącami lat i tego zadania przyjaciel mój chce się podjąć. Zamierza on czynić w ziemi poszukiwania za starożytnemi znakami i pismem, aby je odcyfrować i przeczytać — —
— I za złotem, aby je zabrać ze sobą — wtrącił szejk.
— Nie — odpowiedziałem. — On jest bogaty i posiada tyle złota i srebra, ile potrzebuje. Jemu chodzi tylko o pisma i obrazy; wszystko inne chce on pozostawić mieszkańcom tego kraju.
— A cóż ty będziesz przy tem robić?
— Mam go zaprowadzić na miejsce, gdzie znajdzie to, czego szuka.
— Do tego nie potrzeba mu ciebie, ty możesz pójść z nami w bój. Sami wskażemy mu dość takich miejsc. Cały kraj jest pełen ruin i gruzów.
— Ależ nikt się z nim nie może rozmówić, jeśli mnie przy nim niema. Ani wy nie rozumiecie jego mowy, ani on waszej.
— Niechże wprzód z nami pójdzie w bój, a potem wskażemy wam wiele miejsc, gdzie znajdziecie pisma i obrazy.
Lindsay spostrzegł, że mowa była o nim.
— Co oni mówią? — zapytał.
— Pytają się mnie, czego pan chce w tym kraju?
— Powiedział pan im?
— Tak.
— Że chcę wykopywać fowling-bulle?
— Tak.
— A więc?
— Chcą, żebym opuścił pana.
— A co pan ma robić?
— Towarzyszyć im w walkach. Uważają mnie za wielkiego bohatera.
— Hm! A gdzie znajdę fowling-bulle?
— Oni chcą panu je wskazać.
— Ah! Ale ja nie rozumiem tych ludzi!
— Powiedziałem im to.
— Co odpowiedzieli?
— Abyś się pan udał z nimi na wyprawę wojenną, a potem oni nam pokażą, gdzie można znaleźć pisma i podobne rzeczy.
— Well! Pojedziemy z nimi.
— Ależ to niema sensu!
— Dlaczego?
— Narażamy się tem. Cóż nas obchodzą ich waśnie? — Nie. Ale właśnie dlatego możemy trzymać z tym, z którym chcemy.
— Trzeba się nad tem dobrze zastanowić.
— Czy się pan boi?
— Nie.
— Naturalnie! A więc pójdziemy z nimi! Powiedz im pan to!
— Pan się może jeszcze rozmyśli i postanowi inaczej.
— Nie!
Odwrócił się trochę nabok, co oznaczało niezbicie, że to jego ostatnie słowo. Rzekłem tedy do szejka:
— Powiedziałem przedtem, że walczę w obronie dobra i prawdy. Czy wasza sprawa jest sprawiedliwa i dobrą?
— Czy mam ci ją przedstawić?
— Tak.
— Czy słyszałeś o szczepie Dżeheszów?
— Tak. To szczep przeniewierczy, który często sprzymierza się z Abu-Zalmanami i Tai-arabami, aby ograbić szczepy sąsiednie.
— Otóż wiesz to. Szczep ten napadł na nasze plemię i zagrabił nam kilka trzód; my zaś ścigaliśmy go i odebrali mu wszystko. Szejk Dżeheszów zaskarżył nas u gubernatora i przekupił go. Ten znów posłał do mnie, wzywając mnie oraz najprzedniejszych wojowników mego szczepu do siebie, do Mossul, na rozmowę. Byłem wtedy ranny, nie mogłem ani pójść, ani pojechać konno. Posłałem więc do niego syna mego z piętnastoma wojownikami. Gubernator postąpił sobie zdradziecko, uwięził ich i wysłał w jakieś miejsce, o którem aż do tej pory nie mogłem się nic dowiedzieć.
— Czy wypytywałeś się o nich?
— Tak, ale bezskutecznie; żaden bowiem mąż z mego szczepu nie odważyłby się pójść do Mossul. Szczepy Szammarów, oburzone tą zdradą, zabiły kilku żołnierzy gubernatora. Obecnie zbroi się on przeciwko nim i równocześnie podburza przeciwko mnie Obeidów, Abu-Hammedów i Dżowarjów, mimo, iż ci nie podlegają jemu, ale należą do Bagdadu.
— Gdzie się rozłożyli twoi wrogowie?
— Dopiero się zbroją.
— Nie chcesz połączyć się z innymi szczepami Szammarów?
— A gdzieżby trzody nasze znalazły paszę?
— Słusznie. Chcecie się więc podzielić na mniejsze oddziały, zwabić gubernatora na pustynię i tu go rozgromić?
— Tak jest; on z wojskiem swojem nie może nic zrobić Szammarom. Inna rzecz z moimi wrogami; to są Arabowie; nie mogę ich dopuścić aż do moich pastwisk.
— Ilu wojowników ma twój szczep?
— Tysiąc i stu.
— A twoi wrogowie?
— Więcej niż trzy razy tyle.
— W jakim czasie mogą się wojownicy twego szczepu zgromadzić?
— W jednym dniu.
— Gdzie jest obóz Obeidów?
— Nad dolnym biegiem Cab-asfalu.
— A gdzie są Abu-Hammedzi?
— W pobliżu El Fattha, w miejscu, gdzie Tygrys przedziera się przez góry Hamrin.
— Po której stronie?
— Po obydwóch stronach.
— A Dżowarjowie?
— Między Dżebel Kernina a prawym brzegiem Tygrysu.
— Czy wysłałeś ludzi na zwiady?
— Nie.
— Powinieneś był to zrobić.
— Nie można. Szammara łatwo poznać i każdy byłby zgubiony, gdyby go spotkano. Ale — —
Zamilkł i spojrzał na mnie badawczo. Potem zagadnął mnie:
— Emirze, czy jesteś naprawdę przyjacielem Atejbeha Maleka?
— Tak.
— I naszym przyjacielem także?
— Tak.
— Pójdź ze mną; pokażę ci coś!
Wyszedł z namiotu, a za nim ja, Anglik i wszyscy obecni Arabowie. Obok wielkiego namiotu szejka rozbito podczas uczty mały namiot dla naszych służących; przechodząc, zauważyłem, jak raczono ich jadłem i napojem. Za obrębem namiotów były przywiązane konie szejka; zaprowadził mnie do nich. Wszystkie były wyborne, ale jedna para wzbudzała we mnie szczery zachwyt. W tej parze była młoda, siwa klacz, stworzenie, nad które piękniejszego nie widziałem. Miała uszy długie, cienkie, prawie przezroczyste; nozdrza wydęte, krwiste, a grzywę i ogon miękkie jak jedwab.
— Wspaniała klacz! — zawołałem mimowolnie.
— Powiedz: Masz Allah! — prosił mnie szejk. Arab jest bardzo zabobonny na punkcie „uroku“. Komu się coś bardzo podoba, powinien powiedzieć, „Masz Allah“, jeśli nie chce nikomu uchybić.
— Masz Allah! — odpowiedziałem.
— Czy uwierzysz mi, że zgoniłem na tej klaczy dzikiego osła Sindżaru tak, iż padł ze zmęczenia?
— To niemożliwe!
— Na Allaha, to prawda! Możecie to poświadczyć!
— Poświadczamy! — odezwali się Arabowie jak jeden mąż.
— Z tą klaczą nie rozstałbym się za życia mego — oświadczył szejk.
— Który koń jeszcze ci się podoba?
— Ten ogier. Patrz na te członki, tę symetrję, tę szlachetną postawę i tę barwę sierści nader rzadką; czarna ona aż przechodzi w niebieską!
— To jeszcze nie wszystko. Ten ogier posiada trzy najwyższe zalety dobrego konia.
— Jakie?
— Szybkość, odwagę i długi oddech.
— Po czem ty to poznajesz?
— Włosy mu się skręcają u kłębu: to znak, że ma zwinne nogi; ma włos kędzierzawy w miejscu, gdzie się grzywa zaczyna: to wskazuje na długi oddech; włos mu się zwija w środku czoła, z tego widać, że to koń ognisty, dumny i śmiały. On nigdy nie opuści jeźdźca swego i poniesie go po przez tysiące wrogów. Czyś miał kiedy takiego konia?
— Tak.
— Ah! Jesteś więc bardzo bogatym człowiekiem.
— Koń ten nic mnie nie kosztował, to był mustang.
— Co to jest mustang?
— Dziki koń, którego trzeba dopiero schwytać i oswoić.
— Czy kupiłbyś tego konia, gdybyś mógł, a ja chciał ci go sprzedać?
— Kupiłbym go natychmiast.
— Możesz sobie na niego zarobić!
— Ah! To niemożliwe!
— Tak jest. Możesz go otrzymać w podarunku.
— Pod jakim warunkiem?
— Jeśli pójdziesz na zwiady i przyniesiesz mi niezawodną wiadomość, gdzie się mają połączyć Obeidowie, Abu Hammedzi i Dżowarjowie.
O małom nie krzyknął z radości. Cena była wprawdzie wysoka, ale koń ten wart był nawet większej ceny. Zapytałem więc, nie namyślając się długo:
— Kiedy chcesz mieć wiadomość?
— Wtedy, kiedy mi ją możesz dać.
— A kiedy otrzymam konia?
— Gdy wrócisz.
— To słuszne; nie mogę go pierwej zażądać; ale w takim razie nie będę mógł wykonać twego zlecenia.
— Dlaczego?
— Albowiem prawdopodobnie wszystko będzie od tego zależało, czy pojadę na koniu, na którym można pod każdym względem polegać.
Szejk patrzył w ziemię.
— Czy wiesz, że przy takiem przedsięwzięciu można rumaka bardzo łatwo stracić?
— Wiem; to zależy od jeźdźca. Jeśli będę miał pod sobą takiego konia, to żaden człowiek na świecie nie zdoła ani mnie, ani konia mego schwytać.
— Czy ty jeździsz tak dobrze?
— Nie jeżdżę tak, jak wy; koń Szammara musiałby się wpierw do mnie przyzwyczaić.
— A zatem jesteśmy lepszymi jeźdźcami niż ty!
— Lepszymi? Czy jesteście dobrymi strzelcami?
— Umiemy w galopie zastrzelić gołębia z namiotu.
— Dobrze. Pożycz mi twego ogiera i poślij za mną dziesięciu wojowników. Oddalę się od twego obozu na odległość tysiąca lanc i pozwalam strzelać do mnie, ile razy im się podoba. Nie zdołają oni ani mnie schwytać, ani trafić we mnie.
— Żartujesz, emirze!
— Mówię poważnie.
— A gdy cię wezmę za słowo?
— Zgoda!
Oczy Arabów zajaśniały radością. Widocznie każdy z nich był doskonałym jeźdźcem; pragnęli, aby się szejk zgodził na moją propozycję.
Ten zaś patrzył przed siebie, zupełnie niezdecydowany.
— Wiem, jaka myśl waży się w twem sercu, o szejku — przemówiłem doń. — Popatrz na mnie! Czy człowiek wojowniczy rozstaje się z taką bronią, jaką ja mam na sobie?
— Nigdy!
Zdjąłem ją i położyłem u jego nóg.
— Patrz, oto kładę ci ją do nóg jako zakład, że nie przybyłem tu, aby ci zabrać konia; jeśli ci to nie wystarczy, to daję ci na zastaw słowo me i mego przyjaciela.
Teraz uśmiechnął się uspokojony.
— Niech będzie; a więc dziesięciu ludzi?
— Tak, choćby dwunastu lub piętnastu.
— Którym wolno będzie strzelać do ciebie?
— Tak. Jeśli mnie zastrzelą, nie spotka ich żaden zarzut. Wybierz co najlepszych jeźdźców i strzelców!
— Jesteś odważny aż do szaleństwa, emirze!
— Tak ci się tylko zdaje.
— Czy mają się trzymać tylko wtyle za tobą?
— Mogą jechać, jak i dokąd im się podoba, byle mnie schwytali lub trafili kulą.
— Allah kehrim, a zatem jesteś już prawie nieboszczykiem!
— Turniej nasz się kończy z chwilą, gdy wrócę i zatrzymam się znowu w tem miejscu.
— Zgoda, jeśli sam tego chcesz. Dosiądę mej klaczy i pojadę, by wszystko własnemi oczyma zobaczyć.
— Pozwól mi wprzódy popróbować ogiera.
— Możesz!
Dosiadłem konia i podczas gdy szejk wybierał ludzi, którzy mieli mnie złapać, przekonałem się, że mogę na ogierze zupełnie polegać. Potem zeskoczyłem z niego i zdjąłem mu siodło. Dumne zwierzę spostrzegło, że dzieje się coś niezwykłego; ślepia mu błyszczały, grzywa się podnosiła, a nogi ruszały się niecierpliwie jak u tanecznicy, co próbuje, czy posadzka jest dość gładka. Założyłem mu na szyję rzemień, który przymocowałem na kształt pętlicy do pasa na brzuchu.
— Zdejmujesz siodło? — zapytał szejk. — Na co jest ten rzemień?
— Wnet zobaczysz. Czyś już wybrał wojowników?
— Tak; oto jest ich dziesięciu!
Siedzieli już na swych koniach; również powsiadali teraz na konie wszyscy Arabowie, jacy się znajdowali wpobliżu.
— Możemy zacząć. Czy widzicie ten namiot w odległości sześciuset kroków stąd?
— Widzimy.
— Gdy dojadę tam, możecie do mnie strzelać; nie dajcie mi się dalej wysunąć. Naprzód!
Skoczyłem — rumak poleciał jak strzała. Arabowie rwali tuż za mną. Ale koń był wspaniały. Jeszcze nie przebyłem połowy wyznaczonej odległości, a już Arab, znajdujący się na czele ścigających mnie jeźdźców, został za mną wtyle o jakie pięćdziesiąt kroków.
Teraz nachyliłem się i wsunąłem ramię za rzemień u szyi konia, nogę zaś w pętlicę. Tuż przed namiotem obejrzałem się; dziesięciu Arabów trzymało swe długie strzelby lub pistolety gotowe do strzału.
Zwróciłem konia w prawo pod kątem prostym. Jeden ze ścigających mnie osadził konia w miejscu z taką pewnością, na jaką się tylko Arab zdobyć może; koń stanął w miejscu, jak ulany ze spiżu. Arab podniósł strzelbę; rozległ się strzał.
— Allah il Allah, ia Allah, Wallah, Tallah! — wołano.
Sądzili, że jestem już trafiony, bo nie było mnie widać. Zsunąłem się sposobem Indjan i zawisłem na rzemieniu i pętlicy po tej stronie konia, która była odwrócona od mych prześladowców. Przekonawszy się jednem spojrzeniem z za szyi konia, że nikt we mnie nie mierzy, dźwignąłem się znowu na wierzch, skierowałem latawca w prawo i puściłem się w lot.
— Allah akbar, Maszallah, Allah il Allah! — zagrzmiało za mną. Poczciwi ci ludzie nie mogli sobie tego wszystkiego wytłumaczyć.
Podwoili więc szybkość biegu i podnieśli strzelby. Teraz skierowałem konia w lewo, znowu zsunąłem się na bok i przeciąłem im drogę pod ostrym kątem. Nie mogli do mnie strzelać, chyba gdyby chcieli położyć konia trupem. Mimo iż pościg ten wydawał się bardzo niebezpiecznym, był dzięki zręczności mego konia podobny do igraszki niewinnej, w którą nie odważyłbym się jednak zabawić z Indjanami. Tak pędziliśmy naokoło nadzwyczajnie rozległego obozu; wreszcie wleciałem galopem, wisząc wciąż u boku konia, przez sam środek swych przeciwników aż na miejsce, skądeśmy wyjechali.
Gdym zsiadł, na koniu nie było ani śladu potu lub piany. Istotnie, trudno było konia takiego opłacić pieniędzmi. Po pewnym czasie nadjechali moi Arabowie, jeden po drugim. Dano do mnie ogółem pięć strzałów, naturalnie żaden mnie nie trafił. Stary szejk ujął mnie za rękę.
— Hamdullillah! Chwała Allahowi, że nie jesteś zraniony! Obawiałem się o ciebie. Niema w całym szczepie Szammarów takiego jeźdźca jak ty!
— Mylisz się. W szczepie twoim wielu jest takich, co lepiej, znacznie lepiej jeżdżą niż ja; ale oni nie wiedzieli, że jeździec może się ukryć za swoim koniem.Jeśli mnie nie dosięgła żadna kula, ani żaden z mężów, to w tem nie moja zasługa, ale tego konia. Ale, czy pozwolisz może, byśmy się jeszcze raz zabawili, ale z pewną zmianą?
— Z jaką?
— Niech wszystko tak będzie, jak przedtem, tylko z tą różnicą, że wolno mi będzie zabrać ze sobą strzelbę i strzelać do tych dziesięciu mężów.
— Allah kehrim, Allah jest łaskaw; niech nas zachowa od takiego nieszczęścia, tybyś ich przecież wszystkich powystrzelał!
— Czy wierzysz mi teraz, że się nie ulęknę ani Obeidów ani Abu-Hammedów ani Dżowarjów, gdy będę miał pod sobą tego rumaka?
— Emirze, wierzę!
Wahał się widocznie w duszy, co ma zrobić. Potem jednak dodał:
— Tyś hadżi Kara ben Nemzi, przyjaciel przyjaciela mego, Maleka, ufam tobie. Weź rumaka i jedź na wschód. Jeśli mi nie przyniesiesz żadnej wieści, to koń pozostanie moim; gdy zaś przybędziesz z wystarczającą wiadomością, to będzie on twoim. Wówczas odsłonię ci także jego tajemnicę.
Każdy koń arabski, jeśli jest tylko trochę lepszego gatunku, ma swą tajemnicę. Znaczy to, że koń na pewien znak pędzi z możliwie największą szybkością, i nie zwalnia biegu, aż albo padnie, albo go zatrzyma jeździec. Ten jeździec nie zdradza owego tajemnego znaku ani przyjacielowi, ani ojcu lub bratu, ani nawet synowi lub żonie swej i używa go tylko wówczas, gdy znajduje się w największem niebezpieczeństwie.
— Dopiero wtedy? — odpowiedziałem.
— Czyż nie może zajść taki wypadek, że tylko tajemnica zdoła mnie i konia ocalić?
— Masz słuszność; nie jesteś jednak jeszcze właścicielem tego konia.
— Będę nim! — rzekłem. — Ale gdybym nim nawet nie był, to tajemnica przepadnie we mnie i żadna dusza nie dowie się o niej.
— Chodź więc!
Zaprowadził mnie nabok i szepnął mi:
— Gdy trzeba będzie, by koń leciał jak sokół w powietrzu, to połóż mu ręce lekko między uszy i zawołaj głośno: Rih!
— Rih, to znaczy wiatr.
— Tak, Rih, to imię konia tego, gdyż jest on lepszy niż wiatr; tak szybki jak burza.
— Dziękuję ci, szejku. Wykonam poselstwo tak dobrze, jak gdybym był synem Haddedihnów lub tobą samym. Kiedy mam odjechać?
— Jeśli chcesz, jutro nadedniem.
— Jakie daktyle mam wziąć dla konia?
— On je tylko balahat. Nie potrzebuję ci mówić, jak trzeba się obchodzić z tak drogim koniem?
— Nie.
— Śpij dziś na jego ciele i zmów w nozdrza jego setną surę, w której jest mowa o szybkonogich koniach, a kochać cię i służyć ci będzie aż do ostatniego tchu. Czy znasz tę surę?
— Tak.
— Odmów ją!
Był bardzo stroskany o mnie i o swego konia. Uczyniłem więc, jak chciał:
— W imię Allaha, wszechmiłosiernego! Na konie szybkie, parskające z hałasem, na te, co kopytami iskry krzeszą, na te, co na wyścigi ranną porą rzucają się na wroga, co tumany kurzu wzbijają i łamią szyki nieprzyjacielskie, zaprawdę, człowiek jest niewdzięczny względem Pana swego i sam musi to zaświadczyć. Człowiek rozmołowany jest nadmiernie w dobrach doczesnych. Azali nie wie on, że w on czas, gdy wszystko będzie wyjęte, co leży w grobie i wszystko wyjdzie na jaw, co się kryje w sercu człowieka, że w dniu tym Panu wszystko będzie wiadome?
— Tak, umiesz tę surę. Odmawiałem ją w nocy w nozdrza konia tego już z tysiąc razy; zrób to samo, a on poczuje, że stałeś się jego panem. Ale teraz wróć do namiotu!
Anglik był aż do tej chwili milczącym widzem; teraz przystąpił do mnie.
— Dlaczego strzelali do pana?
— Chciałem im coś pokazać, czego jeszcze nie widzieli.
— Ah, piękny, wspaniały koń!
— Czy wie pan, czyją on własnością?
— Szejka!
— Nie.
— A czyj?
— Mój.
— Ba!
— Mój; naprawdę!
— Sir, nazywam się Dawid Lindsay i nie pozwolę z siebie żartować; proszę sobie to zapamiętać!
— Dobrze, więc zamilczę i o innych rzeczach.
— O czem?
— Że jutro pana opuszczę!
— Dlaczego?
— Aby wyjechać na zwiady. Wie pan już o nieprzyjaźni między tutejszemi szczepami. Mam się dowiedzieć, gdzie i kiedy szczepy nieprzyjacielskie się połączą. Jeśli mi się to uda, otrzymam tego konia w podarunku.
— Szczęśliwy! Pojadę z panem, będę także usługiwał, badał!
— To niemożliwe.
— A dlaczego?
— Pan nie będzie mi pomagał, lecz raczej przeszkadzał. Pańskie ubranie — —
— Ba, przebiorę się za Araba!
— Nie rozumiejąc ani słowa po arabsku?
— Słusznie! Jak długo będzie nieobecny?
— Nie wiem jeszcze. Kilka dni. Muszę przebyć mały Cab, który jest stąd dość daleko.
— Zła droga! Czy zły naród między Arabami?
— Będę się miał na baczności.
— Zostanę tu, gdy mi zrobić przysługę.
— Jaką?
— Nietylko szukać Beduinów.
— A czegóż jeszcze?
— Pięknych ruin. Muszę kopać, znaleźć fowling-bull, wysłać do muzeum w Londynie!
— Uczynię to, zapewniam pana!
— Well! Jestem gotów; wejść!
Zajęliśmy w namiocie nasze dawne miejsca i spędziliśmy resztę dnia, słuchając rozmaitych opowieści, w jakich się Arabowie wielce lubują. Wieczorem zabawiano się muzyką i śpiewem, a były tylko dwa instrumenty: rubabah, coś w rodzaju cytry o jednej strunie, i tabl, mały bęben, który przeraźliwie hałasował, podczas gdy dźwięki rubabahu były ciche i jednostajne. Potem zmówiono modlitwę wieczorną i udaliśmy się na spoczynek.
Anglik spał w namiocie szejka; ja zaś poszedłem do ogiera, który leżał na ziemi i usiadłem między jego nogami. Czy odmówiłem mu w nozdrza setną surę? Rozumie się! Nie uczyniłem tego z zabobonu, broń Boże! Koń był przyzwyczajony do tej procedury, za jej pomocą oswoiłem go rychlej ze swoją osobą. Ponieważ recytowałem słowa Koranu tuż przy jego nozdrzach, więc koń poznał bliżej „zapach“ swego nowego pana. Leżałem między jego nogami, jak dziecko, co tuli się do psa wiernego i rozsądnego. Gdy zaświtało, Anglik wyszedł z namiotu szejka.
— Czy sir spał? — zapytał mnie.
— Tak.
— Ja nie.
— Dlaczego?
— Bardzo żywo w namiocie.
— Ludzie?
— Nie.
— A kto?
— Fleas, lice i gnats.
Kto umie po angielsku, wie, co on miał na myśli; musiałem się śmiać.
— Do takich rzeczy pan się rychło przyzwyczai — pocieszałem go.
— Nigdy. Nie mogłem także spać, bo myślałem o panu.
— Dlaczego?
— Mógł pan odjechać, nie pomówiwszy ze mną.
— Byłbym się w każdym razie z panem pożegnał.
— Byłoby może zapóźno.
— Dlaczego?
— Mam się pana zapytać o wiele rzeczy.
— Proszę.
Już w ciągu ubiegłego wieczora udzieliłem mu różnych wiadomości; teraz wyjął on notatkę.
— Każę się zaprowadzić do ruin. Muszę mówić po arabsku. Mówić mi rozmaite słowa. Co znaczy przyjaciel?
— Aszab.
— Wróg?
— Kiman.
— Muszę zapłacić. Co znaczy dolar?
— Rijahl fransz.
— Co znaczy sakiewka?
— Surrah.
— Będę wykopywał kamienie. Co znaczy kamień?
— Hadżar, ale także hadżr lub chadżr.
Zapytał mnie jeszcze o kilkaset wyrazów i zapisał je sobie. Tymczasem ożywiło się w obozie i ja musiałem udać się do namiotu szejka, by spożyć sahur, czyli śniadanie.
Radziliśmy jeszcze nad rozmaitemi sprawami; potem pożegnawszy wszystkich, dosiadłem konia i opuściłem to miejsce, do którego może już nigdy nie miałem wrócić.


ROZDZIAŁ IX.
NA ZWIADACH.

Ppostanowiłem naprzód udać się do szczepu najbardziej na południe wysuniętego, mianowicie do Dżowarjów. Najlepiej byłoby jechać wzdłuż rzeki Thathar, która płynie prawie równolegle do Tygrysu; ale niestety, wydawało mi się prawdopodobnem, że właśnie nad brzegami tej rzeki znajdują się pastwiska Obeidów, kierowałem się więc bardziej na zachód. Miałem się tak urządzić, aby dojechać do Tygrysu o milę powyżej Tekrit. W takim razie trafiłbym napewno na szczep, którego szukałem.
Byłem dostatecznie zaopatrzony w żywność, a wody dla konia nie było mi trzeba, albowiem wokoło rosły rośliny nader soczyste. Miałem dbać tylko o to, żeby nie pomylić się co do kierunku drogi i uniknąć wszelkiego wrogiego spotkania. Co do pierwszego zadania miałem pomoc w moim zmyśle orjentacyjnym, w słońcu i w moim kompasie, przeciw spotkaniu zaś uzbrojony byłem w lunetę, przez którą mogłem wszystko dostrzec, zanim jeszcze mnie ujrzano.
Dzień cały minął bez przygody, a wieczorem położyłem się do snu pod samotną skałą. Zanim zasnąłem, pomyślałem, że może byłoby lepiej udać się aż do Tekrit, gdzie mógłbym, nie zwracając wcale uwagi, dowiedzieć się wszystkiego, o co mi szło. Ale były to myśli zbyteczne, jak się nazajutrz przekonałem. Spałem bowiem bardzo twardo, a zbudziło mnie dopiero parskanie mego konia.
Gdym oczy otworzył, ujrzałem pięciu jeźdźców, zbliżających się wprost do mnie. Byli już tak blisko, że spewnością mnie już widzieli. Ucieczka nie była po mojej myśli, choć koń byłby mnie bardzo szybko uniósł. Wstałem więc, dosiadłem konia, aby być przygotowanym na wszystko i sięgnąłem niedbale po sztuciec.
Nadjechali galopem i osadzili konie swe o kilka kroków przede mną. Ponieważ miny ich nie zdradzały wcale wrogiego usposobienia, mogłem tymczasowo być spokojnym.
— Sallam aaleikum! — powitał mnie jeden z nich.
— Aaleikum! — odpowiedziałem.
— Czyś tu spał tej nocy?
— Tak jest.
— Czy nie masz namiotu, aby pod nim ułożyć głowę do spoczynku?
— Nie. Allah rozmaicie rozdzielił swe dary. Jednemu daje dach z tkaniny wełnianej, a drugiemu niebo służy za powałę.
— Ale tybyś mógł mieć namiot; posiadasz przecież konia, który jest więcej wart, niż sto namiotów.
— Jest on mojem jedynem mieniem.
— Czy sprzedałbyś go?
— Nie.
— Należysz zapewne do szczepu, co ma niedaleko stąd swój obóz.
— Dlaczego?
— Ogier twój jest jeszcze rzeźki.
— A jednak szczep mój mieszka o wiele dni drogi stąd, daleko za świętemi miastami w krainie zachodniej.
— Jak się nazywa twój szczep?
— Uelad German.
— Tak, tam w Moghreb mówi się przeważnie Uelad zamiast Beni albo Abu. Dlaczego oddalasz się tak bardzo od swego kraju?
— Widziałem Mekkę, a teraz chcę zobaczyć duary i miasta, położone niedaleko Persji, aby móc wiele opowiadać swoim, gdy wrócę do domu.
— Dokąd zmierzasz teraz przedewszystkiem?
— Wciąż ku wschodowi słońca, tam, dokąd mnie Allah prowadzi.
— Możesz więc z nami pojechać.
— Gdzie kres waszej drogi?
— Powyżej skał Kerniny, gdzie trzody nasze pasą się nad brzegiem i na wyspach Tygrysu.
Hm! Czyż ludzie ci nie byli przypadkiem Dżowarjami? Ponieważ oni mnie zapytali o moje pochodzenie, więc i ja mogłem, nie uchybiając grzeczności, ich o to samo zapytać.
— Do jakiego szczepu należą te trzody?
— Do szczepu Abu Hammed.
— Czy i inne szczepy są wpobliżu?
— Tak. Poniżej Alabeidowie, którzy płacą haracz szejkowi z Kerniny, a tam powyżej Dżowarjowie.
— A komu ci płacą haracz?
— Z twego pytania poznajemy, że przybywasz z dalekich krajów. Dżowarjowie nie płacą, lecz pobierają haracz. Są to złodzieje i rozbójnicy, przed którymi trzody nasze nie są bezpieczne ani na chwilę. Chodź z nami, jeśli chcesz przeciwko nim walczyć.
— Wy wojujecie z nimi?
— Tak. Połączyliśmy się z Alabeidami. Jeśli chcesz czynów dokonać, to możesz się tego u nas nauczyć. Ale dlaczego śpisz tu przy lwiem wzgórzu?
— Nie znam tego miejsca. Byłem zmęczony i położyłem się do snu.
— Allah kerihm, Bóg jest pełen łaski; jesteś ulubieńcem Allaha, inaczej bowiem dusiciel trzód rozdarłby cię w kawałki. Żaden Arab nie spocząłby tu ani godziny, bo na tej skale lwy odbywają swe zgromadzenia.
— Czy lwy są tu nad Tygrysem?
— Tak, u dolnego biegu rzeki; tam w górze jednak znajdziesz tylko lamparta. Czy chcesz z nami pojechać?
— Jeżeli będę waszym gościem.
— Jesteś nim. Masz dłonie nasze i zamieńmy ze sobą daktyle!
Uścisnęliśmy sobie dłonie, a potem otrzymałem od każdego z nich po jednym daktylu; zjadłem je i dałem wzamian pięć z moich daktyli, które oni również zjedli. Po tej ceremonji puściliśmy się w drogę w kierunku południowo-wschodnim. Przebywszy Thathar, znaleźliśmy się w okolicy górzystej.
Poznałem w moich pięciu towarzyszach poczciwych koczowników, którzy nie kryli w sercu obłudy. Byli oni na weselu u zaprzyjaźnionego szczepu, a teraz wracali, uradowani uroczystościami i ucztami, w jakich brali udział.
Grunt podnosił się coraz bardziej, a potem obniżył się nagle. Po prawej stronie w dali widniały ruiny starego Tekritu, po lewej, również w znacznej odległości, ukazał się Dżebel Kernina, a przed nami rozpościerała się dolina Tygrysu. Wpół godziny przybyliśmy do rzeki. Szerokość jej wynosiła w tem miejscu całą milę angielską, a wody jej rozdzielała wielka, podłużna wyspa, pokryta bujną roślinnością. Na tej wyspie ujrzałem kilka namiotów.
— Przeprawisz się tam wraz z nami. Nasz szejk będzie ci rad!
— Jak się przeprawimy?
— Wnet zobaczysz, albowiem już nas zauważono. Udajmy się trochę wgórę, tam, gdzie kellek przybija do brzegu.
Kellek jest to łódź, której długość jest dwa razy większą od szerokości. Składa się z wydętych skór kozich, przymocowanych do siebie zapomocą poprzecznych drewien, na których kładzie się belki lub deski; na nich to spoczywają ciężary. Jedyne wiązadło stanowi łozina. Do kierowania taką łodzią używa się dwóch wioseł, którym za rzemienie służą związane ze sobą kawałki trzciny bambusowej. Taka to łódź odbiła w tej chwili od wyspy. Była ona tak wielka, że mogła pomieścić więcej niż sześciu jeźdźców, to też przewiozła nas bezpiecznie na miejsce.
Na wyspie powitał nas tłum dzieci, kilka psów, oraz sędziwy Arab, ojciec jednego z moich towarzyszy.
— Pozwól, że cię zaprowadzę do szejka — rzekł ów Arab, który dotychczas rozmawiał ze mną w imieniu swoich towarzyszy.
W drodze przyłączyło się do nas kilku mężczyzn, którzy trzymali się skromnie wtyle i nie naprzykrzali się pytaniami. Patrzyli z wielkim podziwem na mego konia. Droga nie była długa. Kończyła się przed dość obszerną chatą, zbudowaną z pni wierzbowych; dach pokryty był trzciną bambusową, a ściany były wyłożone wewnątrz matami. Gdyśmy weszli, powstał z kobierca mężczyzna silnie zbudowany. Był właśnie zajęty ostrzeniem swego szaraya[146] na kamieniu.
— Sallam aaleikum! — powitałem go.
— Aaleik! — odpowiedział, mierząc mnie bystro oczyma.
— Daruj, o szejku, że przyprowadzam ci tego męża — prosił mój towarzysz. — Jest to tak dostojny wojownik, że nie mam odwagi zaprosić go do swego namiotu.
— Miły mi jest każdy, kogo ty przyprowadzasz — brzmiała odpowiedź.
Tamten wyszedł, a szejk podał mi rękę.
— Usiądź, cudzoziemcze. Jesteś znużony i głodny, więc powinieneś spocząć i zjeść; pozwól mi wprzód, że się zaopiekuję twoim koniem!
Było to postępowanie nawskroś arabskie: naprzód koń, a potem człowiek. Gdy wrócił do namiotu, poznałem po nim odrazu, że wygląd mego konia wzbudził w nim szacunek dla mojej osoby.
— Masz szlachetne zwierzę. Masz Allah; oby się u ciebie chowało! Znam je.
Ah, to bądź co bądź niemiłe! A może i nie!
— Skąd je znasz?
— Jest to najlepszy koń Haddedihnów.
— Znasz więc i Haddedihnów?
— Znam wszystkie szczepy. Ale ciebie nie znam.
— Znasz szejka Haddedihnów?
— Mohammeda Emina?
— Tak. Przybywam właśnie od niego.
— Dokąd zdążasz?
— Do ciebie.
— Czy wysłał cię do mnie?
— Nie, a jednak przybywam do ciebie jako jego wysłannik.
— Spocznij wpierw, nim będziesz opowiadał.
— Nie jestem zmęczony, a to, co ci mam donieść, jest tak ważne, że chciałbym ci to zaraz powiedzieć.
— To mów!
— Słyszałem, że Dżowarjowie są twoimi wrogami.
— Są nimi — odpowiedział ponuro.
— Są i moimi; są wrogami Haddedihnów.
— Wiem.
— Czy wiesz, że się połączyli z Abu-Hammedami i Obeidami, aby wykonać napad na Haddedihnów na własnych ich pastwiskach?
— Wiem.
— Słyszałem, że połączyłeś się z Alabeidami, aby ich ukarać?
— Tak.
— Przybyłem więc do ciebie, aby to z tobą szczegółowo omówić.
— Mówię ci więc jeszcze raz: bądź pozdrowiony! Pokrzepisz się i nie opuścisz nas, aż zwołam najstarszych mego szczepu.
Ledwie w godzinę potem siedziało naokoło mnie ośmiu mężów i obrywało kawałki mięsa z barana, którego wniesiono. Ci mężowie byli najstarsi z pomiędzy Abu-Mohammedów. Powiedziałem im otwarcie, jak przybyłem do Haddedihnów i stałem się posłem ich szejka.
— Jakie propozycje chcesz nam uczynić? — zapytał szejk.
— Żadnych. Więcej lat przeszło nad waszemi głowami, niż nad moją. Nie przystoi młodszemu wskazywać drogi staremu.
— Przemawiasz mową mędrców. Głowa twa jest jeszcze młoda, ale rozum twój jest stary, inaczej bowiem Mohammed Emin nie zrobiłby ciebie swym posłem. Mów! Będziemy słuchali, a potem rozstrzygniemy.
— Ilu wojowników ma twój szczep?
— Dziewięciuset.
— A Alabeidowie?
— Ośmiuset.
— To jest razem tysiąc siedmiuset wojowników. Jest to połowa siły nieprzyjacielskiej.
— Ilu wojowników mają Haddedihnowie?
— Tysiąc i stu. Ale często sama liczba nie rozstrzyga. Czy wiecie może, kiedy się Dżowarjowie chcą połączyć z Abu-Hammedami?
— W dniu, który nastąpi po najbliższym Jaum el Dżem[147].
— Czy wiesz to napewno?
— Mamy wiernego sprzymierzeńca między Dżowarjami.
— A gdzie się mają połączyć?
— Przy ruinach Khan Kernina.
— A potem?
— A potem obydwa te szczepy połączą się z Obeidami.
— Gdzie?
— Między wirem Kelab a kończynami gór Kanuca.
— Kiedy?
— W trzeci dzień po dniu zgromadzenia.
— Masz nadzwyczaj dokładne wiadomości. A potem dokąd się zwrócą?
— Wprost ku pastwiskom Haddedihnów.
— A cóż wy zamierzaliście zrobić?
— Myśmy chcieli napaść na ich namioty, w których zostawiają swe żony i dzieci i zabrać im trzody.
— Czy byłoby to mądrze?
— Chcemy zabrać tylko to, co oni nam zrabowali.
— Całkiem słuszne. Ale Haddedihnów jest tylko tysiąc i stu, wrogowie zaś mają trzy tysiące wojowników. Zwyciężyliby, wróciliby jako zwycięzcy i puściliby się w pogoń za wami, aby nietylko odebrać wam łup, ale i obecny dobytek. Powiedzcie mi, czy się mylę.
— Masz słuszność. Myśleliśmy, że Haddedihnowie zasilą się innemi szczepami Szammarów.
— Te szczepy oczekują gubernatora z Mossul, który każdej chwili może z niemi rozpocząć wojnę.
— A więc jak radzisz? Czyby nie było najlepiej gdybyśmy każdego z wrogów wytępili zosobna?
— Zwyciężylibyście jeden szczep, a oba tam te wiedziałyby zaraz, co się święci. Należy uderzyć na wrogów natychmiast po ich połączeniu się przy wirze el Kelab. Jeśli chcecie, to Mohammed Emin zejdzie w trzeci dzień po Jaum el Dżema z wojownikami swymi z gór Kanuca i rzuci się na nieprzyjaciół, podczas gdy wy zaatakujecie ich od południa; w ten sposób zapędzi się ich do wiru el Kelab.
Plan ten przyjęto po dłuższej naradzie, a potem omawiano go jeszcze bardzo szczegółowo. Na tem zeszło prawie całe popołudnie i zbliżał się wieczór; byłem więc zniewolony zostać na noc. Następnego dnia rano przewieziono mnie wczas na brzeg. Wracałem tą samą drogą, którą przybyłem.
Z zadania, które wydawało się tak trudnem, wywiązałem się więc w tak łatwy i prosty sposób, że prawdę mi wstyd było to opowiedzieć. Nie mogłem sobie przecie zarobić konia tak małym zachodem. Co mogłem jeszcze uczynić? Tak, czy nie byłoby może lepiej rozejrzeć się wprzódy cokolwiek na polu walki? Nie mogłem się pozbyć tej myśli. Nie przeprawiłem się więc napowrót przez Thathar, lecz puściłem się wzdłuż lewego brzegu tej rzeki na północ, by dostać się do gór Kanuca. Dopiero gdy już połowa popołudnia minęła, nasunęła mi się myśl, czy też Wadi Dżebennem, gdzieśmy z Anglikiem spotkali koniokradów, nie jest częścią gór Kanuca. Nie mogłem sobie dać odpowiedzi na to pytanie; ruszyłem dalej tą samą drogą, a potem trzymałem się więcej na prawo, aby zajechać wpobliże Dżebel Hamrin.
Słońce już zaszło, gdy zauważyłem na zachodnim widnokręgu dwóch jeźdźców, zbliżających się z wielką szybkością. Skoro tylko mnie spostrzegli, zatrzymali się na chwilę, a potem podjechali ku mnie. Czy miałem uciekać? Przed dwoma? Nie. Wstrzymałem swego konia i czekałem na nich. Byli to dwaj mężowie w sile wieku. Zatrzymali się przede mną.
— Ktoś ty? — zapytał jeden z nich, patrząc pożądliwie na mego konia.
— Cudzoziemiec — odpowiedziałem krótko.
— Skąd przybywasz?
— Z zachodu, jak widzicie.
— Dokąd zmierzasz?
— Dokąd mnie kismet poprowadzi.
— Chodź z nami. Będziesz naszym gościem.
— Dziękuję ci. Mam już przyjaciela, co mi się wystara o nocleg.
— Kogo?
— Allaha. Żegnam was!
Byłem zanadto nieostrożny, bo ledwie się odwróciłem, sięgnął jeden z nich za pas i w okamgnieniu trafił mnie oszczep tak silnie w głowę, żem natychmiast zleciał z konia. Oszołomienie wprawdzie nie trwało długo, ale przez ten czas rozbójnicy mogli mnie związać.
— Sallam aaleikum — powitał mnie jeden z nich. — Nie byliśmy przedtem dość grzeczni i dlatego nie była ci nasza gościnność przyjemną? Ktoś ty?
Nie odpowiedziałem naturalnie nic.
— Ktoś ty?

Milczałem, mimo iż on do pytania tego dodał kopnięcie.
Taka to łódź odbiła w tej chwili od wyspy
— Puść go — zauważył drugi. — Allah zdziała cud i otworzy mu usta. Czy ma on jechać, czy iść?

— Niech pójdzie pieszo!
Rozluźnili więzy, krępujące me nogi i przywiązali mnie do strzemienia jednego ze swoich koni. Potem ująwszy konia mego za cugle, odjechali szybko na wschód. Mimo że miałem dobrego konia, byłem więźniem. Człowiek jest często bardzo zarozumiałem stworzeniem!
Teren podnosił się powoli. Przeszliśmy pomiędzy górami, wreszcie ujrzałem w jednej dolinie kilka gorejących ogni. Zapadła bowiem tymczasem noc. Skierowaliśmy się w tę dolinę, przeszliśmy obok kilku namiotów i stanęliśmy przed jednym z nich właśnie w chwili, gdy wyszedł zeń młody człowiek. Spojrzał na mnie, a ja na niego — poznaliśmy się nawzajem.
— Allah il Allah! Któż jest ten więzień? — zapytał.
— Złapaliśmy go na równinie. Jest to cudzoziemiec, który nie sprowadzi na nas thar[148]. Patrz na to zwierzę, na którem on jechał!
— Allah akbar, to jest przecież ogier Mahomeda Emina, Haddedihna! Odprowadźcie człowieka tego do mego ojca, do szejka, aby go przesłuchał. Ja zwołam tamtych.
— Cóż uczynimy z koniem?
— Zostanie przed namiotem szejka.
— A broń jego?
— Zanieść do namiotu!
W pół godziny potem stanąłem znowu przed zgromadzeniem sędziów. Tu milczenie nicby mi nie pomogło, postanowiłem więc mówić.
— Czy znasz mnie? — zapytał najstarszy z obecnych.
— Nie.
— Czy wiesz, gdzie się znajdujesz?
— Nie.
— Czy znasz tego młodego, walecznego Araba?
— Tak.
— Gdzieś go widział?
— Przy Dżebel Dżehennem. Skradł mi cztery konie, które sobie odebrałem.
— Nie kłam!
— Kim jesteś, że śmiesz tak do mnie mówić?
— Jestem Cedar Ben Huli, szejk Abu Hammedów.
— Cedar Ben Huli, szejk koniokradów! — Człowiecze, milcz! Ten młody wojownik, to mój syn.
— Możesz być dumny z niego, o szejku!
— Milcz, mówię ci raz jeszcze, bo pożałujesz! Kto jest koniokradem? Ty nim jesteś! Czyj jest ten koń, na którym jechałeś?
— Mój.
— Nie kłam.
— Cedar Ben Huli, dziękuj Allahowi, że mam związane ręce. Gdy by nie to, nie mógłbyś mnie już nigdy nazwać kłamcą!
— Związać go silniej! — rozkazał.
— Kto się odważy targnąć na mnie, na hadżiego, w którego kieszeni znajduje się woda Cem-cemu!
— Tak, widzę, że jesteś hadżim, bo masz hamaił zawieszone na szyi. Ale czy masz naprawdę przy sobie wodę świętego Cem-cemu?
— Tak.
— Daj nam z niej.
— Nie dam.
— Dlaczego nie?
— Mam wodę tylko dla przyjaciół.
— Czy jesteśmy twoimi wrogami?
— Tak.
— Nie. Nie wyrządziliśmy tobie jeszcze żadnej krzywdy. Chcemy tylko konia, którego zrabowałeś, oddać właścicielowi.
— Ja jestem jego właścicielem.
— Jesteś hadżim ze świętem Cem-cem, a jednak mówisz nieprawdę. Znam tego ogiera całkiem dokładnie; jest on własnością Mohammeda Emina, szejka Haddedihnów. Jak dostał się ten koń w twoje ręce?
— On mi go podarował.
— Kłamiesz! Żaden Arab nie darowuje takiego konia.
— Powiedziałem ci już, że powinieneś dziękować Allahowi, że jestem związany!
— A dlaczego on ci go podarował?
— To jego sprawa i moja; was to nic nie powinno obchodzić.
— Jesteś bardzo grzecznym hadżim! Pewnie oddałeś szejkowi Haddedihnów wielkie usługi, skoro obdarzył cię takim podarunkiem. Nie będziemy się ciebie dłużej o to pytali. Kiedyś opuścił Haddedihnów?
— Przedwczoraj rano.
— Gdzie pasą się ich trzody?
— Nie wiem. Trzody Araba są dziś tu, jutro tam.
— Czy mógłbyś nas do nich zaprowadzić?
— Nie.
— Gdzie byłeś od przedwczoraj?
— Wszędzie.
— Dobrze; nie chcesz odpowiedzieć, więc zobaczysz, co się z tobą stanie. Wyprowadźcie go precz!
Zaprowadzono mnie do małego, niskiego namiotu i przywiązano tam. Dwaj Beduini przykucnęli przy mnie, jeden po prawej, a drugi po lewej stronie i spali potem naprzemian. Sądziłem, że dowiem się jeszcze dzisiaj, jak się rozstrzygnął mój los, ale omyliłem się. Zgromadzenie rozeszło się — jak mi powiedziano mnie zaś nie wspomniano nic o powziętej uchwale.
Zasnąłem. Miałem niespokojny sen. Zdawało mi się, że leżę nie tu w namiocie nad Tygrysem, lecz w oazie Sahary. Ogień płonął w obozie; lagmi[149] krążył z rąk do rąk, opowiadano sobie bajki. Wtem dał się nagle słyszeć ów groźny, do grzmotu podobny pomruk, głos lwa, którego nigdy nie zapomni ten, co go raz słyszał. Assad-Bej, dusiciel trzód, zbliżał się, by wziąć sobie żer na wieczerzę. Ciągle i coraz bliżej rozlegał się jego głos — — przebudziłem się.
Czy był to sen? Tuż przy mnie leżeli obydwaj Abu-Hammedowie i słyszałem, jak jeden z nich odmawiał świętą fatchę. Wtem ryknęło po raz trzeci. Była to rzeczywistość — lew krążył naokoło obozu.
— Czy śpicie? — zapytałem.
— Nie.
— Czy słyszycie lwa?
— Tak. Dziś to już trzeci raz, że bierze sobie jadło.
— Zabijcie go!
— Któż go zabije, jego, potężnego, wzniosłego pana śmierci?
— Tchórze! Czy wchodzi on także do środka obozu?
— Nie. Inaczej nie staliby mężowie przed swymi namiotami, aby usłyszeć dokładnie jego głos.
— Czy szejk jest przy nich?
— Tak.
— Wyjdź do niego i powiedz mu, że zabiję lwa, gdy mi da moją strzelbę.
— Jesteś obłąkany?
— Jestem zupełnie przy zmysłach. Wyjdź!
— Nie żartujesz?
— Nie; idź do licha!
Wielki niepokój mnie ogarnął; miałem ochotę rozerwać swe więzy. Po kilku minutach Arab wrócił. Odwiązał mnie.
— Pójdź za mną! — rozkazał mi.
Na dworze stało wielu mężów z bronią w ręku; nikt z nich jednak nie ważył się wystąpić za obręb namiotów.
— Chciałeś ze mną mówić. Czego chcesz? — zapytał szejk.
— Pozwól mi ubić lwa.
— Ty nie zdołasz lwa zabić! Dwudziestu nas nie wystarczy, aby polować na niego, a kilku musiałoby przytem zginąć.
— Ja sam go zabiję; on nie jest pierwszym u mnie.
— Czy mówisz prawdę?
— Tak.
— Jeśli go chcesz ubić, to ja nic nie ma przeciwko temu. Allah daje życie i Allah je znowu odbiera wszystko jest zapisane w księdze.
— To daj mi strzelbę!
— Którą?
— Tę cięższą i mój nóż.
— Przynieście mu jedno i drugie — rozkazał szejk.
Poczciwina pomyślał sobie w każdym razie, że śmierć mnie nie minie, że będzie zatem niezaprzeczonym spadkobiercą mego konia. Mnie zaś szło równocześnie o lwa, o wolność i o konia, wszystko to bowiem mogłem posiąść, gdyby strzelba moja znalazła się w mych rękach.
Przyniesiono mi ją wraz z nożem.
— Czy nie każesz mi rąk rozwiązać, o szejku?
— Czy chcesz tylko zastrzelić lwa?
— Tak.
— Przysięgnij! Jesteś hadżi; złóż przysięgę na świętą wodę Cem-cem, którą masz w kieszeni.
— Przysięgam!
— Rozwiążcie mu ręce!
Teraz byłem wolny. Reszta broni leżała w namiocie szejka, a przed namiotem stał mój koń. Nie miałem już żadnej obawy.
Było to o tej porze, kiedy lew najchętniej czai się wpobliżu trzód, mianowicie tuż przed świtem. Dotknąłem się pasa, by się upewnić, czy miałem jeszcze przy sobie ładownicę, a potem podszedłem aż do pierwszego namiotu. Tu stanąłem na chwilę, aby przyzwyczaić wzrok do ciemności. Przed sobą i po obu stronach ujrzałem kilka wielbłądów i wiele owiec, które zbiły się trwożnie w kupę. Psy, które zwykle stróżowały przy tych zwierzętach, uciekły i ukryły się w namiotach lub poza niemi.
Położyłem się na ziemi i podkradałem się cicho i powoli naprzód. Wiedziałem, że poczuję lwa węchem wprzódy, zanim zdołam go dojrzeć w ciemności. Wtem — — jak gdyby ziemia podemną zadrżała — rozległ się ryk tego głosu niedaleko mnie z boku, a w kilka chwil potem usłyszałem głuchy łoskot, jak gdyby się jakieś dwa ciężkie ciała zderzyły — cichy jęk, trzaskanie i chrzęst łamiących się kości — i oto, o dwadzieścia kroków przede mną zabłysły rozognione oczy — znałem już to zielonkowate mieniące się światło. Podniosłem strzelbę, mimo ciemności wymierzyłem, jak mogłem, i strzeliłem.
W powietrzu rozległ się przeraźliwy ryk. Błysk mego strzału pokazał lwu jego wroga; i ja go widziałem, jak leżał na grzbiecie wielbłąda i miażdżył mu zębami szyjne kręgi. Czy go trafiłem? — Jakiś wielki, ciemny przedmiot przeleciał przez powietrze i znalazł się tuż przede mną na ziemi, najdalej o jakie trzy kroki. Światełka znów zamigotały. Albo skok był źle obliczony, albo zwierzę było już ranne. Złożyłem się powtórnie na klęczkach i strzeliłem po raz drugi i ostatni, nie w środek między oczy, ale wprost w jedno oko. Potem rzuciłem błyskawicznie strzelbę i chwyciłem za nóż — ale wróg nie zwalił się na mnie; śmiertelny strzał odrzucił go daleko wtył. Mimo to cofnąłem się o kilka kroków, aby nabić strzelbę. Naokoło była cisza i w obozie nie słychać było szmeru. Miano już mnie zapewne za nieboszczyka.
Skoro tylko w pierwszym, lekkim brzasku rozeznałem ciało lwa, przystąpiłem bliżej. Był nieżywy, zacząłem więc zdejmować z niego skórę. Miałem powody, aby z tem dłużej nie zwlekać. Ani mi na myśl nie przyszło zostawić tę zdobycz. Choć kierowałem się przy tej robocie raczej dotykiem niż wzrokiem, byłem z nią już gotów, gdy się trochę więcej rozjaśniło. Teraz wziąłem skórę, zarzuciłem ją na ramię i wróciłem do obozu. Był to tylko mały obóz, w którym przebywał mniejszy oddział Abu Hammedów.
Przed namiotami siedzieli w oczekiwaniu mężczyźni, kobiety i dzieci. Gdy mnie ujrzeli, podnieśli okropną wrzawę. Wzywano Allaha wszystkiemi tonami i sto rąk wyciągnęło się ku mej zdobyczy.
— Zabiłeś go? — zawołał szejk. — Naprawdę? Sam?
— Sam!
— To musiał ci szejtan pomóc!
— Czy szejtan pomaga hadżiemu?
— Nie; ale ty masz czary, amulet lub talizman, zapomocą którego dokonywasz tego czynu?
— Tak.
— Gdzież on jest?
— Tu!
Podsunąłem mu strzelbę pod nos.
— Nie to. Nie chcesz nam powiedzieć. Gdzie leży ciało lwa?
— Tam na dworze po prawej stronie przed namiotami. Weźcie je sobie!
Większość obecnych pobiegła tam. To mi właśnie było na rękę.
— Komu należy się skóra lwa? — zapytał szejk, patrząc pożądliwie.
— Nad tem zastanowimy się w twoim namiocie. Wejdźcie!
Wszyscy weszli za mną; było ich razem tylko dziesięciu lub dwunastu mężów. Zaraz przy wejściu ujrzałem swą broń; wisiała na kołku. Stanąwszy tam dwoma krokami, zerwałem ją, zarzuciłem strzelbę na szyję i wziąłem sztuciec do ręki. Skóra lwa była mi przeszkodą z powodu swej wielkości i znacznego ciężaru; ale mimo to musiałem się odważyć. Rychło stanąłem znowu przy wejściu.
— Cedar Ben Huli, przyrzekłem ci, że tą strzelbą będę strzelał tylko do lwa.
— Tak.
— Ale nie powiedziałem, do kogo będę strzelał z tej drugiej.
— Ona ma tu zostać… Oddaj ją!
— Ona zostanie w mojej ręce i moja ręka ją zatrzyma.
— On ucieknie! — trzymajcie go!
Podniosłem sztuciec do strzału.
— Stójcie! Kto się poważy wejść mi w drogę, będzie trupem!… Cedar Ben Huli, dziękuję ci za gościnę, jakiej mi użyczyłeś. Zobaczymy się jeszcze!
Wyszedłem. Przez chwilę nikt nie odważył się pójść za mną. Niewiele czasu potrzebowałem na to, by dosiąść konia i wziąć skórę przed siebie. Gdy się namiot znowu otworzył, byłem już w pełnym galopie przy końcu obozu.
Za mną i w tej stronie, gdzie leżało ciało lwa, podniósł się wściekły wrzask. Zauważyłem, że wszyscy pobiegli po broń i po konie. Gdy miałem już obóz za sobą, jechałem powoli. Koń bał się lwiej skóry, nie mógł znieść jej zapachu i parskał trwożliwie.
Spojrzałem teraz wtył i widziałem, jak prześladowcy moi wyłaniali się tłumnie spośród namiotów. Dałem tymczasem ogierowi jechać truchtem i chciałem się odsadzić dopiero w chwili, gdy jeden z prześladowców zbliży się na odległość strzału; zmieniłem jednak to postanowienie. Zatrzymałem konia, odwróciłem się i wycelowałem. Strzał huknął, a koń padł trupem pod swym jeźdźcem. Nauka taka nie mogła bynajmniej tym koniokradom zaszkodzić. Teraz dopiero pojechałem galopem, przyczem naładowałem znowu wystrzeloną lufę. Gdym się powtórnie obejrzał, dostrzegłem znowu dwóch Beduinów dość blisko mnie; strzały ich jednak nie mogły mnie dosięgnąć. Zatrzymałem znowu konia, odwróciłem się i wycelowałem — dwa strzały huknęły raz po raz i dwa konie padły na ziemię.
Tego już następnym było za wiele; przestraszyli się i zostali w miejscu. Gdym się po dłuższym czasie znowu rozejrzał, widziałem ich już całkiem daleko, gdzie zdawali się kierować jedynie moimi śladami.
Teraz pędziłem, aby ich zmylić, prawie godzinę wprost na zachód; potem skierowałem się na kamienistym terenie, gdzie nie można było rozróżnić śladów końskich, ku północy i stanąłem około południa nad Tygrysem przy wirze Kelab. Znajduje się on poniżej ujścia Cabasfalu, a w niewiele minut poniżej jest miejsce, gdzie góry Kanuca przechodzą w pasmo górskie Hamrin. Przejście to uskutecznia kilka wzgórz, poprzedzielonych głębokiemi, a niezbyt szerokiemi dolinami. Ponieważ przypuszczałem, że najszerszą z tych dolin odbędzie się zapewne przemarsz nieprzyjaciół, więc zapamiętałem sobie, możliwie najdokładniej, teren i każdy przystęp do niego. Potem pośpieszyłem ku Thatharowi, gdzie stanąłem popołudniu i przeprawiłem się na drugi brzeg. Pragnąłem gorąco jak najrychlej zobaczyć się z przyjaciółmi; ale musiałem oszczędzać konia i zostałem jeszcze przez jedną noc w drodze.
Na drugi dzień w południe ujrzałem już pierwszą trzodę owiec, należącą do Haddedihnów i wjechałem galopem do obozu, nie zważając na nawoływania, które się odezwały ze wszystkich stron. Szejk, pomyślawszy, że stało się coś niezwykłego, wyszedł z namiotu właśnie w chwili, gdy ja nadjechałem.
— Hamdullillah, cześć Bogu, że jesteś spowrotem! — powitał mnie. — Jak się powiodło?
— Dobrze.
— Czyś się czegoś dowiedział?
— Wszystkiego!
— Wszystkiego? Co?
— Zwołaj najstarszych; zdam sprawę przed wami.
Teraz dopiero spostrzegł szejk skórę, którą zrzuciłem na drugą stronę konia.
— Maszallah, cud Boży! — lew! Skąd wziąłeś tę skórę?
— Sam ją ściągnąłem.
— Jemu? Panu samemu?
— Tak.
— A więc mówiłeś z nim?
— Krótko.
— Ilu myśliwych było przytem?
— Żaden.
— Niechaj Allah będzie z tobą, by cię pamięć nie opuściła!
— Byłem sam!
— Gdzie?
— W obozie Abu Hammedów.
— Oniby ciebie zabili!
— Nie uczynili tego, jak widzisz. Nawet Cedar Ben Huli zostawił mnie przy życiu.
— I jego widziałeś?
— I jego. Zastrzeliłem mu trzy konie.
— Opowiedz!
— Nie teraz, i nie tobie samemu, bo inaczej musiałbym kilka razy to samo powtarzać. Zwołaj ludzi, a dowiesz się dokładnie o wszystkiem.
Poszedł.
Chciałem właśnie wejść do jego namiotu, gdy ujrzałem Anglika, nadjeżdżającego szybkim galopem.
— Słyszałem przed chwilą, że pan przybył — wołał już zdaleka. — Znalazł pan?
— Tak; nieprzyjaciół, pole walki i wszystko.
— Ba! A ruiny z fowling-bullem?
— Także!
— Pięknie, bardzo dobrze! Będę kopał, znajdę i poślę do Londynu. Ale wpierw trzeba będzie walczyć?
— Tak.
— Dobrze, będę się bił jak Bayard… I ja znalazłem.
— Co?
— Rzadkość, pismo.
— Gdzie?
— Jama, tu wpobliżu… Cegła.
— Pismo na cegle?
— Yes! Pismo klinowe. Czy umie pan czytać?
— Trochę.
— Ja nie. Zobaczymy!
— Dobrze. Gdzie jest kamień?
— W namiocie. Zaraz przynieść!
Poszedł i przyniósł mi swe cenne wykopalisko.
— Tu, popatrzeć, czytać!
Kamień był prawie zupełnie pokruszony, a tych kilka znaków klinowych, które zachowały się z całego zwietrzałego napisu, ledwo można było odróżnić.
— Więc? — zapytał master Lindsay zaciekawiony.
— Poczekaj pan, to nie tak łatwo, jak pan sądzi. Widzę tu tylko trzy słowa, które może zdołam przeczytać. Jeśli się nie mylę, to brzmią one: Tetuda Babrut ésis.
— Co to znaczy? — Ku chwale Babilonu wzniesiono.
Poczciwy master Dawid Lindsay rozszerzył swe równoległoboczne usta aż do uszu.
— Czy pan dobrze przeczytał?
— Sądzę, że tak.
— Co z tego widać?
— Wszystko i nic!
— Hm! Tu przecież nie jest Babilon!
— A co?
— Niniwa!
— Niech będzie nawet Rio de Janeiro! Niech pan sobie tę rzecz tu sam złoży lub wyłoży; nie mam teraz czasu na to.
— A na co wziąłem pana ze sobą?
— Dobrze! Niech pan ten kawał cegły zachowa, aż będę miał czas!
— Well! A co pan ma robić?
— Wnet będzie posiedzenie, na którem mam opowiedzieć moje przygody.
— A ja wezmę udział!
— Zresztą muszę się wpierw posilić. Głodny jestem jak niedźwiedź.
— I ja będę jadł z panem!
Wszedł ze mną do namiotu.
— Jak panu poszło z pańskim językiem arabskim?
— Źle! Żądam chleba — Arab przynosi buty; żądam kapelusza — Arab przynosi sól; żądam strzelby — Arab przynosi chustkę na głowę. Okropnie, strasznie! Nie dam panu już pójść!
Po powrocie szejka nie długo czekałem na posiłek. Tymczasem zgromadzili się zaproszeni mężowie. Zapalono fajki, podano wszystkim kawę, a potem Lindsay naglił mnie:
— Zacząć sir! Jestem ciekaw.
Arabowie czekali w milczeniu i cierpliwie, póki nie zaspokoiłem głodu; potem zaś zacząłem:
— Poruczyliście mi bardzo trudne zadanie, ale ponad wszelkie oczekiwanie udało mi się je łatwo spełnić. Przynoszę wam tak dokładną wiadomość, jakiej napewno nie spodziewaliście się.
— Mów! — prosił szejk.
— Nieprzyjaciele ukończyli swe zbrojenia. Oznaczono miejsca, w których te trzy szczepy mają się połączyć i również podany jest czas, w którym to wszystko ma się odbyć.
— Ale ty się o tem nie mogłeś dowiedzieć!
— Przeciwnie! Dżowarjowie połączą się z Abu Hammedami w dzień po następnym Jaum el Dżema przy ruinach Khan Khernina. Te dwa szczepy zejdą się z Obeidami w trzeci dzień po Jaum el Dżema między wirem el Kelab a kończynami gór Kanuca.
— Czy wiesz to napewno?
— Tak.
— Od kogo?
— Od szejka Abu Mohammedów.
— Mówiłeś z nim?
— Byłem nawet w jego namiocie.
— Abu Mohammedowie nie żyją w zgodzie z Dżowarjami i Abu Hammedami.
— Powiedział mi to. Poznał twego konia i jest twym przyjacielem. Przyjdzie ci na pomoc wraz ze szczepem Alabeidów.
— Czy mówisz prawdę?
— Tak.
Wszyscy obecni zerwali się i podali mi ręce w wielkiej radości. O mało mnie nie udusili z wdzięczności. Potem musiałem wszystko jaknajdokładniej opowiedzieć. Uwierzyli we wszystko, ale tylko o tem zdawali się bardzo wątpić, abym mógł całkiem sam zabić lwa i to w ciemną noc. Arab zwykł atakować to zwierzę tylko w dzień i w bardzo licznem towarzystwie. Przedłożyłem im wreszcie skórę.
— Czy skóra ta ma dziurę?
Obejrzeli ją bardzo uważnie.
— Nie — brzmiała odpowiedź.
— Gdy Arabowie zabiją lwa, to skóra ma bardzo wiele dziur. Wpakowałem mu dwie kule. Popatrzcie! Pierwsza kula była za wysoko wycelowana, bo był zbyt oddalony ode mnie, a ja nie mogłem w ciemności dokładnie wymierzyć. Otarła się więc o skórę na głowie i zraniła ucho. Widzicie to tu. Drugą kulę wpakowałem mu, gdy był o dwa lub trzy kroki ode mnie; weszła mu w lewe oko. Widzicie to tu, gdzie skóra jest osmalona.
— Allah akbar, to prawda! Dopuściłeś to straszne zwierzę tak blisko do siebie, że proch twój osmalił mu sierść. A gdyby cię był pożarł?
— To byłoby tak zapisane w księdze. Skórę tę przyniosłem dla ciebie, o szejku. Przyjmij ją ode mnie i użyj jej jako ozdoby swego namiotu!
— Czy mówisz na serjo? — zapytał uradowany.
— Na serjo.
— Dziękuję ci, emir hadżi Kara ben Nemzi! Na tej skórze będę sypiał, a odwaga lwa wejdzie w me serce.
— Nie trzeba tej skóry, aby pierś twa wezbrała odwagą, której ci zresztą wnet będzie trzeba.
— Czy będziesz wraz z nami walczył przeciw naszym nieprzyjaciołom?
— Tak. Są to złodzieje i rozbójnicy i dybali także na moje życie; staję pod twoim rozkazem, a ten mój przyjaciel uczyni tosamo.
— Nie. Nie będziesz słuchał, ale rozkazywał. Będziesz dowódcą oddziału.
— O tem pomówimy później; teraz pozwól mi wziąć udział w waszych naradach.
— Masz słuszność; musimy się naradzić, bo mamy jeszcze tylko pięć dni czasu.
— Czy nie powiedziałeś mi, że jeden dzień wystarczy na to, aby się wojownicy Haddedihnów zgromadzili przy tobie?
— Tak jest.
— Na twojem miejscu wysłałbym dziś posłańców.
— Dlaczego jeszcze dziś?
— Nie wystarczy bowiem mieć wszystkich wojowników razem. Muszą się wprzód wprawić do tego boju.
Uśmiechnął się dumnie.
— Synowie Haddedihnów są już od lat chłopięcych przyzwyczajeni do boju. Zwyciężymy wrogów. Ilu mężów zdolnych do walki posiada szczep Abu Mohammedów?
— Dziewięciuset.
— A Alabeidowie?
— Ośmiuset.
— Mamy więc dwa tysiące ośmset ludzi; do tego dodać należy nagłe zaskoczenie, gdyż wróg nie spodziewa się nas; musimy zwyciężyć!
— Albo będziemy zwyciężeni!
— Maszallah, zabijasz lwa, a boisz się Araba?
— Mylisz się. Jestem waleczny i odważny; ale odwaga działa podwójnie, gdy jest ostrożną. Czy uważasz za możliwe, że Alabeidowie i Abu Mohammedzi przybędą za późno?
— To możliwe.
— Wtedy stoimy z jedenastuset ludźmi przeciw trzem tysiącom. Wróg rozgromi naprzód nas, a potem naszych przyjaciół. Jak łatwo może się on dowiedzieć, że zamierzamy wyruszyć przeciw niemu! Wtedy i niespodziany atak nie nastąpi. A na cóż ci się to przyda, gdy będziesz walczył i odeprzesz tylko nieprzyjaciela? Gdybym był szejkiem Haddedihnów, takbym go pobił, by się już nie mógł na długi czas podnieść i musiałby mi składać corocznie haracz.
— Jakbyś się do tego zabrał?
— Walczyłbym nie jak Arabowie, ale jak Frankowie.
— Jakżeż oni walczą?
Teraz wstałem, aby wygłosić mowę o europejskiej sztuce wojennej, ja, laik w sprawach wojennych. Ale musiałem się zająć tym poczciwym szczepem Haddedihnów. Nie sądziłem, że grzeszę przeciwko swoim bliźnim, biorąc udział w tych naradach. Miałem raczej możność łagodzenia okrucieństw, jakich ci półdzicy ludzie dopuszczają się po każdem zwycięstwie. Naprzód opisałem ich własny sposób walki i wykazałem jej braki; potem przedstawiłem im te rodzaje walki, które stosuje się w europejskich armjach. Przysłuchiwali mi się z uwagą, a gdy skończyłem, poznałem wrażenie, jakie słowa moje wywarły, z długiego milczenia które, zapanowało po mej przemowie.
— Mowa twa jest dobra i zgodna z prawdą, mogłaby nam przynieść zwycięstwo i wielu z naszych zachować przy życiu, gdybyśmy mieli czas, aby się wprawić.
— Mamy czas.
— Czy nie powiedziałeś, że trzeba na to długich lat, aby urządzić taką armję?
— Powiedziałem to. Ale my nie chcemy przecież stworzyć armji, lecz tylko zmusić Obeidów do ucieczki, a do tego można się przygotować w przeciągu dwóch dni. Gdy wyślesz dziś twych posłańców, to wojownicy jutro już będą zgromadzeni; nauczę ich zwartego ataku konnicy, co spada jak grom na wrogów i pokażę im, jak walczy się pieszo bronią palną.
Zdjąłem ze ściany pałeczkę, którą się pogania wielbłądy i rysowałem na ziemi.
— Patrzcie! Tu płynie Tygrys; tu jest wir, tu ciągną się góry Hamrin, a tu Kanuca. Tu jest punkt zborny nieprzyjaciela. Dwa pierwsze szczepy idą prawym brzegiem rzeki pod górę, za nimi podkradają się niepostrzeżenie nasi sprzymierzeńcy, a Obeidowie przeprawiają się przez rzekę od lewego brzegu. Aby się do nas dostać, muszą przejść między tem i poszczególnemi górami; wszystkie te drogi wiodą do wielkiej doliny Deradż, zwanej doliną schodów, albowiem strome jej ściany wznoszą się do góry jak schody. Dolina ta ma tylko jedno wejście, również i jedno wyjście. Tu musimy ich oczekiwać. Obsadzimy wzgórza strzelcami, którzy, nie narażając się na nic, wezmą wroga pod ogień. Wyjście zastawimy parapetem, którego również bronić będą strzelcy, a tu w tych dwóch bocznych wąwozach po tej i po tamtej stronie ukryje się konnica, która wypadnie w chwili, gdy nieprzyjaciel znajdzie się całkowicie w dolinie. U wejścia będzie on stylu zaatakowany przez naszych sprzymierzeńców, a jeśliby oni w czas nie przybyli, to wpadnie on na nich, gdy będzie przed nami uciekał w popłochu.
— Maszallah, mowa twa jest jak mowa proroka, co podbił świat! Pójdę za twą radą, jeśli wszyscy inni tu zgodzą się na to. Kto się sprzeciwia temu, niech przemówi!
Nikt się nie sprzeciwił; więc szejk rzekł:
— Otóż wyślę natychmiast posłańców.
— Bądź ostrożny, o szejku, i nie mów swym wojownikom, o co chodzi; inaczej łatwo się stać może, że nieprzyjaciel dowie się o naszym zamiarze.
Skłonił głowę potakująco i wyszedł. Sir Dawid Lindsay przysłuchiwał się tej długiej rozmowie z widoczną niecierpliwością; teraz skorzystał ze sposobności, aby się odezwać.
— Sir i ja tu jestem!
— Widzę pana!
— Chciałbym także coś usłyszeć!
— Moje przygody?
— Yes!
— Pan mógł sobie przecież pomyśleć, że nie wygłoszę swego wykładu w języku angielskim. Ale teraz dowiesz się pan o wszystkiem, co potrzebne.
Powtórzyłem mu pokrótce moje opowiadanie i treść narady. Był bardzo podniecony.
— Ah! Nie dziki atak, ale wojskowe oddziały! Ewolucja! Taktyka! Strategja! Otoczyć wroga! Barykada! Wspaniałe! Świetnie! I ja z wami! Pan będzie generałem, a ja adjutantem!
— Pysznie wyglądalibyśmy w takich rolach! Generał, który na sztuce wojennej tyle się zna, co hipopotam na robieniu pończoch i adjutant, który nie umie mówić! Zresztą radziłbym panu trzymać się zdaleka od tego wszystkiego.
— Dlaczego?
— Ze względu na wicekonsula w Mossul.
— Ah! Jakto?
— Przypuszczają, że on maczał ręce w tej sprawie.
— Niech weźmie precz ręce swe! Cóż mnie obchodzi konsul?
— Ba!
Teraz szejk wrócił. Wysłał posłańców i nasunęły mu się przytem rozmaite nowe myśli:
— Czy szejk Abu Mohammedów powiedział, jakiej części łupu się spodziewa?
— Nie.
— Czego żądają Alabeidowie?
— Nie wiem.
— Powinieneś był się spytać!
— Nie pytałem się dlatego, że jako szejk Haddedihnów nie pytałbym się wcale o łup.
— Maszallah! A o cóż! A któż mi wynagrodzi szkodę?
— Pobity wróg.
— Muszę więc najść jego pastwiska i uprowadzić żony, dzieci i trzody!
— To nie jest konieczne. Czy chcesz prowadzić wojnę przeciwko kobietom? Póty nie wydasz jeńców, których dostaniemy w swe ręce, gdy szczęście sprzyjać nam będzie, póki nie otrzymasz tego, czego żądasz. Jeśli zwycięstwo nasze będzie zupełne, zażądasz rocznego haraczu i zatrzymasz u siebie szejka i kilku jego krewnych jako zakładników.
Po naradzeniu się nad tym punktem, przyjęto go.
— A teraz, nakoniec jeszcze jedno zauważyłem. Jest to rzeczą niezbędną, abyśmy o wszystkich obrotach naszych nieprzyjaciół i sprzymierzeńców dokładne otrzymywali wiadomości. Musimy zatem porozstawiać posterunki stąd aż do El Deradż.
— Jak to sobie wyobrażasz?
— W El Deradż ukryją się dwaj nasi wojownicy, o których wierności będziesz przekonany. Będą się starali, aby ich nie widziano, a sami będą bacznie na wszystko uważali. Od El Deradż aż tu poustawiasz w pewnych odstępach czterech ludzi, którzy mają baczyć na to, aby się nie spotkali z żadnym obcym i donosić nam o wszystkiem, co dwaj pierwsi zauważą. Jeden przynosi wiadomość drugiemu, a potem wraca na swoje miejsce.
— Plan ten jest dobry; wykonam go.
— Taką samą linję wywiadowczą, tylko cokolwiek rozleglejszą, ustanowisz stąd aż do pastwisk Abu Mohammedów. Mówiłem już o tem z ich szejkiem. Połowę tej linji obsadzi on swoimi ludźmi. — Czy znasz ruinę El Farr?
— Tak.
— Tam będzie ostatni jego posterunek.
— Ilu mężów trzeba mi będzie do tego?
— Tylko sześciu. Abu Mohammedowie postawią również tylu. Ilu wojowników masz tu w obozie?
— Może ich być ze czterystu.
— Proszę cię, zgromadź ich. Musisz ich dziś jeszcze poddać mustrze i dziś jeszcze możemy rozpocząć ćwiczenia.
W zgromadzeniu zapanowało gwarne życie. W przeciągu pół godziny stanęło na placu czterystu ludzi. Szejk wygłosił do nich długą, kwiecistą przemowę, a zakończył ją wezwaniem do przysięgi na brodę proroka, że nie wspomną o zbrojeniach przed żadnym niepowołanym; potem rozkazał, by stanęli w szeregu.
Dokonaliśmy przeglądu, jadąc wzdłuż rozciągniętej linji. Wszyscy byli na koniach; każdy miał nóż, szablę i długą, pierzastą lancę, która przy lepszem wyszkoleniu mogłaby być straszliwą bronią. Liczni spomiędzy nich byli także zaopatrzeni w niebezpieczny nibat[150] i w krótki dziryt. Broń palna pozostawiała wiele do życzenia. Niektórzy wojownicy mieli jeszcze starodawną skórzaną tarczę, nadto kołczan, łuk i strzały. Inni posiadali strzelby z lontem, które były bardziej niebezpieczne dla ich właścicieli, niż dla wroga, a reszta wojowników była uzbrojona w karabiny perkusyjne o zbyt długich lufach.
Tym to ostatnim kazałem wystąpić naprzód, innych zaś odesłałem, nakazując im, aby się nazajutrz rano znowu stawili. Na rozkaz mój pozostali zsiedli z koni i popisywali się zręcznością w strzelaniu. Wogóle byłem z nich zadowolony. Było ich około dwustu. Uformowałem z nich dwie kompanje i rozpocząłem z nimi naukę. Nie była ona zbyt wymyślna. Ludzie ci mieli nauczyć się marszu i biegania w takt i strzelania szybko, raz po raz. Byli oni przyzwyczajeni jedynie do konnego ataku, umieli wprawdzie zaczepiać i drażnić wroga, ale nie zdołaliby mu poważnie stawić czoła. Teraz trzeba było ich tak wyuczyć, by mogli pieszo, nie tracąc przytomności, wytrzymać atak nieprzyjacielski.
Następnego dnia zabrałem się do tamtych wojowników. Należało ich nauczyć, jak mają po wystrzeleniu nabojów, wykonać zwarty atak lancami. Mogę powiedzieć, że ludzie ci wszystko bardzo szybko pojęli i byli wprost zachwyceni temi ćwiczeniami.
Pod wieczór dowiedzieliśmy się, że połączenie z Abu Mohammedami już nastąpiło i równocześnie otrzymaliśmy wiadomość, że ich szejk słyszał już o mojej przygodzie z Abu Hammedami. Odesłaliśmy odpowiedź i od tej chwili mieliśmy już nieustanne połączenie zapomocą posterunków.
Było już prawie ciemno, gdy dosiadłem ogiera, aby się jeszcze szybko przejechać po stepie. Oddaliwszy się cokolwiek od obozu, ujrzałem zbliżających się ku mnie dwóch jeźdźców. Jeden z nich miał zwykłą, przeciętną postać, drugi zaś był bardzo mały i zdawał się być ogromnie zajęty rozmową ze swym towarzyszem, wywijał bowiem rękami i nogami w powietrzu, jak gdyby łapał muchy.
Musiałem mimowoli pomyśleć o moim małym Halefie. Popędziłem galopem do nich i zatrzymałem konia przed nimi.
— Maszallah, zihdi! Czy to ty naprawdę?
Był to istotnie mały hadżi Halef Omar.
— Tak jest, to ja. Poznałem cię zdaleka.
Zeskoczył z konia i chwycił za mą szatę, aby ją całować z radości.
— Hamdullillah, chwała Bogu, że cię widzę, zihdi. Stęskniłem się za tobą, jak dzień za słońcem.
— Jak się powodzi zacnemu szejkowi Malekowi.
— Ma się dobrze.
— Amsza?
— Także.
— Hanneh, przyjaciółka twa?
— O, zihdi, ona jest jak rajska hurysa!
— A tamci wszyscy?
— Kazali cię pozdrowić, gdy cię znajdę.
— Gdzie oni są?
— Oni pozostali u stoku gór Szammar i wysłali mnie do szejka Szammarów, abym go prosił o przyjęcie ich do szczepu.
— Do jakiego szejka?
— To obojętne; do tego, na którego najpierw natrafię.
— Jużem się za wami wstawił. Tam jest obóz Haddedihnów.
— To są Szammarowie. Jak się nazywa ich szejk?
— Mohammed Emin.
— Czy przyjmie nas? Znasz go?
— Znam go i mówiłem już z nim o was. Popatrz na tego ogiera! Czy podoba ci się?
— Panie, jużem go podziwiał; jest on zapewne potomkiem klaczy z Koheli.
— On jest moją własnością; szejk mi go podarował. Widzisz więc, że jest moim przyjacielem!
— Niechaj go Allah obdarzy za to długiem życiem. Czy i nas szejk przyjmie?
— Będzie wam rad. Pojedźcie teraz ze mną.
Udałem się więc z nimi do obozu.
— Zihdi — rzekł Halef — niezbadane są drogi Allaha. Sądziłem, że długo będę musiał się pytać, zanim dowiem się czegoś o tobie, a tymczasem ty jesteś pierwszym, którego spotykam. Jak przybyłeś do Haddedihnów?
Opowiedziałem mu wszystko pokrótce, a potem dodałem:
— Czy wiesz, czem ja teraz jestem u niego?
— Czem?
— Generałem.
— Generałem?
— Tak.
— Czy on ma wojsko?
— Nie. Ale ma wojnę.
— Przeciwko komu?
— Przeciwko Obeidom, Abu Hammedom i Dżowarjom.
— To są rozbójnicy, którzy mieszkają nad Cabem i Tygrysem; słyszałem o nich wiele złego.
— Zbroją się przeciwko niemu. Chcą go znienacka napaść; myśmy się jednak o tem dowiedzieli, a ja jestem teraz jego generałem i uczę jego wojowników.
— Tak, zihdi, wiem, że znasz się na wszystkiem i wszystko umiesz i prawdziwem to szczęściem, że nie jesteś już giaurem!
— Nie?
— Nie. Nawróciłeś się przecież do prawdziwej wiary?
— Któż ci to powiedział?
— Byłeś w Mekce i masz świętą studnię Cem-cem przy sobie; jesteś więc dobrym muzułmaninem. Czym nie mówił tobie zawsze, że cię nawrócę, bez względu na to, czy chcesz tego, czy nie?
Znaleźliśmy się w obozie i zsiedliśmy przed namiotem szejka. Gdyśmy weszli, cała rada była przy nim zgromadzona.
— Sallam aaleikum! — przywitał się Halef. Towarzysz jego uczynił tosamo. Zająłem się przedstawieniem ich.
— O szejku, przyprowadzam ci tych dwóch mężów, którzy chcą z tobą pomówić. Ten nazywa się Nazar Ibn Mothalleh, a ten hadżi Halef Omar ben hadżi Abbul Abbas ibn hadżi Dawud al Gossarah, o którym już tobie opowiedziałem.
— O nim?
— Tak. Nie nazwałem go pełnem nazwiskiem, tylko krótko hadżi Halef Omar.
— Sługa twój i towarzysz?
— Tak.
— Co zabił Abu-Zeifa, ojca szabli?
— Tak. Należy on do szczepu Atejbehów, którego szejkiem jest twój przyjaciel, Malek.
— Bądźcie pozdrowieni, mężowie z Atejbeh! Witam cię, hadżi Halef Omar! Postać twa jest mała, ale odwaga twa jest wielka i wzniosła jest twa waleczność. Oby wszyscy mężowie byli tacy, jak ty! Czy przynosisz mi wiadomość o moim przyjacielu, Maleku?
— Przynoszę ją. Każe cię pozdrowić i zapytać, czy przyjmiesz jego i ludzi jego do szczepu Haddedihnów.
— Znam jego los, a jednak miło mi będzie przyjąć go. Gdzie on się teraz znajduje?
— U stoku gór Szammar, półtora dnia drogi stąd. Słyszałem, że trzeba ci wojowników?
— Tak jest. Nienawiść wybuchła między mną a tymi, co obok nas mieszkają.
— Przywiodę ci sześćdziesięciu walecznych mężów.
— Sześćdziesięciu? Mój przyjaciel hadżi Kara ben Nemzi powiedział mi przecież, że jest was mniej!
— W drodze przyjęliśmy do siebie ostatki szczepu Al Hariel.
— Jaką macie broń?
— Szable, sztylety, noże i same dobre strzelby. Wielu z nas ma nawet pistolety. Jak się umiem obchodzić z bronią, o tem powie ci mój zihdi.
— Wiem to już. Ale ten mąż nie jest zihdim, lecz emirem; zapamiętaj to sobie!
— Wiem to, panie; ale on mi pozwolił nazywać siebie zihdim. Czy ktoś z nas ma się natychmiast wybrać w drogę i przyprowadzić szejka Maleka wraz z ludźmi jego ze względu na to, że potrzeba wam wojowników?
— Jesteście zmęczeni.
— Nie jesteśmy zmęczeni. Wrócę natychmiast.
Towarzysz jego przerwał mu:
— Znalazłeś tu swego zihdiego i musisz zostać; ja wrócę.
— Posil się wpierw jadłem i napojem — rzekł szejk.
— Panie, mam wór z wodą i daktyle na mym koniu.
Szejk zwrócił się do niego:
— Ale koń twój będzie zmęczony. Weź mego konia; on wypoczywa od kilku dni i zaniesie cię rychło cło Maleka, którego ode mnie pozdrowisz!
Przyjął tę propozycję i za kilka chwil był już w drodze do gór Szammar.
— Emirze — rzekł szejk do mnie — czy wiesz, co moi wojownicy mówią o tobie?
— Co?
— Że kochają ciebie.
— Dziękuję ci!
— I że muszą odnieść zwycięstwo, skoro ty jesteś z nimi.
— Jestem z nich zadowolony. Jutro odbędą się manewry.
— Co?
— Mam do dnia dzisiejszego ośmiuset ludzi. Reszta przyłączy się jutro rano. Rychło się wprawią, a potem przedstawimy bój, jaki staczać będziemy z owemi trzema szczepami. Jedna połowa będzie przedstawiała Haddedihnów, a druga nieprzyjaciół. Te stare ruiny tam uważać będziemy za góry Hamrin i Kanuca i w ten sposób pokażę twym wojownikom, jak mają potem walczyć przeciwko prawdziwemu nieprzyjacielowi.
Ta zapowiedź podwoiła istniejący już przedtem zapał bojowy, a gdy się ona rozeszła po obozie, powstała wielka radość, wzrastająca w miarę przybywania w ciągu dnia coraz to nowych ludzi, którzy mieli się zaciągnąć do szeregów.
Stało się, co przepowiedziałem: Na drugi dzień w południe byliśmy już w komplecie. Zamianowałem opeerów i podoficerów, którzy każdego przybysza wprawiali do nowego sposobu walki. Popołudniu zaczęły się manewry i dały zadowalające wyniki. Piechota okazała się całkiem sprawną, a obroty i ataki poszczególnych oddziałów jazdy cechowały pewność i precyzja.
Podczas manewrów nadeszła ostatnia warta naszej linii wywiadowczej.
— Co przynosisz? — zapytał szejk, którego twarz jaśniała zadowoleniem.
— Panie, wczoraj Dżowarjowie połączyli się z Abu Hammedami.
— Kiedy?
— Wieczorem.
— A Abu Mohammedowie?
— Znajdują się tuż za nimi.
— Czy wysłali przed sobą wywiadowców, aby me zdradzić marszu, jakem im poradził?
— Tak.
Ten wywiadowca stał jeszcze przed nami, gdy nadjechał drugi z rzędu. Był on dalszem ogniwem łańcucha, rozciągniętego aż do doliny Deradż.
— Przynoszę ważną wiadomość, emirze.
— Jaką?
— Obeidowie wysłali ku nam ludzi z nad Cabu, aby zbadali okolicę.
— Ilu tam było mężów?
— Ośmiu.
— Jak daleko zaszli?
— Przeszli przez El Deradż.
— Czy widzieli naszych ludzi?
— Nie, ci bowiem ukryli się. Tamci obozowali w dolinie i wiele ze sobą rozmawiali.
— Ach! Czy nie można było ich podsłuchać.
— Było możliwe i Ibn Nacar uczynił to.
Ibn Nacar był jednym z owych dwóch wojowników, co mieli strzec doliny Deradż.
— Co on podsłuchał? Jeśli to rzecz ważna, to otrzyma nagrodę.
— Powiedzieli, że jutro w samo południe Obeidowie będą się przeprawiali przez rzekę, aby się połączyć z czekającymi już na nich Abu Hammedami i Dżowarjami. Zamierzają potem dotrzeć aż do El Deradż i tam na noc rozłożyć się obozem, ponieważ sądzą, że ich tam nikt nie dojrzy. Następnego dnia rano chcą na nas wykonać napad.
— Czy tych ośmiu mężów już odjechało?
— Tylko sześciu z nich. Dwaj musieli zostać, aby strzec doliny.
— Wróć i powiedz Ibn Nacarowi i jego towarzyszowi, iż dziś jeszcze sam do nich przyjdę. Jeden zostanie i baczyć będzie na tych dwóch Obeidów, a drugi niech mnie oczekuje na ostatnim posterunku, by mi wskazał drogę, gdy przybędę.
Mąż ten odjechał. Poprzedni wywiadowca czekał na odpowiedź.
— Czy słyszałeś, co tam ten doniósł? — zapytałem go.
— Tak, emirze.
— Zanieś więc prośbę naszą do szejka Abu Mohammedów. Niech się trzyma tuż na tyłach nieprzyjaciela, będąc przezeń niedostrzeżonym. Jeśli nieprzyjaciel wtargnął już do doliny Deradż, niech go natychmiast zaatakuje styłu i nie wypuszcza z doliny między El Hamrin i El Kanuca. O resztę my sami się postaramy.
Odjechał szybko. My zaś przerwaliśmy ćwiczenia, aby ludzie mogli wypocząć.
— Czy chcesz się udać do Deradż? — zapytał szejk, gdyśmy wracali do namiotu.
— Tak.
— Na co?
— Aby uwięzić tych dwóch szpiegów.
— Czy kto inny nie może tego wykonać?
— Nie. Sprawa ta jest tak ważna, że sam się jej muszę podjąć. Jeśli się nie uda tych dwóch ludzi uwięzić całkiem spokojnie i niezawodnie, to cały nasz piękny plan do niczego.
— Weź z sobą kilku mężów.
— Nie potrzeba. Ja i nasze dwie pikiety w zupełności wystarczą.
— Zihdi, weź mnie z sobą! — prosił Halef, który mnie teraz ani na krok nie odstępował.
Wiedziałem, że będzie się upierał przy swojem życzeniu, więc pozwoliłem.
— Nie wiem tylko, czy koń twój wytrzyma tak szybką jazdę. Muszę w przeciągu tej nocy odbyć drogę tam i spowrotem.
— Dam mu jednego z moich koni — rzekł szejk.
Za godzinę byliśmy w drodze. Ja jechałem na swym ogierze, a Halef na kasztanie, który przynosił zaszczyt swemu panu. W bardzo krótkim czasie stanęliśmy przy ostatnim posterunku. Tu czekał na nas Ibn Nacar.
— Czyś podsłuchał tych dwóch mężów? — zapytałem go.
— Tak, panie!
— Otrzymasz osobne wynagrodzenie przy rozdziale łupu. Gdzie jest twój towarzysz?
— Tuż wpobliżu tych dwóch szpiegów!
— Zaprowadź nas!
Pojechaliśmy dalej. Noc była prawie jasna i wkrótce ujrzeliśmy pasmo górskie, za którem znajdowała się dolina El Deradż. Ibn Nacar skierował wbok. Musieliśmy się piąć po skałach, wreszcie stanęliśmy u wejścia ciemnego jaru.
— Tu są nasze konie, panie!
Zsiedliśmy i zaprowadziliśmy także nasze konie do jaru.
Tu były one tak bezpieczne, że nie trzeba było ich strzec. Potem poszliśmy dalej grzbietem wzgórz i zatrzymaliśmy się dopiero, gdy przed naszemi oczyma ukazała się dolina.
— Uważaj, panie, by nie spadł żaden kamień, który mógłby nas zdradzić!
Schodziliśmy z wielką ostrożnością, ja za przewodnikiem, a za mną Halef, przyczem każdy wstępował w ślady swego poprzednika. Wreszcie znaleźliśmy się na dole. Jakaś postać zbliżała się do nas.
— Nacar?
— Jestem.
— Gdzie oni są?
— Jeszcze tam.
Przystąpiłem do niego całkiem blisko.
— Gdzie?
— Czy widzisz tę skałę tam na prawo?
— Tak.
— Tam się skryli.
— A konie ich?
— Przywiązali je cokolwiek dalej na przodzie.
— Zostańcie tu i przyjdźcie, gdy was zawołam. Chodź, Halefie!
Położyłem się na ziemi i posuwałem się wraz z Halefem naprzód. Przedostaliśmy się niepostrzeżenie aż do rogu skały. Poczułem woń tytoniu i usłyszałem dwóch ludzi, rozmawiających półgłosem. Stanąwszy przy krawędzi skały, mogłem rozróżnić słowa:
— Dwóch przeciwko sześciu!
— Tak. Jeden wyglądał czarno i szaro, był długi i cienki, jak lanca i miał szarą rurę armatnią na głowie.
— Szejtan!
— Nie, tylko zły duch, dżini.
— Ale drugi, to był djabeł?
— Wyglądał jak człowiek, ale strasznie! Z ust mu się dymiło, a oczy zionęły płomieniami. Podniósł tylko rękę i odrazu sześć koni padło trupem, z tamtemi czterema zaś te dwa djabły — niech ich Allah przeklnie — ulecieli powietrzem.
— W jasny dzień?
— W jasny dzień.
— Okropnie! Niech nas Allah strzeże przed djabłem, potrzykroć ukamienowanym! A potem przyszedł nawet do obozu Abu Hammedów?
— Nie przyszedł, ale oni go przynieśli.
— Jakto?
— Mieli go za człowieka i sądzili, że koń jego, to sławny ogier szejka Mohammeda Emina ze szczepu Haddedihnów. Chcieli — mieć tego konia, więc jego uwięzili. Gdy go przyprowadzili do obozu, syn szejka poznał go.
— Powinien go był wypuścić na wolność.
— Myślał ciągle, że to przecież będzie człowiek.
— Czy go związali?
— Tak. Ale lew przyszedł do obozu, a obcy powiedział, że sam jeden go ubije, jeśli mu się odda jego strzelbę. Oddano mu ją, poczem on wyszedł w ciemną noc. Po pewnym czasie padły błyskawice z nieba i huknęły dwa strzały. Za kilka chwil wrócił. Miał skórę lwa zarzuconą na ramieniu, dosiadł konia i odjechał przez powietrze.
— Czy go nikt nie chciał zatrzymać?
— Przeciwnie; ale on się stał nieuchwytnym. Podczas pościgu za nim padły trzy kule z nieba, które zabiły trzy najlepsze konie.
— Skąd ty to wiesz?
— Opowiedział to posłaniec, którego Cedar Ben Huli wysłał do naszego szejka. Czy już wierzysz, że to był szejtan?
— Tak, to był on.
— Cóżbyś zrobił, gdyby się tobie zjawił?
— Strzeliłbym do niego, a przytem odmawiałbym świętą fatchę.
Wystąpiłem z za rogu skały i stanąłem przed nimi.
— Więc odmów ją! — rozkazałem mu.
— Allah kerihm!
— Allah ilh Allah, Mohammed razuhl Allah!
Nie zdołali nic więcej wydobyć z siebie prócz tych dwóch okrzyków.
— Jestem tym, o którym opowiadałeś. Nazywasz mnie szejtanem: biada ci, jeśli ręką ruszysz, aby się bronić! Halefie, zabierz im broń!
Nie stawiali wcale oporu; zdawało mi się, że słyszę, jak dzwonią zębami.
— Zwiąż im ręce ich własnemi pasami!
Halef rychło się z tem uporał, byłem przekonany, że węzły nie puszczą.
— Teraz odpowiadajcie na moje pytania, jeśli wam życie miłe! Z jakiego szczepu jesteście?
— Jesteśmy Obeidami.
— Wasz szczep przeprawi się jutro przez Tygrys?
— Tak.
— Ilu macie wojowników?
— Tysiąc i dwustu.
— Jak są uzbrojeni?
— W strzały i strzelby z lontem.
— Czy macie jeszcze inne strzelby, a może i pistolety?
— Niewiele.
— Jak się przeprawicie — na czółnach?
— Na tratwach; nie mamy czółen.
— Ilu wojowników mają Abu Hammedzi?
— Tylu, co i my.
— Jak są ci uzbrojeni?
— Mają więcej strzał niż strzelb.
— A ilu mężów przyprowadzą wam Dżowarjowie?
— Tysiąc.
— Mają oni strzały, czy strzelby?
— Mają i jedne i drugie.
— Czy tylko wasi wojownicy tu przybędą, czy wybieracie się z waszemi trzodami w te okolice?
— Tylko wojownicy przyjdą.
— Dlaczego chcecie się bić z Haddedihnami?
— Gubernator nam tak kazał.
— On wam nic nie ma do rozkazywania; wy podlegacie namiestnikowi z Bagdadu. Gdzie są wasze konie?
— Tam.
— Jesteście moimi jeńcami. Spróbujcie uciec, to was na miejscu zastrzelę. Nacar, przyjdźcie!
Tamci dwaj nadeszli.
— Przywiążcie mocno tych dwóch mężów do swoich koni!
Obeidowie poddali się losowi; wsiadli na konie, do których przymocowano ich tak, że nie mogło być mowy o ucieczce.
Za chwilę rozkazałem:
— Teraz przyprowadźcie stamtąd nasze konie i ustawcie je u wejścia do doliny. Ibn Nacar, ty zostaniesz tu w El Deradż; drugi zaś niech pomoże Halefowi odprowadzić jeńców do obozu.
Obaj Haddedihnowie oddalili się, aby konie nasze sprowadzić ze stoku doliny. Potem wsiedliśmy na konie i wróciliśmy, podczas gdy Ibn Nacar został na swoim posterunku.
— Ja pośpieszę naprzód; wy jedźcie za mną jaknajprędzej.
Po tem zleceniu spiąłem mego konia. Uczyniłem to z dwóch powodów; po pierwsze obecność moja w obozie była niezbędną, a po drugie miałem wreszcie sposobność wypróbowania tajemnicy mego konia i przekonania się do jak szybkiego biegu można go doprowadzić. Leciał lekko jak ptak przez step; szybki bieg był mu snać nawet przyjemny, bo kilkakrotnie zarżał radośnie. Nagle położyłem mu ręce między uszy — —
— Rih! — —
Na to wezwanie położył uszy po sobie; zdawało się, że się wydłuża i staje cieńszym, jak gdyby miał przelecieć przez cząstki powietrza. Sto innych dobrych koni nie mogłoby mu dorównać w dotychczasowym galopie, ale do biegu, który teraz nastąpił, miał się on jak cisza do szalejącej burzy, jak chód kaczki do lotu jaskółki. Ani lokomotywa ,ani wielbłąd szybkonośny nie zdołałyby dopędzić tego konia, a przytem pęd jego był gładki i równomierny. Mohammed Emin nie przesadził, mówiąc do mnie: „Koń ten poniesie cię poprzez tysiąc jeźdźców“; byłem bardzo dumny z posiadania tak nadzwyczajnego rumaka.
Ale musiałem pomyśleć o tem, aby położyć kres temu nadmiernemu wysiłkowi; zwolniłem biegu i położyłem mu rękę pieszczotliwie na szyi. Mądre zwierzę zarżało wesoło na ten dowód mojego uznania i wyciągnęło szyję z dumą.
Drogę powrotną odbyłem w czasie cztery razy krótszym, niż jazdę z obozu do Wadi Deradż. Wpobliżu namiotu szejka ujrzałem siedzące na wielbłądach i koniach postacie, których w ciemności nie mogłem rozpoznać, a w samym namiocie czekała mnie bardzo przyjemna niespodzianka: — Malek stał przed szejkiem, który właśnie chciał wypowiedzieć uprzejme słowa powitania.
— Sallam! — pozdrowił mnie Atejbeh, wyciągając do mnie obydwie ręce. — Oczy moje cieszą się, patrząc na ciebie, a ucho moje zachwycone jest, słysząc kroki twej stopy!
— Niechaj Allah błogosławi twemu przybyciu, przyjacielu mej duszy. Uczynił on cud, że cię już dziś do nas przyprowadził.
— O jakim cudzie mówią twe usta?
— Nie mogliśmy się wcale dziś ciebie spodziewać. Stąd aż do Dżebel Szammer i spowrotem trwa przecież droga trzy dni.
— Powiedziałeś prawdę. Ale poseł twój nie musiał jechać aż do góry Szammarów. Gdy odszedł był od nas z Halefem, dowiedziałem się od zbłąkanego pasterza, że wojownicy Haddedihnów pasą tu swe trzody. Ich szejk, sławny i waleczny Mohammed Emin jest mym przyjacielem. Hadżi Halef mógł tylko na niego, a nie na kogo innego natrafić; postanowiliśmy zatem nie czekać na jego powrót, lecz uprzedzić jego poselstwo.
— Postanowienie twe było dobre, bo gdybyś go był nie powziął, nie moglibyśmy ciebie dziś powitać.
— Spotkaliśmy posłańca wśrodku drogi i serce me radowało się, gdym się dowiedział, że zastanę ciebie, o hadżi Kara ben Nemzi, u wojowników haddedihńskich. Allah kocha ciebie i mnie; On kieruje nogi nasze na drogi, które się spotykają. Lecz powiedz, gdzie jest hadżi Halef Omar, syn mój kochany i szanowny?
— Znajduje się już w drodze do obozu. Pojechałem naprzód i zostawiłem go z dwoma jeńcami; w krótkim czasie zobaczysz go.
— Udało ci się? — zapytał Mohammed Emin.
— Tak. Szpiegowie są w naszych rękach; nie mogą nam zaszkodzić.
— Słyszałem — rzekł Małek — że nienawiść wybuchła między Haddedihnami a rozbójnikami nad Tygrysem?
— Dobrze słyszałeś. Jutro, gdy słońce osiągnie najwyższy punkt w swej wędrówce po niebie, będą grzmieć nasze strzelby i zabłysną nasze szable.
— Napadniecie na nich?
— Oni chcą na nas napaść, ale my już jesteśmy przygotowani na ich przyjęcie.
— Czy mogą mężowie Atejbehów pożyczyć wam swych szabli?
— Wiem, że szabla twa jest jako Dzu al Fekar[151], któremu się nikt oprzeć nie zdoła. Jesteś nam wielce pożądany ze wszystkimi, którzy są przy tobie. Ilu mężów masz ze sobą?
— Trochę więcej niż pięćdziesięciu.
— Czy są zmęczeni?
— Czyż Arab jest zmęczony, gdy słyszy szczęk broni i wrzawę wojenną? Daj nam wypoczęte konie, a pojedziemy z wami wszędzie, dokąd nas zaprowadzicie!
— Znam was. Kule wasze trafiają pewnie i końce waszych lanc nie chybią nigdy celu. Będziesz ze swoimi mężami bronił szańca, zamykającego wyjście z pola bitwy.
Podczas tej rozmowy ludzie jego, znajdujący się na dworze, zsiedli z koni; słyszałem, jak podano im wieczerzę, a i w namiocie szejka było jedzenia wbród. Nie ukończyliśmy jeszcze wieczerzy, gdy wszedł mały Halef i oznajmił przybycie więźniów. Stawiono ich przed szejka. Patrzył na nich pogardliwie i zapytał:
— Jesteście ze szczepu Obeidów?
— Tak jest, o szejku.
— Obeidowie są tchórze. Boją się sami walczyć z dzielnymi wojownikami Haddedihnów i dlatego połączyli się z szakalami Abu Hammedów i Dżowarjów. Ich przemoc miała nas zgnieść; ale my ich pozjadamy. Czy wiecie, co jest obowiązkiem walecznego wojownika, gdy się chce bić z nieprzyjacielem?
Spuścili oczy wdół i nie odpowiadali.
— Waleczny Ben Arab nie przychodzi jak skrytobójca; przysyła posłańca z zapowiedzią walki, by się spór uczciwie rozegrał. Czy wasi dowódcy uczynili to?
— Nie wiemy, o szejku!
— Nie wiecie tego? Niech Allah skróci wasze języki. Wasz pysk ocieka kłamstwem i fałszem. Nie wiecie tego, a przecież polecono wam strzec doliny Deradż, żeby nie doszła do mnie żadna wieść o waszym napadzie! Będę się z wami i waszymi współplemieńcami tak obchodził, jak sobie na to zasłużyli. Zawołać Abu Manzura, właściciela noża!
Jeden z obecnych wyszedł i wrócił wnet z mężem, który przyniósł ze sobą skrzyneczkę.
— Zwiążcie ich, aby się nie mogli ruszyć i zdejmcie z nich Marameh[152].
Gdy się to stało, zwrócił się szejk do nowoprzybyłego Haddedihna.
— Co jest ozdobą męża i wojownika, o Abu Manzur?
— Włosy, które upiększają jego twarz.
— Co się należy mężowi, który boi się jak kobieta i mówi nieprawdę jak córka kobiety?
— Należy go traktować jak kobietę lub córkę kobiety.
— Ci mężowie mają brody, ale są kobietami. Postaraj się o to, Abu Manzur, aby ich poznano jako kobiety.
— Czy mam ich pozbawić brody, o szejku?
— Rozkazuję ci!
— Niech ci Allah błogosławi, o dzielny i mądry między dziećmi Haddedihnów! Jesteś miły i łagodny dla swoich ludzi, a sprawiedliwy względem nieprzyjaciół swego szczepu. Będę posłuszny twemu rozkazowi.
Otworzył skrzynię, zawierającą rozmaite przyrządy i wyjął szambijeh[153], którego białe ostrze zabłysło w świetle ogniska. Był to balwierz szczepu.
— Dlaczego nie bierzesz noża, przeznaczonego dla brody? — zapytał go szejk.
— Czy mam nożem odciąć brody tym tchórzom, a potem dotykać się nim głowy i szuszach[154] walecznych Haddedihnów, o szejku?
— Masz słuszność; uczyń, jak postanowiłeś!
Związani Obeidowie bronili się, jak mogli, przed manipulacją, z którą łączyła się największa hańba; ale opór nie zdał im się na nic. Potrzymano ich, a sztylet Abu Manzura był tak ostry, że broda znikała pod nim, jak za dotknięciem brzytwy.
— Teraz wyprowadźcie ich — rozkazał szejk. — To są kobiety i niech ich kobiety strzegą. Dać im chleba, daktyli i wody; jeśli zechcą uciec, to strzelać do nich z miejsca.
Ostrzyżenie brody było nietylko karą, ale także doskonałym środkiem, aby uniemożliwić więźniom ucieczkę. Nie śmieliby bowiem zjawić się między swoimi bez brody. Teraz powstał szejk i wyjął swój nóż. Poznałem po jego uroczystej minie, że nastąpi coś niezwykłego i że przy tej sposobności wygłosi jakąś przemowę.
— Allah il Allah — zaczął — niema Boga innego, prócz Allaha. On stworzył wszystko, co żyje, a my jesteśmy jego dziećmi. Na cóż mają się nienawidzieć ci, co się kochają, i na cóż poróżnić się mają ci, którzy wzajem do siebie należą? Wiele gałęzi szumi w lesie, a na stepie wiele jest zdziebeł i kwiatów. Wszystkie one są sobie równe i dlatego znają się i nie rozstają się z sobą. Czyż my nie jesteśmy sobie także równi? Szejku Maleku, jesteś wielkim wojownikiem; powiedziałem też do ciebie: Nanu malihin — kosztowaliśmy wspólnie soli.
— Hadżi Emir Kara ben Nemzi, i ty jesteś wielkim wojownikiem, powiedziałem też do ciebie: Nanu malihin. Mieszkacie w moim namiocie; jesteście moimi przyjaciółmi i towarzyszami; gotowi jesteście umrzeć za mnie, a ja za was. Czy powiedziałem prawdę? Czy mówiłem słusznie?
Potwierdziliśmy to poważnem uroczystem skinieniem głowy.
— Ale sól rozpuszcza się i niknie — ciągnął dalej. — Sól to symbol przyjaźni; gdy się roztopiła i znikła z ciała, to i przyjaźń się kończy i musi znowu być odnowioną. Czy to dobrze, czy to wystarczy? Mówię, że nie! Waleczni mężowie nie przy pomocy soli zawierają przyjaźń. Jest materja, co nigdy nie znika z ciała. Czy wiesz, szejku Maleku, co mam na myśli?
— Wiem.
— Powiedz.
— Krew.
— Masz słuszność. Krew zostaje do śmierci, a przyjaźń, którą się krwią pieczętuje, ustaje wraz z życiem. Szejku Maleku, podaj mi twe ramię!
Malek zmiarkował tak samo jak ja, o co chodzi. Obnażył więc swe ramię, a Mohammed Emin drasnął go lekko końcem swego noża. Wytryskające krople krwi spadały do małego, drewnianego, napełnionego wodą puhara, który szejk trzymał drugą ręką pod ramieniem Maleka. A potem przywołał mnie.
— Emir hadżi Kara ben Nemzi, czy chcesz być moim przyjacielem i przyjacielem tego męża, który zwie się szejk Malek el Atejbeh?
— Chcę.
— Czy chcesz nim być aż do śmierci?
— Chcę.
— A więc twoi przyjaciele i nieprzyjaciele są także naszymi przyjaciółmi i nieprzyjaciółmi, a nasi przyjaciele i nieprzyjaciele są także twoimi przyjaciółmi i nieprzyjaciółmi.
— Tak.
— Więc podaj mi twe ramię!
Uczyniłem to; przeciął mi lekko skórę, a kilka kropli krwi ściekło do puharu. Potem zrobił tosamo ze swojem ramieniem i poruszył puharem, aby się krew dobrze z wodą zmieszała.
— Teraz podzielcie napój przyjaźni na trzy części i napijcie się go z myślą o Wszechwiedzącym, co zna nasze najtajniejsze myśli. Mamy sześć nóg, sześć ramion, sześć oczu, sześć uszu, sześć warg, a jednak niechaj będzie tylko jedna noga, jedno ramię, jedno oko, jedno ucho i jedne usta niech będą. Mamy trzy serca i trzy głowy, ale mimo to niechaj będzie tylko jedno serce i jedna głowa. Gdzie jeden jest, tam są i tamci dwaj, a co jeden czyni, to niechaj i drugi czyni tak, jakby jego towarzysze to robili. Chwała Bogu, który nam zesłał ten dzień!
Podał mi puhar.
— Hadżi Emir Kara Ben Nemzi, naród twój mieszka najdalej stąd; wypij twą część najpierw, a potem podaj puhar twemu przyjacielowi.
Wygłosiłem krótką przemowę i napiłem się trochę; po mnie skolei pił Malek, a resztę wypił Mohammed Emin. Potem objął nas i ucałował, mówiąc przytem do każdego zosobna:
— Tyś teraz mój razik[155] a ja twój razik; przyjaźń nasza niechaj będzie wieczną, choćby nawet Allah rozdzielił nasze drogi!
Wieść o naszem przymierzu rozniosła się rychło po całym obozie i każdy, kto sądził, iż ma choć najmniejsze prawo do tego, przybył do namiotu, aby nam złożyć życzenia. To zajęło niemało czasu tak, że dopiero dość późno pozostaliśmy sami.
Musieliśmy szejkowi Malekowi dać opis terenu, na którym walka miała się prawdopodobnie rozegrać, a nadto trzeba go było zapoznać z naszym planem obronnym. Zgodził się na wszystko i wkońcu zapytał:
— Czy nieprzyjaciele nie mogą ujść w kierunku północnym?
— Mogliby się przebić między rzeką a Dżebel Kanuca, to znaczy wzdłuż Wadi Dżehennem; ale my im zamkniemy i tę drogę. Szejku Mohammedzie, czyś zarządził, aby przygotowano narzędzia do budowy parapetu?
— Zarządziłem.
— Czy wybrałeś już kobiety, które mają nam towarzyszyć, aby się opiekować rannymi?
— Są już gotowe do drogi.
— Każ więc wybrać konie dla naszego towarzysza i dla jego mężów. Musimy już ruszyć w drogę, bo wnet zacznie świtać.


ROZDZIAŁ X.
ZWYCIĘSTWO.

W pół godziny potem wymaszerowali Haddedihnowie, nie arabskim zwyczajem, jak nieuporządkowana, rozluźniona chmara, ale oddziałami, w równych od siebie odstępach. Każdy wiedział, gdzie należy.
Przed nami jechali wojownicy, za nami kobiety na wielbłądach i pod wodzą rzeźkich jeszcze starców, a więc oddział sanitarny, a na końcu ci, którzy mieli utrzymywać połączenie z pastwiskami i dozorować więźniów.
Gdy tarcza słoneczna ukazała się nad widnokręgiem, zsiedli wszyscy z koni i padli na ziemię, aby odmówić modlitwę poranną. Był to budujący widok, gdy te setki Arabów leżały w prochu przed Panem, który mógł dziś każdego z nas powołać do siebie.
Od poustawianych na posterunkach Arabów dowiedzieliśmy się, że nic nie zaszło. Dojechaliśmy więc bez przeszkody do podłużnego Dżebel Deradż, na którym rozpościerała się bardzo rozległa dolina od zachodu ku wschodowi. Ci, co byli przeznaczeni na strzelców, zsiedli; konie ich przywiązano do kołków, wetkniętych w ziemię, aby w razie odwrotu nie było zamieszania. W niewielkiem oddaleniu zdjęto ciężary z wielbłądów i rozbito namioty, które one na sobie dźwigały. Namioty były przeznaczone dla rannych. Wody było dość w worach skórzanych, ale opatrunków mieliśmy bardzo mało, nad czem też wielce ubolewałem.
Linję wywiadowczą, łączącą nas z Abu Mohammedami, podtrzymywaliśmy ciągle. Co godzinę nadchodziły wiadomości, a ostatnia brzmiała, że nieprzyjaciele nie dostrzegli jeszcze naszego marszu. Sir Dawid mówił bardzo mało wczoraj i dziś aż do obecnej chwili. Byłem tak zajęty, że nie mogłem mu poświęcić ani chwilki. Teraz zatrzymał się obok mnie.
— Gdzie się bić, sir? Tu? — zapytał.
— Nie, za tą górą — odpowiedziałem.
— Zostać przy panu?
— Jak pan chce.
— Gdzie pan jest? Przy piechocie, kawalerji, czy saperach?
— Przy dragonach, bo będziemy strzelać i bić się na szable, gdy będzie trzeba.
— Zostanę przy panu.
— Więc proszę tu zaczekać. Oddział mój zatrzymuje się tutaj, aż wrócę po niego.
— Nie do doliny?
— Nie, ruszymy powyżej doliny nad rzekę, aby przeszkodzić wrogom w ucieczce na północ.
— Ilu ludzi?
— Stu.
— Well! Bardzo dobrze, wybornie!
Objąłem umyślnie ten posterunek. Byłem wprawdzie przyjacielem i towarzyszem Haddedihnów, ale nie chciałem, choćby w otwartej walce, zabijać ludzi, którzy mi nic złego nie zrobili. Waśń, jaka tu między Arabami wybuchła, mnie osobiście nic nie obchodziła, a ponieważ nie przypuszczałem, że wrogowie skierują się na północ, przeto prosiłem, aby mi pozwolono przyłączyć się do oddziału, który miał im tam odciąć drogę. Najchętniej zostałbym na placu, na którym miano opatrywać rannych; ale to było rzeczą niemożliwą.
Teraz wprowadził szejk jazdę do doliny, a ja przyłączyłem się do niego. Podzielono jazdę na dwie części, aby mogła stanąć w dolinie u lewego i prawego jej stoku. Potem przyszła kolej na piechotę. Jedna trzecia piechoty weszła na wzgórza po prawej stronie, druga obsadziła wzgórza po stronie lewej, aby z góry, z za skał móc wziąć nieprzyjaciela na cel; ostatnia część, w której był przedewszystkiem szejk Malek i jego towarzysze, została u wejścia, aby je zabarykadować i z za szańca powitać nieprzyjaciela ogniem. Wróciłem teraz i odjechałem z moimi stu ludźmi.
Jechaliśmy prosto na północ, aż znaleźliśmy wąwóz, którym można było przedostać się przez Dżebel. Po godzinie ujrzeliśmy przed sobą rzekę. Dalej na prawo, a więc na południe, było miejsce, w którem góry podchodziły dwa razy tuż do wody, a więc tworzyły półkole, z którego bardzo trudno było umknąć, jeśli się raz, na nieszczęście, w nie weszło. Tu ustawiłem moich ludzi, tu bowiem mogliśmy bez trudu powstrzymać nieprzyjaciela, nawet dziesięć razy liczniejszego. Wysłałem w pewne miejsce straż przednią, a potem zsiedliśmy wszyscy z koni i rozłożyliśmy się wygodnie. Lindsay zapytał mnie:
— Zna okolicę, sir?
— Nie — odpowiedziałem.
— Może tu są ruiny?
— Nie wiem.
— Trzeba zapytać!
Uczyniłem to i tłumacząc odpowiedź Araba, odpowiedziałem:
— Tam wyżej.
— Jak się nazywa?
— Muk hol Kal albo Kahlah Szergatha.
— Tam są fowling-bulle?
— Hm! Trzebaby dopiero zobaczyć.
— Ile czasu aż do walki?
— Aż do południa, a może i więcej. Może wcale nie będziemy walczyć.
— Tymczasem obejrzę.
— Co?
— Kalah Szergatha. Fowling-bulle wykopać; wysłać do muzeum w Londynie; wsławić się; well!
— Tego nie będzie można teraz zrobić.
— Dlaczego?
— Bo stąd musiałby pan tam jechać konno około piętnastu angielskich mil.
— Ah! Hm! Źle! Zostanę!
Położył się za krzakiem euforbji, ja zaś postanowiłem zbadać okolicę, dałem swym ludziom niezbędne zlecenia, a sam pojechałem w kierunku południowym wzdłuż rzeki.
Koń mój umiał, jak wszystkie konie szammarskie, wyśmienicie wspinać się po górach; mogłem się śmiało wybrać na Dżebel, to też, gdy teren okazał się jako tako dogodnym, podjechałem wgórę, aby się rozejrzeć wokoło. Znalazłszy się na górze, spojrzałem przez lunetę w stronę wschodnią. Tam, po drugiej stronie rzeki, panował wielki ruch. Na południowym, a więc lewem pobrzeżu Cabu roił się step od jeźdźców, aż gdzieś po Tell Hamlia, a poniżej chelalu[156] leżały wielkie kupy koźlich skór, z których miano zrobić łodzie dla Obeidów, aby się mogli przeprawić. Tego zaś brzegu Tygrysowego, który był po naszej stronie, nie mogłem zobaczyć — spowodu wzgórza, za którem rozpościerała się dolina Deradż. Ponieważ miałem jeszcze czas, postanowiłem wspiąć się i na to wzgórze.
Po nader męczącej jeździe grzbietem wzgórz, która trwała znacznie więcej niż godzinę, dojechałem do najwyższego punktu. Koń mój był tak rześki, jakgdyby dopiero co wstał ze snu; uwiązałem go w miejscu, a sam przelazłem przez rodzaj muru skalnego. U stóp była dolina Deradż. Wtyle widziałem parapet gotowy, za którym spoczywali jego obrońcy; po tej i tamtej stronie dojrzałem ukrytych za skałami strzelców, a zaś w dole, naprzeciw mnie zasadzkę, w której znajdowała się jazda.
Potem zwróciłem lunetę na południe.
Tam stał namiot przy namiocie, ale widziałem, że gotowano się właśnie do marszu. Byli to Abu Haminedzi i Dżowarjowie. Tam — zapewne — rozłożyły się ongiś obozem wojska Sardanapala, Kyaxaresa i Alyattesa. Tam kiedyś, w prastarych czasach, klęczeli wojownicy Nabopolassara, a było to 5-go maja w piątym roku panowania owego władcy, gdy po zupełnem zaćmieniu słońca, spowodu którego bitwa nad Halysem stała się tak okropną, nastało zaćmienie księżyca. Tam u wód Tygrysu pojono zapewne konie, gdy Nebukadnezar wyprawiał się na Egipt, aby strącić z tronu królowę Hophrę i były to zapewne te same wody, nad któremi grzmiał śpiew przedśmiertny Nerikolassara i Nabonnada, odbijający się echem aż o góry Kara Cszook, Cibar i Sar Harana.
Widziałem, jak rozdęto i powiązano skóry koźle, widziałem, jak jeźdźcy, wiodąc jedną ręką konie, wstępowali na tratwy; widziałem, jak tratwy odbijały od jednego i przybijały do drugiego brzegu. Zdawało mi się, że słyszę wrzask, z jakim witali ich sprzymierzeńcy, dosiadający teraz co prędzej swych koni, aby wykonać świetną fantazję[157].
Dobrze było, że teraz tak wyczerpywali siły swych koni; należało się spodziewać, że wówczas, gdy zajdzie poważna potrzeba, zwierzęta będą zmęczone.
Siedziałem tak z godzinę. Wszyscy Obeidowie już się byli przeprawili i widziałem, jak pochód ruszył ku północy. Teraz zlazłem ze szczytu, dosiadłem konia i wróciłem. Nastała chwila rozstrzygająca.
Znowu minęła prawie godzina, zanim znalazłem się w miejscu, skąd można było zjechać nadół. Chciałem już zawrócić ku dolinie, gdy nagłe zabłysło coś na północnym widnokręgu. Zdawało się, jakby promień słoneczny padł na odłamek szkła. Mogliśmy się spodziewać nieprzyjaciela tylko od strony południowej, mimo to jednak wziąłem lunetę do rąk i szukałem miejsca, w którem zauważyłem ów błysk. Nareszcie znalazłem je. Tuż nad rzeką spostrzegłem wiele ciemnych punkcików, poruszających się w kierunku prądu. Musieli to być jeźdźcy, a na jednym z nich zalśnił odblask światła słonecznego.
Czy byli to wrogowie? W samym środku między nimi a mną znajdowali się ludzie moi, ukryci w zasadzce. Nie mogłem zwlekać; musiałem wyprzedzić nieznajomych jeźdźców. Przynagliłem konia, który szybko zjeżdżał, a potem, poczuwszy równię pod kopytami, leciał jak ptak. Byłem przekonany, że przybędę na czas.
Wróciwszy do oddziału, zwołałem swych ludzi i powiedziałem im, com zauważył. Wyprowadziliśmy konie z małej kotliny, którą tworzył teren. Połowa Haddedihnów ukryła się za wzgórzem, wybiegającem w stronę południową, reszta zaś została, aby — ukrywszy się za krzakami euforbji i w zaroślach gumowych — odciąć przybyszom odwrót.
Po niedługim czasie rozległ się odgłos kopyt. Master Lindsay leżał przy mnie i nasłuchiwał, trzymając strzelbę przygotowaną do strzału.
— Ilu ich? — zapytał krótko.
— Nie mogłem ich dokładnie zliczyć — odpowiedziałem.
— W przybliżeniu?
— Dwudziestu.
— Ba! Dlaczego zadawać sobie tyle trudu?
Wstał, podszedł naprzód i usiadł na głazie. Dwaj jego służący nie odstępowali go ani na krok.
Wtem wyłonili się jeźdźcy z za krawędzi kotliny; na czele jechał wysoki, silny Arab, który nosił pod swą abą pancerz z łusk. Na nim to zaigrał ów blask, jaki zdołałem wprzódy zauważyć. Arab miał postać prawdziwie królewską. Człowiek ten nie wiedział zapewne, co to trwoga, nigdy nie doznał strachu, bo i teraz, gdy nagle i niespodziewanie ujrzał tu tak niezwykłą postać Anglika, rzęsy mu nawet nie drgnęły, tylko ręka sięgnęła niepostrzeżenie po krzywą szablę.
Podjechał jeszcze o kilka kroków naprzód i poczekał, aż wszyscy jego ludzie przybyli; potem skinął na męża, który znajdował się obok niego. Był to człowiek bardzo wysoki i chudy; zwisał z konia, jakgdyby się jeszcze nigdy w życiu nie dotknął siodła. Odrazu poznało się po nim, że był greckiego pochodzenia. Na skinienie Araba zapytał się Anglika po arabsku:
— Co ty za jeden?
Master Lindsay powstał, zdjął kapelusz, wykonał pół ukłonu, ale nie rzekł ani słowa.
Pytający powtórzył swe słowa w języku tureckim.
— I’m English, jestem Anglikiem — brzmiała odpowiedź.
— Ach, więc witam szanownego pana! — dały się słyszeć teraz dźwięki angielskie. — Co za nadzwyczajna niespodzianka, że spotykam w tej samotni syna Albionu. Czy wolno zapytać o nazwisko?
— Dawid Lindsay.
— To są służący pana?
— Yes!
— A co pan tu robi?
— Nothing — nic.
— Pan musi przecież mieć jakiś zamiar, jakiś cel?
— Yes!
— Więc jaki cel?
— To dig — wykopać.
— Co?
— Fowling-bulle.
— Ach! — uśmiechnął się ten pobłażliwie. — Na to trzeba środków, czasu, ludzi i pozwolenia. Jak się pan tu dostał?
— Statkiem.
— Gdzie on jest?
— Wrócił do Bagdadu.
— Więc pan wysiadł z dwoma służącymi?
— Yes!
— Hm, dziwne! A dokąd pan zamyśla udać się teraz?
— Tam, gdzie są fowling-bulle. Kto jest tu master?
Wskazał przytem na Araba, który miał pancerz z łusek. Grek przetłumaczył Arabowi dotychczasową rozmowę, a potem odpowiedział:
— Ten sławny mąż to Eslah el Mahem, szejk Obeidów, którzy tam po drugiej stronie mają swe pastwiska.
Byłem zdumiony tą odpowiedzią. A więc szejk podczas wymarszu szczepu swego nie znajdował się wśród swoich.
— Kto pan? — pytał dalej Anglik.
— Jestem jednym z tłumaczy u angielskiego wicekonsula w Mossul.
— Ah! dokąd?
— Aby uczestniczyć w wyprawie przeciwko Haddedihnom.
— Wyprawa? napad? wojna? bitwa? dlaczego?
— Haddedihnowie są upartym szczepem, którego trzeba nauczyć moresu. Dali oni pomoc kilku Yezidim wtedy, gdy ci czciciele djabła byli zaatakowani przez gubernatora z Mossul. Ale jakżeż się to stało, że — —
Utknął, bo za wzgórzem zarżał jeden z naszych koni, a za jego przykładem poszedł zaraz drugi. Szejk chwycił natychmiast za cugle, aby pojechać naprzód i popatrzeć. Teraz ja powstałem.
— Pozwoli pan, że i ja się przedstawię! — rzekłem.
Szejk stanął zdziwiony.
— Kim pan jesteś? — zapytał tłumacz. — Także Anglik? Pan wygląda całkiem jak Arab!
— Należę do wyprawy tego pana. Mamy zamiar czynić poszukiwania za fowling-bullami, a przytem chcemy poznać obyczaje tego kraju.
— Kto to jest? — zapytał szejk Greka.
— Frank.
— Czy Frankowie są wiernymi?
— Są chrześcijanami.
— Nazarahami? Ten mąż jest przecież hadżim. Czy był on w Mekce?
— Byłem w Mekce — odpowiedziałem.
— Czy władasz naszą mową?
— Władam nią.
— Należysz do tego Ingli?
— Tak.
— Jak długo jesteście już w tej okolicy?
— Od kilku dni.
Brwi jego ściągnęły się. Pytał się dalej:
— Czy znasz Haddedihnów?
— Znam.
— Gdzie poznałeś ich?
— Jestem razikiem ich szejka.
— To jesteś zgubiony!
— Dlaczego?
— Wezmę do niewoli ciebie i tych trzech.
— Kiedy?
— Natychmiast.
— Jesteś silny, ale Cedar ben Huli, szejk Abu Hammedów, był także silny!
— A cóżto było z nim?
— Uwięził mnie, ale nie zdołał zatrzymać.
— Maszallah! Tyś jest tym mężem, który zabił lwa?
— Tak, to ja.
— Jesteś więc w mojej mocy. Mnie się nie wymkniesz.
— Albo raczej ty jesteś w mojej mocy i nie wymkniesz się mnie. Rozejrz się!
Uczynił to, ale nie zauważył nikogo.
— Wstać, mężowie! — zawołałem głośno.
Natychmiast powstali wszyscy Haddedihnowie i wzięli go wraz z jego ludźmi na cel.
— Ah, jesteś mądry, jak Abul Hossein[158] i zabijasz lwy, mnie jednak nie złapiesz! — zawołał.
Wyrwał krzywą szablę z za pasa i nacierając na mnie, chciał mi zadać śmiertelny cios. Nie trudno było z nim się załatwić. Strzeliłem do jego konia; gdy koń się zwalił, Arab padł na ziemię, a ja pochwyciłem go szybko. Teraz rozpoczęły się zapasy, które przekonały mnie o jego nadzwyczajnej sile; musiałem zerwać zeń turban i oszołomić go uderzeniem w skroń, zanim go ostatecznie pokonałem.
Podczas tych krótkich zapasów, zakotłowało się wokoło mnie; tego, co się działo, nie można było właściwie nazwać walką. Rozkazałem Haddedihnom strzelać tylko do koni; dlatego to po pierwszej salwie, którą — dano w chwili, gdy szejk na mnie nacierał, wszystkie konie Obeidów były albo zabite, albo ciężko zranione. Wojownicy leżeli na ziemi, a naokoło nich jeżyły się wszędy lance Haddedihnów, pięć razy od nich liczniejszych. Nawet rzeka nie mogła im ułatwić ucieczki, albowiem kule nasze dosięgłyby każdego pływaka. Gdy kłębowisko, które powstało po pierwszej salwie, rozsnuło się, Obeidowie stali bezradni; szejka ich wsunąłem był między dwóch służących Lindsaya, a teraz chciałem całą tę scenę zakończyć bez rozlewu krwi.
— Nie trudźcie się, wojownicy Obeidów; jesteście teraz w naszej mocy. Jest was dwudziestu, my zaś mamy więcej niż stu jeźdźców, a wasz szejk znajduje się w moich rękach!
— Zastrzelcie go! — rozkazał im szejk.
— Skoro tylko jeden z was podniesie broń przeciwko mnie, to mężowie ci zabiją waszego szejka! — odpowiedziałem.
— Zastrzelcie go, tego diba[159], ibn Avaha[160], erneba[161]! — zawołał szejk mimo mej groźby.
— Nie ważcie się, bo i wy bylibyście zgubieni!
— Bracia wasi pomszczą was i mnie! — zawołał szejk.
— Bracia wasi? Obeidowie? A może także Abu Hammedowie i Dżowarjowie?
Spojrzał na mnie zdumiony.
— Co wiesz o nich? — wykrztusił z siebie.
— W tej chwili zaskoczyli ich wojownicy Haddedihnów taksamo, jak ja ciebie i tych mężów.
— Kłamiesz! Jesteś zwierzem, który nie może nikomu zaszkodzić. Wojownicy moi pochwycą i uprowadzą cię wraz z wszystkimi synami i córami Haddedihnów!
— Niech Allah strzeże głowy twej, abyś nie stracił rozumu. Czy czekalibyśmy tu na ciebie, gdybyśmy nie wiedzieli, co chcesz przedsięwziąć przeciwko szejkowi Mohammedowi?
— Skąd wiesz, że byłem u grobu hadżi Aliego?
Postanowiłem, wybadać go i odpowiedziałem:
— Byłeś u grobu hadżi Aliego, aby prosić o szczęście dla swego przedsięwzięcia; grób ten jednak znajduje się na lewym brzegu Tygrysu, a ty udałeś się następnie na ten brzeg, aby wyśledzić w Wadi Murr, gdzie są tamte szczepy Szammarów.
Poznałem po nim, że kombinowałem trafnie. Mimo to zaśmiał się szyderczo i odpowiedział:
— Rozum twój jest zgniły i leniwy jak namuł, leżący w rzece. Daj nam wolność, a nic ci się nie stanie!
Teraz ja się zaśmiałem i zapytałem:
— A co będzie, gdy tego nie uczynię?
— Ludzie moi będą szukali mnie i znajdą. Wówczas będziecie zgubieni!
— Oczy twoje są ślepe, a uszy głuche. Ani nie widziałeś, ani nie słyszałeś, co się stało, zanim ludzie twoi przeprawili się przez rzekę.
— Co mogło się stać? — zapytał pogardliwie.
— Czekają na nich taksamo, jak ja czekałem na ciebie.
— Gdzie?
— W Wadi Deradż.
Teraz widać było jego przerażenie; dlatego dodałem: — Widzisz, że wasz plan jest zdradzony. Wiesz, że byłem u Abu Hammedów. Zanim tam się dostałem, byłem u Abu Mohammedów. Oni i Alabejdowie, których wy tyle razy obrabowaliście, połączyli się z Haddedihnami, aby was zamknąć w Wadi Deradż. Słuchaj!
Właśnie słychać było przytłumione trzaskanie.
— Czy słyszysz strzały? Oni są już zamknięci w dolinie, a jeśli się nie poddadzą, to wszyscy polegną.
— Allah il Allah! — zawołał. — Czy to prawda?
— Prawda.
— Zabij mnie!
— Jesteś tchórz!
— Czy to tchórzostwo, gdy żądam śmierci?
— Tak. Jesteś szejkiem Obeidów, ojcem swego szczepu; obowiązkiem twym jest, pomóc mu w potrzebie; a ty chcesz go opuścić!
— Czyś oszalał? Jakżeż ja mu mogę pomóc, skoro jestem uwięziony.
— Twą radą. Haddedihnowie nie są potworami, co łakną krwi; chcą odeprzeć wasz napad, a potem zawrzeć z wami pokój. Przy tej naradzie nie można się obejść bez szejka Obeidów.
— Jeszcze raz się pytam: czy mówisz prawdę?
— Tak.
— Przysięgnij!
— Słowo męża jest jego przysięgą. Stój, bratku!
To wezwanie zwrócone było do Greka. Dotychczas stał on spokojnie, a teraz skoczył ku jednemu z moich ludzi, którzy powoli zbliżyli się do nas, aby usłyszeć naszą rozmowę, trącił go nabok i uciekł. Kilka strzałów zagrzmiało za nim, ale w pośpiechu nie zdołano dobrze wycelować; udało mu się dobiec do wystającego wzgórza i zniknąć za nim.
— Zastrzelić każdego, który się tu ruszy! Po tych słowach puściłem się w pogoń za zbiegiem. Gdym dobiegł do wzgórza, był on już o sto kroków od niego oddalony.
— Stój! — zawołałem.
Obejrzał się szybko, ale pędził dalej. Przykro mi było, ale musiałem strzelić do niego; postanowiłem jednak, o ile możności, tylko go zranić. Wycelowałem pewnie i strzeliłem. Biegł jeszcze przez krótki czas, a potem stanął. Zdawało się, że jakaś niewidzialna ręka okręciła go około własnej jego osi, wreszcie runął na ziemię.
— Przynieść go! — rozkazałem.
Na ten rozkaz pobiegło do niego kilku Haddedihnów przynieśli go. Kula tkwiła mu w udzie.
— Widzisz, Eslah el Mahem, że to nie żarty. Każ poddać się swoim ludziom.
— A jeśli im tego nie rozkażę? — zapytał.
— To zmusimy ich, a wtedy poleje się ich krew, czego chcielibyśmy uniknąć.
— Czy zechcesz mi potem poświadczyć, że poddałem się dlatego, iż byliście pięć razy liczniejsi od nas i dlatego, że donieśliście mi o zaskoczeniu moich ludzi w Wadi Deradż?
— Poświadczę.
— Złóżcie więc waszą broń! — zgrzytnął. — Ale niech cię Allah strąci na samo dno dżehenny, jeśliś mnie okłamał!
Rozbrojono Obeidów.
— Sir! — zawołał Lindsay podczas tej czynności.
— Co? — zapytałem i odwróciłem się.
Trzymał rękę zranionego Greka i rzekł:
— Żre papier!
Przystąpiłem do nich. Grek ściskał w pięści kawałek papieru.
— Oddaj pan to! — powiedziałem.
Nigdy!
— Ba.
Ścisnąłem mu rękę tak, że krzyknął z bólu i rozłożył palce. Był to kawałek koperty, na której widniał tylko jeden wyraz: „Bagdad“. Resztę koperty i list człowiek ten albo już połknął, albo miał jeszcze w ustach.
— Daj pan tu to, co pan ma w ustach! — wezwałem go.
Odpowiedzią jego był szyderczy uśmiech; zarazem widziałem, że podniósł cokolwiek głowę, aby móc łatwiej połykać. Chwyciłem go natychmiast za gardło. Strach przed uduszeniem zmusił go do otwarcia ust. Udało mi się wydobyć mu z ust papier zwinięty w kulkę. Zawierał on tylko kilka wierszy, napisanych pismem szyfrowanem, a nadto prawie niemożliwem było złożyć z poszczególnych, podartych kawałków poprzednią całość. Popatrzyłem ostro na Greka i zapytałem:
— Kto ułożył ten list?
— Nie wiem — odpowiedział.
— Od kogo otrzymałeś go?
— Nie wiem.
— Kłamco, czy masz ochotę lec tu nędznie i umrzeć?
Spojrzał na mnie z przestrachem ja zaś mówiłem dalej:
— Jeśli nie odpowiesz, to nie dam cię opatrzeć i zostawię cię tu sępom i szakalom na pożarcie.
— Muszę milczeć! — rzekł.
— Więc milcz na wieki!
Wstałem. To odniosło pożądany skutek.
— Pytaj, effendi! — zawołał.
— Od kogo masz ten list?
— Od angielskiego wicekonsula w Mossul.
— Komu miałeś go zanieść?
— Konsulowi w Bagdadzie.
— Znasz jego treść?
— Nie.
— Nie kłam!
— Przysięgam, że nie dano mi przeczytać ani jednej litery!
— Ale domyślałeś się, co on zawiera?
— Tak.
— Powiedz!
— Politykę!
— Naturalnie!
— Więcej nie wolno mi powiedzieć.
— Czyś złożył przysięgę?
— Tak.
— Hm! Jesteś Grekiem?
— Tak.
— Skąd?
— Z Lemnos.
— Pomyślałem to sobie! Prawdziwy Turek ma uczciwy charakter, a jeśli staje się lub stał się innym, to wy jesteście temu winni, wy, którzy nazywacie się chrześcijanami, a gorsi jesteście od najgorszych pogan. Gdzie tylko w Turcji popełniono łotrostwo, tam napewno Grek jakiś umaczał swą rękę. Tybyś dziś złamał przysięgę, gdybym cię zmusił, lub zapłacił ci za wiarołomstwo, szpiegu! Jakim sposobem zostałeś tłumaczem w Mossul?… Milcz!… Domyślam się, wiem bowiem, jak się stajecie tem wszystkiem, czem jesteście! Możesz dotrzymać przysięgi, znam politykę, o której wspomniałeś! Dlaczego podszczuwacie jeden szczep przeciwko drugiemu? Dlaczego nasyłacie na nich raz Turka, drugi raz Persa? Tak postępują chrześcijanie!… Inni, którzy naprawdę stosują naukę Zbawiciela świata, wnoszą do kraju tego słowa miłości i miłosierdzia, a wy siejecie kąkol wśród pszenicy i niszczycie ją, a tymczasem wasz posiew przynosi tysiąckrotny plon. Uciekaj do swego popa; niech prosi o przebaczenie dla ciebie! Czy służyłeś także Rosjanom?
— Tak, panie.
— Gdzie?
— W Stambule.
— A więc! Widzę, że przynajmniej jesteś jeszcze zdolny wyznać prawdę i dlatego nie wydam cię na pomstę Haddedihnom.
— Nie czyń tego, effendi! Moja dusza będzie cię za to błogosławić!
— Schowaj swe błogosławieństwo!… Jak się nazywasz?
— Aleksander Kolettis.
— Masz sławne nazwisko, ale prócz tego nie masz nic wspólnego z tym, który nosił je dawniej… Bill!
— Sir! — odpowiedział zawołany.
— Czy umiesz założyć opatrunek na ranę?
— Nie, sir, ale umiem za to dziurę zlepić.
— Zlep mu ją!
Anglik opatrzył Greka. Nie wiem, czybym wówczas nie postąpił inaczej, gdybym był wiedział, wśród jakich okoliczności spotkam się z nim kiedyś. Zwróciłem się do związanego szejka:
— Eslah el Mahem, jesteś walecznym mężem i żal mi na tak odważnego wojownika w kajdanach patrzeć. Czy przyrzekniesz mi, że zostaniesz zawsze przy mnie i nie będziesz próbował uciec?
— Dlaczego?
— Wówczas każę zdjąć z ciebie więzy.
— Przyrzekam!
— Na brodę proroka?
— Na brodę proroka i na moją własną!
— Odbierz od twych ludzi to samo przyrzeczenie!
— Przysięgnijcie, że nie uciekniecie temu mężowi — rozkazał.
— Przysięgamy — brzmiała ich odpowiedź.
— Więc nie będziecie związani! — przyrzekłem im.
Równocześnie uwolniłem szejka.
— Zihdi, jesteś szlachetnym wojownikiem — rzekł.
— Kazałeś powystrzelać wszystkie nasze konie, ale nas oszczędziłeś. Niech ci Allah pobłogosławi, choć koń mój był mi milszy od brata!
Poznać było po jego szlachetnych rysach, że obcą mu była wszelka zdrada, podłość i wiarołomstwo, rzekłem więc doń:
— Dałeś się obcym językom nakłonić do tej walki przeciwko rodakom; bądź na przyszłość odporniejszym! Czy chcesz mieć napowrót swój miecz, sztylet i strzelbę?
— Nie uczynisz tego, effendi — odpowiedział zdumiony.
— Uczynię to. Szejk powinien być najszlachetniejszym w szczepie swoim; nie chcę się z tobą obchodzić tak, jak gdybyś był jakimś Hutejjeh albo Chelawijeh [162]. Staniesz przed Mohammedem Eminem, szejkiem Haddedihnów, jak wolny mąż, z bronią w ręku.
Oddałem mu szablę i resztę broni.
Zerwał się i wytrzeszczył na mnie oczy.
— Jak się nazywasz, zihdi?
— Haddedihnowie nazywają mnie: Emir Kara Ben Nemzi.
— Jesteś chrześcijaninem, emirze! Dziś przekonywam się, że Nazarahowie, to nie psy, lecz ludzie szlachetniejsi i mądrzejsi niż muzułmanie. Wiedz bowiem, że bronią, zwróconą mi teraz, pokonałeś mnie łatwiej, niżby ci się to udało zapomocą własnej broni, którą mógłbyś mnie zabić. Pokaż mi swój sztylet!
Pokazałem mu. Obejrzawszy klingę, rzekł:
— To żelazo mogę złamać ręką; popatrz na mój szambijeh!

Wyjął go z pochwy. Było to arcydzieło, obosieczne, lekko wygięte, cudownie ozdobione, z wyrytem po obu stronach hasłem w języku arabskim: „Do pochwy jedynie po zwycięstwie“. Sztylet ten pochodził zapewne z pracowni jednego z owych sławnych, oddawna już nie żyjących mieczników, z którymi dziś nikt się nie może porównać.
— Sallam aaleikum! - powitałem go
— Podoba ci się? — zapytał szejk.

— Wart pięćdziesiąt owiec!
— Powiedz sto, albo sto pięćdziesiąt, bo dziesięciu moich przodków miało go już, a nigdy jeszcze nie pękł. Niechaj będzie twoim; daj mi za to twój!
Musiałem zgodzić się na tę zamianę, jeśli nie chciałem szejka śmiertelnie obrazić. Wręczyłem mu swój sztylet.
— Dziękuję ci, hadżi Eslah el Mahem; klingę tę nosić będę ku twej pamięci i ku czci twych ojców!
— Ona cię nigdy nie opuści, jak długo ręka twa zachowa swą siłę.
Wtem usłyszeliśmy odgłos kopyt końskich i wnet jeździec ukazał się z za krawędzi skały, zamykającej zasadzkę naszą od strony południowej. Był to mój mały Halef.
— Zihdi, przybywaj! — zawołał, gdy mnie ujrzał.
— Co słychać, hadżi Halefie Omarze!
— Zwyciężyliśmy!
— Jakże się udało?
— Poszło łatwo. Wszyscy są uwięzieni!
— Wszyscy?
— Razem z szejkami! Hamdullillah! Niema tylko szejka Obeidów.
Zwróciłem się do wymienionego:
— Widzisz, że powiedziałem ci prawdę? — Potem zapytałem Halefa: — Czy Abu Mohammedzi przybyli na czas?
— Przyszli zaraz po Dżowarjach i zamknęli wadi tak, że nikt z nieprzyjaciół nie mógł umknąć. Co to są za mężowie?
— To jest szejk Eslah el Mahem, o którym mówiłeś.
— Twoi jeńcy?
— Tak, pójdą ze mną.
— Wallah, billah, tillah! Pozwól, że wrócę natychmiast, aby zanieść tę wiadomość Mohammedowi Eminowi i szejkowi Malekowi!
Ruszył szybko spowrotem.
Szejk Eslah dosiadł jednego z naszych koni; Greka również wsadzono na konia; reszta musiała iść piechotą. Tak ruszył pochód. Jeśli we Wadi Deradż nie więcej krwi rozlano, niż u nas, to mogliśmy być zadowoleni.
Wspomnianym już wprzódy wąwozem dostaliśmi się na drugą stronę gór; potem zdążaliśmy płaszczyzną wprost na południe. Byliśmy jeszcze w dość wielkiem oddaleniu od wadi, gdy ujrzeliśmy przed sobą czterech jeźdźców, zbliżających się do nas. Pośpieszyłem ku nim: byli to Malek, Mohammed Emin i szejkowie Abu Mohammedów i Alabeidów.
— Czyś go schwytał? — zawołał do mnie Mohammed Emin.
— Eslah al Mahema? Tak.
— Dzięki Allahowi!… Tylko jego brak nam było… Ilu mężów straciłeś w walce?
— Ani jednego.
— Kto jest zraniony?
— Nikt. Tylko jeden z nieprzyjaciół otrzymał postrzał.
— Allah był więc łaskaw dla nas. Mamy tylko dwóch zabitych i jedenastu rannych.
— A nieprzyjaciel?
— Temu poszło gorzej. Był tak mocno zamknięty, że nie mógł się ruszyć. Nasi strzelcy strzelali celnie, a sami nie mogli być brani na cel, nasza jazda zwarła się mocno tak, jak ją uczyłeś. Stratowała wszystko, co się wydobyło z parowów.
— Gdzie jest nieprzyjaciel?
— Uwięziony we wadi. Musieli wydać wszystką swą broń, a żaden z nich nie może ujść, gdyż dolina jest przez nas strzeżona. Ha, widzę teraz Eslaha el Mahem! Ale jakto, on ma broń przy sobie?
— Tak. Przyrzekł mi, że nie ucieknie. Wiesz przecie, że należy uczcić walecznego.
— On chciał nas wytępić!
— Będzie za to ukarany.
— Zostawiłeś mu broń, więc niech tak będzie. Chodź!
Pośpieszyliśmy na pole walki, a za nami podążali tamci jak najprędzej. Na placu, przeznaczonym dla rannych, panowało gwarne życie, a opodal pewna liczba uzbrojonych Haddedihnów utworzyła koło; w środku siedzieli pobici, a obecnie związani szejkowie. Czekałem, aż przyjdzie Eslah i zapytałem go delikatnie:
— Czy chcesz przy mnie zostać?
Odpowiedź jego brzmiała tak, jak przewidywałem:
— To są moi sprzymierzeńcy; ja należę do nich.
Wstąpił w środek koła i usiadł obok nich. Nie zamienili z sobą ani jednego słowa, ale widać było, że tamci dwaj z przestrachem spojrzeli na przybywającego do nich Eslaha. Być może, że pokładali jeszcze w nim pewne nadzieje.
— Zaprowadź swych więźniów do wadi! — rzekł Malek.
Poszedłem za nim. Gdy wstąpiłem w dolinę, przedstawił mi się nadzwyczaj malowniczy widok. Zrobiono wyłom w parapecie celem ułatwienia komunikacji; u stoków kotliny, po obu stronach, stały straże; w kotlinie roiło się od ludzi uwięzionych i koni, a wtyle rozłożyli się obozem ci sprzymierzeńcy, którzy znaleźli jeszcze miejsce w wadi. W tym różnorodnym tłumie uwijali się rozmaici Haddedihnowie, którzy gromadzili konie nieprzyjaciół w stado, aby je wyprowadzić na równinę, gdzie również i broń nieprzyjaciela leżała, tworząc wielki stos.
— Czy widziałeś już coś podobnego? — zapytał mnie Malek.
— Nawet coś większego — odpowiedziałem.
— Ja nie.
— Czy ranni nieprzyjaciele są dobrze umieszczeni?
— Opatrzono ich, jak kazałeś.
— A co zrobimy teraz?
— Uczcimy nasze zwycięstwo i urządzimy fantazję, jakiej tu jeszcze nigdy nie było.
— Nie, nie uczynimy tego...
— Dlaczego?
— Czy mamy uroczystością naszą wywołać rozgoryczenie wśród nieprzyjaciół?
— A oni się nas pytali, czy będziemy rozgoryczeni ich napadem?
— Czy mamy czas na taką uroczystość?
— A czemże mamy się zająć?
— Pracą... Należy pokrzepić przyjaciół i nieprzyjaciół.
— Wyznaczymy ludzi, którzy tem się zajmą.
— Jak długo chcecie zatrzymać jeńców?
— Aż będą mogli wrócić.
— A kiedy to nastąpi?
— Jak najprędzej; nie wystarczyłoby żywności dla takiej armji przyjaciół i wrogów.
— Czy widzisz, że mam słuszność? Uroczystość powinna się odbyć, ale dopiero wówczas, gdy będziemy na to mieli czas. Naprzód niezbędną jest rzeczą, aby się szejkowie zgromadzili i wszystko omówili, co ma być uchwalone, a potem należy uchwały bezzwłocznie wykonać. Powiedz szejkom, że sześć tysięcy ludzi nie może więcej niż kilka dni zostać razem na tem miejscu!
Poszedł. Teraz przystąpił do mnie Lindsay.
— Świetne zwycięstwo! Prawda?
— Bardzo!
— Jak się sprawiłem, sir?
— Doskonale!
— Pięknie! Hm! Tu wielu ludzi!
— Widać.
— Czy są między nimi może tacy, co wiedzą, gdzie są ruiny?
— To możliwe; należałoby się dowiedzieć.
— Zapytać, sir!
— Owszem, skoro tylko będzie możliwe.
— Teraz, natychmiast!
— Przepraszam, sir, nie mam teraz czasu. Może potrzebna będzie moja obecność przy naradach, które się wnet rozpoczną.
— Pięknie! Hm! Ale potem zapytać! Co?
— Na pewno!
Zostawiłem go i poszedłem do namiotów.
Znalazłem tam wiele do roboty, gdyż trzeba było poprawić rannym opatrunki. Potem udałem się do namiotu, w którym szejkowie odbywali bardzo ożywione narady. Nie mogli się zgodzić co do samej zasady, sądzę więc, że byłem im bardzo pożądany.
— Raczysz rozsądzić nasze sprawy, hadżi Emir Kara ben Nemzi — rzekł Malek.
— Byłeś we wszystkich krajach ziemi i wiesz, co jest sprawiedliwe i korzystne.
— Pytajcie, a ja będę odpowiadał!
— Komu się należy broń pobitych?
— Zwycięzcy.
— A komu ich konie?
— Zwycięzcy.
— A do kogo należą ich szaty?
— Rozbójnik zabiera je, prawdziwy wierny jednak zostawia je pobitym.
— Do kogo należą ich pieniądze i klejnoty?
— Prawdziwy wierny zabiera tylko broń i konie.
— Do kogo należą ich trzody?
— Jeśli pobici nie mają nic prócz trzód, to trzeba im je zostawić, oni zaś powinni z tego zapłacić koszta wojenne i roczny haracz.
— Przemawiasz, jak przyjaciel naszych wrogów. Pobiliśmy ich, a teraz należy do nas życie ich i wszystko, co oni posiadają.
— Przemawiam, jako ich i wasz przyjaciel. Mówisz, że ich życie do was należy?
— Tak jest.
— Czy chcecie go ich pozbawić?
— Nie. Nie jesteśmy katami ani mordercami.
— A jednak zabieracie ich trzody? Czy oni mogą żyć bez trzód?
— Nie.
— Zabierając trzody ich, odbieracie im życie, ba, ograbiacie nawet siebie samych!
— Jakto?
— Czy oni mają wam na przyszłość opłacać haracz?
— Tak jest.
— Z czego? Czy może Arab opłacać haracz, jeżeli nie ma trzód?
— Usta twe mówią mądrze i rozsądnie.
— Słuchajcie dalej! Kto im zabiera wszystko: szaty, klejnoty, trzody, ten zmusza ich, by dla uniknięcia śmierci głodowej kradli i rabowali... Gdzie będą kradli? Przedewszystkiem u swego sąsiada, to znaczy: u was... Kogo będą grabili? Przedewszystkiem tego, który ich przyprowadził do ubóstwa i zmusza ich do grabieży, a tym jesteście właśnie wy... Co jest lepiej, przyjaciół mieć w sąsiedztwie, czy rozbójników?
— Przyjaciół.
— A więc uczyńcie ich swoimi przyjaciółmi, a nie rozbójnikami. Zabierzcie pobitemu tylko to, czem może szkody wyrządzać. Jeśli zabierzecie im broń i konie, to będziecie mieli dziesięć tysięcy sztuk rozmaitej broni i trzy tysiące koni. Czy to mało?
— To wiele, jeśli się rzecz należycie rozważy.
— Wówczas nie będą mieli dość koni do prowadzenia wojny. Będziecie nad nimi panowali, a oni z konieczności udadzą się pod waszą opiekę, aby się zabezpieczyć przed innymi wrogami; wówczas będą także zmuszeni walczyć w waszej obronie z waszymi nieprzyjaciółmi... Skończyłem!
— Mów jeszcze więcej!... Ile wziąć dziś z ich trzód?
— Tyle, ile wynosi szkoda, jaką wyrządzili napadem.
— A ile haraczu zażądać od nich?
— Należy postawić takie żądanie, aby bodaj tyle się im zostało, ile potrzebują na życie. Mądry szejk postarałby się o to, aby znowu nie wzrośli w siłę i nie powetowali poniesionej klęski.
— A teraz pozostaje jeszcze sprawa krwawego odwetu. Zabiliśmy kilku z nich.
— A oni kilku z was. Przed wypuszczeniem jeńców na wolność, niech zgromadzą się chamzeh i aaman[163] i oznaczą cenę krwi. Macie więcej do zapłacenia niż oni i możecie zapłacić natychmiast z łupu, jaki osiągniecie.
— Czy przyniosą nam odszkodowanie za straty wojenne?
— Nie. Musicie pójść po nie. Jeńcy muszą tu tak długo zostać, aż je otrzymacie. Jeśli chcecie mieć pewność co do haraczu, to musicie zawsze mieć u siebie jako zakładników kilku znakomitych ludzi spośród pobitych szczepów. W razie niezapłacenia haraczu, zakładnicy narażają się na niebezpieczeństwo.
— Zabilibyśmy ich. Teraz powiedz nam jeszcze rzecz ostatnią. Jak mamy rozdzielić między siebie wynagrodzenie za straty wojenne i haracz? To bardzo trudno określić.
— Przeciwnie, to bardzo łatwe, jeśli jesteście przyjaciółmi. Pójdziecie sami po odszkodowanie i jak długo jesteście jeszcze razem, możecie je rozdzielić według ilości głów.
— Niech tak będzie!
— Wy stanowicie trzy szczepy, a oni tak samo; liczba ludzi po jednej i po drugiej stronie jest prawie równa. Dlaczegóżby nie miał każdy z waszych szczepów brać haraczu rocznego od jednego z ich szczepów? Jesteście przyjaciółmi i towarzyszami. Chcecie się pokłócić i poróżnić o ogon owcy lub o rogi byka?
— Masz słuszność... Ale któż ma przywieść odszkodowanie z ich pastwisk?
— Tylu ludzi, ilu do tego niezbędnie potrzeba, a przytem niech będą dwie trzecie waszych, a jedna trzecia spośród nieprzyjaciół.
— To dobrze... A co ty masz otrzymać z tego odszkodowania?
— Nic... Powędruję dalej, więc nie trzeba mi trzód, a broń i konia mam.
— A ci trzej mężowie, którzy są przy tobie?
— Oni także nic nie przyjmą; mają wszystko, czego im potrzeba.
— Będziesz musiał przyjąć to, co ci z wdzięczności w darze damy. Głowa twa nie jest tak starą, jak niejedna z naszych, a jednak nauczyłeś naszych wojowników, jak się zwycięża tak wielkiego wroga, nie tracąc przytem wielu ludzi.
— Jeśli mi chcecie okazać wdzięczność, to czyńcie dobrze tym wrogom waszym, którzy leżą ranni w waszych namiotach, a nadto rozejrzyjcie się, czy nie znajdziecie gdzieś ruiny, z której możnaby wygrzebać figury i kamienie z obcemi napisami. Towarzysz mój pragnie widzieć takie rzeczy. Słyszeliście więc, com wam powiedział. Niechaj Allah oświeci waszą mądrość, abym rychło się dowiedział, coście postanowili!
— Zostań i radź z nami!
— Nie mogę nic innego powiedzieć nad to, com już powiedział. Wy już uchwalicie, co trzeba!
Wyszedłem i pośpieszyłem, by wystarać się o daktyle i wodę dla uwięzionych szejków. Potem natrafiłem na Halefa, a on mi towarzyszył aż do Wadi Deradż, której chciałem się teraz bliżej przypatrzeć. Uwięzieni Abu Hammedowie znali mnie. Jedni okazywali mi uszanowanie, powstając, gdym przechodził, a inni, nachylając się, szeptali sobie coś do ucha. Wtyle powitali mnie radośnie obozujący tam Abu Mohammedowie. Nie posiadali się z radości spowodu tak łatwego zwycięstwa nad potężnym wrogiem. Przechodziłem od grupy do grupy i tak minęło kilka godzin, zanim wróciłem do namiotów.
Tymczasem posłańcy, wyprawieni na pastwiska, postarali się o zwinięcie obozu i przeniesienie go w pobliże Wadi Deradż. Step zaroił się od trzód i było teraz dość baranów, potrzebnych do uczt uroczystych, jakie dziś wieczór miały się odbyć we wszystkich namiotach. Mohammed Emin za mną się rozglądał, a spotkawszy mnie teraz, rzekł:
— Słowo twe jest tak dobre jak twe działanie. Poszliśmy za twą radą. Obeidowie będą płacili haracz Haddedihnom, Abu Hammedzi Abu Mohammedom, a Dżowarjowie Alabeidom.
— Jakie odszkodowanie zapłacą poszczególne szczepy?
Wymienił cyfry; były bardzo znaczne, ale bynajmniej nie okrutne; cieszyło mnie to niezmiernie, zwłaszcza, że mogłem sobie powiedzieć, iż wpływem słów swoich zapobiegłem zwyczajnym w takich wypadkach okrucieństwom. O niewolnictwie nie było mowy.
— Czy spełnisz mi jedną prośbę? — zapytał szejk.
— Chętnie, o ile będę mógł... Wyrzecz ją!
— Zabierzemy pobitym pewną część ich trzód; ludziom, których wyślemy, trzeba mądrych i walecznych dowódców. Ja i szejk Malek musimy tu zostać przy jeńcach. Trzeba nam trzech dowódców: jeden ma udać się do Obeidów, drugi do Abu Hammedów, a trzeci do Dżowarjów. Szejkowie Abu Mohammedów i Alabeidów są gotowi; brak nam trzeciego. Czy chciałbyś nim być?
— Zgoda.
— Dokąd chcesz pójść?
— Dokąd udają się tamci?
— Chcą tobie zostawić pierwszy wybór.
— Pójdę więc do Abu Hammedów, bo byłem już raz u nich. Kiedy mamy wyruszyć?
— Jutro... Ilu mężów chcesz wziąć ze sobą?
— Czterdziestu mężów z pośród Abu Hammedów, a sześćdziesięciu z pośród twoich Haddedihnów. Wezmę i Halefa Omara ze sobą.
— Wybierz ich sobie... Czy Abu Hammedowie będą uzbrojeni?
— Nie, to byłoby wielkim błędem. Czyście się już pogodzili z szejkami pobitych?
— Nie. Nastąpi to jeszcze dziś przed ostatnią modlitwą.
— Zatrzymaj tu najprzedniejszych wojowników, a z nami odeślij tylko zwykłych mężów; oni nam się zdadzą na poganiaczy bydła.
Poszedłem, aby wybrać ludzi, przytem zetknąłem się z Lindsayem.
— Zapytałeś, sir? — przemówił do mnie.
— Jeszcze nie.
— Dlaczego nie?
— To niepotrzebne, bo poleciłem szejkom, aby szukali.
— Świetnie! — wspaniale! Szejkowie wiedzą wszystko! Znajdą ruiny!
— I ja tak sądzę! Czy chce pan odbyć zajmującą przejażdżkę?
— Dokąd?
— Aż poniżej El Fattha, gdzie Tygrys przedziera się przez góry Hamrin.
— Cóż tam?
— Zabierzemy tam odszkodowanie wojenne, które stanowią trzody.
— U kogo?
— U Abu Hammedów, co wtedy ukradli nam nasze konie.
— Wybornie, sir! I ja pojadę!... Ilu będzie mężów?
— Stu.
— Dobrze! Wspaniale! Imponujący orszak. Są tam ruiny?
— Jest tam kilka mogił, ale na lewym brzegu.
— Nie przeprawimy się tam?
— Nie.
— Szkoda! Ogromna szkoda! Możnaby szukać, znaleźć fowling-bulle!
— Mimo to znajdziemy coś znakomitego.
— Co?
— Coś smacznego, czegośmy już oddawna nie kosztowali... trufle.
— Trufle? Oh! Ah!
Rozwarł usta szeroko, jak gdyby chciał cały pasztet truflowy odrazu połknąć.
— One rosną kupami w tamtych okolicach; dowiedziałem się, że są przedmiotem znacznego i rozległego handlu, sięgającego aż do Bagdadu, Bassry, Kerkuku i Sulimanjahy, a nawet hen aż do Kirmanszahy.
— Jadę z wami, sir, jadę!... Trufle!... Hm!... Wspaniałe!
Po tych słowach pobiegł do swoich dwóch służących, aby im opowiedzieć tę wielką nowinę; ja zaś poszedłem wybrać ludzi do wyprawy po odszkodowanie.
Do wieczora trzej pobici szejkowie byli zniewoleni przyjąć wszystkie żądania zwycięzców i zaraz rozpoczęła się uroczystość, spowodu której niejeden tłusty baran musiał się rozstać z życiem. Wokoło panowała wielka radość, rozlegał się gwar wielotysięcznych głosów, ja zaś leżałem wśród pachnącego kwiecia i puściłem wodze samotnym myślom. Przed wieloma wiekami doryforowie ciskali tu straszliwe swe groty. W tem miejscu stał może namiot Holofernesa, zrobiony ze złota i purpury, a ozdobiony szmaragdami i innemi drogiemi kamieniami. A tam na szumiących falach rzeki zarzucają swe kotwice łodzie, jakie już Herodot opisuje:
„Łodzie te mają kształt kolisty i są zrobione ze skór. Buduje się je w Armenji i w okolicach powyżej Assyrji. Żebra tych łodzi są z prętów wierzbowych i gałęzi, a nazewnątrz pokrywa je skóra. Są krągłe, jak tarcza i niema różnicy między przodem a tyłem. Dno owych statków wykładają żeglarze trzciną lub słomą; ładują towary kupieckie, zwłaszcza wino palmowe i płyną z prądem rzeki wdół. Łodzie mają po dwa wiosła; przy każdem jest jeden mąż. Jeden przyciąga wiosło do siebie, a drugi odpycha je. Statki te są rozmaitej wielkości; jedne są tak wielkie, że dźwigają ciężar, dochodzący do wartości pięciu tysięcy talentów; mniejsze mają na pokładzie po jednym ośle, większe mają ich więcej. Wioślarze ci, przybywszy do Babilonu, wykonywują zlecenia co do towarów i ładunku, a potem sprzedają żebra i trzcinę swych łodzi. Potem ładują skóry na osły, wracają z nimi do Armenji i tam nowe budują łodzie.“
Wieki całe minęły, a statki zostały takie same, ale zniknęły ludy, które tu żyły. Co będzie, gdy znowu tyle czasu upłynie?
Następnego przedpołudnia wyruszyliśmy: ja z Halefem i jednym Abu Hammedem, który służył za przewodnika, przodem, a tamci za nami. Sir Dawid Lindsay stanowił tylną straż. Przewinąwszy się między górami Kanuca i Hamrin, ujrzeliśmy rychło na lewym brzegu Tell Hamlia, mały sztuczny pagórek. Na prawym brzegu wznosił się Kalaat el Dżebber, „zamek tyranów“, ruina, która składa się z kilku okrągłych zapadłych wież, połączonych wałami. Potem przybyliśmy do Tell Dahab, małego pagórka, znajdującego się na lewym brzegu rzeki, a przy Brey el Bad, dość stromej skale, zatrzymaliśmy się, aby zjeść obiad. Wieczorem dojechaliśmy do El Fattha, gdzie rzeka pasem pięćdziesiąt łokci szerokim przeciska się przez góry Hamrin, a po przebyciu i tego wąwozu, rozłożyliśmy się na noc obozem. Abu Hammedzi nie byli uzbrojeni, mimo to podzieliłem Haddedihnów na dwie części, z których każda musiała naprzemian czuwać, aby nikt z jeńców nie uciekł. Gdyby się choćby jednemu z nich ucieczka udała, to byłby on szczepowi zdradził nasze przybycie, co miałoby ten skutek, iż ukrytoby przed nami najlepsze zwierzęta.
O świcie ruszyliśmy w dalszą drogę. Rzeka była szeroka i tworzyła liczne wyspy. Na lewym brzegu ciągnęły się szeregiem niskie wzgórza, po prawej zaś stronie rzeki leżała przed nami otwarta płaszczyzna i tu podobno był obóz Abu Hammedów.
— Czy macie jedno pastwisko, czy kilka? — zapytałem przewodnika.
— Tylko jedno.
Poznałem po nim, że kłamał.
— Kłamiesz!
— Nie kłamię, emirze!
— No, dobrze, chcę ci wierzyć; ale skoro spostrzegę, że mnie łudzisz, to palnę ci kulą w łeb!
— Nie uczynisz tego!
— Uczynię to!
— Nie uczynisz tego, bo oświadczam ci, że mamy może dwa pastwiska.
— Może?
— Albo na pewno; a więc dwa.
— Albo trzy!
— Tylko dwa!
— Dobrze. Jeśli znajdę trzy, jesteś zgubiony!
— Wybacz, emirze! Być może, że tymczasem znaleźli jeszcze jedno. W takim razie są trzy.
— Ah! A może są cztery?
— Zechcesz może, aby ich było dziesięć!
— Jesteś Abu Hammedem i nie zechcesz chyba stracić tego, coś nagromadził rozbojem. Nie będę się już ciebie więcej pytał.
— Mamy cztery, emirze — rzekł bojaźliwie.
— Dobrze. Milcz teraz, bo sam się przekonam!
Tymczasem rozejrzałem się przez lunetę po całym widnokręgu, spostrzegłem kilka ruchomych punktów. Przywołałem do siebie Haddedihna, który przywodził ludziom, znajdującym się pod moim rozkazem. Był to dzielny wojownik, któremu mogłem zupełnie zaufać.
— Mamy czterdziestu Abu Hammedów. Czy sądzisz, że trzydziestu naszych ludzi mogłoby ich dostatecznie przypilnować?
— Dziesięciu, emirze. Nie mają przecież broni!
— Pojadę teraz naprzód z hadżim Omarem, aby zasięgnąć języka. Gdy słońce stanie prosto nad tamtym krzakiem, a mnie jeszcze nie będzie spowrotem, to wyślesz trzydziestu Haddedihnów, aby mnie szukali!
Zawołałem Anglika; przybył ze swoimi dwoma służącymi. Rzekłem doń:
— Mam panu do powierzenia bardzo ważny posterunek.
— Well — odpowiedział.
— Ja teraz pojadę zobaczyć, jak daleko ciągną się pastwiska Abu Hammedów. Jeśli nie wrócę za dwie godziny, to trzydziestu ludzi pośpieszy w ślad za mną.
— Ja także?
— Pan zostanie z resztą ludzi, aby pilnować jeńców. Jeśli który z nich czemkolwiek zdradzi chęć ucieczki, to proszę go zastrzelić na miejscu.
— Yes! Jeśli ktoś ucieknie, to powystrzelam wszystkich.
— Dobrze, ale nie więcej!
— No! Ale sir, jeśli mówić z Abu Hammedami, to zapytać!
— O co?
— O ruiny i fowling-bulle.
— Dobrze. Naprzód, Halefie!
Pomknęliśmy galopem przez step ku owym punktom, które wprzódy spostrzegłem. Była to trzoda owiec, przy której stał starzec.
— Sallam aaleikum! — powitałem go.
— Aaleikum! — odpowiedział, oddając mi niski pokłon.
— Czy panuje spokój na twem pastwisku?
— Tak, panie. Czy i ty przynosisz pokój?
— Przynoszę go. Czy należysz do szczepu Abu Hammedów?
— Tak.
— Gdzie jest wasz obóz?
— Tam w dole za skrętem rzeki.
— Czy macie kilka pastwisk?
— Dlaczego pytasz o to, panie?
— Bo przybywam w poselstwie od twego szczepu.
— Od kogo?
— Od szejka twego, Cedara ben Huli.
— Hamdullilah! Przybywasz zapewne z radosną wieścią?
— Tak jest. Powiedz więc, ile macie pastwisk?
— Sześć. Trzy tu wzdłuż rzeki, a trzy na wyspach.
— Czy wszystkie wyspy są waszą własnością?
— Wszystkie.
— Czy wszystkie są zaludnione?
— Wszystkie z wyjątkiem jednej.
W tonie tej odpowiedzi i w twarzy starca było coś, co budziło moją nieufność; atoli nie dałem tego po sobie poznać i pytałem się:
— Gdzie jest ta jedna wyspa?
— Tam prosto naprzeciw nas jest pierwsza, a ta, zdaje mi się, jest czwartą, panie.
Postanowiłem wyspę tę mieć na oku i dowiadywałem się dalej:
— Dlaczego nie jest zaludnioną?
— Trudno się do niej dostać, albowiem prąd tam niebezpieczny.
Hm! W takim razie nadawałaby się dobrze na miejsce pobytu dla jeńców! To pomyślawszy, zagadnąłem go:
— Ilu mężów jest w waszym obozie?
— Czy jesteś naprawdę posłem szejka, panie?
Podejrzliwość ta wzbudziła naturalnie i we mnie nieufność.
— Tak jest. Mówiłem z nim jakoteż z szejkami Obeidów i Dżowarjów.
— Jaką wieść przynosisz?
— Wieść o pokoju.
— Dlaczego on nie wysłał męża ze swego szczepu?
— Mężowie Abu Hammedów wnet przybędą.
Nie chciałem go już dalej wypytywać, podjechałem więc na brzeg rzeki, aby policzyć wyspy. Gdyśmy już trzecią wyspę mieli za sobą, ujrzeliśmy za zagięciem rzeki namioty obozu. Cała równina była zasiana wielbłądami, wołami, kozami i owcami. Koni było mało i ludzi niewielu, a byli to bezsilni starcy, więc nieszkodliwi. Wjechaliśmy na drogę między namioty.
Przed jednym z namiotów stała młoda dziewczyna i pieściła przywiązanego tam konia. Ujrzawszy mnie, krzyknęła, dosiadła szybko konia i pomknęła lotem strzały. Czy miałem pojechać za nią? Nie uczyniłem tego; nicbym tem zresztą nie wskórał, w tej chwili bowiem otoczyli mnie wszyscy, którzy byli obecni w obozie: starcy, chorzy, kobiety i dziewczęta. Jeden ze starców położył rękę na szyi mego konia i zapytał:
— Kim jesteś, panie?
— Jestem posłem, którego wysłał do was Cedar ben Huli.
— Szejk! Z jaką wieścią przysyła cię?
— Powiem to, gdy będziecie wszyscy zgromadzeni. Ilu on tu zostawił wojowników?
— Piętnastu młodych mężów. Ajehna pojechała zapewne, aby ich zawołać.
— Pozwól więc, że zsiądę. Ty jednak — rzekłem, zwracając się do Halefa — jedź dalej, bo Dżowarjowie muszą otrzymać tę samą wieść.
Halef obrócił konia i odjechał pędem.
— Czy towarzysz twój nie może tu zostać, by wypocząć i posilić się? — zapytał starzec.
— On nie jest zmęczony, ani głodny, a musi bezzwłocznie wykonać dany mu rozkaz. Gdzie są młodzi wojownicy?
— Przy wyspie.
Ah, znowu ta wyspa!
— Cóż oni tam robią?
— Oni — — zaciął się, a potem dodał: — pasą bydło.
— Czy wyspa jest daleko stąd?
— Nie. Zobacz, oto już przybywają!
Od strony rzeki nadjeżdżał oddział zbrojnych ludzi. Byli to młodzi ze szczepu, prawie jeszcze chłopięta, których zostawiono wraz ze starcami. Nie mieli strzelb, tylko piki i maczugi. Pierwszy z nich, a zarazem najroślejszy, podniósł w pędzie maczugę i cisnął nią we mnie, wołając:
— Psie, jak śmiesz przychodzić do nas?
Na szczęście trzymałem strzelbę przed sobą i mogłem pocisk odbić kolbą; ale piki wszystkich chłopiąt były we mnie wymierzone. Nie wiele sobie z tego robiąc, spiąłem konia i natarłem ostro na tego, co mnie zaczepił i stanąłem tuż przy jego koniu. Był to najstarszy z chłopców, miał może dwadzieścia lat.
— Chłopcze, ty śmiesz zaczepiać gościa swego szczepu?
To mówiąc, porwałem go ku sobie i posadziłem przed sobą na koniu. Zwisał z rąk mych bezwładnie jak marjonetka; strach go unieruchomił.
— Teraz kłujcie, jeśli chcecie kogoś zabić! — dodałem.
Naturalnie, że nie uczynili tego, bo on mi służył za tarczę. Ale dzielni chłopcy nie dali za wygraną. Kilku zeskoczyło z koni i starało się podejść ku mnie z boku lub styłu, podczas gdy tamci sprzodu groźną postawą usiłowali na siebie skierować mą uwagę. Czy miałem ich zranić? Żal mi ich było. Przyparłem więc konia do jednego z namiotów, aby być krytym w tyle i zapytałem:
— Cóż wam uczyniłem, że chcecie mnie zabić?
— Znamy ciebie — odpowiedział jeden. — Nie umkniesz po raz wtóry, człowieku z lwią skórą!
— Przemawiasz zbyt śmiało, chłopcze ze skórą jagnięcą!
Wtem podniosła ręce jakaś stara kobieta i lamentując zawołała:
— Czy to ten? O, nie czyńcie mu nic, bo on jest straszny!
— Zabijemy go! — odpowiedziała gromada.
— On was rozszarpie, a potem odjedzie przez powietrze!
— Nie odjadę, lecz zostanę! — odpowiedziałem i cisnąłem swego więźnia w sam środek między napastników. Potem zeskoczyłem z konia i wszedłem do namiotu. Jednem cięciem mego sztyletu rozszerzyłem wejście tak, że mogłem konia, którego nie chciałem narazić na niebezpieczeństwo, wciągnąć za sobą do środka. Teraz byłem jako tako zabezpieczony przed ukłuciami tych os.
— Mamy go! Hamdullillah, mamy go! — krzyczano na dworze.
— Otoczcie namiot; nie wypuszczajcie go! — zawołał inny głos.
— Zastrzelcie go przez ściany! — krzyknął ktoś.
— Nie, złapiemy go żywcem. On ma konia przy sobie; a tego nie wolno nam zranić; szejk chce go mieć!
Wiedziałem, że nikt nie poważy się do mnie wejść; usiadłem przeto wygodnie i sięgnąłem po zimne mięsiwo, które leżało wpobliżu na misce. Zresztą oblężenie to nie trwało długo; Halef nie oszczędzał konia i wnet zadudniła ziemia od galopu trzydziestu jeźdźców.
— Allah kerihm — Boże, bądź miłościw! — wołano. To wrogowie!
Wyszedłem z namiotu. Z całej ludności, znajdującej się w obozie, nie było widać ani jednej osoby. Wszyscy ukryli się w namiotach.
— Zihdi — zawołał głośno Halef.
— Tu, hadżi Halefie Omarze.
— Czy ci co złego wyrządzono?
— Nic. Obsadźcie obóz, by nikt nie uciekł. Jeśli ktoś zechce uciec, zabić go natychmiast!
Słowa te były dość głośno wypowiedziane, aby je wszyscy słyszeli. Chciałem tylko zagrozić. Potem posłałem Halefa, aby szedł od namiotu do namiotu i przyprowadził starców; owych piętnastu chłopców nie było mi trzeba. Długi czas minął, zanim się starcy zgromadzili; byli w ukryciu, a teraz przybywali, drżąc z trwogi. Gdy już siedzieli naokoło mnie, lękliwie oczekując tego, co nastąpi, rozpocząłem rozmowę.
— Czy widzieliście utatuowanie moich ludzi?
— Tak, panie.
— Poznaliście więc ich szczep?
— Tak. To są Haddedihnowie, panie.
— Gdzie są wasi wojownicy?
— Ty wiesz to zapewne, panie.
— Tak, wiem to i powiem wam: Wszyscy są uwięzieni przez Haddedihnów i ani jeden nie umknie.
— Allah kehrim!
— Tak, niech się Allah zlituje nad nimi i nad wami!
— On kłamie! — szepnął jeden z nich, któremu wiek nie złamał jeszcze odwagi.
Odwróciłem się:
— Mówisz, że kłamię? Włos twój jest siwy, a twój grzbiet chyli się pod ciężarem lat; dlatego wybaczam ci twe słowa. Dlaczego sądzisz, że kłamię?
— Jakżeż mogą Haddedihnowie uwięzić całe trzy szczepy?
— Uwierzyłbyś, gdybyś wiedział, że nie byli sami. Byli połączeni z Abu Mohammedami i Alabeidami. Wiedzieli o wszystkiem, a wówczas, gdy wasi wojownicy mnie uwięzili, wracałem od Abu Mohammedów, do których się udałem, aby umówić się z nimi co do wojny. Przyjęliśmy waszych ludzi w Wadi Deradż i żaden nie zdołał uciec. Posłuchajcie, jaki wydam rozkaz!
Podszedłem ku wejściu do namiotu, w którym znajdowaliśmy się, i skinąłem na Halefa.
— Wróć i przyprowadź uwięzionych Abu Hammedów.
Przestrach ogarnął teraz wszystkich naprawdę, a starzec rzekł:
— Czy to możliwie, panie?
— Powiedziałem prawdę. Wszyscy wojownicy waszego szczepu są w naszych rękach. Albo będą zabici, albo zapłacicie za nich żądany okup.
— Czy szeik Cedar ben Huli jest również w niewoli?
— Tak jest.
— Powinieneś był z nim rozmówić się co do okupu!
— Uczyniłem to.
— Cóż on powiedział?
— Chce go zapłacić i dał mi czterdziestu z waszych ludzi, którzy wnet przyjdą, aby go zabrać.
— Niech nas Allah strzeże!
— Ile okup wynosi?
— Wnet się dowiecie. Ile sztuk wynoszą trzody wasze?
— Nie wiemy tego!
— Kłamiecie! Każdy zna liczbę zwierząt, należących do jego szczepu. Ile macie koni?
— Dwadzieścia, prócz tych, co ruszyły na wojnę.
— Te są już dla was stracone. Ile wielbłądów?
— Trzysta.
— Wołów?
— Dwanaście set.
— Osłów i mułów?
— Może trzydzieści.
— Owiec?
— Dziewięć tysięcy.
— Szczep wasz nie jest bogaty. Okup wynosić będzie: dziesięć koni, sto wielbłądów, trzysta wołów, dziesięć osłów i mułów i dwa tysiące owiec.
Starcy zaczęli straszliwie lamentować. Było mi ich bardzo żal, ale nie mogłem nic zmienić, zresztą, gdy porównałem te cyfry z tem, czegoby wśród innych okoliczności z pewnością zażądano, czułem, że mam czyste sumienie. Aby położyć kres zawodzeniom i lamentom, zawołałem tonem cokolwiek opryskliwym:
— Cicho! Szejk Cedar ben Huli zgodził się już na to.
— Nie możemy tyle dać! — brzmiała odpowiedź.
— Możecie! Co się zrabowało, to można bardzo łatwo oddać!
— Nie zrabowaliśmy nic. Dlaczego chcesz nas uważać za haremi?[164]
— Cicho być! A na mnie nie napadliście?
— To był żart, panie!
— W takim razie żartujecie w sposób bardzo niebezpieczny. Ile macie pastwisk?
— Sześć.
— Czy i na wyspach?
— Tak.
— I na wyspie, przy której przedtem znajdowali się wasi młodzi ludzie?
— Nie.
— Powiedziano mi przecież, że oni tam pasą trzody! Usta wasze pełne są kłamstw! Kto jest na tej wyspie?
Spojrzeli na siebie zakłopotani; potem odpowiedział jeden z nich:
— Tam są ludzie.
— Co za ludzie?
— Cudzoziemcy.
— Skąd?
— Nie wiemy.
— A któż wie o tem?
— Tylko szejk.
— Kto przyprowadził tych mężów do was?
— Nasi wojownicy.
— Was wojownicy! I tylko szejk wie, skąd oni są? Widzę, że będę musiał zażądać od was trzech tysięcy owiec, zamiast — dwóch tysięcy. A może wolicie powiedzieć mi?
— Panie, nie wolno nam!
— Dlaczego?
— Szejk by nas ukarał. Zlituj się nad nami!
— Macie słuszność; nie wprowadzę was w kłopot.
Wtem rozległ się tętent między namiotami: byli to jeńcy wraz z eskortą. Na ten widok ozwały się we wszystkich namiotach skargi i lamenty, choć na dworze nie było widać nikogo. Powstałem.
— Teraz możecie się przekonać, że powiedziałem prawdę. Przybyło czterdziestu z waszych wojowników, aby zabrać okup. Pójdźcie teraz do namiotów i wyprowadźcie wszystkich ich mieszkańców przed obóz; nic im się nie stanie, chcę z nimi tylko pomówić.
Zgromadzenie takiego tłumu starców, kobiet i dzieci wymagało niemało trudu. Gdy już wszyscy byli razem, przystąpiłem do więźniów:
— Widzicie tu swoich ojców, swoje matki, siostry i dzieci! Są w moich rękach; każę ich uwięzie i stąd uprowadzić, jeśli nie będziecie posłuszni rozkazom, jakie teraz otrzymacie. Macie sześć pastwisk, a wszystkie są wpobliżu. Podzielę was na sześć oddziałów, a każdy z nich uda się pod nadzorem moich wojowników na jedno z tych pastwisk, aby przypędzić tu bydło. Za godzinę wszystkie trzody muszą już tu być spędzone!
Stało się tak, jak rzekłem. Abu Hammedzi podzielili się pod nadzorem Haddedihnów; z tych ostatnich zatrzymałem przy sobie tylko dwunastu mężów. Przy nich był także Halef.
— Teraz oddalę się, Halefie — powiedziałem do niego.
— Dokąd, zihdi? — zapytał.
— Na wyspę. Ty będziesz tu uważał na porządek, a potem pokierujesz wyborem zwierząt. Uważaj, by tym biednym ludziom nie zabrano najlepszych sztuk. Niech się ten podział odbędzie sprawiedliwie.
— Oni na to nie zasłużyli, zihdi!
— Ale ja tak chcę. Rozumiesz, Halefie?
Nadszedł Dawid Lindsay.
— Czy pytałeś się, sir?
— Jeszcze nie.
— Nie zapomnieć, sir!
— Nie. Chciałbym panu znowu powierzyć posterunek.
— Well! Jaki?
— Niech pan uważa, aby żadna z tych kobiet nie uciekła!
— Yes!
— Gdy która z nich zechce uciekać, to — — —
— Zastrzelę ją!
— O, nie, panie lordzie!
— Cóż więc?
— Pozwoli pan jej uciec!
— Well, sir!
Wydobył wprawdzie te dwa słowa ze siebie, ale ust nie zawarł. Byłem głęboko przekonany, że już sam widok Dawida Lindsaya odbierze kobietom ochotę do ucieczki. W kratkowanem ubraniu musiał im się wydawać strasznym potworem.
Wziąwszy z sobą dwóch Haddedihnów, skierowałem się ku rzece. Tu ujrzałem przed sobą czwartą wyspę. Była długa i wąska; a rosła na niej gęsto trzcina, przewyższająca znacznie dorosłego mężczyznę. Nie mogłem dojrzeć żadnej żywej istoty, ale wyspa ta kryła w sobie tajemnicę, którą musiałem koniecznie wyśledzić. Nie zabrałem ze sobą żadnego z Abu Hammedów, aby nikogo nie narazić na późniejszą szkodę.
— Poszukajcie łodzi! — rozkazałem mym towarzyszom.
— Dokąd chcesz się udać?
— Na wyspę.
— Emirze, to niemożliwe!
— Dlaczego?
— Czy nie widzisz gwałtownego prądu po obu jej stronach? Każda łódź rozbiłaby się o nią.
Ten człowiek miał słuszność, ale mimo to byłem przekonany, że musiała istnieć jakaś komunikacja między brzegiem a wyspą, a gdym wytężył wzrok, dostrzegłem, że na górnym końcu trzcina była całkiem zdeptana.
— Spójrzcie tam! Czy nie widzicie, że tam byli ludzie?
— Zdaje się, emirze.
— Musi więc być jakaś łódź.
— Rozbiłaby się; to pewne!
— Szukajcie.
Poszli brzegiem w górę i na dół i nic nie znalazłszy, wrócili. Teraz szukałem sam, lecz bez skutku. Wreszcie odkryłem — ani łódź ani czółno — lecz przyrząd, po którym odrazu poznałem, do czego służył. Do pnia drzewa, stojącego powyżej wyspy, tuż nad wodą, była przywiązana długa, mocna, z włókien palmowych skręcona lina. Jeden jej koniec był owinięty naokoło pnia, a sama lina gubiła się w gęstych zaroślach, krzewiących się naokoło drzewa. Gdym ją wyciągnął, ukazał się na drugim jej końcu wklęśnięty wór ze skóry koźlej, a na nim umieszczony kawał drewna, który z pewnością służył do trzymania się rękoma.
— Patrzcie, oto jest łódź. Ona nie może się rozbić. Popłynę na drugą stronę, a wy będziecie tu uważali, aby mi nikt nie przeszkodził.
— To niebezpieczne, emirze!
— Ale inni przepłynęli też na drugą stronę.
Zrzuciłem z siebie wierzchnie odzienie i rozdąłem wór. Otwór zawiązałem sznurem, przymocowanym do woru.
— Trzymajcie linę i wypuszczajcie ją tylko powoli, po kawałku z rąk!
Chwyciłem za drewno i skoczyłem do wody. Prąd porwał mnie natychmiast, a był tak silny, że jeden człowiek, chcąc utrzymać linę w ręku, musiałby wszystkie swe siły wytężyć. Do przyciągnięcia jednego człowieka z przeciwnej strony potrzebaby było połączonych sił kilku ludzi. Kierowałem się ku wyspie; poszło mi to całkiem po myśli i dopłynąłem szczęśliwie do brzegu, choć odniosłem silne uderzenie. Pierwszą moją troską było, ukryć linę tak, by mi się nie zapodziała. Potem wziąłem do ręki sztylet, który miałem z sobą.
Od brzegu wyspy wgłąb wiodła przez trzcinową gęstwinę wąska, wydeptana ścieżka, którą dostałem się wnet przed małą, z trzciny i sitowia skleconą, chatę. Była tak niska, że człowiek nie mógłby w niej stać. Wewnątrz nie było nic prócz kilku kawałków odzieży. Przyjrzałem się jej dokładnie i zauważyłem, że są to podarte szaty trzech mężczyzn. Żaden ślad nie wskazywał na to, że właściciele tych szat byli tu niedawno obecni; ale ścieżka prowadziła dalej.
Idąc nią dalej, usłyszałem jakby jakieś stękanie. Pobiegłem naprzód i znalazłem się w miejscu, gdzie trzcina była ścięta. Na tej małej przestrzeni ujrzałem — — — trzy głowy ludzkie, wetknięte szyjami w ziemię; tak mi się przynajmniej zdawało. Głowy te były strasznie opuchłe, a przyczynę tego łatwo było odgadnąć, albowiem za mojem zbliżeniem się podleciała w powietrze gęsta chmura moskitów i komarów. Oczy i usta były zamknięte. Czy były to trupie głowy, które z jakiegoś powodu tu wetknięto?
Schyliłem się i dotknąłem jednej z nich. Wtem wydobyło się ciche westchnienie z ust, a oczy się otworzyły i popatrzyły na mnie szklanym wyrazem. Rzadko kiedy w życiu doznałem strachu, ale teraz ogarnęło mnie takie przerażenie, że cofnąłem się o kilka kroków.
Znów przystąpiłem bliżej i zbadałem rzecz. Istotnie, ci trzej mężowie byli aż do głów zakopani w wilgotnej, zgniłej ziemi.
— Kto wy jesteście? — zapytałem głośno.
Wszyscy trzej otworzyli znowu oczy i obrzucili mnie obłąkanemi spojrzeniami. Wargi jednego z nich poruszyły się.
— O, Adi! — jęknął powoli.
Adi! Czy to nie imię wielkiego świętego Dżezidich, zwanych czcicielami djabła?
— Kto was tu sprowadził? — pytałem dalej.
Usta mu się znowu poruszyły, ale nie miał sił wyrzec słowa. Przecisnąłem się przez gęste trzcinowe zarośla aż na brzeg, nabrałem wody w obie dłonie, wróciłem prędko i wlałem do ust zamęczonym. Wciągali ją w siebie łakomie. Nie mogłem wiele wody nabrać, bo w drodze przeciekała przez palce i musiałem kilka razy pójść tam i napowrót, zanim ugasili straszne swe pragnienie.
— Czy jest tu gdzie motyka? — zapytałem.
— Zabrali — szepnął jeden z nich.
Pobiegłem na górny koniec wyspy. Tam na przeciwko stali jeszcze moi towarzysze. Przytknąłem do ust rękę, zwiniętą w trąbkę, aby przekrzyczeć szum wody i zawołałem:
— Przynieście rydel, motykę i przyprowadźcie tych trzech Anglików, ale całkiem potajemnie!
Znikli. Halefa nie mogłem tu wezwać, bo był tam potrzebny. Czekałem niecierpliwie — wreszcie przybyli Haddedihnowie wraz z trzema wezwanymi i z narzędziem, które było podobne do motyki.
— Sir Dawid! — zawołałem ku przeciwległemu brzegowi.
— Yes! — odpowiedział.
— Szybko tu przypłynąć! Bill i ten drugi! Przynieście ze sobą motykę!
— Moją motykę? Są fowling-bulle?
— Zobaczymy!
Odwiązałem wór i wepchnąłem go do wody.
— Ciągnijcie!
Niedługo potem stanął sir Dawid na wyspie.
— Gdzie? — zapytał.
— Poczekać! Niech wprzódy tamci przypłyną!
— Well!
Wezwał ludzi swych żywemi gestami do pośpiechu i wreszcie oba tęgie chłopy stanęły przy nas. Bill miał przy sobie motykę. Przywiązałem znowu wór.
— Chodź, sir!
— Ah! Wreszcie!
— Sir Dawid, czy wybaczy mi pan?
— Co?
— Nie znalazłem fowling-bullów.
— Żadnych?
Stanął i otworzył szeroko usta.
— Żadnych? Ah!
Chwycił motykę i poszedł naprzód.
Gdyśmy doszli do tego miejsca, odskoczył wtył z okrzykiem przerażenia. Teraz widok był okropniejszy niż przedtem, albowiem wszyscy trzej mieli oczy otwarte i poruszali głowami, aby odpędzić rój owadów.
— Zakopano ich! — rzekłem.
— Kto? — zapytał Lindsay.
— Nie wiem, dowiemy się.
Zabrałem się z wielkim pośpiechem do rozkopywania ziemi, przyczem tamci pomagali gołemi rękoma; dzięki temu już po kwadransie wydobyliśmy nieszczęśliwców. Byli całkiem nadzy, a ręce i nogi mieli związane sznurami z łyka. Wiedziałem, że Arabowie zakopują ludzi dotkniętych pewnemi ciężkiemi chorobami aż po głowę w ziemię, w przekonaniu, że to uleczy chorych. Ci mężowie jednak byli związani, stąd wniosek, że nie zakopano ich spowodu choroby. Zanieśliśmy ich na brzeg i opryskiwaliśmy wodą. To ich orzeźwiło.
— Co wy za jedni? — zapytałem.
— Baadri! — brzmiała odpowiedź.
Baadri? To była przecież nazwa wsi, zamieszkanej wyłącznie przez czcicieli djabła! A więc przypuszczenia moje były trafne.
— Przenieść ich na drugi brzeg! — rozkazałem.
— Jak? — zapytał Anglik.
— Ja naprzód przepłynę, aby pomóc ciągnąć, i zabiorę z sobą ich rzeczy. Potem wy przepłyniecie, każdy z jednym z nich.
— Well! Ale to nie będzie łatwo!
— Weźmie go pan na ręce przed siebie.
Zwinąłem szaty jak turban i włożyłem na głowę. Potem przyciągnięto mnie do brzegu. Ja i obaj Haddedihnowie mieliśmy teraz ciężką pracę, a podczas niej tamci znajdowali się w wielkiem niebezpieczeństwie; wreszcie udało się nam przyciągnąć szczęśliwie wszystkich sześciu do brzegu.
— Ubierzcie ich! Niechaj tu potem leżą w ukryciu. Panie Dawidzie, pan im pokryjomu będzie przynosił żywność, a tamci obejmą straż.
— Well! Proszę zapytać, kto ich zakopał.
— Oczywista, że szejk.
— Zabić tego łajdaka.
Ta przygoda zajęła nam więcej niż godzinę czasu. Gdyśmy wrócili do obozu, równina roiła się od tysięcy zwierząt. Wydzielenie bydła było bardzo trudnem zadaniem, do którego jednak mały hadż Halef Omar dorósł w zupełności. Dosiadł mego ogiera, naturalnie, aby mógł szybciej przebiegać z miejsca na miejsce, ale przytem szło mu także trochę i o to, żeby go podziwiano. Wszędzie było go widać. Haddedihnowie byli zachwyceni tem zajęciem, uwięzieni zaś Abu Hammedowie, którzy musieli im pomagać, nie zdołali ukryć gniewu, mimowolnie malującego się na ich twarzy. Zato tam, gdzie siedzieli starcy i niewiasty, płynęły już jawnie łzy gorące i padło niejedno, półgłosem wyrzeczone przekleństwo. Przystąpiłem do grupy kobiet. Tu zauważyłem niewiastę, która z utajonem zadowoleniem przypatrywała się czynnościom moich ludzi. Czy żywiła ona w swem sercu nienawiść ku szejkowi?
— Chodź za mną! — rozkazałem jej.
— Panie, miej litość! Nie zrobiłam nic! — błagała przestraszona.
— Nic ci się nie stanie!
Zaprowadziłem ją do pustego namiotu, w którym już wprzód przebywałem. Tam stanąłem przed nią, popatrzyłem jej ostro w oczy i zapytałem:
— Czy masz wroga w szczepie?
Spojrzała na mnie zdumiona.
— Panie, skąd wiesz o tem?
— Bądź szczerą! Kto to jest?
— Ty mu to powiesz!
— Nie, albowiem jest i moim wrogiem.
— Tyś go zwyciężył?
— Tak jest. Nienawidzisz szejka Cedara ben Huli?
Ciemne jej oko zabłysło.
— Tak, panie, nienawidzę go.
— Dlaczego?
— Nienawidzę go za to, że kazał zabić ojca mych dzieci.
— Dlaczego kazał zabić?
— Pan mój nie chciał kraść.
— Dlaczego nie chciał?
— Dlatego, że szejk otrzymuje największą część łupu.
— Czyś ty uboga?
— Stryj moich dzieci wziął mnie do siebie; i on jest ubogi.
— Ile ma bydła?
— Jednego wołu i dziesięć owiec;on będzie je musiał oddać, bo gdy szejk wróci, to my poniesiemy całą szkodę. Szejk nie zubożeje, tylko szczep.
— On nie wróci, jeśli powiesz wszystko szczerze.
— Panie, czy mówisz prawdę?
— Tak jest. Zatrzymam go jako więźnia i dam Abu Hammedom szejka sprawiedliwego i uczciwego. Niech stryj dzieci twoich wszystko zatrzyma, co posiada.
— Panie, ręka twa jest pełna miłosierdzia. Czego chcesz się ode mnie dowiedzieć?
— Znasz tę oto wyspę tam na rzece?
Zbladła.
— Dlaczego pytasz się mnie o nią?
— Dlatego, że chcę z tobą o niej pomówić.
— O, nie czyń tego, panie, bo tego, kto zdradzi jej tajemnicę, zabije szejk.
— Jeśli mi tę tajemnicę wyjawisz, to on nie wróci.
— Czy to prawda?
— Wierz mi! A więc do czego służy ta wyspa?
— Jest to miejsce pobytu więźniów szejka.
— Jakich więźniów?
— On przychwytuje podróżnych, którzy przybywają lądem lub wodą i zabiera im wszystko. Jeśli nic nie mają, to ich zabija; gdy zaś są bogaci, zatrzymuje ich u siebie, aby wymusić okup.
— Wtedy dostają się na wyspę?
— Tak, do trzcinowej chaty. Nie mogą uciec, bo związuje się im ręce i nogi.
— A gdy potem szejk dostanie okup?
— To zabija ich mimo to, aby go nie mogli zdradzić.
— A jeśli nie chcą lub nie mogą się opłacić?
— To katuje ich.
— Na czem polegają męki, które im zadaje?
— Jest ich wiele. Często każe więźniów zakopać.
— A kto ich dozoruje?
— Szejk i jego synowie.
Ten, który mnie uwięził, był również jego synem; zauważyłem go między więźniami w Wadi Deradż. Dlatego zapytałem dalej:
— Ilu synów ma szejk?
— Dwóch.
— Czy jeden z nich jest tu?
— Ten, który chciał cię zabić, gdyś przybył do obozu.
— Czy są teraz więźniowie na wyspie?
— Dwaj lub trzej.
— Gdzie oni tam są?
— Nie wiem. O tem wiedzą tylko ci, którzy brali udział w napadzie.
— Jak się oni dostali w jego ręce?
— Przypłynęli prądem rzeki na kelleku[165] i przybili pod wieczór do brzegu, niedaleko stąd. Wtedy napadł na nich.
— Ile czasu upłynęło od ich uwięzienia?
Zamyśliła się na chwilę, a potem rzekła:
— Może ze dwadzieścia dni.
— Jak się z nimi obchodził?
— Nie wiem.
— Macie tu dużo tachterwahnów?[166].
— Jest kilka.
Sięgnąłem do swego turbanu i wyjąłem kilka monet. Były to pieniądze, które znalazłem w siodle Abu Zeifa. Cudny jego wielbłąd zakończył niestety żywot w Bagdadzie; pieniądze zaś zostały mi aż do dzisiejszego dnia.
— Dziękuję ci! Masz tu!
— O panie, łaska twa jest większą, niż — —
— Nie dziękuj — przerwałem jej. — Czy stryj twych dzieci jest również uwięziony?
— Tak.
— Będzie wolny. Pójdź do tego małego męża, który jedzie na czarnym koniu i powiedz mu, że kazałem oddać ci twoje zwierzęta. Szejk nie wróci.
— O panie!
— Dobrze. Odejdź i nie zdradź nikomu, o czem mówiliśmy z sobą.
Odeszła i ja wyszedłem znowu z namiotu. Odliczanie zwierząt miało się już prawie ku końcowi. Wyszukałem Halefa. Na moje skinienie podjechał ku mnie.
— Kto ci pozwolił dosiąść mego ogiera, hadżi Halefie Omarze?
— Chciałem go przyzwyczaić do swoich nóg, zihdi!
— Sądzę, że nie bardzo się ich ulęknie. Słuchaj, Halefie, przyjdzie do ciebie kobieta i zażąda napowrót wołu i dziesięciu owiec. Oddasz jej.
— Będę posłuszny, effendi.
— Słuchaj dalej! Weźmiesz z tego obozu trzy tachterwahny i osiodłasz niemi trzy wielbłądy.
— Kogo się w nich umieści?
— Popatrz ku rzece. Czy widzisz tam gąszcz i drzewo po prawej stronie?
— Widzę.
— Tam leżą trzej chorzy, których trzeba umieścić w koszach. Wejdź do szejkowego namiotu; należy on do ciebie ze wszystkiem, co tam znajdziesz. Weź stamtąd kobierce i włóż je do koszów, aby chorym było miękko. Nikt jednak nie powinien się dowiedzieć ani teraz ani w drodze, kogo wielbłądy dźwigają!
— Wiesz, zihdi, że robię wszystko, co każesz; ale ja sam nie podołam.
— Są tam ci trzej Anglicy i dwaj Haddedihnowie. Daj mi teraz mojego konia: obejmę znowu nadzór.
W godzinę ukończyliśmy wszystko. Gdy wszyscy obecni całą uwagę zwracali na trzody, udało się Halefowi kosze z chorymi niepostrzeżenie wsadzić na wielbłądy. Cała, długa karawana, była gotowa do drogi. Szukałem onego młodzieńca, który powitał mnie dziś maczugą. Ujrzałem go stojącego wśród swoich rówieśników i podjechałem do niego. Lindsay znajdował się ze swoimi służącymi całkiem blisko.
— Sir Dawid, czy nie ma pan lub pańscy służący czegoś w rodzaju sznura?
— Sądzę, że jest tu dużo sznurów.
Przystąpił do tych niewielu koni, które miano zostawić szczepowi. Były linami przywiązane do pali, podtrzymujących namioty. Odciął kilka z tych lin i wrócił.
— Sir Dawid, czy widzi pan tego brunatnego chłopaka?
Wskazałem mu go ukradkiem oczyma.
— Widzę go, sir.
— Oddaję go panu. On miał pilnować tych trzech nieszczęśliwców i dlatego pójdzie z nami. Proszę mu mocno związać ręce na plecach i przymocować sznur do siodła lub strzemienia; niech się trochę uczy biegać.
— Yes, sir! Bardzo pięknie.
— Nie dać mu ani jeść ani pić, aż dojedziemy do Wadi Deradż.
— Zasłużył sobie na to!
— Niech go pan strzeże. Jeśli umknie, to i ja rozstanę się z panem; wówczas będzie pan sam poszukiwał fowling-bullów!
— Będę go mocno trzymał. W nocy zakopię go!
— A więc do dzieła!
Anglik przystąpił do młodzieńca i położył mu rękę na ramieniu.
— I have the honour, Mylord! Pójdziesz z nami, wisielcze!
On go przytrzymał, obaj służący związali mu ręce. Młodzieniec nie wiedział w pierwszej chwili, co się z nim dzieje, potem odwrócił się do mnie.
— Cóż to ma znaczyć, emirze?
— Pójdziesz z nami.
— Nie jestem jeńcem; zostanę tu!
Wtem przecisnęła się ku nam stara kobieta.
— Allah kerihm, emirze! Cóż chcesz zrobić z moim synem?
— On będzie nam towarzyszył.
— On? Gwiazda mej starości, sława rówieśników, duma szczepu? Cóż on zrobił, że go wiążesz, jak mordercę, którego dosięgnął krwawy odwet?
— Szybko, sir! Przywiążcie go do konia, a potem w drogę!
Dałem natychmiast znak do odjazdu i sam odjechałem. Spoczątku miałem współczucie dla tego tak srodze ukaranego szczepu, ale teraz czułem wstręt do każdej twarzy zosobna, a gdy już zostawiliśmy za sobą obóz, jęki i narzekania, miałem wrażenie, jakgdybym się wydobył ze zbójeckiej nory.
Halef stanął ze swymi wielbłądami na czele pochodu. Podjechałem do niego.
— Czy leżą wygodnie?
— Jak na dywanie padyszacha, zihdi.
— Czy jedli?
— Nie, pili mleko.
— Tem lepiej. Czy mogą mówić?
— Wyrzekli tylko kilka słów, ale w języku, którego nie rozumiem, effendi.
— To pewnie język kurdyjski.
— Kurdyjski?
— Tak. Sądzę, że to czciciele djabła.
— Czciciele djabła? Allah il Allah! Panie, zachowaj nas przed potrzykroć ukamienowanym djabłem! Jakżesz można czcić djabła, zihdi!
— Oni go nie czczą, choć się ich tak nazywa. Są to bardzo dobrzy, uczciwi i pracowici ludzie, po części chrześcijanie, po części muzułmanie.
— Dlatego też mają taki język, którego żaden muzułmanin nie może zrozumieć. Czy umiesz mówić tym językiem?
— Nie.
Żachnął się, jakby się przestraszył.
— Nie? Zihdi, to nieprawda, ty umiesz wszystko!
— Zapewniam cię, nie rozumiem tej mowy!
— Wcale nie?
— Hm! Znam język pokrewny ich mowie; może znajdę kilka słów, aby się z nimi porozumieć.
— A widzisz, że miałem słuszność, zihdi!
— Pan Bóg tylko wie wszystko; wiedza ludzka jest ułomną. Przecież nie wiem nawet, czy Hanneh, światło twoich oczu, zadowolona jest ze swego Halefa!
— Zadowolona, zihdi? U niej w pierwszym rzędzie jest Allah, potem Mohamet, potem djabeł na łańcuszku, któregoś jej podarował, ale zaraz potem idzie hadż, Halef Omar ben hadżi Abul Abbas ibn hadżi Dawud al Gossarah.
— A więc ty następujesz po djable!
— Nie po szatanie, lecz po twym podarunku, zihdi!
— Więc bądź jej wdzięczny i posłuszny!
Po tem upomnieniu, zostawiłem go samego.
Rozumie się samo przez się, że powrót nasz spowodu trzód, któreśmy pędzili, odbył się znacznie powolniej niż przyjazd. O zachodzie słońca przybyliśmy w pewne miejsce poniżej Dżebbaru, które bardzo nadawało się na nocleg, bo było bujnie zarosłe trawą i kwiatami. Głównem zadaniem naszem było teraz strzec trzód i Abu Hammedów; poczyniłem więc odpowiednie zarządzenia. Ułożyłem się późnym wieczorem do snu, gdy nadszedł sir Dawid.
— Okropne! Straszne, sir!
— Co?
— Hm! Niepojęte!
— Co takiego? Czy pański więzień znikł?
— Ten? No! Leży mocno przywiązany!
— A więc cóż jest tak okropne i niepojęte?
— Zapomniałem o głównej rzeczy!
— O czem? Mów pan!
— O truflach!
Musiałem się na głos roześmiać!
— O, to rzeczywiście okropne, sir, tem bardziej, że w obozie Abu Hammedów widziałem wory pełne trufli.
— Skąd wziąć teraz trufli?
— Jutro będziemy mieli trufle, zapewniam pana!
— Pięknie! Dobranoc sir!
Zasnąłem, nie pomówiwszy wprzód nic z chorymi. Na drugi dzień rano byłem już przy nich. Kosze były tak ustawione, że chorzy mogli się wzajemnie widzieć. Wyglądali cokolwiek lepiej i odzyskali już tyle sił, że mogli bez trudu mówić.
Wnet się przekonałem, że mówili dość dobrze po arabsku, choć wczoraj w stanie półświadomym wydobywali ze siebie tylko wyrazy swej ojczystej mowy. Gdym się do nich zbliżył, podniósł się jeden z nich i spoglądał ku mnie wesoło, i z zaciekawieniem.
— Czy to ty? — zawołał, zanim zdołałem się przywitać. — To ty! Poznaję ciebie!
— Kto, przyjacielu?
— Ty byłeś tym, który mi się zjawił, gdy śmierć wyciągała rękę po me serce. O, emir Kara ben Nemzi, jakżeż jestem ci wdzięczny!
— Jakto? Ty znasz moje nazwisko?
— Znamy je, ten dobry hadżi Halef Omar opowiedział nam bardzo wiele o tobie, odkąd przebudziliśmy się.
Zwróciłem się do Halefa:
— Gaduła!
— Zihdi, czy nie wolno mi mówić o tobie? — bronił się mały.
— Tak; ale bez przechwałek.
— Czy macie tyle sił, aby mówić? — zwróciłem się znowu do chorych.
— Tak, emirze.
— Pozwólcie więc, że zapytam, co wy za jedni.
— Nazywam się Pali; ten nazywa się Selek, a tamten Melaf.
— Gdzie jest wasza ojczyzna?
— Nasza ojczyzna nazywa się Baadri, na północ od Mossul.
— Jak dostaliście się w położenie, w którem was zastałem?
— Nasz szejk wysłał nas z podarunkami i listem do namiestnika w Bagdadzie.
— Do Bagdadu? Czy nie należycie do Mossul?
— Emirze, gubernator w Mossul jest złym człowiekiem, który nas bardzo uciska; namiestnik Bagdadu cieszy się zaufaniem wielkorządcy; chcieliśmy więc, aby się za nami wstawił.
— Jakżeście odbywali tę podróż? Do Mossul, a potem rzeką w dół?
— Nie. Udaliśmy się nad rzekę Ghacir; zbudowawszy tratwę, popłynęliśmy na niej z Ghacir na Cab, a z Cabu wpłynęliśmy na Tygrys. Tam wylądowaliśmy, a gdyśmy spali, napadł na nas szejk Abu Hammedów.
— Czy was ograbił?
— Zabrał nam dary i list i wszystko, cośmy mieli przy sobie. Potem chciał nas zmusić, abyśmy napisali do naszych krewnych z żądaniem przysłania okupu.
— Nie uczyniliście tego?
— Nie, jesteśmy biedni i nie możemy zapłacić okupu.
— A wasz szejk?
— I do niego kazał nam napisać, ale myśmy nie chcieli. Szejk nasz byłby zapłacił okup, ale myśmy widzieli, że to byłaby daremna ofiara, bo tak, czy owak, napewnoby nas zabito.
— Mieliście słuszność. Pozbawionoby was życia nawet w razie zapłacenia okupu.
— Zaczęli nas więc katować. Bili nas, wieszali za ręce i nogi godzinami całemi i wreszcie zakopali do ziemi.
— A przez cały ten czas byliście związani?
— Tak.
— Czy wiecie, że wasz kat znajduje się w naszych rękach?
— Opowiedział nam to hadżi Halef Omar.
— Szejk winien otrzymać zasłużoną karę.
— Emirze, nie odpłacaj mu tego!
— Jakto? Ty jesteś muzułmanin, my jednak inną mamy religję. Wróceni życiu chcemy też jemu przebaczyć.
Więc to byli czciciele djabła!
— Mylicie się — rzekłem; — nie jestem wyznawcą proroka, lecz chrześcijaninem.
— Chrześcijaninem! Masz przecież na sobie strój muzułmanina, a nawet odznakę hadżiego.
— Czyż chrześcijanin nie może być hadżim?
— Nie, gdyż chrześcijanin nie może nigdy przestąpić bram Mekki.
— A jednak ja tam byłem. Zapytajcie tego człowieka, on był przy tem.
— Tak — wtrącił Halef — hadżi emir Kara ben Nemzi był w Mekce.
— Jakimże więc jesteś chrześcijaninem, czy Chaldejczykiem?
— Nie, jestem Frankiem.
— Czy znasz dziewicę, która porodziła Boga?
— Tak jest.
— A znasz Ezau[167] syna człowieczego?
— Tak.
— Znasz aniołów świętych, którzy stoją u tronu Boga?
— Tak.
— I znasz chrzest święty?
— Tak.
— Wierzysz też, że Ezau, syn Boga żywego, powróci jeszcze na ziemię?
— Wierzę.
— Emirze, wiara twoja jest dobrą, gdyż wiara ta jest prawdziwą. Zrób to więc dla nas i przebacz szejkowi szczepu Abu Hammed to, co on nam uczynił.
— Zobaczymy! A wiecie dokąd jedziemy?
— Wiemy. Udamy się do Wadi Deradż.
— Będziecie tam mile widziani u szejka Haddedihnów.
Po tej krótkiej rozmowie ruszyliśmy w dalszą drogę. Koło Kalaat el Dżebbar udało mi się znaleźć mnóstwo trufli, co Anglika wprawiło w zachwyt. Uzbierał ich sobie spory zapas i przyrzekł zaprosić mnie na truflowy pasztet, przyrządzony przez siebie samego.
Po południu zboczyliśmy między góry Kanuca i Hamrin i szliśmy prosto na Wadi Deradż. Umyślnie nie kazałem oznajmiać naszego przybycia, ażeby dobremu szejkowi Mohammed Eminowi zrobić niespodziankę; ale straże szczepu Abu Mohammed zauważyły nas i dały hasło do radosnych okrzyków, które napełniły wnet całą dolinę. Mohammed Emin i Malek wyjechali konno naprzeciw i powitali nas. Moja trzoda nadeszła pierwsza.
Do pastwisk Haddedihnów nie było innej drogi prócz tej, która wiodła przez wadi. Tu znajdowali się jeszcze wszyscy jeńcy wojenni. Można sobie wyobrazić, jakie ku nam rzucali spojrzenia, gdy znane im zwierzęta jedno po drugiem musiały obok nich przechodzić. Wreszcie stanęliśmy znów na równinie. Zsiadłem z konia.
— Kto jest w tachterwahnach? — zapytał Moham med Emin.
— Trzej mężowie, których szejk Cedar miał zamiar zamęczyć na śmierć. Opowiem ci jeszcze o nich. Gdzie znajdują się pojmani szejkowie?
— Tu w namiocie. Oto idą.
Wychodzili właśnie z namiotu. Oczy szejka Abu Hammedów zabłysły złowrogo, gdy poznał swą trzodę. Przystąpił do mnie i rzekł:
— Przywiodłeś więcej niż powinieneś.
— Masz na myśli zwierzęta?
— Tak.
— Przywiodłem ilość, jaką mi przyprowadzić kazano.
— Ja policzę.
— Zrób to — odparłem chłodno. — Ale jednak przywiodłem więcej, niż było moim obowiązkiem.
— Co?
— Chcesz zobaczyć?
— Muszę to widzieć!
— To przywołaj tego tam.
Wskazałem przytem na jego starszego syna, który właśnie ukazał się u wejścia do namiotu. Zawołał nań.
— Przyjdźcie wszyscy tutaj — rzekłem.
Mohammed Emin, Malek i trzej szejkowie udali się za mną na miejsce, gdzie spoczywały wielbłądy z tachterwahnami. Halef zsadzał właśnie Dżezidów.
— Czy znasz tych ludzi? — zapytałem Cedara ben Huli.
Rzucił się wstecz przerażony; jego syn również.
— Dżezidzi! — krzyknął.
— Tak Dżezidzi, których chciałeś powoli mordować tak samo, jak pomordowałeś już wielu, potworze!
Błysnął ku mnie naprawdę oczyma pantery.
— Co on uczynił? — zapytał Obeida Eslah el Maheni.
— Pozwól, że ci opowiem. Zdumiejesz się, gdy się dowiesz, jakim człowiekiem był twój sprzymierzeniec.
Opowiedziałem mu więc, w jaki sposób i w jakim stanie znalazłem tych trzech ludzi. Gdy umilkłem, odstąpili wszyscy od niego. Dzięki temu otworzył się widok na wejście do doliny, na której ukazało się w tej chwili trzech jeźdźców: Lindsay ze swoimi obydwoma służącymi. Spóźnił się był. Przy jego koniu wlókł się młodszy syn szejka.
Ujrzawszy go, zwrócił się szejk natychmiast ku mnie:
— Allah akbar, co to znaczy! Drugi mój syn pojmany?
— Jak widzisz!
— Cóż on uczynił?
— Był on wspólnikiem twoich czynów haniebnych. Obaj twoi synowie mają przez dwa dni strzec głowy swojego ojca, zakopanego w ziemi; potem będziesz wolny. Kara ta jest jeszcze zbyt łagodną dla ciebie i twoich synów. Idź i odwiąż swojego najmłodszego!
Na to skoczył zbrodniarz ku koniowi Anglika i chwycił za postronek. Sir Dawid zsiadł właśnie z konia, odepchnął ręką szejka i zawołał: — Precz, ten chłopak do mnie należy.
W tej chwili wyrwał szejk Anglikowi jeden z jego pistoletów z za pasa i wystrzelił. Sir Dawid odwrócił się błyskawicznie, mimo to kula ugrzęzła mu w ramieniu. W mgnieniu oka huknął drugi strzał. To Irlandczyk Bill podniósł swoją krócicę w obronie pana, a kula jego przeszyła szejkowi głowę. Obaj synowie rzucili się na strzelca, zostali jednak przywitani siłą i zwyciężeni.
Odwróciłem się z przerażeniem. To był sąd boży. Kara, którą obmyśliłem dla złoczyńców, byłaby zbyt nieznaczną. Zarazem spełniło się słowo dane przeze mnie owej kobiecie: Szejk nie powrócił już do swojego obozu.
Upłynęła długa chwila, zanim wszyscy odzyskaliśmy spokój. Ciszę przerwało dopiero pytanie Halefa:
— Zihdi, dokąd mam zaprowadzić tych trzech ludzi?
— O tem niech szejk stanowi! — brzmiała moja odpowiedź.
Ten ostatni przystąpił był właśnie do nich ze słowami:
— Marhaba — bądźcie pozdrowieni! Pozostańcie u Mohammed Emina, dopóki nie przyjdziecie do siebie po swoich cierpieniach.
Tu Selek szybko rzucił nań okiem.
— Mohammed Emin? — zapytał.
— Tak się zowię.
— Nie jesteś Szammar, lecz Haddedihn.
— Szczep Haddedihn należy do Szammarów.
— Panie, w takim razie mam posłanie do ciebie.
— Powiedz je!
— Było to w Baadri, zanim jeszcze ruszyliśmy w drogę. Udałem się na brzeg strumienia, aby wody zaczerpnąć. Nad nim rozłożył się oddział Arnautów, którzy strzegli jakiegoś młodego człowieka. Prosił mnie, bym mu się napić pozwolił, a udając, że pije, szepnął mi: „Idź do Szammarów, do Mohammed Emina i powiedz mu, że wiodą mnie do Amadijah. Inni zostali straceni.“ Oto co miałem ci powiedzieć.
Szejk zachwiał się.
— Amad el Ghandur, mój syn! — zawołał. — On to był, on! Jak wyglądał?
— Taki wysoki jak ty, ale jeszcze szerszy od ciebie, a czarna broda spływała mu aż na piersi.
— To on! Hamdullillah! Nareszcie, nareszcie mam jakiś ślad jego! Cieszcie się ludzie, cieszcie się wraz ze mną, gdyż dziś jest dzień uroczysty dla wszystkich, kimkolwiekby byli, przyjaciółmi czy wrogami. Jak dawno z nim rozmawiałeś?
— Upłynęło sześć tygodni od tego czasu, panie!
— Dziękuję ci! Sześć tygodni, długi czas! Ale dłużej cierpieć i tęsknić nie będzie. Wydobędę go, choćbym całe Amadijah musiał zdobyć i zniszczyć. Hadżi Emir Kara Ben Nemzi, jedziesz ze mną, czy też chcesz mnie opuścić w tej podróży?
— Jadę z tobą!
— Allah niech ci błogosławi! — Pójdźcie, oznajmijmy tę wieść wszystkim Haddedihnom!
Pośpieszył ku wadi, a Halef zbliżył się do mnie z pytaniem:
— Czy to prawda, zihdi, że jedziesz?
— Jadę razem.
— Zihdi, czy mogę ci towarzyszyć?
— Halefie, pamiętaj o swej żonie!
— Hanneh jest pod dobrą opieką, ale ty, panie, potrzebujesz wiernego sługi. Mogę ci towarzyszyć?
— Dobrze, biorę cię z sobą; zapytaj jednak wprzód szejka Mohammed Emina i szejka Maleka, czy oni na to pozwolą.


ROZDZIAŁ XI.
U CZCICIELI DJABŁA.

Tak więc znalazłem się w Mossul i oczekiwałem audjencji u baszy tureckiego.
Miałem z Mohammed Eminem udać się w góry kurdyjskie, aby syna jego Amada el Ghandur podstępem lub siłą wydobyć z twierdzy Amadijah; zadanie nie dające się rozwiązać byle jak. Waleczny szejk Haddedihnów wyruszyłby był najchętniej ze wszystkimi wojownikami swojego szczepu, aby się z nimi przebić przez terytorjum tureckie i napaść otwarcie na Amadijah. Było jednak mnóstwo ważnych powodów, które uniemożliwiały wykonanie tak fantastycznego planu. Człek pojedyńczy miał tu więcej nadziei powodzenia, niż cała horda Beduinów. To też Mohammed Emin zgodził się wkońcu na mój projekt wykonania we trzech tylko tego przedsięwzięcia. Tymi trzema byli: on, Halef i ja.
Oczywiście, potrzeba było dużego nakładu wymowy, aby sir Dawidowi, który aż nazbyt chętnie przyłączyłby się był do nas, wyjaśnić, że ze swoją zupełną nieznajomością języka i niezdolnością przystosowania się przyniósłby nam więcej szkody niż pożytku.
Wkońcu jednak zdecydował się pozostać przy Haddedihnach i tam czekać naszego powrotu. Tam mógł też posługiwać się rannym Grekiem Aleksandrem Kolletis, jako tłumaczem i grzebać za swoimi fowling-bulls. Haddedihnowie obiecali mu pokazać tyle ruin, ile tylko zechce. Do Mossul nie towarzyszył mi także, gdyż mu to odradziłem. Nie mógł mi tam na nic się przydać, a cel, który go tam prowadził, t.j. szukanie opieki u tamtejszego konsula angielskiego przestał teraz istnieć; narazie wystarczała mu zupełnie opieka Haddedihnów.
Zatarg ich z nieprzyjaciółmi był ostatecznie załatwiony. Wszystkie trzy szczepy poddały się i musiały zwycięzcom zostawić zakładników. Dzięki temu mógł Mohammed Emin swoich opuścić. Oczywiście, nie pojechał ze mną razem do Mossul, gdyż znalazłby się tam w nadzwyczajnem niebezpieczeństwie; umówiliśmy się natomiast, że zjedziemy się w ruinach Khorsabat, w starem assyryjskiem Saraghum. Pojechaliśmy więc razem tylko do Wadi Murr, Ain el Khalkhan i el Kasr. Tam jednak rozłączyliśmy się. Ja i Halef udaliśmy się do Mossul, szejk zaś przeprawił się na łodzi przez Tygrys, aby po drugiej stronie rzeki, wzdłuż Dżebel Maklub podążyć na miejsce umówionej schadzki.
Czego jednak ja sam chciałem w Mossul? Czy może szukać opieki u zastępcy Anglji? Ani mi to przez myśl nie przeszło. Byłem taksamo pewnym bezpieczeństwa bez tego jak z tem. Baszę musiałem jednak wyszukać; to było rzeczą nieodzowną. Chciałem się mianowicie zaopatrzyć we wszystko, coby tylko mogło być korzystnem dla naszego przedsięwzięcia.
W Mossul panował straszliwy upał. Termometr wskazywał 116 stopni Fahrenheita w cieniu, o ile znajdowało się na powierzchni ziemi. Zakwaterowałem się jednak w jednym z owych sardaub[168], w których mieszkańcy tego miasta zwykli przebywać w gorącej porze roku.
Halef siedział obok mnie i czyścił swoje pistolety. Przez pewien czas panowało między nami milczenie, poznałem jednak po moim małym towarzyszu, że mu coś leży na sercu. Wreszcie nagłym ruchem zwrócił się ku mnie i rzekł:
— O tem nie pomyślałem, zihdi!
— O czem?
— Że Haddedihnów już nigdy nie zobaczymy.
— Ah! dlaczegóż to?
— Chcesz się udać do Amadijah, zihdi?
— Tak jest. Wszak wiesz o tem już oddawna.
— Wiedziałem o tem, ale drogi, która tam prowadzi, nie znałem nigdy. Allah il Allah! To droga do śmierci i do dżehenny.
Zrobił przy tem minę tak poważnej wątpliwości, jakiej jeszcze nigdy nie widziałem u niego.
— Takie to niebezpieczne, hadżi Halefie Omarze?
— Nie wierzysz temu, zihdi? Czy nie słyszałem, że na tej drodze masz zamiar odwiedzić tych trzech mężów, którzy zowią się Pali, Selek i Melaf, tych trzech przez ciebie oswobodzonych na wyspie Abu Hammed, którzy, odzyskawszy siły i zdrowie w gościnie u Haddedihnów, udali się do swej ojczyzny?
— Odwiedzę ich.
— W takim razie jesteśmy zgubieni. Ty i ja jesteśmy prawdziwymi wiernymi; każdy wierny jednak, który do nich przybędzie, straci życie i niebo.
— To dla mnie nowość, hadżi Halefie. Kto ci to powiedział?
— O tem wie każdy muzułmanin. Czyż nie dowiedziałeś się dotąd, że kraj, w którym oni mieszkają, nazywa się Szejtanistan?
Aha, teraz wiedziałem już o czem myślał. Bał się Dżezidów, czcicieli djabła. Mimo to udałem, jakobym nic nie wiedział i zapytałem:
— Szejtanistan, kraina djabła? Dlaczego?
— Mieszkają tam Radjahl esz Szejtan, ludzie djabła, którzy czczą szejtana.
— Hadżi Halef Omarze, gdzie tu są ludzie czczący djabła?
— Nie wierzysz temu? Nie słyszałeś nigdy o takich ludziach?
— O, tak; widziałem nawet takich ludzi.
— A jednak udajesz, jakobyś mi nie wierzył.
— Nie wierzę ci istotnie!
— Mimo, że sam ich widziałeś?
— Ale nie tu. Byłem w kraju, położonym daleko, hen poza wielkiem morzem. Frankowie zowią go Australją. Tamto zastałem ludzi dzikich, którzy mają szejtana, zwanego przez nich Yahu. Tego wyznają, tu jednak niema ludzi, czczących szatana.
— Zihdi, jesteś mędrszym ode mnie i od wielu innych ludzi, czasem jednak rozsądek twój i twoja mądrość ulatują precz. Zapytaj każdego człowieka, którego spotkasz, a powie ci, że szejtaniści czczą djabła.
— A czy ty byłeś przytem, jak go czcili?
— Nie, słyszałem jednak o tem.
— A czy byli przytem owi ludzie, od których to słyszałeś?
— Oni słyszeli to także od innych.
— A zatem powiadam ci, że żaden człowiek tego jeszcze nie widział. Dżezidzi nie dopuszczają przy swoich nabożeństwach obecności człowieka, który wierzy w co innego niż oni.
— To prawda?
— Tak, a przynajmniej uważają za nadzwyczajnie rzadki wyjątek, gdy komu obcemu pozwolą być na nabożeństwie.
— Mimo to wie się o wszystkiem, co czynią.
— No i co?
— Czy nie słyszałeś nigdy, że nazywa się ich Dżeragh Sonderan?
— Owszem.
— Musi to być nazwa czegoś złego; nie wiem, co ona znaczy.
— Znaczy to tyle, co: „gasiciel światła“.
— Widzisz, zihdi! Podczas ich obrzędów, przy których obecne są ich kobiety i dziewczęta, gasi się światło.
— Jeżeli tak, to wiedz, że powiedziano ci wielkie kłamstwo. Zamieniono Dżezidów z inną sektą[169], której wyznawcy mają to czynić istotnie. Co zresztą wiesz o nich jeszcze?
— W ich świątyniach stoi kogut lub paw, którego czczą, a to jest djabeł.
— Czy jest on nim rzeczywiście?
— Tak.
— I w każdej świątyni jest taki kogut?
— Tak.
— Iluż tych djabłów musiałoby być w takim razie? Mnie się zdaje, że istnieje tylko jeden.
— O, zihdi, istnieje tylko jeden, ale on jest wszędzie obecny. Przytem mają oni jeszcze fałszywych aniołów?
— A ilu?
— Wiesz, czego uczy koran, że istnieją tylko czterej archaniołowie: Dżebrail[170], który jest Ruh el Kuds[171], razem z Allahem i Mohammedem w trójcy jedyny, zupełnie jak u chrześcijan: Ojciec, Syn i Duch święty. Po nim następuje Azrail czyli anioł śmierci, zwany także Abu Jahah, potem Mikail, a wkońcu Izrafil. Czciciele djabła mają natomiast aż siedmiu archaniołów, a ci zwą się: Michaił, Gabrail, Rafail, Acrail, Dedrail, Acrafil i Szemkil. Czy to nie jest fałszywe?
— Nie jest fałszywe, gdyż i ja także wierzę w to, że archaniołów jest siedmiu.
— Ty? Dlaczego? — zapytał zdumiony.
— Święta księga chrześcijan tak powiada, a ja więcej wierzę jej niż koranowi.
— O, zihdi, co słyszę! Byłeś w Mekce, jesteś hadżim i więcej wierzysz w kitab niewiernych, aniżeli słowom proroka! No, teraz nie dziwię się już, że chcesz się udać pomiędzy Dżezidów.
— Możesz wrócić; pójdę sam!
— Wrócić? Nie! Możliwe jednak, że Mohammed mówi tylko o czterech aniołach dlatego, że nie było ich w niebie podówczas, gdy on był tam w górze. Mieli zajęcie na ziemi i nie mógł wskutek tego ich poznać.
— Powiadam ci, hadżi Halef Omarze, że nie masz powodu bać się czcicieli djabła. Nie wyznają oni szejtana, nie wymawiają nawet jego imienia. Lubią czystość, są godni zaufania, wdzięczni, waleczni i szczerzy, a to rzadko znajdziesz u wiernych. Zresztą nie utracisz wśród nich swej wiecznej szczęśliwości, gdy nie zabiorą ci twojej wiary.
— Nie zmuszą mnie do czci dla djabła?
— Nie, zapewniam cię o tem!
— Ale zabiją nas!
— Ani ciebie, ani mnie.
— Zabili jednak już tylu innych; nie zabijają chrześcijan, lecz muzułmanów.
— Bronili się tylko, gdy ich chciano wytępić. Zabijali dlatego tylko mahometan, że ci ich atakowali, a nie chrześcijanie.
— Ale ja jestem muzułmanin.
— Oni będą twoimi przyjaciółmi, ponieważ są moimi. Czyż nie pielęgnowałeś trzech z nich, póki nie wyzdrowieli?
— To prawda, zihdi. Nie opuszczę cię, lecz pójdę z tobą.
Wtem usłyszałem odgłosy kroków na schodach. Weszli dwaj mężczyźni, aghowie nieregularnych wojsk haszy. Stanęli u wejścia, a jeden z nich zapytał:
— Czy ty jesteś tym niewiernym, którego mamy prowadzić?
Od chwili, w której przedstawiłem się haszy, przestałem nosić koran, wiszący przedtem zawsze na moich piersiach. Tej odznaki pielgrzymiej nie śmiałem tutaj pokazać. Pytający czekał na odpowiedź, której mu jednak nie dałem; udałem nawet, jak gdybym go ani nie widział, ani nie słyszał.
— Czy jesteś głuchy i ślepy, że nie odpowiadasz? — zapytał szorstko.
Ci Arnauci są nieokrzesani, nieokiełznani i niebezpieczni. Przy lada sposobności nietylko chwytają za broń, lecz robią z niej także użytek. Nie miałem jednak zamiaru tak ni stąd ni zowąd znosić ich sposobu zachowania się. Mimowolnie niemal sięgnąłem po rewolwer do hawku[172] i zwróciłem się do służącego:
— Hadżi Halef Omarze Agho, powiedz mi, czy jest kto tutaj?
— Tak jest.
— Kto taki?
— Są dwaj sabici[173], którzy chcą z tobą mówić.
— Kto ich posyła?
— Basza, oby mu Allah udzielił jak najdłuższego żywota.
— To nieprawda! Jestem Emir Kara Ben Nemzi a basza — Allah niech go osłania — przysłałby mi łudzi uprzejmych. Powiedz tym ludziom, którzy miast powitania obelgę wnoszą na ustach swoich, żeby sobie odeszli. Niechaj powtórzą temu, który ich wysłał, słowa, wyrzeczone tu przeze mnie do ciebie.
Chwycili rękoma za głownie pistoletów i spojrzeli na siebie pytająco. Na to, jak gdyby przypadkiem, zwróciłem ku nim lufę mojej broni i zmarszczyłem czoło, jak mogłem, najsurowiej.
— No, hadżi Halef Omarze, co ci rozkazałem?
Widziałem po zachowaniu się małego człowieczka, że postępowanie moje było całkiem w jego guście. I on miał już w ręku jeden ze swych pistoletów i z nadzwyczajną dumą na obliczu zwrócił się w stronę, gdzie było wejście.
— Posłuchajcie tego, co wam powiem! Ten waleczny i sławny effendi, to Emir Kara Ben Nemzi, jam zaś Halef Omar Agha ben Hadżi Abul Abbas Ibn Hadżi Dawud al Gossarah. Słyszeliście, co powiedział mój effendi. Idźcie i czyńcie, jak wam rozkazał.
— Nie pójdziemy, basza nas przysłał.
— Więc idźcie do baszy i powiedzcie mu, żeby nam przysłał ludzi uprzejmych. Kto przybywa do mojego effendi, ma zdjąć obuwie i wygłosić powitanie.
— U niewiernego — — —
W mgnieniu oka zerwałem się i stanąłem przed nimi.
— My mamy — — —
— Za drzwi!
W tej chwili prawie zostaliśmy sami z Halefem. Mogli poznać już po mnie, że bynajmniej nie miałem ochoty przyjmować od nich jakichkolwiek przepisów. — Należy wiedzieć, jak postępować z mieszkańcami Wschodu. Człowiek z Zachodu sam sobie winien, jeżeli czuje się przez nich upokorzonym. Szczypta osobistej odwagi i jak największa doza bezczelności, poparta tą cnotą, którą u nas nazwanoby ordynarnością, wywołują tu w pewnych warunkach efekt jak najlepszy. Oczywiście zachodzą też okoliczności, kiedy to człowiek musi się pogodzić z niejednem. Wówczas jednak wskazanem jest udawać, że się nic nie zauważyło. Należy do tego nietylko znajomość stosunków i uwzględnienie każdego poszczególnego wypadku, lecz i wprawa w wyborze, co lepsze: grubjaństwo, czy cierpliwość i panowanie nad sobą, broń w ręku, czy ręka w sakiewce.
— Zihdi, co uczyniłeś! — zawołał Halef.
Mimo swojej nieustraszoności bał się skutków mego zachowania.
— Co uczyniłem? Wyrzuciłem za drzwi obu nicponiów.
— Czy znasz tych Arnautów?
— Żądni są krwi i mściwi.
— Są tacy. Czyż nie widziałeś w Kahirze, jak jeden z nich zastrzelił starą kobietę za to tylko, że mu z drogi nie ustąpiła? Była ślepa!
— Widziałem to; ci jednak nie zastrzelą nas tutaj.
— A znasz ty baszę?
— To bardzo dobry człowiek.
— O, bardzo dobry, zihdi. Mossul jest na pół bezludny, bo wszyscy jego się boją. Nie minie dzień, żeby dziesięciu albo dwunastu ludzi nie otrzymało bastonady. Kto się okaże bogatym, nie żyje nazajutrz, a majątek jego należy do baszy. On szczuje szczepy Arabów na siebie wzajem i rzuca się potem na zwycięzcę, aby mu zdobycz odebrać. On mówi do swych Arnautów: „Idźcie, niszczcie, mordujcie, ale przynoście mi pieniądze.“ Oni czynią to, a on staje się bogatszym od padyszacha. Kto dziś jeszcze był jego przyjacielem, tego jutro wtrąca do więzienia, a pojutrze go ścina. Zihdi, on i z nami tak postąpi.
— Trzeba na to zaczekać.
— Coś ci powiem, zihdi. Skoro tylko zauważę, że chce nam zrobić coś złego, zastrzelę go. Nie umrę bez zabrania go ze sobą.
— Nie będziesz wcale w takiem położeniu, gdyż ja sam idę do niego.
— Sam?... Do tego nie dopuszczę. Idę razem.
— Czy mogę wziąć cię ze sobą, jeżeli mnie tylko zechce widzieć u siebie?
— Allah il Allah. Skoro tak, to będę czekał tutaj. Ale przysięgam ci na proroka i wszystkich kalifów: jeżeli do wieczora nie będziesz spowrotem, to każę mu oznajmić, że mam mu donieść coś ważnego; on mnie przyjmie, a ja palnę mu w łeb dwiema kulami.
To było powiedziane poważnie i jestem przekonany, że ten odważny człeczyna uczyniłby to na pewno. Takiej przysięgi nie złamałby nigdy.
— A Hanneh? — spytałem.
— Niech płacze, ale będzie dumną ze mnie. Nie powinna kochać mężczyzny, który pozwoliłby zabić swojego effendiego.
— Dziękuję ci, mój dobry Halefie, ale jestem przekonany, że do tego nie dojdzie.
Po chwili usłyszeliśmy znowu kroki. Wszedł zwyczajny żołnierz, zdjąwszy wprzód za drzwiami obuwie.
— Salama! — powitał.
— Sallam! czego chcesz?
— Czy jesteś effendim, który pragnie mówić z baszą?
— Tak jest.
— Basza — oby Allah dał mu tysiąc lat życia! — przysłał ci lektykę, żebyś doń przybył.
— Idź na górę, ja zaraz przyjdę.
Gdy się ten oddalił, rzekł Halef:
— Zihdi, widzisz, że zaczyna być źle.
— Dlaczego?
— Nie przysyła aghi, lecz prostego żołnierza.
— Może być, ale tem się nie kłopocz.
Wyszedłem po kilku schodach na dwór. Ach! Przed domem stał oddział, złożony z około dwudziestu Arnautów, uzbrojonych od czuba do pięty. Dowodził nimi jeden z owych dwu aghów, którzy byli u mnie poprzednio. Dwaj hamale[174] trzymali w pogotowiu krzesło na noszach.
— Wsiadaj — rozkazał agha z ponurym wyrazem twarzy.
Zachowałem się, jakgdyby mię to wcale nie obeszło, chociaż ta eskorta kazała mi się domyśleć, że byłem niejako wzięty do niewoli. Poniesiono mnie kłusem, i zatrzymano się aż przed bramą.
— Wysiądź i chodź za mną — rozkazał agha w tonie jak poprzednio.
Poprowadził mnie schodami na górę do pokoju, gdzie stali zgromadzeni rozmaici oficerowie, którzy mierzyli mnie ponuremi spojrzeniami. U wejścia siedziało kilka osób cywilnych. Byli to ludzie z miasta, po których poznać było można, że się tu w tej jaskini lwa czuli nieswojo. Mnie oznajmiono natychmiast. Zdjąłem sandały, które w tym celu włożyłem poprzednio i wszedłem.
— Sallam aaleikum! — powitałem, pochylając się z rękoma skrzyżowanemi na piersiach.
— Sal — — —
Basza przerwał powitanie, ale natychmiast jął mówić dalej:
— Posłaniec twój powiedział, że jakiś Frank chce ze mną mówić.
— Tak jest.
— Czy jesteś muzułmaninem?
— Nie.
— A mimo to śmiesz używać powitania muzułmańskiego.
— Ty jesteś muzułmanin, ulubieniec Allaha i padyszacha — niechaj mu Bóg błogosławi — mamże cię witać pozdrowieniem pogan, nie mających Boga, ani ksiąg świętych?
— Jesteś zuchwały, cudzoziemcze!
Basza obrzucił mnie dziwnem jakiemś, świdrującem spojrzeniem. Był to człowiek niewielki i bardzo chudej postaci. Twarz jego byłaby zupełnie pospolitą, gdyby nie było w niej rysu przebiegłości i okrucieństwa. Miał przytem spuchnięty prawy policzek. Obok niego stała miska, napełniona wodą, służąca mu za spluwaczkę. Strój miał cały z jedwabiu. Głownia sztyletu i agrafa na turbanie iskrzyły się od djamentów; jego palce lśniły pierścieniami, a nargile, z której palił, była z pewnością najdroższą ze wszystkich, jakie kiedykolwiek widziałem.
Przez chwilę mierzył mnie od stóp do głów, poczem zapytał:
— Dlaczego nie kazałeś mi się przedstawić przez konsula?
— Mój kraj nie ma konsula w Mossul, a inni konsulowie są mi tak samo obcy jak ty. Konsul nie może mnie zrobić lepszym ani gorszym, niż jestem, a ty masz oko bystre; nie potrzebujesz mnie poznawać dopiero przez oko konsula.
— Maszallah! Mówisz istotnie bardzo zuchwale, mówisz, jak gdybyś był jakimś bardzo wielkim człowiekiem.
— Czy ktoś inny odważyłby się ciebie odwiedzać?
To było już naprawdę bezczelne, ale dostrzegłem odrazu, że zrobiło zamierzone wrażenie.
— Jak się nazywasz?
— Hasredin[175], mam rozmaite imiona.
— Rozmaite? Mnie się wydaje, że człowiek ma jedno imię.
— Zazwyczaj. U mnie jednak jest inaczej, gdyż w każdym kraju, u każdego narodu, który poznałem, nazywano mnie inaczej.
— Widziałeś zatem wiele krajów i ludów?
— Tak.
— Wymień te narody!
— Osmanli, Franzesli, Engleterrli, Espanioli...
Wyliczyłem mu wcale ładny szereg nazw, rozpoczęty z grzeczności od Ottomanów. Oczy jego otwierały się coraz to szerzej za każdem mojem słowem.
Wreszcie jednak wybuchnął:
— Hej, hej![176] jest więc aż tyle ludów na ziemi?
— O jeszcze o wiele więcej!
— Allah akbar! Bóg jest wielki! On stworzył tyle narodów, ile mrówek jest w mrowisku. Jesteś jeszcze młody. Jak mogłeś zwiedzić tyle krajów? Ile miałeś lat, kiedy opuszczałeś swój kraj?
— Miałem lat osiemnaście, gdy przez morze udałem się do Zeni Dünja[177].
— A co ty jesteś?
— Piszę do gazet i książek, które potem drukują.
— Co piszesz tutaj?
— Opisuję przeważnie to, co widzę i słyszę, to, co przeżywam.
— Czy w tych chaberler[178] występują ludzie, z którymi się stykasz?
— Tylko najdoskonalsi.
— Ja także?
— Tak, i ty!...
— A cobyś napisał o mnie?
— Baszo, jak mogę wiedzieć o tem już teraz? Mogę opisywać ludzi tak, jak się względem mnie zachowali.
— A kto to czyta?
— Wiele tysięcy ludzi wielkich i małych.
— Baszowie i książęta też?
— Tak jest, i oni.
W tej chwili doleciały mię z dziedzińca odgłosy razów z towarzyszeniem jęków karanego. Jąłem mimowolnie nadsłuchiwać.
— Nie słuchaj tego — upomniał basza — to jest mój hekim.
— Twój lekarz? — zapytałem zdziwiony.
— Tak jest. Czy miałeś kiedy disz agrizi?[179]
— Jeszcze jako dziecko.
— Więc wiesz, co to znaczy. Mam chory ząb. Ten pies miał mi go wyrwać, ale czynił to tak niezręcznie, że zbyt mnie bolało. Za to teraz bierze kije. Ja nie mogę teraz ust złożyć razem.
Nie może ust złożyć? Czyżby ząb był już podważony? Postanowiłem skorzystać z tego.
— Baszo, czy mogę zobaczyć ten chory ząb?
— Jesteś hekimem?
— Przy sposobności.
— To chodź tu! Na dole po prawej stronie.
Otworzył usta, a ja zajrzałem.
— Pozwolisz mi dotknąć się tego zęba?
— Jeżeli to nie będzie bolało.

Omal że nie roześmiałem się w twarz srogiemu baszy. Był to kieł, który tak lekko trzymał się w opuchłem dziąśle, że wystarczały już palce do dokończenia przerwanej widocznie operacji.
Wetknąłem baszy w usta dwa palce i naciskałem z początku...
— Wiele razów ma hekim otrzymać?

— Sześćdziesiąt.
— Czy każesz mu darować te, których jeszcze nie dostał, jeżeli wyjmę ci ząb bez bólu?
— Tego nie potrafisz.
— Potrafię.
— Dobrze, ale skoro mnie zaboli, to ty otrzymasz razy, darowane tamtemu.
Klasnął w ręce i wszedł oficer.
— Puścić hekima. Ten cudzoziemiec wstawił się za nim.
Oficer cofnął się ze zdumieniem w obliczu.
Wetknąłem baszy w usta dwa palce i naciskałem z początku — tak dla hokus-pokus — ząb sąsiedni. Następnie chwyciłem chory kieł i wyjąłem go. Pacjentowi drgnęły powieki, zdaje się jednak, iż nie przypuszczał, że ząb miałem już w ręku. Ujął mnie za rękę i odsunął ją.
— Skoro jesteś hekimem, to nie próbuj tak długo. Tu leży to!
Przy tych słowach wskazał na podłogę. Trzymając ząb niepostrzeżenie między palcami, schyliłem się. Przedmioty, które ujrzałem, to były: stary, całkiem już nie do użycia lewarek, a obok szczypce do zębów — ale jakie! Możnaby niemi wyciągnąć z ognia dusze do żelazka. Odrobina blagi nie mogła zaszkodzić. Wjechałem baszy obcęgami w niezbyt małe usta.
— Uważaj, czy będzie boleć. Bir-iki-icz — raz, dwa, trzy! Oto nieposłuszny, który sprawił ci tyle cierpień.
Dałem mu ząb, a on spojrzał na mnie zdumiony,
— Maszallah! Ja nic nie czułem.
— Oto masz lekarzy Zachodu, baszo!
Dotknął się kilkakroć dziąseł, oglądnął ząb i tak się dopiero przekonał, że jest uwolniony od zęba.
— Jesteś wielkim hekimem! Jak cię mam zwać?
— Beni Arabowie zowią mię Kara Ben Nemzi.
— Czy każdy ząb tak dobrze wyjmujesz?
— Hm, zależy od okoliczności.
Klasnął ponownie w ręce. Zjawił się ten sam oficer, co przedtem.
— Zapytaj wszystkich w domu, czy kogo nie bolą zęby.
Adjutant zniknął, a mnie wydało się, że sam dostałem bólu zębów, pomimo, że mina baszy stała się bardzo łaskawą.
— Dlaczego nie poszedłeś natychmiast za moimi wysłańcami.
— Ponieważ mnie zelżyli.
— Opowiedz to!
Opisałem mu zdarzenie. Słuchał uważnie, poczem podniósł rękę, grożąc mi.
— Postąpiłeś nierozważnie. Nakazałem to i należało ci przyjść tu natychmiast. Podziękuj Allahowi, że objawił ci sposób wyjmowania zębów bez bólu.
— A co byłbyś mi był uczynił?
— Poniósłbyś karę; jaką, tego nie wiem narazie.
— Karę? Nie uczyniłbyś tego.
— Maszallah! Czemu nie? Któżby mi w tem był przeszkodził?
— Sam padyszach.
— Padyszach? — zapyta zdumiony.
— Nikt inny. Nic złego nie zrobiłem i mogę żądać, żeby twoi aghowie byli dla mnie uprzejmi. A może wydaje ci się, że nie potrzeba uwzględniać tego tirszeh[180]. Weź i czytaj!
Rozwinął pergamin i rzuciwszy nań okiem, przyłożył go z czcią do czoła, do ust i do piersi.
— Bu-dieruldi padyszacha. Niech mu Allah błogosławi.
Przeczytał, złożył i oddał mi spowrotem.
— Znajdujesz się w gielgeda padiszahnin. Skąd przychodzisz do tego?
— Jesteś gubernatorem Mossulu! Skąd przychodzisz do tego, baszo?
— Istotnie jesteś bardzo zuchwały. Jestem gubernatorem tutejszego powiatu, ponieważ oświeciło mię słońce padyszacha.
— A ja znajduję się w gielgeda padyszahnin, ponieważ łaska jego zajaśniała nade mną. Padyszach dał mi prawo zwiedzać wszystkie jego kraje, a potem napiszę w wielkich księgach i gazetach, jak tam byłem przyjęty.
To podziałało. Wskazał mi drogi dywan smyrneński:
— Usiądź.
Następnie kazał młodemu murzynowi, który przed nim siedział pochylony, aby mu przyrządził fajkę i kawę, a dla mnie, żeby przyniósł drugą fajkę.
Przyniesiono też moje sandały, które musiałem włożyć natychmiast. Siedzieliśmy obok siebie, paląc i pijąc, jak gdybyśmy byli dawnymi znajomymi. On zdawał się coraz to większą przyjemność znajdować w mojem towarzystwie. Aby mi tego dowieść, kazał wejść obu arnauckim aghom i zapytał:
— Mieliście tego beja do mnie przyprowadzić?
— Tak rozkazałeś, panie — rzekł jeden z nich.
— Nie powitaliście go i zatrzymaliście na nogach wasze sandały. Nazwaliście go nawet niewiernym.
— Tak powiedzieliśmy, bo tak ty go nazwałeś.
— Milcz, psie, i powiedz, czy ja go rzeczywiście tak nazwałem.
— Panie ty — — —
— Milcz! Nazwałem go niewiernym?
— Nie, baszo!
— A jednak to twierdziłeś. Idźcie nadół na dziedziniec. Każdy z was ma dostać pięćdziesiąt razów na podeszwy. Oznajmijcie to tam!
Był to rzeczywiście wspaniały dowód przyjaźni dla mnie. Pięćdziesiąt razów. To było jednak w każdym razie za wiele. Przystałbym był, żeby wzięli po dziesięć lub piętnaście, wobec tego jednak musiałem się ująć za nimi.
— Baszo, rządzisz sprawiedliwie — zauważyłem.
— Twoja mądrość wzniosła, ale jeszcze wyższą jest twoja dobroć. Łaska jest prawem wszystkich cesarzy, wszystkich królów i panujących. Jesteś księciem Mossulu i każesz łasce swej zabłysnąć nad tymi dwoma ludźmi.
— Nad tymi dwoma drabami, którzy cię obrazili. Czyż to nie tak samo, jakgdyby mnie to spotkało?
— Panie, stoisz tak wysoko ponad nimi, jako gwiazda nad ziemią. Szakal wyje ku gwiazdom, one jednak nie słyszą tego i świecą dalej. Będą wszyscy sławić twoją dobroć na Wschodzie, skoro się dowiedzą, że wysłuchałeś mej prośby.
— Te psy tego nie warte, żebyśmy im przebaczyli. Żebyś jednak wiedział, że cię lubię, niechaj nie ponoszą swej kary. Ruszajcie precz i nie pokazujcie się dzisiaj przed mojem obliczem!
Skoro opuścili pokój, zapytał:
— W jakim kraju byłeś ostatnio?
— W Gipt. Następnie przez pustynię przybyłem do ciebie.
Powiedziałem mu tak, ponieważ nie chciałem skłamać, a z drugiej strony nie mogłem mu też powiedzieć, że byłem u Haddedihnów.
— Przez pustynię, a którą? Zapewne przez pustynię Synai i Syrji. O, to droga niedobra; dziękuj jednak Bogu, że nią poszedłeś.
— Czemu?
— Gdyż w przeciwnym razie dostałbyś się był pomiędzy Arabów Szammar i zostałbyś przez nich zamordowany.
— Czyż ci Szammarowie są tacy okropni, wasza wysokość? — spytałem.
— Jest to hołota zuchwała i rozbójnicza, którą muszę przepędzić. Nie płacą ani podatków, ani haraczu i dlatego też rozpocząłem ich już niszczyć.
— Czy wysłałeś przeciwko nim twoje wojska?
— Nie, Arnauci są do czegoś lepszego.
To „coś lepszego“ było łatwo odgadnąć. Mieli obdzierać poddanych dla wzbogacenia baszy.
— Ach, zgaduję!
— Co zgadujesz?
— Rozumny panujący oszczędza swoich i zwalcza wrogów, różniąc ich między sobą nawzajem.
— Allah il Allah! Frankowie nie są ludźmi głupimi. Uczyniłem tak istotnie.
— Czy to się udało?
— Nie, i wiesz kto tem u zawinił?
— Któż?
— Anglicy i jakiś obcy emir. Haddedihnowie są najwaleczniejsi ze wszystkich Szammarów. Mieli być zniszczeni bez przelania krwi moich. W tym celu wysłaliśmy przeciwko nim trzy inne szczepy. Wtem pojawił się ten Anglik z emirem i zwerbował plemiona, które Haddedihnom pomogły. Moi sprzymierzeńcy zostali pobici i wzięci do niewoli. Stracili przytem większą część swoich trzód i muszą płacić haracz.
— Do jakiego szczepu należał ten emir?
— Tego nikt nie wie, ale powiadają, że to nie człowiek. Sam jeden zabija w nocy lwa, kula jego dosięga o wiele mil, a oczy jego jarzą się w ciemności jak ogień piekielny.
— A nie możesz go pojmać?
— Spróbuję, ale nadzieja niewielka. Abu Hammedowie już go raz byli pojmali, ale uciekł im na koniu powietrzem.
Poczciwy basza był widocznie nieco zabobonny. Nie przeczuwał, że ten czart pił z nim właśnie kawę.
— Od kogo dowiedziałeś się o tem, wasza wysokość?
— Od pewnego Obeidy, którego przysłano mi z wieścią wówczas, kiedy już było zapóźno. Haddedihnowie zabrali już byli trzody.
— Czy ich ukarzesz?
— Zapewne!
— Natychmiast?
— Chciałbym, ale muszę im jeszcze pozwolić na zwłokę, pomimo że wojska me już zgromadziłem. Czy byłeś już w ruinach Kufjundżik?
— Nie.
— Tam zebrało się całe wojsko, które ma wyruszyć przeciwko Szammarom. Narazie jednak wysyłam moich ludzi gdzieindziej.
— Czy mogę zapytać dokąd?
— To moja tajemnica i nikt nie może się o tem dowiedzieć. Wiesz także, że należy zawsze zachowywać tajemnice dyplomatyczne.
W tej chwili wszedł człowiek, którego poprzednio wysłał był basza z poleceniem wyszukania kogoś cierpiącego na zęby. Usiłowałem z twarzy jego odczytać rezultat poszukiwań. Nie byłoby mi przyjemnie starym lewarem lub potwornemi obcęgami czynić wyłom w palisadzie zębów któregoś z Arnautów; zwłaszcza, że szło o operację bez bólu, co było w każdym razie nieodzownem żądaniem.
— No? — zapytał gubernator.
— Przebacz, baszo! Nie znalazłem nikogo cierpiącego na disz aghrizi.
— A ty sam na to nie cierpisz?
— Nie.
Ulżyło mi. Miły basza zwrócił się do mnie z ubolewaniem:
— Szkoda! Chciałem ci dać sposobność do wzbudzenia podziwu dla twojej sztuki. Ale może znajdzie się ktoś jutro lub pojutrze.
— Jutro lub pojutrze już mnie tutaj nie będzie.
— Nie? Musisz zostać. Zamieszkasz w moim pałacu i będą ci służyć, jak mnie.
— Odejdź.
To słowo odnosiło się do oficera, który się też oddalił. Po jego odejściu odpowiedziałem:
— A jednak muszę wyjechać narazie. Powrócę tu jednak znowu.
— Dokąd chcesz się udać?
— Chcę się dostać w góry kurdyjskie.
— Jak daleko?
— To jeszcze nie postanowione. Może do Tura Szina, a może nawet aż do Dżulamerik.
— Czego tam chcesz?
— Chcę się dowiedzieć, jacy tam ludzie i jakie rośliny i zioła rosną w owych okolicach.
— A czemu ma się to stać tak nagle, że nie możesz nawet kilku dni spędzić u mnie.
— Gdyż rośliny, których szukam, zwiędną do tego czasu.
— Nie masz co poznawać tamtejszych ludzi. Mieszkają tam kurdyjscy rozbójnicy i nieco Dżezidów, których niechaj Allah potępi. A zioła, na co? Ach, ty jesteś hekimem i trzeba ci ziół. Ale czy nie pomyślałeś nad tem, że Kurdowie mogą cię zabić?
— Byłem już wśród gorszych ludzi.
— Bez towarzyszy, bez Arnautów lub Baszybożuków?
— Mam ostry sztylet i dobrą strzelbę a... mam, baszo, i ciebie.
— Mnie?
— Tak. Wszak władza twoja sięga aż do Amadijah?
— Właśnie tak daleko. Amadijah jest twierdzą graniczną mojego okręgu. Mam tam armaty i załogę, złożoną z trzechset Albańczyków.
— Amadijah musi być twierdzą bardzo silną.
— Nietylko silną, lecz wprost niezdobytą. Jest ona kluczem do kraju wolnych Kurdów, chociaż i szczepy podbite są złe i niesforne.
— Widziałeś moje bu-dieruldi i użyczysz mi swej opieki. Oto prośba, z którą przyszedłem do ciebie.
— Będzie wysłuchana, lecz pod jednym warunkiem.
— Pod jakim?
— Wrócisz tu znowu i będziesz moim gościem.
— Przyjmuję ten warunek.
— Dam ci dwóch Khawassów dla usługi i ochrony. Czy wiesz, że będziesz przechodzić przez kraj Dżezidów?
— Wiem o tem.
— Jest to lud zły i nieposłuszny, któremu trzeba pokazywać zęby. Czczą djabła, gaszą światła i piją wino.
— Czy to ostatnie jest czemś tak złem?
Spojrzał na mnie badawczo zukosa.
— A ty pijesz wino?
— Bardzo chętnie.
— Masz wino z sobą?
— Nie.
— Myślałem, że masz; gdyby tak było, odwiedziłbym cię był przed odjazdem.
Aby móc usłyszeć coś takiego, na to musiałem już posiadać pewien stopień jego zaufania. Mogłem z tego skorzystać, więc rzekłem:
— Odwiedź mnie, mogę dostać wina.
— Czy i takiego, co pryska?
Miał na myśli szampan.
— Czy piłeś, baszo, już kiedy takie wino?
— O, nie! Czyż nie wiesz, że prorok zakazał pić wina, a ja jestem wiernym wyznawcą koranu.
— Wiem o tem, ale takie pryskające wino można zrobić sztucznie i wówczas nie będzie to właściwie winem.
— Umiesz robić wino pryskające?
— Tak jest.
— Trwa to jednak długo — może kilka tygodni, a nawet miesięcy?
— Kilka godzin.
— Możesz mi przyrządzić taki napój?
— Chętnie, ale nie mam rzeczy potrzebnych do tego.
— Czego ci trzeba?
— Flaszek.
— To mam.
— Cukru i rodzynków.
— Dostaniesz ode mnie.
— Octu i wody.
— Ma mój mudbachdżi[181].
— Poza tem kilka artykułów, których można dostać tylko w aptece.
— Czy należą do ilaczlar?[182]
— Tak jest.
— Mój hekim ma aptekę; czy trzeba ci jeszcze czego?
— Nie, ale musiałbyś mi pozwolić przyrządzić wino w twej kuchni.
— Czy mogę się przypatrywać, aby się tego nauczyć?
— To prawie niemożebne, baszo! Przyrządzać wino, które może pić muzułmanin, wino, które pryska i duszę rozwesela, to bardzo wielka tajemnica.
— Dam ci, czego zażądasz.
— Nie sprzedaje się tajemnicy tak ważnej. Przyjaciel tylko może ją poznać.
— Czyż nie jestem twym przyjacielem, Kara ben Nemzi? Kocham cię i zgodzę się chętnie na wszystko, o co poprosisz.
— Wiem o tem, baszo, i dlatego poznasz mą tajemnicę. Ile flaszek mam ci napełnić?
— Dwadzieścia, a może to za wiele?
— Nie! Chodźmy do kuchni!
Basza z Mossul był napewno potajemnie poddanym króla Bakchusa. Zapaliliśmy nowe fajki i udaliśmy się do kuchni.
Panowie z przedpokoju zrobili ogromne oczy, widząc mnie z fajką przymierza, kroczącego tak po przyjacielsku u jego boku; ja jednak nie zwracałem na nich uwagi. Kuchnia mieściła się na parterze. Był to pokój wysoki i ciemny z ogromnym kominem, w którym nad ogniem wisiał duży kocioł, pełen wrzącej wody, przeznaczonej do robienia kawy. Nasze pojawienie się tam wywołało nie tyle niespodziankę ile przerażenie. Na ziemi siedziało pięciu czy sześciu hultajów z fajkami i dymiącą mokką przed sobą. Basza nie był, zdaje się, nigdy przedtem w kuchni i ludzie ci skamienieli ze strachu na jego widok. Siedzieli nadal i patrzyli na nas szeroko rozwartemi oczyma.
Basza wstąpił w ich koło, roztrącił ich kopnięciami i zawołał:
— Wstawać, próżniaki, niewolniki! Nie znacie mnie, że siedzicie dalej, jak gdybym był kimś równym wam?
Zerwali się, lecz natychmiast padli znowu na ziemię — jemu do nóg.
— Macie gorącą wodę?
— Tam się gotuje — odparł jeden z nich, kucharz prawdopodobnie. Był najgrubszy i najbrudniejszy ze wszystkich.
— Przynieś rodzynków, ty urwisie!
— Ile?
— Ile potrzebujesz? — zapytał mnie.
Zbadałem ilość wody i wskazałem potem na próżne naczynie.
— Ten dzbanek pełny po trzykroć.
— A cukru?
— Jeszcze raz tyle.
— A octu?
— Mniej więcej trzecią część tego.
— Czyście słyszeli, poczwary? Zabierajcie się!
Wybiegli i niebawem przynieśli te ingredjencje. Kazałem opłukać rodzynki, a potem wszystko wrzuciłem do wrzącej wody. Jakiś zachodni fabrykant szampana wyśmiałby się może z mojej warki, ale nie miałem czasu i musiałem załatwić się jak najkrócej, aby chemicznej pamięci mego baszy nie obciążać zbytnio długą procedurą.
— A teraz do apteki! — poprosiłem go.
— Chodź!
Poszedł naprzód i wprowadził mnie do komnaty, znajdującej się także na parterze. Zastaliśmy w niej biednego hekima, leżącego na ziemi z obwiązanemi nogami. Basza kopnął go także i zawołał:
— Wstań, wstrętny, i okaż cześć, jaka się należy mnie i temu wielkiemu effendiemu. Podziękuj mu, gdyż na jego prośbę darowałem ci porcję kijów. Wiedz, nicponiu, że on to wyjął mi ząb tak, że ani nie poczułem tego. Rozkazuję ci podziękować mu.
O, co za przyjemność być przybocznym lekarzem baszy. Biedaczysko padł przedemną na ziemię i całował rąbek mojego haiku. Potem zapytał basza:
— Gdzie jest apteka?
Lekarz wskazał na dużą, stoczoną przez robaki skrzynię.
— Tu, baszo!
— Otwórz!
Ujrzałem chaotyczną mieszaninę tubek, listków, pudełek, amuletów, sztab i innych rupieci, których właściwości i przeznaczenie były mi zupełnie nieznane. Zapytałem o węglan sodu i o kwas winny. Pierwszego było podostatkiem, z drugiego zaś tyle tylko, że mogło wystarczyć.
— Czy masz wszystko? — zapytał basza.
— Tak.
Dał lekarzowi pożegnalne kopnięcie i nakazał mu:
— Postaraj się o większą ilość obu tych medykamentów i zapamiętaj sobie ich nazwy. Potrzebuję ich koniecznie na wypadek, gdyby koń zasłabł. Jeżelibyś nazwy zapomniał, otrzymasz pięćdziesiąt dobrze odliczonych cięgów.
Wróciliśmy do kuchni. Przyniesiono flaszki, lak, drut i zimną wodę, poczem gubernator wszystkich wypędził. Nikt z ludzi oprócz niego nie miał być, choćby tylko częściowo, uczestnikiem wielkiej tajemnicy przyrządzenia wina, nie będącego winem, a więc takiego, które pić mógł bez wyrzutów sumienia najlepszy nawet muzułmanin.
Zaczęliśmy gotować, warzyć, chłodzić, korkować i pieczętować, aż mu pot spływał z czoła. Gdy wreszcie skończyliśmy już robotę, mogli znowu wejść słudzy, aby zanieść flaszki w najchłodniejsze miejsce piwnicy. Jedną jednak zabrał basza na próbę i najdostojniejszą ręką niósł ją przez przedpokój do swoich komnat, gdzieśmy znowu usiedli.
— Napijemy się? — spytał.
— Nie jest jeszcze dość chłodne.
— Napijemy się ciepłego.
— Tak nie smakuje.
— Musi!
Musiało oczywiście; wszak basza tak kazał. Następnie kazał przynieść dwie lampki i zabronił wstępu do pokoju wszystkim, nawet słudze, oznajmiającemu gości, poczem rozwiązał drut.
Puff — korek wyleciał pod powałę.
— Allah il Allah! — krzyknął przestraszony, gdy z szumem buchnęło z flaszki sztuczne wino. Chciałem szybko podstawić moją szklankę.
— Maszallah! Pryska naprawdę!
Basza otworzył usta i wsunął szyjkę flaszki pomiędzy wargi. Była na poły próżna, gdy ją odstawił i wetknął palec do otworu, aby ją zatkać.
— Saltanatly — wspaniale! Słuchaj, mój przyjacielu, kocham cię. To wino lepsze jest od wody ze zdroju Cem-cem.
— Znajdujesz to istotnie?
— Tak, lepsze nawet od wody Hawus Kewzer, którą się pić będzie w raju. Dodam ci nie dwu, lecz czterech Khawassów.
— Dziękuję ci. Czy spamiętałeś sobie dobrze, jak się robi to wino?
— Całkiem dokładnie. Nie zapomnę tego.
Nie zważając na mnie, ani na to, że stoją przed nami dwie lampki, przyłożył znowu flaszkę do ust i odjął ją dopiero, gdy była próżna.
— Bom bosz! Wyschła. Czemu nie była większa.
— Czy pojmujesz teraz, jak drogocenną była moja tajemnica?
— Na proroka, pojmuję! O, wy ludzie Zachodu, jesteście bardzo mądrzy! Pozwól mi jednak opuścić cię na chwilę.
Wstał i wyszedł z pokoju. Gdy powrócił po chwili, niósł coś pod kaftanem. Były to dwie flaszki. Zaśmiałem się.
— Czy sam je przyniosłeś? — spytałem.
— Kendi — sam! Tego wina nie śmie ruszyć nikt oprócz mnie. Kazałem na dole powiedzieć, że kto dotknie tylko flaszki, tego zbić każę na śmierć.
— Chcesz się jeszcze napić?
— Czyż miałbym sobie odmówić? Czy napój ten nie jest nieoceniony?
— Ależ zapewniam cię, że wino to ma wówczas dopiero swój smak właściwy, gdy całkiem wychłodnie.
— Jak ono wówczas musi smakować. Chwała Allahowi, który każe płynąć wodzie, a rość rodzynkom i lekarstwom, aby pokrzepiać serca swych wiernych.
I pił, nie zważając na mnie. Jego mina wyrażała najwyższą rozkosz, a gdy druga flaszka już była próżna, zauważył:
— Przyjacielu, tobie nikt nie dorówna, ani wierny ani niewierny. Czterech Khawassów za mało dla ciebie, dostaniesz sześciu.
— Baszo, twoja dobroć jest wielką; będę umiał ją wysławiać.
— Czy i o tem opowiesz, co piłem teraz?
— Nie, to zamilczę, gdyż nie powiem także i tego, co ja piłem.
— Maszallah, masz rację! Piję, nie pomnąc na ciebie. Podaj mi twoją szklankę, otworzę jeszcze tę flaszkę.
Teraz mogłem skosztować mego fabrykatu. Smakował zupełnie tak, jak musi smakować woda sodowa z zupą rodzynkową i z cukrem. Dla niewybrednego podniebienia baszy jednak musiało i to być rozkoszą.
— Wiesz — rzekł i pociągnął spory haust — że sześciu Khawassów mało dla ciebie? Dostaniesz dziesięciu.
— Dziękuję ci, baszo.
Gdyby to popijanie miało iść tak dalej, to musiałbym ruszyć w drogę chyba z całem wojskiem Khawassów, a to mogłoby mi w pewnych okolicznościach nadzwyczajnie przeszkadzać.
— Podążysz więc przez kraj czcicieli djabła — podjął temat poprzedni — czy znasz ich mowę?
— Jest to mowa Kurdów.
— Djalekt kurdyjski. Niewielu tylko mówi po arabsku.
— Nie znam go.
— Więc dodam ci tłumacza.
— Może to niepotrzebne. Język kurdyjski podobny do perskiego, a ten rozumiem.
— Ja nie rozumiem obudwu, a ty sam musisz wiedzieć najlepiej, czy potrzeba ci dragomana. Nie zatrzymuj się jednak długo w ich kraju. Nie odpoczywaj u nich, przejedź tylko szybko przez ich terytorjum.
— Czemu?
— Mogłoby ci się przydarzyć coś złego.
— Co takiego?
— To moja tajemnica. Powiadam ci tylko, że właśnie eskorta, którą ci daję, mogłaby się stać dla ciebie niebezpieczną. Pij!
Była to już druga, poruszona przezeń tajemnica.
— Czy ludzie twoi mogą mnie odprowadzić tylko do Amadijah? — spytałem.
— Tak, gdyż władza moja nie sięga dalej.
— Jakie terytorjum następuje po tem?
— Kurdów z Berwari.
— Jak się nazywa ich stolica?
— Rezydencją jest warowny zamek Gumri, gdzie mieszka ich bej. Dam ci list do niego, nie wiem jednak, czy dobry odniesie skutek i przyrzec ci tego nie mogę. Ilu masz towarzyszy?
— Jednego sługę.
— Tylko jednego? A konie masz dobre?
— Tak.
— To dobrze dla ciebie. Od konia zawisły często wolność i życie jeźdźca. Byłoby zaś wielką szkodą, gdyby ci się zdarzyło jakie nieszczęście. Posiadałeś wielką tajemnicę i wyjawiłeś mi ją, a ja ci także chcę okazać wdzięczność. Wiesz, co dla ciebie uczynię?
— Co?
Pociągnął z flaszki i odpowiedział z miną jak najprzychylniejszą.
— Czy wiesz co o disz-parassi?
— Wiem o tem.
— No?
— Jest to podatek, którego tylko ty możesz żądać.
Wyraziłem się przytem bardzo łagodnie, gdyż diszparassi „odszkodowanie za zęby“ jest daniną w pieniądzach, którą pobiera się wszędzie, gdzie basza zatrzymuje się w swoich podróżach. Płaci się ją za to, że basza zużywa sobie zęby, żując środki spożywcze, dostarczane mu za darmo przez mieszkańców danej okolicy.
— Zgadłeś — zauważył.— Dam ci pismo, w którem rozkażę oddawać ci disz-parassi, gdziekolwiek tylko przyjdziesz tak, jak gdybym to ja był. Kiedy chcesz odjechać?
— Jutro rano.
— Zaczekaj, przyniosę moją pieczęć, aby pismo zaraz kazać przygotować.
Wstał i wyszedł z pokoju. Ponieważ czarny nosił za nim fajkę, zostałem sam. Obok baszy leżało kilka papierów, któremi zajęty był, kiedy ja wszedłem do pokoju. Szybko chwyciłem jeden i rozwinąłem. Był to plan doliny Szejk Adi. Ach, czyżby ten plan stał może w związku z jego tajemnicami? Nie mogłem już dokończyć tej myśli, gdyż gubernator wszedł znowu. Na jego rozkaz zjawił się sekretarz, któremu podyktował trzy pisma; jedno do beja kurdyjskiego, drugie do komendanta twierdzy Amadijah, a trzecie do wszystkich naczelników miejscowych i różnych władz. Treścią ostatniego było, że mam prawo pobierać disz-parassi, a mieszkańcy tak samo mają zadość czynić moim żądaniom, jak gdyby stawiał je sam basza.
Czyż mogłem życzyć sobie czegoś więcej? Cel mego pobytu w Mossul osiągnąłem w pełni nadspodziewanie, a cud ten miałem do zawdzięczenia nietylko memu nieustraszonemu wystąpieniu, lecz także sodowej wodzie.
— Czy jesteś ze mnie zadowolony? — spytał.
— Nieskończenie, o bardzo. Dobroć twoja chce mnie zmiażdżyć dobrodziejstwem.
— Nie dziękuj mi teraz, później to zrobisz.
— Chciałbym móc to uczynić.
— Będziesz mógł.
— W jaki sposób?
— Mogę ci to powiedzieć już teraz. Jesteś nietylko hekimem, lecz i oficerem.
— Skąd to wnosisz?
— Hekim lub człowiek, piszący książki, nie odważyłby się odwiedzić mnie bez towarzystwa konsula. Masz bu-dieruldi padyszacha, a ja wiem, że padyszach pozwala czasem obcym oficerom zwiedzać swe kraje, aby mu potem zdali z tego wojskowe raporty. Przyznaj się, że jesteś takim.
To mylne zapatrywanie mogło mi przynieść jedynie korzyść, prostować byłoby więc rzeczą nierozumną. Nie chciałem jednakże kłamać i dlatego wygłosiłem następujące dyplomatyczne frazesy:
— Nie mogę przyznać ci tego, baszo! Skoro wiesz, że padyszach wysyła takich obcych oficerów, to słyszałeś też prawdopodobnie i o tem, że się to po większej części dzieje w tajemnicy. Czy wolno zdradzić tę tajemnicę?
— Nie. Nie chcę cię też namawiać do tego, ale będziesz mi za to wdzięcznym. To właśnie poprzednio miałem na myśli.
— Jak mogę dowieść ci mojej wdzięczności?
— Gdy wrócisz z gór Kurdystanu, poślę cię do Arabów Szammar, a w szczególności do Haddedihnów. Objedziesz ich terytorja i objaśnisz mi, jak ich zwyciężyć.
— Ah!
— Tak. Tobie przyjdzie to łatwiej, niż komukolwiek z moich ludzi. Wiem, że oficerowie Franków mądrzejsi są od naszych, chociaż sam byłem pułkownikiem i wyświadczyłem padyszachowi wielkie usługi. Chciałem cię prosić, żebyś sobie oglądnął okolicę Dżezidów, ale na to już zapóźno. Mam o nich już te wiadomości, których mi potrzeba.
Słowa te przekonały mię, że całkiem trafnie myślałem poprzednio. Wojska zgromadzone w Kufjundżik stały gotowe do napadu na czcicieli djabła. Basza ciągnął dalej:
— Przez terytorja ich przejedziesz bardzo prędko i nie będziesz tam czekał dnia, w którym obchodzą swoje wielkie święto.
— Jakie święto?
— Święto ich świętego; obchodzą je nad grobem swojego Szejka Adi. Oto masz swoje papiery. Allah niech będzie z tobą. O jakim czasie opuścisz jutro miasto?
— O pierwszej modlitwie.
— Dziesięciu Khawassów będzie o tej porze w twym domu.
— O, panie, dwóch mi wystarczy.
— Tego nie rozumiesz. Otrzymasz pięciu Arnautów i pięciu Baszybożuków. Wracaj wnet i nie zapomnij, że ofiarowałem ci tu mą miłość.
Dał mi znak, że mię uwalnia. Wyszedłem z podniesioną głową z domu, do którego przed kilku godzinami wchodziłem prawie jako jeniec. Dotarłszy do mieszkania, zastałem Halefa w pełnem uzbrojeniu.
— Cześć Allahowi, że przychodzisz, zihdi — powitał mnie. — Gdybyś był o zachodzie słońca nie powrócił, dotrzymałbym był mojego słowa i zastrzeliłbym baszę.
— To muszę sobie wyprosić; basza jest moim przyjacielem.
— Twoim przyjacielem? Jak może tygrys być przyjacielem człowieka?
— Oswoiłem go.
— Maszallah! W takim razie spełniłeś cud. Jak się to stało?
— Poszło łatwiej, niż się mogłem spodziewać. Jesteśmy pod jego opieką i otrzymamy dziesięciu Khawassów, którzy nam będą towarzyszyć.
— O, to dobrze!
— Może i nie! Prócz tego dał mi listy polecające i prawo pobierania disz-parassi.
— Allah akbar! Więc w dodatku zostałeś baszą. Powiedz jednak, zihdi, kto kogo ma słuchać: ja Khawassów, czy też oni mnie?
— Oni ciebie, gdyż nie jesteś służącym, lecz hadżi Halef Omar agha, mój towarzysz i obrońca.
— To dobrze! Zapewniam cię, że poznają, kto ja jestem, skoroby im wpadło na myśl odmówić mi należnej czci.
Gubernator dotrzymał słowa. Gdy Halef wstał nazajutrz o świcie i wytknął głowę za drzwi, powitało go dziesięciu ludzi, czekających przed drzwiami na koniach. Zbudził mnie natychmiast, a ja pospieszyłem oczywiście zobaczyć moich obrońców.
Było tam, jak to zapowiedział był basza, pięciu Arnautów i pięciu Baszybożuków. Ci ostatni ubrani byli, jak zwyczajni żołnierze wojska tureckiego. Arnauci mieli purpurowe bluzy aksamitne bez rękawów do pasa, pod tem zielone, aksamitem obszyte kamizelki, szerokie szarfy, czerwone spodnie z szerokiemi metalowemi bortami, czerwone turbany i tyle broni, że ich nożami i pistoletami możnaby uzbroić trzykroć liczniejszą gromadę. Baszybożukami dowodził stary buluk emini[183], Arnautami zaś dziko spoglądający onbaszi[184]. Buluk emini był widocznie oryginałem. Siedział nie na koniu, lecz na ośle i miał zawieszony na rzemieniu na szyi olbrzymi kałamarz: widomy znak jego godności. W turbanie jego tkwiło kilka tuzinów piór do pisania. Był to mały gruby człowieczek z twarzą, której brak było nosa. Tem większy za to był wąs jego, zwisający mu z górnej wargi. Jego policzki były niemal granatowe i takie mięsiste, że zdawało się, jakgdyby im skóra ledwie wystarczała. Otwory na oczy miał tylko takie, jakich koniecznie potrzeba, aby przez nie dopuścić jakiś mały promień światła do mózgu.
Dałem Halefowi flaszkę raki i kazałem mu nią powitać tych dzielnych bohaterów. Wyszedł do nich, a ja ustawiłem się tak, żeby móc obserwować to, co zajdzie.
— Sabahiniz chajir — dzień dobry wam, dzielni wojownicy. Witajcie!
— Sabahiniz chajir — dzień dobry — odpowiedzieli wszyscy naraz.
— Przybyliście, aby towarzyszyć w podróży sławnemu Kara ben Nemzi.
— Basza przysyła nas w tym celu.
— Muszę wam więc oznajmić, że moje imię jest hadżi agha Halef Omar ben hadżi Abul Abbas Ibn hadżi Dawud al Gossarah. Jestem w podróży marszałkiem i aghą tego, któremu macie towarzyszyć, winniście więc posłuszeństwo moim zarządzeniom. Jak brzmi rozkaz, dany wam przez baszę?
Buluk emini odpowiedział cienkim i tak brzmiącym falsetem, że wydawało się, iż słychać głos trąbki.
— Jestem buluk emini padyszacha — oby mu Allah błogosławił — i nazywam się Ifra. Zapamiętaj sobie to imię. Basza, którego sługą jestem najwierniejszym, dał mi ten kałamarz i te pióra wraz z wielką ilością papieru, ażebym zapisał wszystko, co się tylko wydarzy nam i wam.
— Milcz, eszekun-atli[185] — przerwał mu onbaszi, gładząc swą ogromną brodę. — Ktoś ty, nasz dowódzca? Ty karle, ty, panie kałamarza i gęsi, od których pochodzą twoje pióra. Tem jesteś, więcej niczem.
— Co? Jestem buluk emini, a nazywam się Ifra. Moja waleczność...
— Milcz, mówię ci. Waleczność twoja rośnie w nogach twojego osła — niech go Allah spali! Ta kreatura ma ten nędzny zwyczaj, że ucieka za dnia, a nocami ryczy do nieba. Znamy ciebie i twojego osła, a mimo to nie jest pewnem, który z was jest buluk, a który osioł.
— Pilnuj swego języka, onbaszi! Czyż nie wiesz tego, że w waleczności mojej posunąłem się aż tam, gdzie nosy obcinają? Spojrzyj na nos mój, którego już niestety niema, a ogarnie cię zdumienie nad zapamiętałością, z jaką walczyłem. A może nie znasz historji utraty nosa? Słuchaj więc! Było to wówczas, kiedy walczyliśmy z Moskowitami pod Sebastopolem. Stałem właśnie w największym wirze walki i podniosłem ramię moje, aby...
— Milcz! Historję tę słyszano już tysiąc razy — rzekł onbaszi, a zwracając się do Halefa, dodał: — Jestem onbaszi Ular Ali. Słyszeliśmy, że emir Kara ben Nemzi jest mężem walecznym i to nam się podoba. Słyszeliśmy następnie, że ujął się za naszymi aghami i to podoba nam się jeszcze więcej. Będziemy go ochraniać i służyć mu tak, żeby z nas był zadowolony.
— Pytam więc powtórnie, jakie rozkazy dał wam basza?
— Nakazał nam, żeby emira przyjmowano wszędzie jak najlepszego przyjaciela, jak brata baszy.
— Otrzymamy zatem wszędzie zadarmo mieszkanie i pożywienie?
— Czego wam tylko będzie potrzeba, a my także.
— A czy powiedział wam też o disz-parassi?
— Tak.
— Pobiera się to w gotówce?
— Tak.
— A w jakiej wysokości mniej więcej?
— W jakiej zechce emir.
— Niechaj Allah błogosławi baszy! Jego rozum jest jasny jak słońce, a jego mądrość oświeca świat cały. Będzie wam u nas dobrze. Jesteście już gotowi podróż rozpocząć?
— Tak.
— Macie co jeść?
— Na jeden dzień.
— Namiotów jednak nie macie!
— Nie potrzeba nam. Dostaniemy każdego wieczora dobre mieszkanie.
— Czy wiecie, że pójdziemy przez kraj Dżezidów?
— Wiemy.
— A nie boicie się czcicieli djabła?
— Bać się? Agho Halef Omarze, czy ty kiedy słyszałeś, żeby Arnauta się bał? Czyż zresztą merd-esz-szejtan, człowiek djabła jest sam szatanem? Powiedz emirowi, że gotowiśmy go powitać.
Po krótkiej chwili kazałem przyprowadzić mojego konia i wyszedłem. Wszyscy, jak ich było dziesięciu, stali przedemną ze czcią, każdy przy głowie swojego konia. Skinąłem tylko głową, wsiadłem na konia i dałem znak, aby uczynili to za mną. Mały orszak ruszył następnie z miejsca.
Przejechaliśmy po moście czółnowym przez rzekę i znaleźliśmy się na lewym brzegu Tygrysu poza obrębem miasta Mossul. Teraz dopiero wezwałem onbaszego do siebie i zapytałem:
— Komu służysz teraz, mnie, czy baszy?
— Tobie, emirze.
— Jestem z ciebie zadowolony. Przyślij mi buluka emini.
Cofnął się, a niebawem zjawił się mały grubas.
— Na imię ci Ifra? Słyszałem, że jesteś walecznym wojownikiem.
— Bardzo walecznym — zapewnił swoim głosem trąbkowym.
— Umiesz pisać?
— Bardzo dobrze, bardzo pięknie, emirze.
— Gdzie służyłeś i walczyłeś?
— We wszystkich krajach świata.
— Ach! Powiedz mi nazwy tych krajów.
— Na co, emirze? Byłoby więcej niż tysiąc nazw.
— Musisz zatem być sławnym bulukiem emini.
— Bardzo sławnym. Czy jeszcze nic nie słyszałeś o mnie?
— Nie.
— Musiałeś się więc nigdy w życiu nie ruszać z kraju, inaczej byłaby doszła moja sława do ciebie. Muszę ci naprzykład opowiedzieć, jakim sposobem straciłem nos. Było to wówczas, kiedy pod Sebastopolem walczyliśmy z Moskowitami. Stałem właśnie w największym wirze walki i podniosłem ramię moje…
Tu nastąpiła przerwa. Mój koń nie mógł znieść odoru osła; chrapał gniewnie, jeżył grzywą, aż sięgnął nagle zębami w stronę kłapoucha, na którym człapał buluk emini. Osioł stanął dęba, aby uniknąć ukąszenia, wykręcił się wbok i zdarł. Istotnie nie uciekał, lecz zdzierał jak opętany przez wertepy i głazy tak, że mały buluk emini ledwie mógł utrzymać się na grzbiecie. Niebawem też zniknęli nam z oczu obydwaj.
— Jemu się zawsze tak powodzi — usłyszałem, jak mówił do Halefa onbaszi.
— Musimy popędzić za nim — odpowiedział Halef — inaczej stracimy go.
— Jego? — śmiał się Arnauta. — Nie byłoby go wcale szkoda. Zdarzyło mu się to już tysiąc razy i nie zginął nigdy.
— Dlaczego jednak jeździ na tem bydlęciu?
— Musi.
— Musi, dlaczego?
— Żąda tego jisbaszi[186]. Bawi go to, gdy widzi Ifrę na ośle.
Gdy przyjechaliśmy pomiędzy Kufjundżik a klasztorem św. Jerzego, ujrzeliśmy buluka emini, zatrzymującego się przed nami. Widząc mię nadjeżdżającego, wołał już zdaleka:
— Panie, czy sądziłeś, że mnie osioł uniósł?
— Jestem o tem przekonany.
— Mylisz się, emirze. Ruszyłem tylko naprzód, aby zbadać drogę, którą mamy jechać. Czy udamy się wzdłuż Khausseru, czy też pojedziemy zwyczajną drogą?
— Zostaniemy na szlaku.
— Pozwolisz więc, że ci później opowiem moją historję. Będę wam teraz przewodnikiem.
Pojechał naprzód. Khausser jest to potok czy też rzeczka, wypływająca z północnych kończyn Dżebel Maklub. W swojej drodze do Mossul zaopatruje Khausser w wodę pola licznych włości. Ruiny i wieś Khorasbad leżą o jakie siedm godzin drogi na północ od Mossul.Grunt w okolicy jest bagnisty i wydziela z siebie trujące febryczne opary. Spieszyliśmy, aby jak najprędzej osiągnąć cel naszej podróży. Mieliśmy jeszcze dobrą godzinę drogi przed sobą, gdy natknęliśmy się na oddział Arnautów, złożony z około pięćdziesięciu ludzi. Na czele jechało kilku oficerów, a w pośrodku ujrzałem w białym stroju Araba. Zbliżywszy się, poznałem… szejka Mohammed Emina.
Na Boga! Wpadł więc w ręce tych ludzi, on, wróg baszy, który pojmał już był jego syna i odesłał do Amadijah. Pytanie teraz przedewszystkiem, czy się bronił; nie mogłem dostrzec nikogo rannego. Może napadli go we śnie. Musiałem uczynić wszystko, co w mojej mocy, aby go zabrać z tego niebezpiecznego towarzystwa. Zatrzymałem się więc na środku drogi i czekałem, aż oddział nadjedzie.
Mój orszak zsiadł z koni i rozłożył się obok drogi na ziemi. Halef i ja pozostaliśmy na koniach. Dowódca odłączył się od reszty i ruszył ku nam wolnym kłusem.Tuż przedemną osadził konia na miejscu i zapytał, nie zważając na leżących na ziemi moich towarzyszy:
— Sallam! Kto jesteś?
— Aaleikum. Jestem emir z Zachodu.
— Dokąd dążysz?
— Na wschód.
— Do kogo?
— Wszędy.
— Człowieku, odpowiadasz zbyt krótko. Czy wiesz, kto jestem?
— Widzę to.
— Więc odpowiadaj lepiej. Jakiem prawem odbywasz podróże?
— Tem samem, jakiem i ty tu jeździsz.
— Tallahi, na Boga! Jesteś bardzo zuchwały. Jeżdżę tutaj z rozkazu mutessaryfa z Mossul; wyobraź sobie!
— A ja podróżuję tu z rozkazu mutessaryfa z Mossul i padyszacha z Konstantynopola. Możesz sobie to wyobrazić.
Otworzył oczy nieco szerzej i rozkazał:
— Dowiedź tego!
— Proszę!
Podałem mu legitymacje. Otworzył je z przepisanemi formalnościami i czytał. Następnie złożył je starannie, oddał mi spowrotem i zauważył w tonie bardzo uprzejmym:
— Sam ponosisz winę tego, że mówiłem do ciebie surowo. Widziałeś, kto jestem i powinieneś mi był odpowiadać uprzejmiej.
— Ty ponosisz winę, że tak się nie stało — odpowiedziałem. — Widziałeś moją eskortę, która legitymuje mnie, jako człowieka, cieszącego się przyjaźnią mutessaryfa i powinieneś był uprzejmiej mnie wypytywać. Pozdrów twego pana wielokrotnie odemnie.
— Wedle rozkazu, mój panie! — odrzekł.
Odwróciłem się. Miałem zamiar uczynić coś dla uwolnienia Mohammed Emina, zaraz jednak na początku rozmowy z oficerem zmiarkowałem, że to zbyteczne. Orszak jego zatrzymał się nieco dalej za nim i zwracał wzrok więcej na mnie, niż na jeńca. Ten ostatni skorzystał z tego natychmiast. Był tylko lekko skrępowany i siedział na lichym tureckim koniu. W ostatnim szeregu oddziału prowadzono jego własne, przepyszne zwierzę, a na siodle wisiała wszystka broń jego. Zauważyłem jego szczęśliwe usiłowania, aby się z więzów uwolnić i właśnie w tym momencie, w którym przerwałem rozmowę, stanął on nogami na grzbiecie konia.
— Halefie, baczność! — szepnąłem służącemu, który wszystko to obserwował z taką samą uwagą, jak ja.
— Między niego i nich — odparł mi.
Zrozumiał mnie natychmiast. Teraz zaryzykował Haddedihn kilka zuchwałych skoków po grzbietach koni, trzymanych za nim. Jeźdźcy ich nie byli przygotowani na takie szaleństwo i zanim zdołali go schwycić, był już na swoim biegunie, siedział w siodle, wyrwał z ręki cugle temu, który je trzymał i popędził wbok nie drogą wgórę lub wdół, lecz wprost naprzełaj ku rzeczce.
Wielogłośny krzyk zdumienia i złości zabrzmiał za nim.
— Twój jeniec ucieka — krzyknąłem do dowódcy — pozwól nam go ścigać.
W tej chwili skręciłem mojego konia i pognałem za uciekającym. Halef trzymał się mojego boku.
— Nie tak blisko mnie, Halefie! Dalej wbok! Jedź tak, żeby nie mogli strzelać, nie chcąc trafić w nas.
Zaczęła się gonitwa ostra i dzika. Na szczęście myśleli ścigający przedewszystkiem o dopędzeniu Mohammed Emina, a gdy zauważyli, że koń jego przewyższa ich konie i chwycili za broń, odległość między nim a nimi była już za wielka. Nie mogli też użyć swych flint, gdyż razem z Halefem nie jechałem przed nimi po linji prostej, lecz krótkim zygzakiem, przyczem starałem się okazać, że koń mi się narowi. Koń to stawał w miejscμ i podskakiwał, to leciał naprzód i nagle rzucał się w biegu wbok, to kręcił się na tylnych nogach naokoło mej osi, to znowu ponosił mnie daleko w prawo lub w lewo, a potem nagle w ostrym łuku nawracał do właściwego kierunku. Halef robił to samo, to też Turcy nie mogli strzelać z obawy, aby nas nie trafić.
Haddedihn wparł bez obawy konia w nurty Khausseru. Przedostał się szczęśliwie na drugą stronę, a za nim także ja i Halef. Nim tamci zdołali uczynić to samo, ubiegliśmy już bardzo znaczny odskok. I tak lecieliśmy na naszych dobrych zwierzętach ciągle ku północnemu zachodowi. Po dwu godzinach takiego biegu natrafiliśmy na drogę, wiodącą z Mossul przez Telkeif wprost do Raban Hormuzd, biegnącą całkiem równolegle z tą, którą poprzednio chcieliśmy się dostać do Khorsabad, Dżeraijah i Baadri. Tu dopiero zatrzymał Haddedihn swojego konia. Widział tylko nas dwu, gdyż tamci dawno już zniknęli za horyzontem.
— Chwała ci, Boże! — zawołał. — Effendi, dziękuję ci, że ręce im od flint odjąłeś. Co mam uczynić, żeby się im zgubić?
— Jak się dostałeś w ich ręce, szejku? — zapytał mały Halef.
— To nam później opowie, teraz nie czas na to — odparłem. — Mohammed Eminie, czy znasz bagnisty kraj pomiędzy Tygrysem a Dżebel Maklub?
— Przejeżdżałem przezeń raz konno.
— W którym kierunku?
— Z Baaszeika i Baazani przez Raz al Ain ku Dohuk.
— Czy bagno jest niebezpieczne?
— Nie.
— Widzicie tam na północnym wschodzie owo wzniesienie, do którego dostaćby się można w trzy godziny?
— Widzimy.
— Tam znajdziemy się znowu, gdyż teraz musimy się rozłączyć. Gościńcem dążyć nie możemy; dostrzeżonoby nas i odgadniętoby kierunek naszej drogi. Dalej w bagno i każdy zosobna, aby ścigający nas, gdyby tu przecież przybyć mieli, nie wiedzieli, za którym pójść mają śladem!
— Ale nasi Arnauci i Baszybożuki, zihdi? — zapytał Halef.
— Nic nas teraz nie obchodzą. Byli nam wogóle zawadą raczej niż pomocą. Nie stanowią dla mnie wcale większej opieki, aniżeli moje paszporty i listy. Halefie, ty zejdziesz tutaj i trzymać się będziesz najbardziej na południe, ja pojadę środkiem, a szejk zostanie na północy. Jeden od drugiego najmniej o pół godziny drogi.
Rozdzieliliśmy się; ja zboczyłem z drogi bitej w bagno, które istotnie nie miało cech właściwego moczaru. Towarzysze moi zniknęli mi z oczu, a wtedy samotny zmierzałem ku wytkniętemu celowi.
Już od ośmiu dni znajdowałem się w stanie napięcia, jakiego nie zauważyłem u siebie oddawna. Niema może kraju na świecie, któryby krył tyle i tak niezwykłych zagadek, jak ta ziemia, której dotykały teraz kopyta mojego konia. Pomijam już ruiny Assyrji i Babilonu, które widzi się tu na każdym kroku. Przede mną wynurzały się teraz góry, których zbocza i doliny zamieszkują ludzie o narodowościach i religjach niesłychanie trudnych do rozpoznania. Gasiciele światła, czciciele ognia, czciciele djabła; Nestorjanie, Chaldejczycy, Nahumici, Sunnici, Sziicy, Nadżijeci, Ghollaci, Rewafidyci, Muatazileci, Wachabici, Arabowie, Żydzi, Turcy, Ormianie, Syryjczycy, Druzowie, Maronici, Kurdowie, Persowie, Turkomani. Człowieka każdego z tych ludów, plemion i sekt spotkać można każdej chwili, a któż zna wszystkie błędy i niewłaściwości, jakich dopuścić się może obcy przy takiej sposobności. Dziś jeszcze dymią te góry krwią tych, co padli ofiarą narodowej zawiści, najdzikszego fanatyzmu, żądzy zaborów, fałszu politycznego, rabunku lub krwawej zemsty. Mieszkania ludzi wiszą tu po ścianach skalistych i rozpadlinach kamiennych, jak gniazda sępów, gotowych rzucić się każdej chwili na zdobycz, nic nie przeczuwającą. System ciemiężenia i bezwzględnej chciwości wytworzyły tu tę wściekłą zażartość, która nie odróżnia już prawie przyjaciela od wroga, a słowo miłości i przebaczenia, niesione tu przez chrześcijańskich wysłańców, uleciało już dawno z wichrami. Mogą sobie misjonarze amerykańscy mówić o swoich wynikach, co im się podoba; rola nie jest podatną do przyjęcia ziarnka gorczycznego. Mogą też inni mężowie boży czynić wszystko i ważyć się na wszystko; w górach kurdyjskich łączą się najbardziej wrogie sobie prądy w jeden olbrzymi wir, dziki i nieukojony. Spokój może tam nastać dopiero wówczas, gdy jakiejś potężnej pięści uda się skruszyć te rafy, ujarzmić zawiść i rozgnieść łeb ohydnej, pełzającej cicho szacherce krwią. Wówczas dopiero otworzą się drogi tym, co „pokój głoszą i zbawienie zwiastują“. Wówczas żaden z mieszkańców tych gór nie będzie już mógł powiedzieć: „Zostałem chrześcijaninem, gdyż w przeciwnym razie dostałbym baty“. A ten agha był surowym muzułmaninem.
Góra była coraz to bliżej i bliżej, albo raczej ja się do niej zbliżałem. Grunt był wprawdzie miękki i wilgotny, lecz tylko niewiele było miejsc takich, gdzie zagrzęzłyby głębiej kopyta mojego konia. Wreszcie stanąłem na ziemi suchej. Febryczna okolica Tygrysu była poza mną. Teraz ujrzałem po prawej stronie jeźdźca i wnet poznałem Halefa, z którym złączyłem się też niebawem.
— Spotkałeś kogo? — spytałem.
— Nie, zihdi.
— I nikt ciebie nie widział?
— Ani żywa dusza. Zdaleka tylko na południu widziałem na drodze, którą opuściliśmy, małego człowieka, jak biegł, wlokąc jakieś zwierzę za sobą. Nie mogłem go jednak poznać dokładnie.
— Czy poznajesz tego tam? — zapytałem, wskazując na północ.
— O, zihdi, to nikt inny, tylko szejk.
— Tak, to Mohammed Emin. Za dziesięć minut będzie z nami.
Tak też było. Poznał nas i nadjechał śpiesznie.
— Cóż teraz, effendi? — zapytał mnie.
— Zależy to od tego, czego się dowiedziałeś. Zauważono cię może?
— Nie, tylko owczarz pędził zdala swoją trzodę.
— Jak cię pojmano?
— Kazałeś mi przybyć do ruin Khorsabad. Do dzisiaj rana ukrywałem się w południowej ich części, potem jednak zająłem stanowisko bliższe drogi, aby widzieć, jak będziesz nadjeżdżał… Tu dostrzegli mnie żołnierze i osaczyli. Nie mogłem się bronić, bo ich było za dużo, a dlaczego mnie pojmali, tego nie wiem.
— Czy pytali cię o plemię i imię twoje?
— Tak, ale objaśniłem ich fałszywie.
— Ludzie ci są niedoświadczeni. Arab poznałby cię po tatuowaniu. Wzięli cię do niewoli, ponieważ w ruinach Kufjundżik rozłożone są wojska baszy, przeznaczone do wyprawy przeciw Szammarom.
Zląkł się i wstrzymał konia.
— Przeciw Szammarom? Allah, wspomóż nas! Muszę zatem wracać natychmiast.
— To niepotrzebne. Znam plan gubernatora.
— Jakiż on jest?
— Wyprawa przeciw Szammarom jest narazie tylko maską. Mutessaryf chce najprzód napaść na Dżezidów. Nie mogą oni o tem się dowiedzieć i dlatego basza udaje, że wyruszyć chce przeciwko Szammarom.
— Wiesz to dokładnie?
— Całkiem dokładnie, gdyż sam z nim rozmawiałem. Ja mam powrócić i zrekognoskować pastwiska Szammarów.
— Gdy się jednak szybko załatwi z Dżezidami, to wyzyska napewno tę okoliczność, ażeby wojsko swoje wysłać natychmiast przeciwko Szammarom.
— Z Dżezidami tak szybko się nie załatwi; możesz zdać się na to zupełnie. Tymczasem zaś minie krótka pora wiosenna.
— Maszallah, co ma wiosna wspólnego z tą wojną, effendi?
— Bardzo wiele. Skoro tylko nastaną dni posuchy, powiędną rośliny i wyschnie cała równina. Bedawi cofną się ze swemi trzodami w góry Szammar lub Sindżar, i armja gubernatora musiałaby wyginąć z głodu.
— Masz słuszność, effendi. Ruszajmy więc śmiało dalej w naszą drogę; nie znam jej jednak.
— Mamy po prawej gościniec do Ain Sifni, po lewej drogę do Dżeraijah i Baadri. Aż do Baadri nie może nas nikt widzieć i dlatego winniśmy trzymać się Khausseru. Skoro Dżerraijah będziemy raz mieć poza sobą, nie potrzebujemy się już ukrywać.
— Ile mamy jeszcze do Baadri?
— Trzy godziny.
— Panie, jesteś wielkim emirem. Pochodzisz z kraju dalekiego, a znasz te okolice lepiej ode mnie.
— Mamy być w Amadijah; rozpytywałem się więc po drodze dokładnie o te okolice, przez które mamy przejeżdżać. Oto i wszystko. Ale teraz naprzód.
Pomimo że obie drogi, których mieliśmy unikać, były zaledwie o pół godziny oddalone od siebie, udało nam się przecież przejść niepostrzeżenie. Ilekroć widzieliśmy ludzi nadchodzących od prawej strony, przejeżdżaliśmy na lewo; dostrzegliśmy ich po lewej, wówczas trzymaliśmy się strony prawej. Oczywiście, luneta moja oddawała mi przy tem najważniejsze usługi i tylko jej mieliśmy do zawdzięczenia, że wkońcu mogliśmy się czuć bezpiecznymi na widok Baadri.
Siedzieliśmy już prawie od dziesięciu godzin na siodłach nieustannie, byliśmy więc dość znużeni, kiedy dostaliśmy się do łańcucha wzgórz, u których stóp leżała wieś, miejsce zamieszkania duchownego naczelnika czcicieli djabła, oraz świeckiego naczelnika plemienia. Spytałem pierwszego spotkanego człowieka o imię beja. Spojrzał na mnie zakłopotany. Nie zwróciłem na to uwagi, że Dżezidowie nie mówią przeważnie po arabsku.
— Bej nidże demar — jak się nazywa bej? — zapytałem po turecku.
— Ali bej — odpowiedział mi.
— Ol nerde oturar — gdzie on mieszka?
— Gel, zeni getirim! — pójdź, zaprowadzę cię!
Poprowadził mnie przed duży z kamieni zbudowany dom.
— Iczerde otur — tu mieszka — rzekł mój przewodnik i odszedł.
Wieś była nadzwyczajnie ożywiona. Prócz domów i chat, zauważyłem także mnóstwo namiotów, przed któremi poprzywiązywane były konie i osły, a pomiędzy tem falowała liczna rzesza ludzka. Była ona tak znaczna, że nasze przybycie nie wpadało wcale w oko.
— Zihdi, spójrz tu! — rzekł Halef. — Znasz tego tu?
Wskazał na osła, przywiązanego u wejścia jednego z domów. Zaiste był to osioł naszego grubego buluka emini. Zsiadłem z konia i wszedłem do domu. Zaraz uderzył moje uszy falsetowy głosik walecznego Ifry:
— I ty rzeczywiście nie chcesz mi dać innego mieszkania?
— Nie mam innego — odparł inny głos w tonie oschłym.
— Jesteś kiajah[187], musisz się postarać o inne.
— Powiedziałem ci już, że nie mam innego. Cała wieś pełna pielgrzymów; niema wolnego ani jednego miejsca. Dlaczego twój effendi nie wozi z sobą namiotu?
— Mój effendi? To jest emir, wielki bej, sławniejszy, niż wszyscy książęta Dżezidów z całych gór.
— Gdzie jest? Nadjedzie. Chce teraz schwytać pewnego jeńca.
— Schwytać jeńca? Czyś oszalał?
— Jeńca, który uciekł.
— Ach tak! Ma firman?
— Ma firman wielkorządcy, firman el onzul[188], firman i wiele listów mutessaryfa, a oto także moje zatwierdzenie.
— Niech przyjdzie sam!
— Co? On ma disz-parassi, a ty mówisz, żeby sam przyszedł? Rozmówię się z szejkiem!
— Szejka tu niema.
— To pomówię z bejem.
— Idź do niego!
— Tak jest, pójdę. Jestem buluk emini padyszacha, mam trzydzieści pięć pjastrów żołdu miesięcznego[189] i nie mam powodu obawiać się jakiegoś tam kiajah. Słyszysz?
— Tak… trzydzieści pięć pjastrów na miesiąc! — zawołał prawie wesoło — a co masz jeszcze?
— Co jeszcze… Dwa funty chleba, siedemnaście łutów mięsa, trzy łuty masła, pięć łutów ryżu, łut soli i półtora łuta dodatków na dzień, a prócz tego mydło, oliwę i smarowidło do butów. Rozumiesz mnie? A jeżeli śmiejesz się z mojego nosa, którego już nie mam, to opowiem ci, jak go utraciłem. Było to wówczas, kiedy pod Sebastopolem walczyliśmy z Moskowitami… Znajdowałem się właśnie w największym gradzie kul…
— Nie mam czasu ciebie słuchać. Czy mam oświadczyć bejowi, że chcesz z nim mówić?
— Powiedz mu to, ale nie zapomnij dodać, że nie pozwolę sobie odmówić.
Moja osoba była zatem przedmiotem tej głośnej pogadanki. Wszedłem, a za mną Mohammed Emin i Halef. Kiajah miał właśnie zamiar otworzyć jedne z drzwi, ale odwrócił się, gdyśmy się zjawili.
— Oto i emir sam! — zauważył Ifra. — On ci pokaże, kogo masz słuchać.
Zwróciłem się do buluka emini:
— Ty tutaj?… Skąd się wziąłeś tak całkiem sam jeden w Baadri?
— Czyż nie powiedziałem, że pojadę naprzód, ekscelencjo?
— Gdzie tamci?
— Iflemisz — zniknęli, zwietrzeli, zostali zwiani.
— Dokąd?
— Nie wiem tego, wasza wysokości.
— Musiałeś to przecież widzieć?
— Bardzo mało. Kiedy jeniec uciekał, pognali wszyscy za nim; także i moi ludzie i Arnauci.
— A czemu ty nie pobiegłeś?
— Benim eszek — mój osioł nie chciał, o panie. Pozatem musiałem dążyć do Baadri, ażeby przygotować ci kwaterę.
— Czy widziałeś dobrze owego jeńca?
— Jakże mogłem widzieć? Leżałem twarzą do ziemi, a gdy się podniosłem, aby się do pogoni przyłączyć, jeniec był już daleko.
Było to dla mnie bardzo przyjemne ze względu na bezpieczeństwo Mohammed Emina.
— Czy tamci wnet tu przybędą?
— Kto to wie?… Allah jest niezbadany; wiedzie on wiernego tam i sam, na prawo i lewo, jak mu się podoba, gdyż drogi ludzkie są w kitab takdirin, w księdze Opatrzności zapisane.
— Czy Ali bej jest tutaj? — zapytałem naczelnika.
— Tak jest.
— Gdzie?
— Bu kapu eszeri — poza temi drzwiami.
— Czy sam jest?
— Tak.
— Powiedz mu, że chcemy z nim mówić.
Podczas gdy odchodził do innej komnaty, trącił Ifra małego Halefa w bok i spytał zcicha, łypiąc okiem na Mohammed Emina:
— Kto jest ten Arab?
— Szejk.
— Skąd przybywa?
— Spotkaliśmy go. Jest przyjacielem mojego zihdi i zostanie teraz z nami.
— Wer czok baksziszler — daje duże napiwki?
— Bu kadar — tyle — stwierdził Halef, pokazując wszystkie dziesięć palców.
To wystarczyło poczciwemu bulukowi emini, co również poznałem i po jego minie. W tej chwili otwarły się drzwi i naczelnik wsi wrócił. Za nim pojawił się młody człowiek, bardzo pięknej postaci. Był wysoki i smukły, miał regularne rysy twarzy i dwoje oczu o zdumiewająco płomiennem spojrzeniu. Miał na sobie ładnie haftowane spodnie, bogato szytą bluzę i turban, spod którego wylewała się pełnia wspaniałych zwoi. Za pasem tkwił tylko jeden nóż z głownią pysznej, artystycznej roboty.
— Chosz geldin demek — bądźcie pozdrowieni — rzekł, podając dłoń najprzód mnie, potem szejkowi, a wkońcu Halefowi. Baszybożuka zdawał się nie zauważyć.
— Mazal bujurum sultanum — przebacz mi panie, że w dom twój wstępuję — odrzekłem. — Wieczór nadchodzi, a ja chciałem ciebie zapytać, czy na terytorium twojem jest miejsce, gdzie moglibyśmy głowy nasze złożyć na spoczynek?
Przyglądał mi się, jakiś czas bardzo uważnie od stóp do głów, a potem odpowiedział:
— Nie należy pytać wędrowca, skąd on i dokąd idzie, ale mój kiajah powiedział mi, że jesteś emirem.
— Nie jestem Arabem, ani Turkiem. Jam Frank z dalekiego Zachodu.
— Nie znam wielu Franków. Słyszałem jednak o pewnym, którego bardzo pragnąłbym poznać.
— Czy mogę cię zapytać, czemu?
— Gdyż trzech z moich ludzi jemu zawdzięcza życie.
— Jakto?
— Oswobodził ich z niewoli i przywiódł do Haddedihnów.
— Czy oni są tutaj w Baadri?
— Tak.
— I nazywają się: Pali, Selek i Melaf?
Cofnął się o krok z zadziwieniem.
— Znasz ich?
— Jak się nazywał Frank, którego masz na myśli?
— Nazywano go Kara ben Nemzi.
— Tak, to moje imię. Ten mąż, to Mohammed Emin, szejk Haddedihnów, a ten drugi, to Halef, mój towarzysz.
— Czyż to możliwe? Co za niespodzianka! Seni gerek olarim — muszę cię uścisnąć.
Przycisnął mnie do siebie i ucałował mnie w oba policzki. To samo uczynił z Mohammedem i Halefem; tylko tego drugiego nie ucałował. Potem ujął mnie za rękę i rzekł:
— Czelebim mahalinde geldin — panie, przychodzisz w sam czas. Mamy wielkie święto, do którego zwykle nie dopuszcza się obcych; ty jednak raduj się z nami. Pozostań tutaj, dopóki trwać będą dni radosne, a i potem jeszcze jak najdłużej!
— Pozostanę, dopóki spodoba się szejkowi.
— Jemu się spodoba!
— Trzeba ci wiedzieć, że serce jego pędzi go naprzód. Opowiemy ci to jeszcze.
— Ja wiem, ale wejdźcie. Mój dom jest domem waszym, a chleb mój waszym chlebem. Będziecie nam braćmi, dopóki żyć będziemy.
Wchodząc, słyszałem, jak Ifra mówił do naczelnika gminy:
— Słyszałeś, stary, jakim sławnym emirem jest mój effendi?… Naucz się i mnie podług tego oceniać! Zapamiętaj to sobie.
Komnata, do której weszliśmy teraz, była bardzo skromnie urządzona. Ja i szejk musieliśmy zająć miejsca obok Ali beja, który nie wypuścił jeszcze mej ręki i ponownie bacznie mi się przypatrywał.
— Więc to ty jesteś mężem, który pobił wrogów Haddedihnów?
— Czy chcesz rumieńce wywołać na mych policzkach?
— I który nocą bez niczyjej pomocy zabił lwa? Chciałbym być tobą. Czy jesteś chrześcijaninem?
— Tak.
— Wszyscy chrześcijanie są potężniejsi od innych ludzi, ale ja także jestem chrześcijaninem.
— Czy Dżezidzi są chrześcijanami?
— Oni są wszystkiem. Wzięli sobie, co dobre, ze wszystkich religij.
— Czyś tego pewny?
Ściągnął brwi.
— Mówię ci, emirze, że w tych górach żadna religja nie może panować wyłącznie. Nasz naród jest podzielony, nasze plemiona odcięte od siebie, a nasze serca rozdarte. Dobra religja musi głosić miłość, ale wolna, z głębi serca wyrastająca miłość nie może u nas zapuścić korzeni, bo podłożem naszej roli jest nienawiść, mściwość, zdrada i okrucieństwo. Gdybym miał siłę, głosiłbym miłość, ale nie ustami, lecz z mieczem w dłoni; gdzie bowiem urość ma kwiat szlachetny, tam najprzód chwast trzeba wytępić. A może myślisz, że kazanie potrafi zehr-lahana[190] na karanfil[191] przerobić? Ogrodnik może kwiat jadowitej rośliny uczynić pełnym i piękniejszym, ale jad pozostanie zawsze w jej wnętrzu podstępnie ukryty. A ja ci powiadam: kazanie mojego miecza mogłoby wilki w owce pozamieniać. Ktoby to kazanie usłyszał, byłby szczęśliwy, ale ktoby mu się sprzeciwił, tego zgniótłbym natychmiast. Wówczas dopiero mógłbym miecz schować do pochwy i powrócić do namiotu, aby się cieszyć ze swojego dzieła. Bowiem, skoro razby już weszła, prawdą byłoby, co mówi święta księga chrześcijan: Muhabbet bitmez — miłość nie kończy się nigdy.
Oko jego błyszczało, policzki się zarumieniły, a ton jego głosu wychodził widocznie z głębi serca. Był to nietylko piękny, lecz szlachetny człowiek. Znał smutne stosunki swojego kraju i miał może w sobie materjał na bohatera.
— Czyż myślisz, że kaznodzieje chrześcijańscy, którzy tutaj zdaleka przychodzą, nic nie wskórają?
— My, Dżezidzi, znamy waszą świętą księgę. Powiada ona: Chidanin zez czekidż dir, bi czatlar taszlar — słowo boże jest jako młot, co kruszy skały. Czy możesz jednak młotem rozgnieść wodę? Czy możesz nim roztrzaskać opary, które się unoszą z bagniska i zabijają to życie? Zapytaj mężów, którzy przybyli tu z Jeni Dinja[192]. Wiele oni nauczali i mówili, darowywali i sprzedawali piękne rzeczy, sami nawet pracowali jako drukarze. Ludzie słuchali ich, przyjmowali podarunki, pozwalali się chrzcić, a potem szli, aby rabować, kraść i zabijać, jak przedtem. Księgę świętą drukowano w naszej mowie, ale nikt nie rozumiał djalektu, nikt tutaj nie umie czytać ani pisać. Czy myślisz, że ci pobożni mężowie nauczą nas pisać lub czytać? Nasze pióro może być tylko z twardej stali. Albo idź do sławnego klasztoru Rabban Hormuzd, który niegdyś do Nestorjanów należał. Obecnie mają go Katuliklar[193], którzy nawrócili Alkoszi Teklef. Kilku biednych mnichów ginie z głodu na tej zeschłej wyżynie, na której dwa nagie drzewa oliwne wiodą suchotniczy żywot. Dlaczegóż tak jest, a nie inaczej? Brakuje Jeboszu[194], któryby rozkazał: „Ginesz ile kamer, zus hem gibbea jakinda hem dere Adżala — Słońce, stań koło Gibeonu, a ty, księżycu, w dolinie Ajalon!“ Brak bohatera Szimza[195], który złych mieczem zmusza, aby dobrze czynili. Brak czobana Dawuda[196], który zabija swoją procą mordercę Dżoliaha. Brak fali, która topi bezbożnych, aby Nauah[197] razem ze swoimi mógł przed Allahem uklęknąć pod łukiem siedmiu barw. Czyż nie napisano w waszej księdze: „Inzanlar dżeza estemez-ler rahuma — ludzie nie chcą, aby ich mój duch karał“. Gdybym był Muzą[198], wysłałbym mojego Jeboszu i mojego Kaleba przez wszystkie doliny Kurdystanu, a potem mieczem moim równałbym drogi, o których mówi wasz Kitab: „Wazar-lar sallami der-ler ughuri — głoszą pokój i zwiastują zbawienie“. Spoglądasz na mnie wielkiemi oczyma; zdaje ci się, że pokój jest lepszy od wojny, a łopata od pałki? Ja też tak myślę. Czyż możesz jednak wyobrazić sobie pokój bez wywalczenia go szablą? Czyż nie musimy tutaj nosić pałki, aby móc pracować łopatą? Spojrzyj na siebie, tylko na siebie! Nosisz wiele broni przy sobie i lepszej od tej, jaką my posiadamy. Czy w twoim kraju nosisz ją także, gdy jesteś w podróży?
— Nie — musiałem odpowiedzieć.
— A więc widzisz. Możecie chodzić do kilize (kościół) i modlić się do Allaha bez troski. Możecie usiąść przed nauczycielem i bez strachu słuchać głosu jego. Możecie bez obawy czcić waszych rodziców i pouczać dzieci wasze bez obawy. Żyjecie swobodnie w ogrodzie, gdyż waszemu wężowi rozdeptano już głowę. My czekamy jeszcze bohatera, który ma ciszyć i koić, szamata arasynda daghlere — krzyk w górach, o których mówi wasza księga. I powiadam ci, że on nadejdzie. Nie będzie to Rosjanin, ani Anglik, ni Turek, który nas wyzywa, ani Pers, który nas okłamuje uprzejmie i oszukuje. Ongiś myśleliśmy, że będzie nim Bonapertah, wielki szach Francuzów, teraz jednak wiemy już, że lew nie może czekać pomocy orła, gdyż państwa obu są różne. Czy słyszałeś kiedy, co wycierpieli Dżezidzi?
— Tak.
— Żyliśmy w pokoju i zgodzie w kraju Sindżar, ale podbito nas i wygnano. Było to na wiosnę; rzeka wezbrała i uniosła most. I tak leżeli nasi starcy, nasze kobiety i dzieci nad wodą. Wpędzano ich w szumiące nurty i mordowano jak dzikie zwierzęta, a na terasach miasta stał lud w Mossul i radował się tą rzezią. Pozostali nie wiedzieli, gdzieby głowę skłonić. Udali się w góry Maklub, do Bohtan, Szeikhan, Missuri, do Syrji, a nawet nad granicę rosyjską. Tam zdobyli sobie nową ojczyznę i tam pracują. Gdy ujrzysz ich mieszkania, ich stroje, ich ogrody i pola, ucieszysz się; tam rządzą pilność, porządek i czystość, podczas gdy wszędzie dokoła znajdziesz brud i próżniactwo. Ale to znęca innych, a skoro potrzebują pieniędzy i ludzi, mordują nas i szczęście nasze. Za trzy dni obchodzimy święto naszego wielkiego Świętego. Od wielu lat nie mogliśmy go obchodzić, ponieważ pielgrzymi w drodze do Szejk Adi byliby narażali swe życie. W tym roku wydaje się, że wrogowie nasi chcą się zachować spokojnie i w ten sposób po długim czasie uczcimy znów raz naszego Świętego. Czelebim mahalinde geldin — przychodzisz w sam czas. Nie lubimy wprawdzie obcych przy naszych uroczystościach, ty jednak jesteś dobroczyńcą moich i będziesz chętnie widziany.
Nic nie mogło mi być przyjemniejszem od tego zaproszenia. Dawało mi ono sposobność poznać zwyczaje i obyczaje zagadkowych czcicieli djabłów. Radjahell szejtan albo chalk szejtanin[199] przedstawiano mi tak źle, a przecież oni ukazali się w świetle o tyle lepszem, że pałałem żądzą wyjaśnienia sobie ich właściwej istoty.
— Dziękuję ci za twą przyjazną propozycję — odparłem. — Chętnie pozostałbym u ciebie, ale mamy do spełnienia zadanie, które wymaga, ażebyśmy Baadri opuścili niebawem.
— Znam to zadanie — rzekł — możesz jednak mimo to obchodzić z nami uroczystość.
— Znasz je?
— Tak. Śpieszycie do Amad el Ghandura, syna szejka Mohammed Emina, który przebywa w Amadijah.
— Skąd wiesz o tem?
— Od tych trzech ludzi, których uratowałeś. Teraz jednak nie będziecie mogli go oswobodzić.
— Czemu?
— Mutessaryf z Mossul obawia się podobno napadu ze strony wschodnich Kurdów i wysłał do Amadijah dużo wojska, którego część już tam nadeszła.
— Ile?
— Dwaj jisbaszi z dwustu ludźmi szóstego pułku piechoty, Anatoli Ordissi w Djabekir i trzej jisbaszi trzeciego pułku piechoty, Izak Ordissi w Kerkjuk, razem pięciuset ludzi, którzy stoją pod dowództwem jednego bimbaszi[200].
— Amadijah oddalone stąd o dwanaście godzin drogi?
— Tak, ale drogi tak uciążliwe, że nie zdołasz tam dojść w ciągu jednego dnia. Nocuje się zazwyczaj w Cheloki lub Spandareh i jedzie się dopiero na drugi dzień rano przez strome i trudne do przebycia góry Garah, poza któremi leży równina i skalisty stożek Amadijah.
— Jakie wojska stoją w Mossul?
— Części drugiego pułku dragonów i czwartego pułku piechoty z dywizji Irak Ordissi. Jeden oddział ma wyruszyć przeciwko Beduinom, a drugi ma przejść przez nasze góry, aby się dostać do Amadijah.
— Ilu ludzi może liczyć ten drugi?
— Tysiąc pod miralajem[201], z którym razem znajduje się alaj emini[202]. Znam tego miralaja. Zabił on żonę i obydwu synów Pir[203] Kameka i zowie się Omar Amed.
— Czy wiesz, gdzie się zbierają?
— Przeznaczeni na wyprawę przeciwko Beduinom ukryli się w ruinach Kufjundżik. Dowiedziałem się od moich wywiadowców, że pojutrze mają wyruszyć. Tamci będą dopiero później gotowi.
— Zdaje mi się, że twoi wywiadowcy fałszywie cię powiadomili.
— Jakto?
— Czyż myślisz, że mutessaryf kazałby wojskom z tak daleka, aż z Djarbekir, przychodzić, aby ich użyć przeciwko wschodnim Kurdom? Czy nie miałby o wiele bliżej drugiego pułku piechoty, stojącego w Sulejmanii? A czy pułk trzeci z Kerkjuk nie składa się przeważnie z Kurdów? Przypuszczasz, żeby miał popełnić błąd i trzystu z nich użył przeciwko współplemieńcom?
Przybrał wyraz silnego zamyślenia i rzekł potem:
— Rozsądną jest mowa twoja, ale nie rozumiem jej.
— Czy wojska, stojące w Kufjundżik, mają z sobą armaty?
— Nie.
— Skoro ma się wyruszyć w równiny, bierze się spewnością artylerję. Wojsko, przy którem jej niema, musi być całkiem pewnie przeznaczone dla gór.
— W takim razie mój rekonesans pozamieniał rzeczy. Ludzie, stojący w ruinach, mają ruszyć nie przeciwko Beduinom, lecz na Amadijah.
— Jeżeli mają wyruszyć pojutrze, w takim razie staną tu właśnie w sam dzień waszego święta.
— Emirze!
Wyrzekł to jedno tylko słowo, ale w tonie najwyższego strachu. Mówiłem dalej:
— Weź pod uwagę, że ani z południowej, ani z północnej strony niema dostępu dla wojsk do Szejk-Adi; tylko od zachodu lub wschodu. O dziesięć godzin stąd gromadzi się tysiąc ludzi, na zachodzie Mossul, a o dwanaście godzin stąd na wschód zbiera się pięciuset ludzi w Amadijah. Szejk-Adi będzie otoczone i to bez możności wymknięcia się którędykolwiek.
— Panie, więc w ten sposób byłoby to obmyślone?
— Czy wierzysz istotnie, żeby pięciuset ludzi wystarczało na najazd z Berwari, Bohtan, Tijari, Chall, Hakkiari, Karita, Tura-Ghara, Baz i Szirwan? Ci Kurdowie mogliby przeciwstawić im już na trzeci dzień sześć tysięcy wojowników.
— Masz słuszność, emirze! To wszystko wymierzone przeciwko nam.
— Teraz, skoro dałeś się już przekonać zasadami prawdopodobieństwa, dowiesz się jeszcze i o tem: Wiem to z ust mutessaryfa, że zamierza was napaść w Szejk-Adi.
— Istotnie?
— Słuchaj!
Opowiedziałem mu z rozmowy z gubernatorem tylko to, co uprawniało mnie do moich wniosków. Gdy skończyłem, podniósł się i przeszedł kilka razy tam i napowrót. Potem podał mi rękę.
— Dziękuję ci, o panie, uratowałeś nas wszystkich. Gdyby nas napadło niespodzianie tysiąc pięciuset żołnierzy, bylibyśmy zgubieni. Obecnie rad będę, jeśli przyjdą naprawdę. Mutessaryf z rozmysłem ukołysał nas do snu, ażeby znęcić nas do pielgrzymki do Szejk-Adi. Obmyślił wszystko bardzo chytrze; na jedno tylko nie zwrócił uwagi: myszy, które on chce złowić, będzie tyle, że kotów podrzeć zdołają. Zrób mi tę łaskę, nie mów o tem nikomu, cośmy mówili i pozwól mi się oddalić na chwilę.
Wyszedł.
— Jak on ci się podoba? — zapytałem Mohammed Emina.
— Zupełnie jak tobie.
— I to ma być merd-esz-szejtan, czciciel djabła? — spytał Halef. — Dżezida wyobrażałem sobie zawsze z wilczą paszczęką, z oczyma tygrysa, a szponami wampira.
— Czy wierzysz w to jeszcze, że Dżezidowie pozbawią cię nieba? — zapytałem go z uśmiechem.
— Zaczekajno jeszcze, zihdi. Słyszałem, że djabeł przybiera często postać bardzo piękną, aby wiernego tem pewniej oszukać.
Otwarły się drzwi i wszedł mężczyzna, którego widok był w całem słowa znaczeniu niezwykły. Ubiór jego miał barwę najczystszej bieli, a równie śnieżnobiałe były włosy, spadające mu w zwojach na plecy. Mógł liczyć około osiemdziesięciu lat. Policzki miał zapadłe, oczy położone głęboko w oczodołach, ale spojrzenie ich było pewne i ostre, a ruch, którym wszedł i drzwi zamknął za sobą, dowodził elastycznej zręczności. Pełna, kruczoczarna broda, sięgająca mu aż do pasa, stanowiła osobliwą sprzeczność z lśniącym śniegiem włosów na głowie. Ukłonił się nam i pozdrowił nas głosem o pełnem brzmieniu:
— Ginesz-iniz syjindirme-sun — niech słońce wasze nie zgaśnie nigdy — a potem dodał: — Hun be kurman — gdżi zanin — umiecie mówić po kurdyjsku?
To pytanie wymówił w djalekcie kurdyjskim Kurmangdżi, a kiedy mimowolnie ociągałem się z odpowiedzią, rzekł:
— Szima zazadża zani?
To było to samo pytanie w djalekcie Zaza. Oba te narzecza były najważniejszemi z języka kurdyjskiego, którego jeszcze podówczas nie znałem. Nie rozumiejąc więc słów, odgadłem jednak ich znaczenie i odpowiedziałem po turecku:
— Zeni an-lamez iz — nie rozumiemy cię. Jalwar-iz zyjlem tirkdże — mów po turecku, proszę.
Podniosłem się przytem, aby poprosić go na moje miejsce, jak tego wymagał wzgląd na jego wiek i uprzejmość. Pochwycił moją rękę i zapytał:
— Jesteś Frankiem?
— Tak.
— Izim zeni kuczaklam am — pozwól, że cię uścisnę!
Przycisnął mnie do siebie jak najserdeczniej, nie przyjął jednak wskazanego miejsca, usiadł tam, gdzie siedział bej.
— Nazywam się Kamek — rozpoczął — Ali Bej przysyła mię do was.
— Kamek? Bej mówił już o tobie.
— Przy jakiej sposobności wspomniał o mnie?
— Sprawiłoby ci to wielki ból, gdybyś się dowiedział.
— Ból? Kamek nie zna bólu. Wszelki ból, do jakiego zdolne jest serce ludzkie, wycierpiałem w jednej jedynie godzinie. Jak może dla mnie istnieć jeszcze jaki ból?
— Ali Bej powiedział, że znasz miralaja Omar Ameda.
Nie drgnęła mu ani zmarszczka na twarzy, a głos brzmiał całkiem spokojnie, gdy mówił:
— Znam go, ale on mnie jeszcze nie zna. Zabił mi żonę i dwu synów. Co z nim?
— Przebacz, Ali Bej sam ci to powie.
— Wiem, że wam mówić niepodobna, ale Ali Bej nie zna przede mną tajemnic. Powiedział mi, co mu rzekłeś o zamiarach Turków. Czy przypuszczasz, że przyjdą naprawdę, aby nam przerwać naszą uroczystość?
— Przypuszczam.
— Znajdą nas lepiej przygotowanych, niż wówczas, kiedy utraciłem swą duszę. Czy masz ty żonę, masz dzieci?
— Nie.
— To nie możesz pojąć, że żyję, a jednak dawno umarłem. Ale dowiesz się o tem. Czy znasz Tel-Afer?
— Tak.
— Byłeś tam?
— Nie, ale czytałem o niem.
— Gdzie?
— W opisach tego kraju, a także... jesteś Pir, sławnym świętym Dżezidów, znasz więc świętą księgę chrześcijan.
— Posiadam część, którą nazywają po turecku Eski-Zaryk[204].
— A więc czytałeś też księgę proroka Izajasza?
— Znam ją. Dżezajaj jest pierwszym z szesnastu proroków.
— Wyszukaj więc w tej księdze rozdział trzydziesty i siódmy. Dwunasty wiersz brzmi tam: „Czy bogowie pogan wyratowali też wszystkich, zniszczonych przez moich ojców, Gosam i Haram i Rezef i synów Eden z Thalassar?“ To Thalassar, to właśnie Tel Afer.
Spojrzał na mnie ze zdumieniem.
— Znacie więc z waszej księgi świętej miasta naszego kraju, co stały tu już przed tysiącami lat?
— Tak jest.
— Wasz kitab jest większy od koranu. Ale słuchaj! Mieszkałem w Mirkan u stóp Dżebel Sindżar, gdy napadli na nas Turcy. Umknąłem z żoną i dwoma synami do Tel Afer, gdyż jest to miasto warowne, a ja miałem tam przyjaciela, który mię przyjął i ukrył. Lecz i tu wpadli rozwścieczeni Turcy, aby pozabijać wszystkich Dżezidów, szukających schronienia. Odkryto moją kryjówkę, a przyjaciela mojego zastrzelono za jego miłosierdzie. Mnie związano i wraz z żoną i dziećmi wyprowadzono przed miasto. Tam płonęły ognie, w których mieliśmy znaleźć śmierć, tam płynęła krew męczonych. Pewien porucznik przekłuł mi nożem policzki dla zadania mi bólu. Widzisz tu jeszcze blizny. Synowie moi byli odważnymi młodzieńcami. Widząc moją mękę, rzucili się nań i poturbowali go. Skrępowano ich za to, a to samo uczyniono i z matką. Odcięto każdemu z nich prawą rękę i powleczono ich do ognia. Za nimi spalono też moją żonę, a ja musiałem patrzeć na wszystko. Potem wyjął milazim[205] nóż z moich policzków i wbijał mi powoli w piersi. Noc była, gdy przyszedłem do siebie, leżałem między trupami. Ostrze noża do serca nie doszło, ale kąpałem się we własnej krwi. Jakiś Chaldejczyk znalazł mnie nazajutrz i ukrył w ruinach Kara Tapeh. Minęło wiele tygodni, zanim się podnieść zdołałem, a włos mój pobielał w godzinie śmierci moich najbliższych. Ciało moje żyło znowu, ale dusza moja była martwa. Przepadło gdzieś serce moje, a na jego miejscu puka i bije imię Omar Amed. Tak nazywał się ów milazim. Obecnie jest miralajem.
Opowiadał to jednostajnym, obojętnym tonem, który jednak bardziej mnie porywał, niżby tego dokonał najgorętszy wyraz nieprzebłaganej zemsty. Opowiadanie brzmiało tak monotonnie, tak automatycznie, jak gdyby je wygłaszał człowiek w narkozie albo lunatyk. Było wprost okropne do słuchania.
— Chcesz się zemścić? — spytałem.
— Zemścić się? Co to jest zemsta? — odpowiedział w tym samym tonie. — Jest to czyn zły i podstępny. Ukarzę go, a potem pójdzie ciało moje tam, gdzie dusza przedtem już poszła. Zostaniecie u nas podczas naszej uroczystości?
— Tego jeszcze nie wiemy.
— Zostańcie tu! Jeżeli pójdziecie, nie powiedzie wam się wasze przedsięwzięcie, jeżeli zaś zostaniecie, możecie mieć wszelką nadzieję, że się wam uda, nie będzie bowiem na drodze żadnego Turka, a Dżezidzi mogą wam łatwo dopomóc.
Mówił teraz znowu w tonie zupełnie innym, a oczy jego odzyskały blask pierwotny.
— Obecność nasza przeszkadzałaby wam może w uroczystościach — rzekłem, aby dowiedzieć się czegoś o sekcie.
Potrząsnął powoli głową.
— Czy wierzysz także w bajki albo raczej w kłamstwa, jakie o nas opowiadają? Porównaj nas z innymi, a znajdziesz ochędóstwo i czystość. Czystość jest tem, do czego dążymy; czystość ta i czystość duchowa, czystość mowy i czystość nauki. Czystą jest woda i czystym jest płomień. Dlatego kochamy wodę i chrzcimy nią. Dlatego czcimy słońce jako symbol czystego Boga, o którym mówi także wasz kitab, że mieszka w świetle, do którego nikt dojść nie może. Wy poświęcacie się także zu ikbalin, wodą święconą. My wkładamy w płomień rękę i błogosławimy nią nasze czoła tak, jak wy to wodą czynicie. Wy powiadacie, że Azerat Ezau[206] był niegdyś na ziemi i że znów kiedyś powróci. My wiemy tak samo, że ongiś błądził wśród ludzi i wierzymy, że powróci, aby nam wrota niebios otworzyć. Wy czcicie Zbawiciela, który żył na ziemi, my czcimy Zbawiciela, który kiedyś znowu przybędzie. Wiemy, kiedy on był człowiekiem, ale nie wiemy, kiedy powróci, i dlatego czynimy, jako rozkazał swoim, gdy ich znalazł śpiących w bagcze Gethseman[207]: „Gyzetyn namaz kalyn anzizdan izerine warilmemisz olurzaniz — wstańcie i czuwajcie, a iżbyście nie byli zaskoczeni“. Dlatego posługujemy się kogutem jako symbolem czujności. Czyż i wy tego nie czynicie? Słyszałem, że chrześcijanie umieszczają często na dachach swoich domów i świątyń koguta, zrobionego z blachy i pozłoconego. Wy bierzecie koguta blaszanego, a my żywego. Czyż dlatego jesteśmy bałwochwalcami i ludźmi złymi? Wasi kapłani są mędrsi, a wasza nauka jest lepszą; my mielibyśmy też lepsze nauki, gdyby nasi kapłani byli mędrszymi. Jestem wśród wszystkich Dżezidów jedynym, który wasz kitab umie czytać i pisać i dlatego przemawiam do ciebie tak, jak nikt inny mówić nie będzie.
— Dlaczegóż nie prosicie o kapłanów, którzyby pouczyli waszych?
— Nie chcemy uczestniczyć w waszych niesnaskach. Nauka chrześcijańska jest podzielona. Gdy nam raz będziecie mogli powiedzieć, że zjednoczyliście się, wówczas chętnie was przyjmiemy. Chrześcijanie z Zachodu wyrządzają sobie samym największą szkodę, przysyłając nam nauczycieli, z których każdy inaczej naucza. Azerat Ezau mówi w waszym Kitab: „Im jol de gerczeklik de ymir de — ja jestem drogą i prawdą i życiem“. Dlaczego ludzie Zachodu mają tyle dróg i tyle prawd, skoro jest tylko jeden, który jest życiem? Dlatego też nie sprzeczamy się o Zbawiciela, który już tutaj był, lecz zachowujemy czystość i oczekujemy Odkupiciela, który przyjdzie.
Wtem wszedł znowu Ali bej, co, przyznaję otwarcie, było mi bardzo przyjemnie. Moja żądza wiedzy w sprawie czcicieli djabła omal nie wprowadziła mię w kłopot. Wobec zarzutu rozproszenia się wiary w mej ojczyźnie musiałem milczeć niestety... niestety! Pir podniósł się i podał mi rękę.
— Allah niech będzie z tobą i ze mną. Idę w drogę, którą iść muszę, ale zobaczymy się jeszcze.
Podał także rękę innym i odszedł. Ali bej skinął mu i rzekł:
— Oto najmędrszy między Dżezidami. Nikt mu nie dorówna. Był w Perzistanie i w Indjach, w Jerozolimie i w Stambule. Wszędzie widział i uczył się; napisał nawet książkę.
— Książkę? — spytałem zdumiony.
— On jest jedynym, który umie pisać poprawnie. Życzy sobie, aby naród nasz tak zmądrzał i uobyczaił się, jak ludzie Zachodu, a tego możemy się jedynie z książek Franków nauczyć. Aby więc książki te można kiedyś spisać w naszym języku, zebrał wiele set słów naszych narzeczy. Oto jego książka.
— To byłoby nieocenione! Gdzie znajduje się ta książka?
— W jego mieszkaniu.
— A ono gdzie?
— W moim domu. Pir Kamek jest świętym. Chodzi on po kraju i wszędzie przyjmują go z największą chęcią. Cały Kurdystan jest jego mieszkaniem, ale gniazdo rodzinne u mnie sobie urządził.
— Czy przypuszczasz, że pokaże mi kiedy tę książkę?
— Uczyni to bardzo chętnie.
— Zaraz go o to poproszę. Dokąd poszedł?
— Zostań. Nie znajdziesz go, gdyż poszedł, aby czuwać nad swymi. Mimo to książkę dostaniesz; przyniosę ci ją. Przedtem jednak przyrzeczcie mi, że zostaniecie!
— Radzisz, żebyśmy odłożyli jazdę do Amadijah?
— Tak jest. Było tu trzech ludzi z Kaloni. Należą oni do jednej gałęzi Badinan plemienia Missuri, a są zręczni, waleczni, rozsądni i mnie zupełnie oddani. Wysłałem ich do Amadijah, aby się dowiedzieli czegoś o Turkach. Zarazem spróbują wyszukać Amada al Ghandur. Poleciłem im to szczególnie. Zanim powrócą z wiadomościami, niechaj u mnie będzie wszystko na wasze usługi.
Całem sercem zgodziliśmy się na to. Ali Bej uścisnął nas z radości raz jeszcze, gdyśmy mu to oświadczyli i poprosił nas:
— Chodźcie teraz ze mną, aby ujrzała was także moja żona.
Byłem zdumiony tem zaproszeniem, przekonałem się jednak później, że Dżezidzi nie zamykają tak swoich żon jak mahometanie. Wiodą życie patrjarchalne i nigdzie na Wschodzie nie przypominało mi się tak żywo nasze ojczyste życie rodzinne jak u nich. Oczywiście, zwyczajni ludzie nie posiadali tej jasności religijnych zapatrywań, co Pir Kamek, ale w stosunku do fałszywego Greka, do oszukańczego i nieobyczajnego Ormianina, do mściwego Araba i leniwego Turka musiałem się nauczyć cenić fałszywie oczernionych „czcicieli djabła“. Wyznanie ich waha się między chaldeizmem, islamem i chrześcijaństwem, a to ostatnie nie zdołałoby nigdzie znaleźć gleby tak urodzajnej jak u Dżezidów, gdyby pobożni wysłańcy umieli choć trochę pogodzić się z ich obyczajami i zwyczajami.
Na dworze przed domem siedział buluk emini obok swego osła. Obaj jedli; osioł jęczmień, a Baszybożuk figi suszone z Sindżar, których kilka sznurków leżało przed nim na ziemi. Żując, opowiadał licznie dokoła niego zgromadzonym ludziom o swych bohaterskich czynach. Halef przyłączył się do niego, reszta zaś naszego towarzystwa udała się do tej części domu, która służyła za mieszkanie jego pani.
Była bardzo młoda i nosiła na ręku małego chłopaka. Jej piękne, czarne włosy, splecione były w długie warkocze, a kilkadziesiąt iskrzących się monet złotych pokrywało jej czoło.
— Witajcie panowie! — rzekła z niezdobną, niewyszukaną prostotą, podając nam rękę.
Ali bej powiedział nam jej imię, a następnie jej nasze. Imię to wypadło mi niestety z pamięci. Wziąłem z rąk jej chłopca i pocałowałem go. Ujęło ją to dla mnie widocznie i zdawało się, że była z tego dumna. Mały bej był rzeczywiście milutkiem stworzeniem, bardzo czysto utrzymanem i zupełnie niepodobnem do tych tłustych, przedwcześnie starych dzieci orjentalnych, jakie szczególnie często widzi się u Turków. Ali bej zapytał mnie, gdzie chcemy jeść, czy w małej komnacie, czy tu w mieszkaniu kobiecem, a ja zdecydowałem się natychmiast na to drugie. Małemu „czcicielowi djabła“ musiało u mnie dość się podobać. Przypatrywał mi się figlarnie swojemi ciemnemi oczkami, grzebał mi w brodzie, wywijał ochoczo rękami i nogami, paplał, od czasu do czasu rzucając jakieś słowo, którego ani on, ani ja nie rozumiałem. W znajomości języka kurdyjskiego staliśmy na jednym i tym samym stopniu. Nie oddałem go też z rąk przez czas jedzenia, a matka wynagrodziła mi to w ten sposób, że wybierała dla mnie najlepsze kąski, a po jedzeniu pokazała mi swój ogród.
Najlepiej smakował mi kursz, potrawa sporządzona ze śmietany, pieczonej w piecu, a posypanej cukrem i oblanej miodem. W ogrodzie podobał mi się najwięcej ów płomienno-czerwony kwiat, rosnący na gałęziach drzewa jeden przy drugim. Arabowie zowią go bint el onzul — córka konsula.
Następnie przyszedł Ali bej po mnie, aby mi pokazać moją komnatę. Znajdowała się na platformie dachu tak, że mogłem z niej napawać się najrozkoszniejszym widokiem. Wszedłszy, ujrzałem na niskim stole gruby zeszyt.
— Książka Pira — objaśnił Ali, widząc moje pytające spojrzenie.
Chwyciłem ją w tej chwili i usiadłem na dywanie. Bej wyszedł, uśmiechając się, aby mi nie przeszkadzać w studjowaniu tej cennej zdobyczy. Zeszyt zapisany był pismem persko-arabskiem, a zawierał pokaźny zbiór słów i zwrotów z kilku narzeczy kurdyjskich. Zauważyłem wnet, że nie przyjdzie mi to z trudnością porozumieć się w języku kurdyjskim, skoro tylko uda mi się rozejrzeć w fonetycznem znaczeniu liter. Tu zależało wszystko od praktyki; postanowiłem więc mój pobyt tutaj w tym kierunku właśnie wyzyskać.

Tymczasem zapadł wieczór. Z dołu z nad strumienia, gdzie dziewczęta wodę nabierały, a kilku chłopców im dopomagało, zabrzmiał następujący śpiew:

Ghawra min ave the.
Bina michak, dartschin ber piszte
Dave min chala surat ta kate
Naczalnik ak bjerdza ma, biszanda ma Ruzete[208].

Był to śpiew ładny w rytmie i melodji, jaki nie łatwo usłyszeć na Wschodzie. Nadsłuchiwałem, ale niestety skończyło się na tej zwrotce. Podniosłem się, aby wyjść na ulicę, gdzie ruch panował wielce ożywiony. Ustawicznie przybywali nowi obcy, namiot powstawał obok namiotu. Widać było, że zbliża się wielkie święto. Wyszedłszy przed drzwi, ujrzałem dokoła buluka emini wcale pokaźne zebranie, on zaś opowiadał głośno.
— Walczyłem już pod Zeydą — chełpił się — a potem na wyspie Kandja, gdzie pobiliśmy buntowników. Następnie walczyłem w Bajrucie pod sławnym baszą Mustafą Nuri, którego waleczna dusza żyje obecnie w raju. Wówczas miałem jeszcze swój nos, a straciłem go w Serbji, dokąd musiałem udać się z Szekib effendim, kiedy to basza Kjamil wygnał Michała Obrenowicza.
Poczciwy Baszybożuk nie wiedział już prawdopodobnie, przy jakiej sposobności pozbawiono go nosa. Ciągnął dalej:
— Otóż napadnięto mnie za Bukaresztem. Broniłem się wprawdzie dzielnie i już zwyż dwudziestu nieprzyjaciół leżało martwych na ziemi, kiedy jeden z nich zamachnął się szablą. Ciosem miał mi właściwie głowę rozłupać, ponieważ ją jednak cofnąłem, spadł mi na nos...
W tej chwili podniósł się w bezpośredniem sąsiedztwie wrzask, jakiego nigdy w życiu nie słyszałem. Brzmiało to tak, jak gdyby po przeraźliwym świście gwizdawki parowej nastąpiło gulgotanie olbrzymiego indyka, do czego przyłączyło się owo wielogłosowe stękające skomlenie, jakie słychać wówczas, gdy w katarynce zabraknie powietrza. Obecni z osłupieniem patrzyli na istotę, wydającą te zagadkowe, przedpotopowe głosy. Ifra jednak zauważył ze spokojem:
— Czemuż się zdumiewacie? — to był mój osioł. Nie może znieść ciemności i dlatego wrzeszczy przez całą noc, dopóki się jasno nie zrobi.
Hm. Jeżeli tak było w istocie, to osioł ten był przecież miłą kreaturą. Ten głos musiałby umarłych poruszyć. Kto w nocy mógłby myśleć o śnie lub spoczynku, gdyby musiał słuchać muzykalnych improwizacyj tej czworonożnej Jeny Lind, z puzonem dyszkantowym w płucach, kobzą w gardle, a dziobami i klapami stu klarnetów w krtani.
Zresztą już po raz trzeci słyszałem opowiadanie o nosie buluka emini. Zdaje się, iż było w „księgach zapisane“, że nie ma nigdy skończyć tego opowiadania.
— Więc tak krzyczy to zwierzę przez całą noc? — zapytał jeden z nich.
— Przez całą noc — potwierdził z poddaniem się męczennika. — Co dwie minuty.
— Oducz go tego.
— W jaki sposób?
— Nie wiem.
— Zachowaj więc dla siebie swą radę! Ja wszystkiego próbowałem i nadaremnie: batów, głodu i pragnienia.
— Przedstaw mu to raz w słowach poważnych, ażeby pojął niewłaściwość swego postępowania.
— Miałem z nim już poważne i przychylne rozmowy. Patrzy na mnie, przysłuchuje mi się w milczeniu, kiwa głową, a potem — wrzeszczy dalej.
— To przecież osobliwe. On cię rozumie, rozumie cię całkiem pewnie, ale nie ma ochoty zrobić ci tej przyjemności.
— Tak, słyszałem także o tem, że zwierzęta ludzi rozumieją, gdyż tkwi w nich czasem dusza zmarłego, skazana w ten sposób na pokutę. Hultaj, który w nim siedzi, musiał być głuchy, ale z pewnością niemym nie był.
— Musisz się raz postarać o zbadanie, do jakiego należał plemienia. W jakim języku przemawiasz do osła?
— Po turecku.
— A jeżeli dusza należała do Persa, Araba, lub nawet giaura, który wcale nie rozumie tureckiego języka?
— Allah akbar! To prawda. Nie pomyślałem nad tem zgoła.
— Dlaczego osioł potrząsa zawsze głową, kiedy mówisz do niego? Jego duch nie rozumie po turecku. Mów doń w innym języku.
— Ale czy znajdę właściwy? Poproszę mego emira. Hadżi Halef Omar powiedział mi, że emir umie mówić językami wszystkich ludów ziemi. Może on odkryje, gdzie żył przedtem duch mojego osła. Soliman[209] także rozumiał wszystkie zwierzęta.
— Byli jeszcze inni, którzy to umieli. Czy znasz opowiadanie o bogaczu, którego synowie rozmawiali nawet z kamieniami?
— Nie.
— A zatem, opowiem ci je! De vachtha bein Izrail meru ki deuletli, mir; du lau aż man, male wi pir, haneki wi ma. Va her du lavi wi man hania khoe parve dikerin, pew czun, jek debee — — —
— Stój! — przerwał mu Ifra — w jakim mówisz języku?
— W naszym. To kurmangdżi.
— Tego nie rozumiem, opowiadaj po turecku.
— Z tobą zupełnie to samo, co z duchem osła twojego, który także tylko swój język rozumie. Jakżeż mogę kurdyjską historję opowiadać po turecku. Będzie brzmieć całkiem inaczej.
— Spróbuj tylko!
— Zobaczę. A więc za czasów dzieci Izraela żył bogacz, który był umarł. Pozostawił dwóch synów, wielkie skarby i dom. Gdy obaj synowie chcieli dom podzielić, powstał spór między nimi. Jeden z nich rzekł: „To mój dom!“ Drugi odparł: „To mój dom!“ Wtem wysunęła się bożą wolą cegła ze ściany i rzekła: „Co, czyż nie wstydzicie się? Ten dom nie jest ani twój, ani jego. Ja, com był wielkim królem, byłem wielkim przez trzysta lat. Potem umarłem. Trzysta lat leżałem w grobie, zgniłem i obróciłem się w proch. Potem przyszedł pewien człowiek i zrobił ze mnie cegłę. Przez czterdzieści lat byłem domem, poczem rozpadłem się. Siedemdziesiąt i trzy lat leżałem na polu i znowu przyszedł człowiek. Zamieniłem się znowu na cegłę i włączono mnie do tego domu. Tu znajduję się lat trzysta trzydzieści i nie wiem, czem będę od dzisiaj. Narazie dusza mię nie boli...
Przerwano mu. Osła, który, jak uznano, nie rozumiał po turecku, nudziło widocznie to opowiadanie. Otworzył pysk i wypuścił podwójny tryl, który możnaby porównać jedynie z tem, na co stać róg do spółki z tubą. Wtem przecisnął się przez zgromadzenie jakiś człowiek i wszedł do sieni. Tu zauważył mnie.
— Emirze, więc to prawda, że przybyłeś. Usłyszałem o tem dopiero teraz, gdyż byłem w górach. Jakże się cieszę! Pozwól mi się powitać!
Był to Selek. Ujął rękę moją i pocałował ją. Ten zwyczaj okazywania szacunku jest u Dżezidów wogóle często w użyciu.
— Gdzie są Pali i Melaf? — zapytałem go.
— Spotkali Pir Kameka i udali się z nim wdół ku Mossul. Mam wiadomość dla Ali Beja. Czy mogę cię widzieć potem?
— Miałem właśnie zamiar udać się do niego. Czy wiadomość ta jest tajemnicą?
— Może być, ale ty możesz ją usłyszeć. Pójdź, emirze!
Poszliśmy do mieszkania kobiecego, gdzie znajdował się Ali Bej. Wydawało się, że wstęp jest tam dozwolony każdemu. I Halef tam się znajdował. Poczciwy hadżi był już znów przy jedzeniu.
— Panie — rzekł Selek — byłem w górach poza Bozan i mam ci coś oznajmić.
— Mów.
— Czy mogą to słyszeć wszyscy?
— Wszyscy.
— Przypuszczaliśmy, że mutessaryf z Mossul chce pięciuset Turków przenieść do Amadijah dla ochrony przed Kurdami. To jednak nieprawda. Tych dwustu ludzi, którzy nadchodzą z Djarbekir, maszerowało przez Urmeli i ukryło się w lasach Tura Garah.
— Kto to powiedział?
— Ścinacz drzewa z Mungejszi, którego spotkałem. Chciał się udać wdół do Kana Kujunli, gdzie znajduje się jedno z jego czółen. Trzystu ludzi z Kerkjuk nie jest także w drodze do Amadijah. Poszli przez Altun Kiupri do Arbil i Girdaszir i stoją teraz powyżej Mar Mattei nad rzeką Gazir.
— Kto ci to powiedział?
— Pewien Kurd z Zibar, który jechał kanałem, aby przez Bozan dostać się do Dohuk!
— Zibarowie są ludźmi godnymi zaufania; nie kłamią nigdy i nienawidzą Turków. Wierzę temu, co powiedzieli ci dwaj ludzie. Czy znasz dolinę Idiz nad rzeką Gomel wbok powyżej Kaloni?
— Zna ją tylko niewielu, ale ja bywałem tam bardzo często.
— Czy można stąd zaprowadzić tam konie i bydło, aby je tam ukryć?
— Kto dobrze zna las, temu się to uda.
— Ile czasu potrzebaby na to, aby umieścić tam nasze kobiety, dzieci i zwierzęta?
— Pół dnia. Idąc stąd przez Szejk Adi, wspina się styłu poza grobem świętego wąską szczeliną; nikt z Turków nie dostrzeże, co robimy.
— Jesteś najlepszym znawcą okolicy. Pomówię z tobą jeszcze, narazie jednak milcz wobec każdego. Chciałem cię prosić, abyś tu emira obsłużył, ale będziesz potrzebny gdzieindziej.
— Czy mogę mu przysłać mojego syna?
— Uczyń to!
— Czy mówi on dobrze po kurdyjsku? — spytałem.
— Rozumie djalekty Kurmangdżi i Zaza.
— Więc przyślij go, będzie mi bardzo miły.
Selek odszedł; nastąpiły przygotowania do jedzenia. Ponieważ gościnność Dżezidów jest nieograniczona, wzięło w niem udział około dwudziestu osób, na cześć zaś Mohammed Emina i moją urządzono muzykę podczas uczty. Kapela składała się z trzech ludzi, grających na tembure, kamancze i bylure, trzech instrumentach odpowiadających mniej więcej naszemu fletowi, gitarze i skrzypcom. Muzyka była łagodna i melodyjna. Wogóle zauważyłem to i później, że Dżezidzi więcej mają smaku muzykalnego od wyznawców islamu.
Podczas jedzenia zjawił się syn Seleka, z którym udałem się potem do mojej komnaty, aby z jego pomocą studjować książkę Kameka. Duchowy horyzont młodego człowieka był bardzo ciasny, mimo to znalazłem u niego dostateczne wyjaśnienie wszystkiego, czego chciałem się odeń dowiedzieć. Pir Kamek był najuczeńszym wśród czcicieli djabła i u niego jedynie mogłem znaleźć to doświadczenie i ten sposób zapatrywania, któremi mię zaskoczył. Wszyscy inni byli już więcej ograniczeni i nie mogłem dziwić się temu, że brali symbol za rzecz samą, że do swych obrzędów przywiązani byli raczej z przyzwyczajenia i ślepej wiary, niż z wewnętrznego przekonania. Tajemniczość ich form religijnych była tem, co ich trzymało. Wogóle Wschód skłania się chętniej ku rzeczom ciemnym i tajemniczym, niż ku rzeczom jasno światłem dnia oświetlonym.
Rozmowa nasza nie odbyła się bynajmniej bez przeszkód, gdyż w regularnych niemal odstępach po kilka minut rozbrzmiewał wstrętny, przejmujący do szpiku wrzask osła, co na dłuższą metę było nie do wytrzymania. Spoczątku znoszono to i śmiano się nawet, dopóki jeszcze ożywiony ruch we wsi panował i coraz to nowi przybywali pielgrzymi. W miarę jednak, jak ustawały hałasy i udano się na spoczynek, stały się te arcygłośne wykrzykniki kłapoucha wprost nieznośnemi. Podniosły się więc głosy narazie tylko pomruku, niezadowolenia, które jednak wnet przeszły w hałaśliwą kłótnię.
Zamiast osła odstraszyć, zdawały się te gniewne okrzyki zachęcać go do jeszcze większych wysiłków. Uwziął się na swoje tryle, a pauzy pomiędzy niemi były coraz to krótsze. Wreszcie połączyły się wrzaski w jedną piekielną symfonję.
Podniosłem się właśnie, aby coś na to poradzić, kiedy doszedł mię z dołu jakiś hałas zmieszany. Następowano kupą na małego buluka emini. O co się z nim targowano, tego nie mogłem zrozumieć. W każdym razie tak był widocznie zapędzony w kąt, że nie umiał sobie poradzić i wkrótce usłyszałem kroki jego przed memi drzwiami.
— Czy śpisz już, emirze?
Pytanie to było właściwie zbyteczne, gdyż widział, że obaj siedzimy jeszcze ubrani nad książką, ale w strachu nie znalazł lepszego wstępu.
— Pytasz jeszcze? Jakże można spać przy okropnym śpiewie twojego osła?
— O, panie! Oto właśnie rzecz cała. Ja także nie mogę spać. Oni wszyscy przychodzą teraz do mnie i żądają, ażebym wyprowadził osła do lasu i tam go uwiązał. W przeciwnym razie grożą, że go zastrzelą. Do tego dopuścić nie mogę, gdyż muszę osła przyprowadzić spowrotem do Mossul, a jak nie, to otrzymam bastonadę.
— Więc zaprowadź go do lasu!
— To niemożebne, emirze!
— Dlaczego nie?
— Czy mam pozwolić, aby go wilk zjadł? W lesie są wilki.
— Więc zostań na dworze i pilnuj go.
— Effendi, mogłyby przecież przyjść dwa wilki.
— No i...?
— Wówczas jeden pożre osła, a drugi mnie.
— To bardzo dobrze, bo w takim razie nie otrzymasz bastonady.
— Żartujesz! Niektórzy mówią, abym się udał do ciebie.
— Do mnie? A to poco?
— Panie, czy wierzysz, że ten osioł ma duszę?
— Oczywiście, że ma!
— A może on ma inną, nie swoją.
— A gdzieby była jego dusza? Może zamieniliście się; jego dusza weszła w ciebie, a twoja w niego. Jesteś zatem osłem i boisz się jako zając, a on jest buluk emini i ryczy jak lew. Cóż mógłbym poradzić na to?
— Emirze, to całkiem pewne, że on ma inną duszę, ale to nie turecka, gdyż nie rozumie języka Osmanly. Ty jednak mówisz wszystkiemi językami ziemi i dlatego proszę cię, zejdź nadół. Gdy zaczniesz mówić z osłem, dowiesz się zaraz, kto w nim siedzi, Pers czy Turkoman, czy też Ormianin. A może to Rosjanin wlazł w niego, że tak nam ustawicznie nie daje spokoju.
— Czy wierzysz istotnie, że — — —
W tej chwili zwierzę znowu dobyło głosu i to z taką siłą, że całe zbuntowane zgromadzenie chórem mu zawtórowało.
— Allah kerim! Zamordują mi osła. Panie, zejdź prędko, gdyż inaczej zginie, a z nim razem jego dusza.
Popędził nadół, a ja za nim. Czy miałem sobie zażartować? Może to było niewłaściwe, ale jego zapatrywanie na duszę szarucha wprawiło mię w nastrój, któremu się oprzeć nie mogłem. Gdy zszedłem nadół, tłum czekał już na mnie.
— Kto zna środek na uciszenie tego zwierzęcia? — spytałem.
Nikt nie odpowiedział, Halef tylko zauważył po chwili:
— Panie, ty jeden możesz tego dokazać.
Mój hadżi należał zatem do prawdziwych „wiernych“. Zbliżyłem się do osła i ująłem go za cugle. Zadawszy mu kilka pytań w obcym języku, przyłożyłem mu ucho do nosa nadsłuchiwałem. Potem wykonałem ruch, jak gdybym zauważył coś niespodziewanego i zwróciłem się do Ifry:
— Buluku emini, jak się nazywał twój ojciec?
— Nachir Mirja.
— To nie ten, a jak się nazywał ojciec twojego ojca?
— Muthallam Sobuf.
— Ten ci jest! Gdzie on mieszkał?
— W Hirmenli koło Adrjanopola.
— Zgadza się. Jechał on raz z Hirmenli do Thaskoi i aby dokuczyć swojemu osłowi, przywiązał mu kamień do ogona. Prorok jednak rzekł: „Eszeklerin zew — będziesz miłował osły twoje“. I dlatego musi duch twego dziadka czyn ten odpokutować. Musiał powrócić z mostu Sirat, który prowadzi do raju i do piekieł, i wszedł w tego osła. On swojemu bydlęciu przywiązał kamień do ogona i teraz tylko w ten sposób może być zbawionym, że mu ktoś kamień do ogona przywiąże. Czy chcesz go wybawić, Ifro?
— O emirze, chcę tego — zawołał, a był bliższy płaczu niż śmiechu, gdyż wyobrażenie, że dziadek jego męczy się w tym ośle, musiało być strasznem dla niego, jako prawdziwego muzułmanina.— Powiedz, co mam jeszcze uczynić, aby uratować ojca mojego ojca.
— Przynieś kamień i sznur.
Osioł zmiarkował, że zajmujemy się nim, otworzył pysk i wrzasnął.
— Prędko, Ifro, niech to będzie jego jęk ostatni!
Potrzymałem ogon zwierzęcia, a mały Baszybożuk przywiązał kamień na końcu. Po tej operacji zwrócił osioł głowę wtył, aby kamień pyskiem usunąć. Oczywiście, nie udało się to, więc usiłował kamień odrzucić ogonem. Był za ciężki, a ogon ośli zdobył się zaledwie na mały ruch wahadłowy, powstrzymany natychmiast, gdyż kamień uderzał przy tem o nogi. Osioł najwidoczniej osłupiał; zezował oczyma wtył, kiwał z nadzwyczajną powagą długiemi uszyma, prychał, aż wkońcu otworzył pysk, aby zaryczeć, ale głos mu nie dopisał. Poczucie, że coś trzyma mocno od dołu największą jego ozdobę, odebrało mu zupełnie zdolność wyrażania uczuć w szlachetnych tonach.
— Allah hu! — on zaprawdę nie krzyczy! — zawołał Baszybożuk.
Odszedłem i ułożyłem się na spoczynek. Na dole długo jeszcze stali pielgrzymi i czekali, czy cud udał się rzeczywiście.
Wczesnym rankiem obudziło mnie rojne życie, płynące we wsi. Przybywali znowu pielgrzymi, którzy częścią zostawali w Baadri, częścią zaś udawali się po krótkim postoju w dalszą drogę do Szejk Adi. Pierwszym, który przyszedł do mnie, by szejk Mohammed Emin.
— Czy spojrzałeś przed dom? — zapytał.
— Nie.
— Spójrz nadół!
Wyszedłem na dach i spojrzałem. Setki ludzi obstąpiły osła i przypatrywały mu się z podziwem. Jeden opowiadał drugiemu o tem, co się stało, a gdy mię tu na górze ujrzano, odstąpili wszyscy z respektem od domu. To nie było w moim zamiarze. Poszedłem za wesołym konceptem, nie chciałem jednak bynajmniej utwierdzać tych ludzi w zabobonie.
Nadszedł także szejk Ali. Witając mnie uśmiechał się.
— Emirze, mamy ci do zawdzięczenia spokojną noc. Jesteś wielkim czarodziejem. Czy osioł znów zacznie wrzeszczeć, gdy kamień usuną?
— Tak jest. Zwierzę boi się w nocy i dodaje sobie własnym głosem odwagi.
— Czy pójdziecie na śniadanie?
Zeszliśmy do kobiecego mieszkania. Tam zastałem już Halefa z synem Seleka, który był moim tłumaczem kurdyjskim, i Ifrę z miną niezwykle stroskaną. Żona Beja wyszła naprzeciw mnie z przyjaznem obliczem i podała mi rękę.
— Sabahl’ ker — dzień dobry — powitałem ją.
— Sabah’l ker! — odrzekła. — Kejfata ciava — jak się masz?
— Kangia! Tu ciava? — Dobrze; jak ty się masz?
— Skuker quode kangia — dzięki Bogu dobrze!
— Wszak ty mówisz Kurmangdżi — zawołał zdumiony Ali Bej.
— Tylko to, czego wczoraj wieczorem nauczyłem się z książki Pira — odparłem. — To dość mało.
— Zbliżcie się i usiądźcie.
Naprzód podano kawę z piernikiem, potem baraninę, którą jadło się jak chleb w cienkich szerokich kromkach. Do tego piło się arpę, coś w rodzaju cienkiego piwa, nazywanego przez Turków arpazu — woda jęczmienna. Wszyscy jedli, tylko buluk emini przykucnął sobie na uboczu.
— Ifro, dlaczego, nie przyjdziesz do nas? — zapytałem go.
— Nie mogę jeść, emirze — odparł.
— Co ci dolega?
— Wielkie strapienie, panie! Dotychczas jeździłem na moim ośle, biłem go i łajałem, mało go czyściłem i myłem, a czasem nawet głodziłem go, a teraz słyszę, że to ojciec mojego ojca. Tam na dworze stoi i ciągle jeszcze wisi mu kamień u ogona.
Buluk enuni był godzien pożałowania i sumienie mnie ruszyło. Położenie było jednak tak szalenie dziwaczne, że nie mogłem się wstrzymać od głośnego śmiechu.
— Śmiejesz się! — rzekł z wyrzutem. — Gdybyś ty miał osła, który był ojcem twojego ojca, płakałbyś. Mam cię odwieźć do Amadijah, ale nie mogę; nigdy już nie wsiędę na ducha mojego dziadka.
— I nie uczynisz tego; to zresztą niemożliwe, gdyż nikt nie może wsiadać na ducha.
— Na kimże mam pojechać?
— Na swoim ośle.
Spojrzał na mnie wzrokiem całkiem pomieszanym.
— Ależ mój osioł jest przecież duchem; wszak sam to powiedziałeś!
— To był tylko żart.
— O, mówisz to tylko, aby mnie uspokoić.
— Nie, tylko żal mi, że żart mój bierzesz sobie tak bardzo do serca.
— Effendi, ty mnie naprawdę chcesz tylko pocieszyć. Dlaczegóż osioł tylekroć ze mną uciekał, dlaczego tyle razy zrzucił mnie z siodła? Ponieważ wiedział, że nie jest osłem i że ja jestem synem jego syna. A czemuż kamień pomógł natychmiast, gdy uczyniłem to, co nakazała ci dusza osła.
— Nic mi nie nakazała, a zaraz ci powiem, dlaczego pomógł mój środek. Czy nie zauważyłeś nigdy, że kogut piejąc, zamyka oczy?
— Widziałem to.
— Przytrzymaj mu zapomocą jakiegoś przyrządu oczy, aby nie mógł ich zamknąć, a nie zapieje nigdy. Czy zauważyłeś, że osioł twój, ilekroć zamierza wrzeszczeć, zawsze podnosi ogon?
— Zaprawdę zawsze tak czyni, effendi.
— Postaraj się zatem, żeby nie mógł podnosić ogona, a przestanie ryczeć.
— Czy tak jest w istocie?
— W istocie. Spróbuj dzisiaj wieczorem, skoro znów zacznie wrzeszczeć.
— Więc ojciec mojego ojca naprawdę nie jest zaczarowany?
— Nie, wszakże ci to mówię.
— Hamdulillah. Tysiączne dzięki Allahowi.
Wyleciał z pokoju i oderwał zwierzęciu kamień od ogona. Następnie wrócił z pośpiechem, a by mimo spóźnienia wziąć udział w śniadaniu. To, że on, podwładny, mógł siedzieć przy stole razem z Bejem było dla mnie ponownie dowodem patrjarchalnego życia Dżezidów.


ROZDZIAŁ XII.
WIELKIE ŚWIĘTO.

W godzinę później wyjechałem z moim tłumaczem na wycieczkę. Poranek był świetlany. Mohammed Emin wolał zostać w domu, aby się jak najmniej pokazywać.
— Czy znasz dolinę Idiz? — zapytałem mojego towarzysza.
— Znam.
— Jak długo trzeba jechać, aby się stąd tam dostać?
— Dwie godziny.
— Chciałbym ją zobaczyć. Czy zaprowadzisz mnie tam?
— Wedle rozkazu, panie. Czy mamy jechać wprost, czy na Szejk Adi?
— Którędy bliżej?
— Drogą wprost, ale ta jest uciążliwsza.
— Wybierzemy jednak ją.
— A koń twój wytrzyma? Jest to zwierzę tak cenne, jakich mało widziałem, ale prawdopodobnie nawykłe tylko do równin.
— Właśnie dzisiaj chcę go wypróbować pod tym względem.
Baadri było już poza nami. Drogi, którą jechaliśmy, nie należy sobie bynajmniej przedstawiać jako utorowanej ścieżki. Wiodła ona pod górę i znów stromo wdół, ale mój karosz trzyma się dzielnie. Wzgórza, porosłe początkowo krzakami, pokryte teraz były gęstym i ciemnym lasem, a my jechaliśmy pod jego liściastemi i szpilkowemi koronami. Wreszcie stała się droga tak niebezpieczną, że musieliśmy zsiąść z koni i prowadzić je za sobą. Należało każde miejsce dobrze zbadać, zanim się postawiło na niem nogę. Koń tłumacza nawykły był do terenu tego rodzaju; stąpał z większą pewnością i lepiej umiał rozróżniać miejsca niebezpieczne od bezpiecznych, ale mój miał instynkt szczęśliwy i był nadzwyczaj ostrożny. Przekonałem się też niebawem, że po krótkiem ćwiczeniu będzie doskonale chodził po górach. Okazało się przynajmniej tyle, że się nie męczył, podczas gdy tamto zwierzę pociło się, a niebawem poczęło z trudnością oddychać.
Dwie godziny upłynęły już prawie, kiedy dostaliśmy się w gęstwinę, poza którą skały spadały niemal pionowo.
— Oto dolina — zauważył przewodnik.
— Jak tam zjedziemy?
— Zejście jest tylko jedno, a droga do niego prowadzi tutaj z Szejk Adi.
— Czy jest wydeptana?
— Nie, niepodobna jej odróżnić od reszty gruntu. Chodź!
Udałem się za nim wzdłuż gęstych krzów, okrywających brzegi doliny tak zupełnie, że obcy, bez przewodnika nie przeczułby nawet jej istnienia. Po pewnym czasie dostaliśmy się na miejsce, w którem przewodnik mój znowu zsiadł z konia. Wskazał mi w prawo.
— Tędy idzie się przez las do Szejk Adi, ale tylko Dżezid potrafi znaleźć tę drogę. Tędy na lewo schodzi się w dolinę.
Rozsunął krzaki, a przed moimi oczyma ukazała się dolina, której ściany wznosiły się stromo, zostawiając do wyjścia i zejścia tylko jedno miejsce: to, na którem myśmy się właśnie znajdowali. Zleźliśmy nadół, prowadząc konie za cugle. Stąd mogłem dolinę widzieć w całej szerokości. Była dość wielką, aby ukryć kilka tysięcy ludzi, a rozmaite jaskiniowe otwory i inne oznaki kazały przypuszczać, że miewała mieszkańców i to przed niezbyt dawnym czasem. Dno porosłe było trawą tak bujną, że ułatwiała ukrycie całych stad, a kilka otworów, wykopanych sztucznie, miało wody do picia poddostatkiem dla wielu nawet spragnionych gardzieli.
Puściliśmy konie na paszę, a sami pokładliśmy się w trawie. Niebawem rozpocząłem rozmowę następującą uwagą:
— To kryjówka, jakiej natura nie mogła urządzić praktyczniej.
— Służyła też już do tego celu, effendi. Podczas ostatniego prześladowania Dżezidów znalazło tu schronienie około tysiąca ludzi. To też nikt, kto wyznaje naszą wiarę, nie wyjawi tego miejsca. Nie wiadomo, czy nie będzie go potrzeba.
— Zdaje się, że to obecnie nastąpi.
— Wiem o tem. Nie idzie teraz o jakieś ogólne prześladowanie, rzekomo z powodu wiary, lecz o zarządzenie, mające na celu złupienie nas. Mutessaryf wysyła tysiąc pięciuset ludzi przeciwko nam, aby na nas niespodzianie napadli, ale się zawiedzie. Od bardzo długiego czasu nie obchodziliśmy tego święta, przyjdzie więc, kto tylko może, tak, że będziemy mogli przeciwstawić Turkom kilka tysięcy mężów gotowych do walki.
— Czy wszyscy są uzbrojeni?
— Wszyscy. Zobaczysz sam, jak dużo strzelają w nasze święto. Mutessaryf nie zużyje dla swoich żołnierzy przez cały rok tyle prochu, ile my spotrzebujemy w ciągu trzech dni na nasze salwy radosne.
— Dlaczego was prześladują, czy dla wiary?
— Nie sądź tak, emirze! Mutessaryfowi wiara jest obojętna. On ma tylko jeden cel: wzbogacić się, a do tego muszą mu dopomagać bądź to Arabowie i Chaldejczycy, bądź Kurdowie, albo Dżezidzi. Sądzisz może, że wiara nasza, jest tak złą, że zasługuje na wytępienie?
O to mi właśnie chodziło. Ten młody człowiek mógł mi powiedzieć rzeczy, których mi Pir jeszcze nie powiedział.
— Nie znam jej — odpowiedziałem.
— I nic o niej nie słyszałeś?
— Bardzo mało, a i temu nie wierzę.
— Tak, effendi, mówi się o nas wiele nieprawdy. Czy nie dowiedziałeś się niczego od mego ojca, albo od Paliego i Melafa?
— Nie, a przynajmniej nic zasadniczego, sądzę jednak, że ty mi powiesz coś niecoś.
— O, emirze, nie mówimy nigdy z obcymi o naszej wierze.
— Czy jestem ci obcym?
— Nie. Uratowałeś życie mojemu ojcu i tamtym dwom, a teraz ostrzegłeś nas przed Turkami, jak dowiedziałem się od Beja. Jesteś jedynym, któremu dam wyjaśnienia. Muszę ci jednak powiedzieć, że ja sam nie wiem wszystkiego.
— Czy są u was rzeczy, których nie może znać każdy?
— Nie. Ale czyż niema w każdym domu rzeczy, o których wiedzieć powinni tylko rodzice? Nasi kapłani są ojcami naszymi.
— Czy mogę pytać?
— Pytaj, ale proszę cię, me wymieniaj jednego imienia!
— Wiem, chciałbym jednak w tej właśnie materji dowiedzieć się nieco. Czy dasz mi wyjaśnienie, jeżeli ominę to słowo?
— O ile potrafię, dobrze!
Słowem tem było imię djabła, którego Dżezidzi nigdy nie wymawiają. Słowo szejtan jest dla nich tak dalece wyklęte, że troskliwie unikają nawet słów podobnych. Kiedy mówią np. o rzece, używają słowa „nahr“, a nigdy „szat“, gdyż słowo to dzięki pierwszej zgłosce jest w brzmieniu pokrewne słowu szejtan. Słowa „kejtan“ (frendzla, nić), unikają zarówno, jak i słów „naal“ (podkowa) i „naalband“ (kowal), ponieważ zbliżają się w pewnym stopniu do słów: „laan“ (klątwa) i „mahlun“ (przeklęty). Mówią o djable jedynie przez opisanie i z uszanowaniem nazywają go melek el kuht, potężny król, albo melek taus, król-paw.
— Czy obok dobrego Boga znacie inną jeszcze istotę?
— Obok? Nie. Istota, którą masz na myśli, stoi niżej od Boga. Ten kyral mlekleryn był najwyższą z istot niebiańskich, ale Bóg był jego stwórcą i panem.
— Gdzie on teraz?
— Zbuntował się przeciw Bogu i Bóg wygnał go.
— Dokąd?
— Na ziemię i wszystkie gwiazdy.
— Obecnie jest panem mieszkańców dżehenny.
— Nie. Sądzicie zapewne, że jest nieszczęśliwy na wieki?
— Tak jest.
— A czy wierzycie też, że Bóg jest najlepszy, łaskawy i miłosierny?
— Tak.
— Wobec tego przebaczy — ludziom i aniołom, którzy względem niego zawinili. I my w to wierzymy i przeto żałujemy tego, którego masz na myśli. Teraz jeszcze może nam szkodzić i dlatego nie wymawiamy jego imienia. Później, skoro otrzyma znów swoją władzę, będzie mógł ludzi nagradzać i dlatego nie mówimy o nim nic złego.
— Czcicie go, modlicie się do niego?
— Nie, ponieważ tak samo jest stworzeniem boskiem, jako i my, ale wystrzegamy się obrażania go.
— Co oznacza kogut, obecny zawsze podczas waszych obrzędów?
— Nie oznacza on tego, którego masz na myśli. Jest obrazem czujności. Czy Azerat, Ezau, syn Boży, nie opowiadał wam o dziewicach, co czekały na oblubieńców?
— Tak.
— Pięć z nich zasnęło i nie mogą się już dostać do nieba. A czy znasz przypowieść o uczniu, który zaparł się swojego mistrza?
— Znam.
— I tu piał kogut. Dlatego to jest on u nas oznaką, że czuwamy, że oczekujemy wielkiego oblubieńca.
— Czy wierzycie w to, co mówi biblja?
— Wierzymy, choć nie wiem o tem wszystkiem, co mówi.
— Czy nie macie świętej księgi, w której spisane są wasze nauki?
— Mieliśmy taką księgę. Przechowywano ją w Baaszeikha, ale słyszałem, że się zgubiła.
— Jakie są wasze święte czynności?
— Poznasz je wszystkie w Szejk Adi.
— Czy możesz mi powiedzieć, kto to był Szejk Adi?
— Nie wiem tego dokładnie.
— Modlicie się do niego?
— Nie. Czcimy go tylko przez to, że modlimy się nad grobem jego do Boga. Był świętym i mieszka u Boga.
— Jakie są u was rodzaje kapłanów?
— Najprzód mamy Pirów. Słowo to oznacza właściwie starego, albo mądrego człowieka, tu jednak znaczy ono: święty człowiek.
— Jak oni się ubierają?
— Mogą się ubierać, jak im się podoba, ale wiodą żywot świętobliwy i Bóg, za wstawieniem się ich, użycza im mocy leczenia chorób ciała i duszy.
— Czy Pirów jest wiele?
— Obecnie znam tylko trzech; Kamek jest z nich największy.
— Dalej!
— Po nich następują szejkowie. Ci muszą się tyle nauczyć po arabsku, żeby zrozumieli nasze święte pieśni.
— Czy śpiewa się je w języku arabskim?
— Tak jest.
— Dlaczego nie po kurdyjsku?
— Nie wiem. Spośród szejków wybiera się straż grobu świętego, która utrzymywać musi ogień i ugaszczać pielgrzymów.
— A czy ci mają strój osobny?
— Chodzą ubrani całkiem biało i noszą na znak swego urzędu pas czerwono-żółty. Po tych szejkach następują kaznodzieje, których nazywamy kawalami. Umieją oni grać na świętych instrumentach i chodzą z miejsca na miejsce pouczać wiernych.
— Jakie to są święte instrumenty?
— Tamburyn i flet. Na wielkich uroczystościach kawale śpiewają także.
— Jak się ubierają?
— Mogą się ubierać w rozmaite barwy, ale zazwyczaj ubierają się biało. W tym wypadku jednak muszą mieć czarny turban dla odróżnienia od szejków. Po nich następują fakirzy, spełniający niższe posługi u grobu i przy innych okazjach. Mają szaty przeważnie ciemne i noszą czerwoną wstęgę napoprzek turbanu.
— Kto mianuje waszych kapłanów?
— Ich się nie mianuje, gdyż godność ta jest dziedziczną. Gdy umrze kapłan, a nie zostawi syna, wówczas urząd jego przechodzi na najstarszą córkę.
To było bądź co bądź bardzo osobliwe, szczególnie na Wschodzie.
— A kto jest najwyższym ze wszystkich kapłanów?
— Szejk z Baadri. Nie widziałeś go, gdyż przebywa obecnie w Szejk Adi, aby przygotować uroczystości. Czy masz jeszcze o co zapytać?
— Jeszcze bardzo wiele. Czy u was dzieci się chrzci?
— Jest chrzest i obrzezanie.
— Czy są nieczyste potrawy, których jeść wam nie wolno?
— Nie jadamy wieprzowiny i nie używamy barwy niebieskiej, ponieważ niebo jest tak wyniosłem, że nie chcemy barwy jego nadawać rzeczom ziemskim.
— Czy macie Kiblah?
— Tak. Modląc się, zwracamy głowę ku tej stronie, w której weszło słońce dnia tego. Umarłych chowa się także tak, żeby twarz ich zwrócona była w tę stronę.
— Czy wiesz, skąd pochodzi wasza religja?
— Uczył nas jej nasz święty, Szejk Adi. My sami przybyliśmy z krainy dolnego Eufratu. Następnie udali się ojcowie nasi do Syrji, potem do Sindżar, a wkońcu tutaj.
Byłbym chętnie wypytywał się dalej, kiedy nagle zabrzmiał nad nami okrzyk, a gdyśmy spojrzeli wgórę, ujrzeliśmy Seleka, zamierzającego zejść do nas. Niebawem stanął też obok nas i podał nam rękę.
— Omal że nie zastrzeliłem was — brzmiało jego powitanie.
— Nas? Dlaczego? — zapytałem.
— Zgóry wziąłem was za obcych, a tacy nie mogą schodzić na dolinę. Potem jednak poznałem was. Przychodzę zobaczyć, czy dolina wymaga jakich przygotowań.
— Na przyjęcie zbiegów?
— Zbiegów? My nie będziemy uciekać, ale opowiedziałem bejowi, jak chytrze zwabiłeś nieprzyjaciół Szammarów do owej doliny, w której wziąłeś ich do niewoli, i uczynimy to samo.
— Tu chcecie zwabić Turków?
— Nie, lecz do Szejk Adi; ale pielgrzymi tu będą przebywać podczas walki. Bej tak rozkazał, a szejk godzi się na to.
Zbadał wodę i jaskinie, a następnie zapytał nas, czy go nie odprowadzimy. Wyprowadziliśmy nasze konie wgórę, dosiedliśmy ich i ruszyliśmy wprost ku Baadri. Przybywszy tam, zastałem beja nieco podnieconego.
— Otrzymałem wiadomości po twoim odjeździe — rzekł. — Turcy z Djarbekir stoją już nad rzeką Ghomel, a tamci z Kerkjuk doszli już także poniżej gór do tej rzeki.
— Więc wywiadowcy twoi wrócili z Amadijah?
— Nie doszli wcale do Amadijah, gdyż musieli się podzielić, aby obserwować oba te wojska. Jest więc rzeczą dowiedzioną, że ten uplanowany napad odnosi się do nas.
— Czy wiadomość o tem już się rozeszła?
— Nie, ponieważ w ten sposób mógłby się nieprzyjaciel dowiedzieć, że jesteśmy uzbrojeni. Powiadam ci, emirze, że zginę, albo temu mutessaryfowi dam nauczkę, że nigdy jej nie zapomni.
— Zostanę u ciebie aż do skończenia walki.
— Dziękuję ci, ale nie walcz!
— Czemu nie?
— Jesteś moim gościem. Bóg powierzył mi twoje życie.
— Bóg mię uchroni najlepiej. Mam być twoim gościem i puścić cię samego do walki? A potem twoi będą o mnie opowiadać, że jestem tchórzem?
— Tego nigdy nie powiedzą. Czyż nie byłeś także gościem mutessaryfa? Czyż nie masz w kieszeni paszportu od niego i listów? A teraz chcesz walczyć przeciwko niemu? Czy nie musisz podnieść ramienia w obronie syna swego przyjaciela, którego macie oswobodzić? A czy nie możesz mi się przysłużyć bez zabijania moich wrogów?
— Masz słuszność we wszystkiem, co mówisz, ja jednakowoż nie miałem zamiaru zabijać, lecz może działać w tej mierze, żeby się krew nie przelewała.
— Zostaw już mnie tę troskę, effendi; nie żądam krwi, a chcę tylko odeprzeć tyrana.
— Jak chcesz to przeprowadzić?
— Czy wiesz, że do Szejk Adi przybyło już trzy tysiące pielgrzymów? Do rozpoczęcia uroczystości będzie ich sześć tysięcy i więcej.
— Mężczyzn, kobiet i dzieci?
— Kobiety i dzieci poślę w dolinę Idiz, a pozostaną tylko mężczyźni. Oddziały z Djarbekir i z Kerkjuk połączą się na drodze z Kaloni tutaj, a ci z Mossul nadejdą tu na Dżeraijah, albo Ajn Sifni. Chcą nas osaczyć w dolinie świętego, ale my wynurzymy się spoza grobu i obstąpimy ją, gdy oni tam wejdą. Wówczas będziemy mogli położyć ich trupem do ostatniego człowieka, jeżeli się nie poddadzą. W przeciwnym razie wyślę gońca do mutessaryfa i przedstawię mu moje warunki, pod któremi ich wypuszczę na wolność. Będzie potem musiał odpowiadać za to przed wielkorządcą.
— Przedstawi mu sprawę w fałszywem świetle.
— Nie uda mu się wywieść w pole padyszacha, gdyż przedtem już wysłałem tajne poselstwo do Stambułu, które go uprzedzi.
Musiałem przyznać wewnętrznie, że Ali Bej jest nietylko odważnym, lecz także rozumnym, a więc ostrożnym człowiekiem.
— A jak chcesz mnie użyć?
— Ty pójdziesz z obrońcami kobiet, dzieci i naszego mienia.

— Bierzecie i swoje mienie ze sobą?
Dobył noża i pchnął ku mnie, lecz ja spod spodu chwyciłem jego rękę drugą
— Ile unieść zdołamy. Jeszcze dziś ogłoszę wszystkim mieszkańcom Baadri, żeby wszystko zabrali do doliny Idiz, lecz potajemnie, aby mego planu nie zdradzić.

— A szejk Mohammed Emin?
— Pójdzie z tobą. Nie doszlibyście teraz do Amadijah, gdyż droga tam nie jest już wolną.
— Turcy musieliby uszanować bu-djeruldi padyszacha i firman mutessaryfa.
— Między nimi są jednak ludzie z Kerkjuk i łatwo mógłby który z nich poznać Mohammed Emina.
Jeszcze podczas naszej rozmowy weszło do domu dwuch ludzi. Byli to moi starzy znajomi: Pali i Melaf, którzy na mój widok wpadli w zachwyt i całowali mię z radości po rękach.
— Gdzie jest Pir? — zapytał Ali Bej.
— W grobie Jonasza, koło Kufjundżik. Przysyła nas, abyśmy ci donieśli, że napadną na nas w drugi dzień świąt rano.
— Czy on zna pretekst, jaki podaje mutessaryf?
— W Malthaijah zabił pewien Dżezid dwóch Turków. Chce złoczyńców zabrać z Szejk Adi.
— W Malthaijah dwaj Turcy zabili dwóch Dżezidów, jak brzmi prawda. Widzisz, emirze, jacy są ci Turcy? Ubijają mi ludzi, aby mieć powód do napadu na nasze okolice. Niechaj więc znajdą, czego szukają.
Udałem się z moim tłumaczem do pokoju i rozpocząłem dalszy ciąg moich ćwiczeń. Mohammed Emin siedział przy tem w milczeniu, palił fajkę i dziwił się, że zdaję sobie tyle trudu aby książkę czytać i rozumieć słowa obcego języka. To samo robiłem przez cały dzień i wieczorem, a i dzień następny zeszedł mi również na tem przyjemnem zajęciu.
Tymczasem zauważyłem, że mieszkańcy Baadri wynieśli swoje mienie bez zwrócenia czyjejkolwiek uwagi, a w jednej z izb naszego domu lano kule do strzelb. Dodać muszę także, że osioł buluka emini nie dał się już więcej słyszeć, ponieważ pan i mistrz jego przywiązywał mu co dnia za nastaniem zmroku kamień do ogona.
Pielgrzymi napływali też ustawicznie bądź to pojedyńczo, bądź z rodzinami, bądź też w większych oddziałach. Było wśród nich wielu biednych, skazanych na korzystanie z miłosierdzia drugich. Pędził więc jeden kozę lub tłuste jagnię; bogatsi mieli po jednym wole lub po dwa, a kilkakroć widziałem nawet, jak pędzono całe trzody. Były to dary miłości, ofiary, przynoszone przez bogatszych do świętego grobu, aby biedni ich bracia nie cierpieli niedostatku. Jakkolwiek jednak tylu przybywało i odchodziło, nie pojawili się moi Baszybożucy i Arnauci i do dziś dnia nie wiem, gdzie się podzieli.
Na trzeci dzień, t. j. w pierwszy dzień uroczystości, siedziałem znowu z moim tłumaczem nad książką. Było to jeszcze przed wschodem słońca. Pogrążyłem się w pracy tak głęboko, że nie zauważyłem, jak wszedł buluk emini.
Chrząknął on kilka razy, a gdy i tem nie zwrócił na siebie mojej uwagi, zawołał:
— Emirze!
— Co tam?
— W drogę!
Teraz dopiero zauważyłem, że był już w swoich butach z ostrogami. Oddałem książkę synowi Seleka i zerwałem się na równe nogi. Zapomniałem zupełnie, że muszę się wykąpać i wdziać świeżą bieliznę, aby godnie stanąć u grobu świętego. Wziąłem z sobą bieliznę i pośpieszyłem przez wieś. Strumień roił się od kąpiących się; musiałem więc pójść dość daleko, aby znaleźć miejsce, gdziebym nie był widzianym.
Wykąpałem się i zmieniłem bieliznę, czego w podróżach po Wschodzie nie można zbyt często urządzać. Czułem się też jak nowonarodzony i już miałem opuścić miejsce mojej kąpieli, kiedy zauważyłem lekkie poruszenie w krzakach, ciągnących się wzdłuż brzegu strumienia. Czy było to zwierzę, czy też człowiek? Byliśmy teraz w stanie wojennym, więc zbadanie rzeczy nie mogło w żadnym razie zaszkodzić. Zachowałem się, jakgdyby mię nic nie obeszło, zerwałem kilka kwiatków i zbliżyłem się pozornie bez żadnego zamiaru do miejsca, gdzie moją uwagę zwróciło wspomniane poruszenie. Obróciłem się przytem plecyma do krzaka. Nagle odwróciłem się i w szybkim skoku stanąłem w pośrodku gęstwiny. Przedemną stał zgięty ku ziemi mężczyzna. Był młody, lecz miał w sobie coś z charakteru wojskowego, choć zauważyłem u niego tylko nóż, jako jedyną broń. Szeroka blizna przecinała mu prawy policzek. Podniósł się i chciał się szybko oddalić, ale chwyciłem go za rękę i zatrzymałem.
— Co tu robisz? — zapytałem.
— Nic.
— Ktoś jest?
— Dże.. Dżezid — odpowiedział z wahaniem.
— Skąd?
— Nazywam się Lassa i jestem Dassini.
Słyszałem, że Dassini są jednym z najdostojniejszych rodów między Dżezidami. Nie wyglądał mi jednakowoż wcale na czciciela djabła.
— Pytałem cię, co tu robisz?
— Ukryłem się, aby ci nie przeszkadzać.
— A co robiłeś tu przedtem?
— Chciałem się kąpać.
— Gdzie masz bieliznę?
— Nie mam żadnej.
— Byłeś tutaj przedemną, więc miałeś prawo pozostać tu, zamiast się ukrywać. Gdzie spałeś tej nocy?
— We wsi.
— U kogo?
— U… u… u… Nie znam jego imienia.
— Dassini nie zajeżdża do ludzi, których imienia nie zna. Chodź ze mną i pokaż mi twojego gospodarza.
— Muszę się wprzód wykąpać.
— Zrobisz to potem. Naprzód!
Usiłował uwolnić się od mego ujęcia.
— Jakiem prawem przemawiasz do mnie w ten sposób?
— Prawem nieufności.
— Tak samo mógłbym ja tobie nie ufać.
— Oczywiście. Proszę cię, uczyń to. Zaprowadzisz mnie do wsi i tam pokaże się, kim jestem.
— Idź, dokąd ci się podoba!
— Uczynię to, ale ty będziesz mi towarzyszyć.
Wzrok jego utkwił na moim pasie. Zauważył, że nie mam broni i widać było, że ma zamiar sięgnąć po swój nóż. To nie zbiło mnie jednak z tropu. Trzymałem go mocniej w przegubie ręki i szarpnąłem ostro, tak, że musiał wyjść z krzaków na miejsce wolne.
— Na co się ważysz? — spiorunował mnie.
— Na nic… Pójdziesz ze mną; czapuk — natychmiast.
— Puść moją rękę, inaczej…
— Co inaczej?
— Użyję siły!
— Użyj!
— Oto…
Dobył noża i pchnął ku mnie, lecz ja z pod spodu chwyciłem jego rękę drugą.
— Szkoda cię! Jesteś tchórz, jak się zdaje.
Ścisnąłem mu rękę tak mocno, że nóż wypuścił, pod niosłem go szybko i uchwyciłem za bluzę.
— No, naprzód! inaczej!… Masz tu moją bieliznę; weź ją i nieś!
— Panie, nie czyń tego!
— Dlaczego?
— Czy jesteś Dżezid?
— Nie.
— Czemu więc chcesz mnie wieść do wsi?
— Powiem ci: Jesteś żołnierzem tureckim, szpiegiem!
Zbladł.
— Mylisz się, panie! Jeżeli nie jesteś Dżezid, to puść mię wolno.
— Dżezid, czy nie; naprzód!
Kurczył się pod moim uściskiem, lecz trzeba było iść. Zmusiłem go też do niesienia mojej bielizny. Przybywszy tak do wsi, wywołaliśmy niemałe poruszenie, a wcale znaczna masa ludzi szła za nami do domu Beja. Nieopodal drzwi stał niezauważony przez jeńca mój Baszybożuk, który na widok nas przechodzących zrobił minę człowieka niespodzianie czemś zaskoczonego. Musiał go znać.
— Kogo mi tu prowadzisz? — zapytał Ali Bej.
— Obcego, którego zastałem nad strumieniem. Ukrył się i to w miejscu, skąd mógł objąć okiem całą wieś, oraz drogę do Szejk Adi.
— Co on za jeden?
— Twierdzi, że nazywa się Lassa i że jest Dassini.
— W takim razie musiałbym go znać. Niema też żadnego Dassini tego imienia.
— Chciał mnie pchnąć nożem, kiedy go zmuszałem, by szedł ze mną. Oto on, zrób z nim, co chcesz.
Wyszedłem; na dworze stał jeszcze buluk emini.
— Czy znasz tego człowieka, którego przywiodłem?
— Tak, a co on uczynił, emirze? Wziąłeś go zapewne za kogo innego. To nie jest złodziej, ani rozbójnik.
— Kto on?
— On jest kol agassi[210] przy moim pułku.
— Aha! Jak się nazywa?
— Nazir. Nazywaliśmy go: Nazir agassi. Jest przyjacielem miralaja Omar Ameda.
— Dobrze; powiedz Halefowi, niech siodła konie.
Wróciłem do selamliku, gdzie wobec Mohammed Emina i kilku znacznych ze wsi rozpoczęło się już przesłuchanie.
— Od kiedy leżałeś w krzakach? — pytał Bej.
— Odkąd zaczął się kąpać ten człowiek.
— Ten człowiek jest emirem; zapamiętaj to sobie! Nie jesteś ani Dassini, ani Dżezid. Jak się nazywasz?
— Tego nie powiem!
— Czemu?
— Mam wziąć krwawy odwet tam w górach kurdyjskich. Muszę zamilczeć, kto jestem i jak się nazywam.
— Od kiedyż to kol agassi ma coś do czynienia z krwawym odwetem wolnego Kurda? — pytałem go.
Zbladł jeszcze bardziej, niż poprzednio nad strumieniem.
— Kol agassi? Co ty przypuszczasz? — zapytał jednak z otuchą.
— Przypuszczam, że znam tak dobrze Nazira agassi, iż nie dam się wywieść w pole.
— Ty… ty… ty mnie znasz? Wallahi, jestem więc zgubiony; to moje przeznaczenie.
— Nie, to nie jest twój kismet. Wyznaj otwarcie, co tu robiłeś, a może ci się nic nie stanie!
— Nie mam nic do powiedzenia.
— To jesteś zgub — — —
Przerwałem gniewnemu Bejowi szybkim ruchem ręki i zwróciłem się znów do jeńca:
— Czy to prawda, co mówisz o krwawym odwecie?
— Tak, emirze!
— Bądź więc ostrożniejszy na drugi raz. Jeżeli powrócisz natychmiast do Mossul, to jesteś wolny.
— Effendi! — zawołał na to Bej w strachu. — Pomyśl tylko, że my przecież…
— Wiem, co chcesz powiedzieć — przerwałem mu ponownie. — Ten człowiek jest oficerem sztabu mutessaryfa, kol agassi, z którego kiedyś może być generał, a ty żyjesz z mutessaryfem w przyjaźni i w najgłębszym pokoju. Żałuję teraz, że napastowałem tego oficera; do tego nigdyby nie było przyszło, gdybym go był poznał odrazu… Obiecujesz mi więc wrócić niezwłocznie do Mossul?
— Obiecuję.
— Czy zemsta twoja zwraca się przeciwko jakiemuś Dżezidowi?
— Nie.
— Więc idź, a Allah niechaj cię chroni, ażeby zemsta twoja nie stała się niebezpieczną dla ciebie samego.
Stał zupełnie zdumiony. Dopiero co widział przed sobą śmierć nieuchronną, a teraz był wolny. Chwycił mą rękę i zawołał:
— Emirze, dziękuję ci. Niech Allah błogosławi tobie i wszystkim twoim.
Potem z największym pośpiechem wypadł za drzwi. Obawiał się prawdopodobnie, że wnet pożałujemy naszej wspaniałomyślności.
— Co uczyniłeś? — zapytał Ali Bej z gniewem raczej, niż zdumieniem.
— Co tylko mogłem najlepszego — odpowiedziałem.
— Najlepszego? Ten człowiek, to szpieg.
— Całkiem słusznie.
— I zasłużył na śmierć.
— Także słusznie.
— A ty darowałeś mu wolność, nie zmusiłeś go do zeznań?
Reszta Dżezidów patrzyła także ponuro. Nie zaniepokoiłem się tem i odpowiedziałem:
— Czego dowiedziałbyś się z jego zeznań?
— Może i nie wiele — nie więcej od tego, co już wiemy. Zresztą był to, zdaje się, człowiek, który chętniej umrze, niż coś zdradzi. Więc bylibyśmy go zabili.
— A jakie byłyby następstwa tego?
— Byłoby o jednego szpiega mniej.
— O, skutki byłyby całkiem inne. Wysłano tego kol agassi w każdym razie poto, aby się przekonać, czy przewidujemy choćby zamierzony napad. Jeżelibyśmy go zabili, lub przytrzymali w niewoli, nie powróciłby i to byłby znak, że nas ostrzeżono. Tak jednak odzyskał wolność, a miralaj Omar Amed będzie pewny tego, że ani trochę nie przeczuwamy zamachu mutessaryfa. Byłoby przecież największą głupotą wypuszczać szpiega, jeżeli się ma przekonanie, że się będzie napadniętym — powiedzą sobie. Czy mam słuszność?
Bej wziął mnie w objęcia.
— Przebacz, emirze! Moje myśli nie sięgały tak daleko jak twoje. Poślę jednak za nim kogoś na zwiady, aby się przekonać, czy rzeczywiście odejdzie.
— I tego nie uczynisz!
— Czemu?
— Mogłoby to zwrócić jego uwagę właśnie na to, co ukryliśmy przed nim, wypuszczając go na wolność. Będzie się strzegł tutaj pozostać, a zresztą przybywa teraz dość ludzi, od których będziesz się mógł dowiedzieć, czy go spotkali.
I w tem stanęło na mojem. To połączenie dwóch korzyści było dla mnie miłem zadośćuczynieniem. Przedewszystkiem uratowałem życie człowiekowi, który działał w każdym razie z rozkazu, a zarazem zniweczyłem plan mutessaryfa. Z tem uczuciem udałem się do komnaty kobiecej na śniadanie. Przedtem jednak wydobyłem z mojego zbioru rzadkości, który miałem od Isli ben Mafleja, naramiennik z przytwierdzonym doń medaljonem.
Mały bej także już się obudził. Podczas gdy go matka trzymała, usiłowałem przenieść na papier jego śliczną fizjognomję. Udało się to wcale znośnie, jako iż dzieci są do siebie podobne. Potem włożyłem papier do medaljonu, a naramiennik wręczyłem matce.
— Noś to na pamiątkę po emirze! — prosiłem ją. — Wewnątrz znajduje się oblicze twojego syna; zostanie na zawsze młode nawet wówczas, gdy on sam się postarzeje.
Przypatrywała się wizerunkowi i była zachwycona. W pięć minut pokazała go wszystkim domownikom i obecnym. Zaledwie mogłem się obronić oznakom wdzięczności. Następnie wyruszyliśmy z uczuciem, że się nie jedzie na uciechy, lecz w nastroju bardzo poważnym.
Ali Bej przywdział swój kosztowny strój. Jechał wraz ze mną naprzód, a za nami najpoważniejsi mężowie wsi. Mohammed Emin znajdował się oczywiście u naszego boku. Był w przykrym nastroju z powodu przeszkody w naszej drodze do Amadijah. Przed nami kroczyła gromada muzykantów z fletami i tamburynami. Za nami szły kobiety, przeważnie z osłami obładowanemi dywanami, poduszkami i statkiem wszelakiego rodzaju.
— Czy poczyniłeś już wszystkie przygotowania co do Baadri? — spytałem beja.
— Tak. Aż do Dżerajah stoją czaty, które oznajmią mi natychmiast o zbliżaniu się nieprzyjaciela.
— Baadri pozostawisz Turkom bez obrony?
— Oczywiście. Przejdę tylko przez nie cicho, ażeby nie zwracać przedwcześnie naszej uwagi.
Odtąd było dokoła nas głośno. Otoczyli nas jeźdźcy, wykonywujący pozorne potyczki, a ze wszech stron huczały nieustannie salwy. Droga stała się teraz tak wąską i wiła się miejscami po górach tak stromo, że musieliśmy pozsiadać z koni i jeden za drugim prowadzić je po skałach. Dopiero w dobrą godzinę dotarliśmy do szczytu przełęczy i mogliśmy rzucie okiem na zieloną, lesistą dolinę Szejk-Adi. Na widok szczytu wieży grobowca, wystrzelił każdy ze swojej strzelby, a że i zdołu odpowiadały nieprzerwanie wystrzały, wydawało się jak gdyby w dolinie wrzała walka piechoty, której echa odbijały się w górach. Za nami dążyły coraz to nowe partje pielgrzymów, a zjeżdżając zboczem, widzieliśmy całą rzeszę leżących pod drzewami. Spoczywali po uciążliwej podróży, rozkoszując się przytem widokiem świętości i wspaniałą górską przyrodą, co dla mieszkańców równin musiało być prawdziwem orzeźwieniem.
Nie dotarliśmy jeszcze do grobowca, kiedy nadjechał ku nam Mir Szejk Chan, duchowna głowa Dżezidów, na czele kilku jeszcze innych szejków. Nazywają go emir hadżi, a pochodzi on z rodziny Ommijadów. Ród jego uważają za naczelny wśród Dżezidów, a zowią go Posmir, lub Begzadeh. On sam był starcem o łagodnej i szanownej postaci i zdawał się nie mieć w sobie ani krzty dumy hierarchicznej. Ukłonił mi się, a potem uścisnął mnie tak serdecznie, jak się to czyni chyba względem syna.
— Aaleik salam u rahmet A lah. Ser sere men at — Niech pokój i miłosierdzie Boże będzie z tobą. Bądźcie pozdrowieni! — przywitał nas.
— Chode skogholeta rast init — Niech cię Bóg wspiera w twoim urzędzie! — odpowiedziałem. — Ale będziesz łaskaw mówić ze mną po turecku? Nie rozumiem jeszcze języka waszego kraju.
— Rozporządzaj mną, jak ci się podoba i bądź moim gościem w domu tego, na którego grobowcu czcimy wszechmoc i łaskę.
Zsiedliśmy oczywiście z koni za jego zbliżeniem się. Na znak, dany przez niego, wzięto nasze konie, a Ali Bej, Mohammed Emin i ja kroczyliśmy dalej u jego boku ku grobowcowi. Weszliśmy naprzód na dziedziniec otoczony murem, zapełniony już ludźmi zupełnie. Następnie dostaliśmy się do wejścia na dziedziniec wewnętrzny, gdzie Dżezidzi nie wchodzą nigdy inaczej jak boso. Poszedłem za tym przykładem, zdjąłem obuwie i zostawiłem je u wejścia.
Na dziedzińcu wewnętrznym rosło wiele drzew, użyczających pielgrzymom ochłody. Gęsty oleander kwitnął kwiat przy kwiecie, a olbrzymia winna latorośl tworzyła altankę, do której powiódł nas mir szejk chan. Tam też pousiadaliśmy wszyscy. Kilku szejków i kawałów spoczywało pod drzewami: pozatem byliśmy sami.
Na tym dziedzińcu wznosi się gmach właściwego grobowca. Ponad nim sterczą dwie białe wieże, kontrastujące żywo i mile dla oka z głęboką zielenią doliny. Kopuły ich złocone, a boki pozałamywane w mnóstwo kątów, tworzą pole dla gry świateł i cieni. Nad bramą wchodową znajduje się kilka figur rzeźbionych, w których rozpoznałem lwa, węża, topór, człowieka i grzebień. Wnętrze gmachu podzielone jest, jak to później zauważyłem, na trzy główne części, z których jedna większa jest od dwu innych. Strop tej sali wspiera się na kolumnach i łukach, a pośrodku znajduje się studnia, której wodę uważają za bardzo świętą. Wodą tą chrzci się dzieci. W jednym z dwu mniejszych przedziałów znajduje się prawdziwy grób świętego. Nad czeluścią grobu wznosi się duża sześcienna budowla, zrobiona z gliny i pokryta gipsem. Jedyną ozdobą jest rozpięta nad tem zielona, haftowana opona, a wieczna lampa pali się w tej komnacie.
Glina grobowca wymaga od czasu do czasu uzupełnienia, ponieważ strażnicy świętości robią z tej gliny kulki, kupowane chętnie przez pielgrzymów na pamiątkę, a może także używane jako amulety. Kulki te znajdują się w naczyniu przytwierdzonem do pnia winnego i są rozmaitej wielkości; od ziarnka grochu aż do owych marmurowych i szklanych kulek, jakiemi bawią się u nas dzieci.
W drugim z mniejszych przedziałów znajduje się także grób, o którym, jak się zdaje, sami Dżezidzi nie mają jasnego pojęcia.
W murze, okalającym świątynię, znajduje się wiele nyż, przeznaczonych na świece, które służą do iluminacji podczas większych uroczystości. Grobowiec otaczają budynki, zamieszkane przez kapłanów i służbę grobu. Cała ta miejscowość leży w głębokim wykrocie, którego skaliste brzegi pną się w górę bardzo stromo. Składa się ona z kilku zaledwie mieszkań zwyczajnych i oprócz świątyni są tam przeważnie budynki, przeznaczone dla pielgrzymów. Każde plemię, lub choćby większy jego oddział ma taki dom na wyłączne posiadanie.
Nazewnątrz murów utworzył się formalny jarmark. Wszelkie rodzaje tkanin i materyj zwisały z gałęzi drzew wystawione na sprzedaż. Sprzedawano też najrozmaitsze owoce i środki spożywcze, oraz broń i biżuterje. Gdyby nie stroje, mógłbym sądzić, że mię naraz przeniesiono do ojczyzny; tak wesołą i nieskrępowaną, tak niewinną i poczciwą była ta pstra krętanina we wsi świętego. Zaprawdę, ci czciciele djabła zdobywali sobie u mnie coraz to większą sympatję. Zgadzam się też zupełnie z tem, co powiedział mi pewien bardzo rozumny Anglik, który kilka tygodni spędził był poprzednio w Kofau:
— Oczerniają czcicieli djabła, ponieważ lepsi są od swoich oszczerców. Gdyby byli liczniejsi i nie tak rozproszeni, możnaby ich nazwać Frankami Azji, a chrześcijaństwo nie ma nigdzie tyle nadziei powodzenia, co wśród tych ludzi. Sądzę, że pierwsi zamorscy wysłańcy misyjni przedstawiają Dżezidów dlatego tylko tak zupełnie nieprawdziwie, ażeby jakiemuś małemu sukcesowi nadawać wielkie znaczenie.
Nie popuściłem oczywiście cugli mojej żądzy wiedzy tak dalece, żeby się zamieniła w natrętną ciekawość. Dzięki temu może byliśmy w czasie rozmowy tak serdecznie rozweseleni, jakgdybyśmy byli członkami jednej rodziny, miłującymi się i szanującymi od najwcześniejszej młodości. Na pierwszy plan jej wszedł najprzód spodziewany napad, usunięto jednak ten przedmiot niebawem, gdy się okazało, że Ali Bej z największą troskliwością poczynił wszelkie potrzebne zarządzenia. Potem jęliśmy rozmawiać o Mohammed Eminie, o mnie i o tem, co przeżyłem i co zamierzam na teraz.
— Może popadniecie przytem w jakie niebezpieczeństwo i będziecie potrzebowali pomocy — zauważył Mir Szejk Chan.
— Dam ci odznakę, zapewniającą wam pomoc wszystkich Dżezidów, którym ją pokażecie.
— Dziękuję ci! Czy to będzie list? — spytałem.
— Nie, melek taus.
Omal nie podskoczyłem, jakby tknięty prądem elektrycznym. Wszak to było przezwanie djabła, to było miano tego zwierzęcia, które wedle krążących o Dżezidach potwarzy, stało podczas ich obrzędów na ołtarzu i miało gasić światła, kiedy zaczynały się orgje. To była wreszcie nazwa tej legitymaji, którą Mir Szejk Chan powierza każdemu kapłanowi, zaszczyconemu jakiemś szczególnem posłannictwem. I to wielkie, to tajemnicze słowo, o które tyle się sprzeczano, wymówił on z takim spokojem. Przybrałem minę obojętną i zapytałem:
— Melek taus? Czy mogę spytać, co to jest?
Z przychylnym wyrazem twarzy ojca, dającego konieczne wyjaśnienie nieświadomemu synowi, odpowiedział mi:
— Melek taus nazywamy tego, którego właściwego imienia nigdy się nie wymawia. Melek taus zowie się także zwierzę, będące dla nas symbolem odwagi i czujności, a melek taus nazywamy także wizerunek tego zwierzęcia, który daję ludziom posiadającym moje zaufanie. Znam wszystko, co bają o nas, ale mądrość twoja powie ci, że nie potrzebuję bronić nas przed tobą. Rozmawiałem z człowiekiem, który był w wielu chrześcijańskich kościołach. On to powiedział mi, że znajdują się tam liczne obrazy Matki Boskiej, Syna Bożego i wielu świętych. Macie podobno także oko, będące symbolem Boga Ojca, i gołębia, który oznacza Ducha. Klęczycie i modlicie się na miejscach, gdzie się znajdują te obrazy, nie uwierzę jednakowoż nigdy, żebyście oddawali cześć boską obrazom. My sądzimy o was słusznie, a wy o nas fałszywie. Kto jest rozumniejszy i dobrotliwszy, wy czy my? Spojrzyj na bramę! Czy myślisz może, że modlimy się do tych wizerunków?
— Nie.
— Widzisz lwa, węża, topór, człowieka i grzebień. Dżezidzi nie umieją czytać, lepiej więc, że przez te obrazy powie się im to, co się pragnie powiedzieć. Pisma nie rozumieliby, tych wizerunków jednak nigdy nie zapomną, ponieważ widzieć je można na grobie ich świętego. Ten święty był człowiekiem, więc nie modlimy się doń, lecz zbieramy się nad jego grobem, jak dzieci gromadzą się nad grobem ojca.
— On ustanowił waszą wiarę?
— Dał nam naszą wiarę, a nie nasze zwyczaje. Wiara mieszka w sercu, a obyczaje wyrastają z ziemi, na której żyjemy i z kraju, który tę ziemię otacza dokoła. Szejk Adi żył przed Mahometem. Do jego nauki dodano jeszcze te zasady z koranu, które uznaliśmy za dobre i zbawienne.
— Opowiadano mi, że działał cuda.
— Cuda czynić może jedynie Bóg, ale ilekroć je czyni, działa ręką człowieka. Zajrzyj tam do sali! Tam jest studnia, którą utworzył Szejk Adi. Był on w Mekce jeszcze przed Mahometem, Cem-cem było już wówczas źródłem świętem. Wziął trochę tej wody i pokropił nią tutaj skałę. Otwarła się natychmiast, a święta woda trysnęła z wnętrza. Tak nam opowiadają. Nie nakazujemy wiary w to, gdyż cud jest i bez tego. Czyż to nie cud, że z twardego martwego głazu żywa woda wypływa? Ona jest dla nas symbolem czystości naszej duszy i dlatego uważamy ją za świętą, nie zaś dlatego, że ma pochodzić ze źródła Cem-cem.
Mir Szejk Chan przerwał swą mowę, ponieważ otwarła się brama zewnętrzna i wszedł długi korowód pielgrzymów, z których każdy niósł jedną lampę. Lampy te były wotami i dziękczynnemi darami za uleczenie jakiejś choroby lub za ocalenie od jakiegoś niebezpieczeństwa. Przeznaczone były dla Szejka Szems[211]. Świecący symbol jasności boskiej!
Wszyscy ci pielgrzymi byli dobrze uzbrojeni. Przy tej sposobności widziałem osobliwe kurdyjskie flinty. U jednej z nich połączone były lufa i drzewce dwudziestu mocnemi, szerokiemi pierścieniami z żelaza, wobec czego niepodobna było mierzyć pewnie. Na drugiej znajdował się rodzaj bagnetu, tworzącego widły, których dwa kolce przytwierdzone były po obu stronach lufy. Mężczyźni podawali swoje dzbany i przystępowali po kolei do Mir Szejk Chana, aby mu ucałować rękę, przyczem zniżali broń lub całkiem ją odkładali.
Lamp używano wieczorem do oświetlenia świętego miejsca wraz z całem jego otoczeniem. Nie wolno do tego używać zwyczajnego oleju lub nafty, gdyż uchodzą za nieczyste. Dozwolona jest tylko oliwa z Sezamu.
Skoro procesja się oddaliła, ochrzczono i obrzezano około dwudzieściorga dzieci, które częściowo przyniesiono z bardzo daleka. Byłem obecny przy tych obrzędach religijnych.
Następnie oddaliłem się z Mohammed Eminem aby się przejść przez dolinę. Moją uwagę zwracało najwięcej olbrzymie mnóstwo pochodni wyłożonych na sprzedaż. Mogło ich być w przybliżeniu około dziesięciu tysięcy. Handlarze robili wspaniałe interesy, gdyż towar ich wydzierano sobie z rąk niemal.
Staliśmy właśnie przed kupcem towarów ze szkła i sztucznych korali, kiedy spostrzegłem białą postać Pir Kameka, chodzącego po górskiej ścieżce. Dążąc do świątyni, musiał przejść obok nas. Doszedłszy do nas, przystanął.
— Witajcie, goście od Szejka Szems! Poznacie świętego Dżezidów.
Podał nam ręce. Skoro tylko go poznano, otoczył go lud i każdy starał się dotknąć jego ręki, rąbka jego sukni lub je pocałować. Przemówił do zebranych. Jego długie białe włosy powiewały za podmuchem wiatru porannego. Oczy jego błyszczały, a ruchy jego były pełne natchnienia. W dodatku huczały salwy przybywających, którym nawzajem odpowiadano z doliny. Niestety, nie mogłem zrozumieć jego przemowy, ponieważ była w języku kurdyjskim. Na zakończenie jej zaintonował śpiew, któremu zawtórowali wszyscy obecni treść jego przetłumaczył mi przybyły tam syn Seleka:
— O łaskawy, o wspaniałomyślny Boże, który żywisz mrówkę i węża pełzającego, o kierowniku dnia i nocy, o żyjący, najwyższy i bezprzyczynowy, któryś nocy ciemność, a dniowi jasność wyznaczył! Najmędrszy, panuj nad mądrością, najsilniejszy, panuj nad siłą, żyjący, panuj nad śmiercią.
Po tym śpiewie tłum się rozszedł, a Pir przystąpił do mnie.
— Czy rozumiałeś, co powiedziałem pielgrzymom?
— Nie, wiesz, że nie mówię tym językiem.
— Powiedziałem im, że Szejkowi Szems złożę ofiarę, dlatego poszli wszyscy do lasu, aby nanieść drzewa. Jeżeli chcesz uczestniczyć w ofierze, to będziesz chętnie przyjęty. Teraz jednak wybacz, emirze! Oto nadchodzą już woły ofiarne.
Poszedł ku grobowcowi, pod którego mury wyprowadzono już długi szereg wołów. Szliśmy powoli za nim.
— Co stanie się z temi zwierzętami? — zapytałem mojego tłumacza.
— Zarżną je.
— Dla kogo?
— Dla Szejka Szems.
— Czyż słońce może jeść woły?
— Nie! Daruje je ubogim.
— Czy tylko mięso?
— Wszystko, mięso, wnętrzności i skórę. Mir Szejk Chan przeprowadzi podział.
— A krew?
— Tego się nie je, lecz zakopuje się w ziemi, gdyż w krwi jest dusza.
Było to więc zapatrywanie starego testamentu, że życie ciała i dusza mieści się w krwi. Widziałem, że nie idzie tu o pogańską ofiarę, lecz o daninę miłości, aby ubodzy mogli święta obchodzić bez troski o pożywienie.
Gdy przybyliśmy na plac, wyszedł z bramy Mir Szejk Chan w towarzystwie Pir Kameka, kilku szejków i kawalów oraz większej liczby fakirów. Wszyscy mieli noże w prawicy. Plac otoczył tłum wojowników, trzymających broń gotową do strzału. Wtem zrzucił Mir Szejk Chan wierzchnie okrycie, skoczył ku pierwszemu wołu i wbił mu nóż z taką dokładnością między kręgi karku, że zwierzę runęło martwe natychmiast. W tej samej chwili podniósł się stugłośny okrzyk radości i huknęło tyleż wystrzałów.
Mir Szejk Chan ustąpił, a Pir Kamek prowadził dzieło w dalszym ciągu. Był to widok osobliwy, jak ten człowiek z białemi włosami i czarną brodą przyskakiwał od jednego byka do drugiego i powalał wszystkie pewnemi pchnięciami noża. Nie wypłynęła przy tem ani kropla krwi. Następnie przystąpili szejkowie, aby pootwierać żyły na szyjach zwierząt, a fakirzy zbliżyli się z wielkiemi naczyniami do chwytania krwi. Gdy się to stało, przypędzono wcale znaczną liczbę owiec. Pierwszą z nich zabił znowu Mir Szejk Chan, a inne pobili fakirzy, okazując nadzwyczajną zręczność w tym kierunku.
Wtem przystąpił do mnie Ali Bej.
— Czy chcesz mi towarzyszyć do Kaloni? — zapytał. — Muszę sobie zapewnić przyjaźń Badinanów.
— Żyjecie z nimi w niezgodzie?
— Czyż mógłbym w takim razie wybierać wśród nich moich wywiadowców? Ich dowódca jest moim przyjacielem, są jednak wypadki, w których należy się tak upewnić, jak tylko można. Chodź.
Nie mieliśmy daleko, aby dojść do wielkiego domu z nieociosanych kamieni, w którym Ali Bej mieszkał podczas świąt. Żona jego czekała już na nas. Na tarasie budynku rozpięto już kilka dywanów, na których usiedliśmy, aby spożyć śniadanie. Z tego punktu można było objąć wzrokiem prawie całą dolinę. Wszędzie obozowali ludzie, każde drzewo było namiotem.
Po drugiej stronie stała świątynia, poświęcona słońcu (Szejk Szems). Stała tak, że musiały ją oblewać pierwsze promienie porannego słońca. Wszedłszy tam później, znalazłem tylko cztery nagie ściany, bez żadnych urządzeń, świadczących o bałwochwalczych obrzędach. Jasny promień wody płynął w rynnie podłogi, a na czystej, białej ścianie wapiennej ujrzałem słowa napisane w języku arabskim: „O słońce, o światło, o życie, o Boże!“
Zzewnątrz poza nią siedziało kilka rodzin bogatszych Koczerów[212]. Mężczyźni, przybrani w jasnobarwne bluzy i turbany, zdobni fantastyczną bronią, stali oparci o ścianę. Kobiety miały suknie jedwabne, a włosy spadały im na plecy w długich warkoczach, w które wplecione były pstre kwiaty. Czoła ich pokryte były niemal całkiem złotemi i srebrnemi monetami, a długie sznury monet, pereł szklanych i rżniętych kamieni zwisały im dokoła szyi.
Przedemną stał mężczyzna z Sindżar, oparty o pień drzewa. Skóra jego była ciemno-brunatna, a strój biały i czysty. Przenikliwym wzrokiem badał otoczenie i strząsał od czasu do czasu długie włosy z oblicza. Strzelba jego miała niezgrabny staroświecki zamek lontowy, a ostrze jego noża przytwierdzone było do grubociętej rękojeści. Widać było jednak po nim, że jest człowiekiem zdolnym do użycia z powodzeniem tej prostej broni. Tuż obok niego siedziała przy niewielkiem ognisku jego żona i piekła nad niem jęczmienne placki. Ponad nim wspinali się po gałęziach drzewa dwaj półnadzy brunatni chłopcy, którzy także nosili już noże na cienkich sznurkach opasujących im biodra.
Nieopodal obozowało wielu mieszczan może z Mossul; mężczyźni opatrywali swoje chude osły, a kobiety blade i wynędzniałe wyglądały jak wymowne obrazy biedy, trosk i ucisku, na który ludzie ci byli wystawieni.
Potem widziałem ludzi z Szejk-han, z Syrji, z Hadżilo i Midjad, z Heiszteran i Semzat, z Mardin i Nizibin, z okolic Kendali i Delmamikan, z Kokan i Koczalian, a nawet z okolic Tużik i Delmagumgumuku. Starzy, czy młodzi, biedni, czy bogaci, wszyscy byli czysto utrzymani. Jedni mieli turbany strojne w strusie pióra, drudzy nie mieli czem okryć dobrze swej nagości, wszyscy jednak mieli broń z sobą. Obcowali ze sobą, jak bracia i siostry; podawano sobie dłonie, ściskano się i całowano. Żadna kobieta ani dziewczyna nie kryła oblicza swego przed obcym. Ci, którzy tu przyszli, to byli członkowie jednej wielkiej rodziny.
Wtem zagrzmiała salwa. Ujrzałem, jak mężczyźni w mniejszych lub większych grupach udawali się do grobowca.
— Co oni tam robią? — spytałem Ali Beja.
— Biorą sobie mięso ze zwierząt ofiarnych.
— Czy nad tem jest jaki nadzór?
— Tak. Przychodzą tylko biedni. Schodzą się wedle plemion i miejsc zamieszkania. Dowódca ich prowadzi, albo muszą pokazać poświadczenie od niego.
— Czy wasi kapłani nie otrzymują nic z tego mięsa?
— Z tych wołów nie. W ostatni dzień świąt jednak bije się kilka zwierząt, które muszą być białe, zupełnie białe. Mięso ich należy do kapłanów.
— Czy wasi kapłani mogą zgrzeszyć?
— Czemu nie? Są przecież ludźmi.
— Czy także Pirowie i święci?
— I oni.
— Czy Mir Szejk Chan także?
— Tak.
— Czy wierzysz, że i wielki święty Szejk Adi popełniał grzechy?
— I on był grzesznikiem, gdyż nie był Bogiem.
— Czy pozwalacie grzechom waszym ciężyć na duszach waszych?
— Nie, usuwamy je.
— W jaki sposób?
— Przez symbole czystości, przez ogień i wodę. Wiesz przecie, że myliśmy się wczoraj lub dzisiaj. Przy tem wyznajemy grzechy nasze i przyrzekamy zrzucić je z siebie, a wówczas zabiera je woda. Dziś wieczorem zobaczysz, jak czyścimy w ogniu naszą duszę.
— Wierzysz więc, że dusza nie umiera razem z ciałem?
— Jakżeż mogłaby umrzeć, skoro jest od Boga?
— Jak mi to udowodnisz, jeżeli w to nie wierzę?
— Żartujesz! Czyż nie napisano w waszem kitab: „Japar-di bir sagh zoluky burunuje — i tchnął mu w nos ducha żywego.“
— No dobrze! Jeżeli dusza nie umiera, to gdzie mieszka po śmierci ciała?
— Wdychasz powietrze ponownie, wytchnąwszy je poprzednio. Oddech Boga wraca doń także, skoro ciało oczyściło się z grzechu. Ruszajmy.
— Jak daleko do Kaloni?
— Jedzie się cztery godziny.
Na dole stały nasze konie. Dosiedliśmy ich i bez żadnego towarzystwa opuściliśmy dolinę. Droga wiodła na stromą ścianę górską. Dostawszy się na wyżynę, ujrzałem przed sobą okolicę górską, gęsto zalesioną i poprzerzynaną licznemi dolinami. Kraj ten zamieszkują wielkie plemiona Kurdów Missuri, do których należą także Badidanowie. Droga nasza prowadziła to wgórę, to wdół, to znowu pomiędzy nagiemi skałami, lub przez gęsty las. Na zboczach widzieliśmy kilka małych wsi, ale domy ich były opuszczone. Tu i owdzie brodziliśmy przez zimne nurty górskiego strumienia, toczącego swe wody ku rzece Ghomel, aby z nią razem śpieszyć do rzeki Ghacir lub Bumadus, który płynie do wielkiego Cab, a z nim razem pod Keszaf uchodzi do Tygrysu. Domy te otaczały winnice, obok których dojrzewały sezam, żyto i bawełna, a gdy wyglądały szczególnie ozdobnie dzięki kwieciu i owocom fig, orzechów, granatów, brzoskwiń, czereśni, oraz drzew morwowych i oliwnych.
Nie spotkaliśmy nikogo, ponieważ Dżezidzi, zamieszkujący okolice aż do Dżulamerik, przybyli już wszyscy do Szejk Adi. Jechaliśmy już tak ze dwie godziny, kiedy usłyszeliśmy wołanie, zwrócone do nas.
Z lasu wychylił się człowiek. Był to Kurd. Miał na sobie bardzo szerokie, otwarte dołem spodnie, a gołe nogi tkwiły w niskich, skórzanych butach. Ciało jego okrywała tylko koszula, wycięta w czworobok na szyi i sięgająca do łydek. Gęste włosy spadały mu w kręcących się zwojach na plecy, a na głowie miał jedną z owych osobliwych, brzydkich czapek pilśniowych, wyglądających jak olbrzymi pająk, którego okrągły tułów okrywa głowę, a długie nogi zwisają z boków i styłu aż na ramiona. Za pasem miał nóż, manierkę z prochem, worek z kulami, ale strzelby nie było widać.
— Ni wro’ kjer — dzień dobry! — powitał nas. — Dokąd udaje się waleczny Ali Bej?
— Chode t’aweszket — Bóg niech cię ochrania! — odpowiedział Bej. — Znasz mnie? Z jakiego jesteś plemienia?
— Jestem Badinan, panie!
— Z Kaloni?
— Z Kalahoni, jak my je nazywamy.
— Czy mieszkacie jeszcze w swoich domach?
— Nie. Przenieśliśmy się już do naszych szałasów.
— Leżą tu wpobliżu?
— Skąd to wnosisz?
— Ilekroć wojownik oddala się bardzo od swojego mieszkania, bierze z sobą strzelbę, ty zaś nie masz jej przy sobie.
— Poznałeś. Z kim chcesz mówić?
— Z twoim wodzem.
— Zsiądź z konia i chodź za mną.
Zsiedliśmy i wzięliśmy konie za cugle. Kurd wprowadził nas głęboko w las, gdzie wnet dotarliśmy do urządzonego z drzew ściętych zasieku, poza którym ujrzeliśmy mnóstwo szałasów, zbudowanych tylko z belek, gałęzi i listowia. W barykadzie pozostawiony był tylko wąski otwór, którym można było wejść do środka. Tu ujrzeliśmy kilkaset dzieci, uganiających tam i sam pomiędzy szałasami, podczas gdy dorośli, zarówno mężczyźni jak kobiety, zajęci byli powiększeniem i wzmocnieniem palisady. Na jednym z największych szałasów siedział mężczyzna, który zajął to podwyższone miejsce, aby swobodniej objąć wzrokiem pracę i łatwiej nią kierować. Ujrzawszy mego towarzysza, zeskoczył i wyszedł naprzeciw nas.
— Kjeirati; chote dauleta ta mazen b’ket — bądź pozdrowiony, niech Bóg pomnoży twoje bogactwo.
Z temi słowami podał mu rękę i skinął na kobietę, która rozłożyła kołdrę. Usiedliśmy wszyscy. Wyglądało na to, jak gdyby mnie nie zauważył. Dżezid byłby uprzejmym i dla mnie. Ta sama kobieta, która oczywiście była jego żoną, przyniosła trzy fajki, rznięte dość grubo z drzewa indszaz[213], a młoda dziewczyna misę z winogronami i plastrami miodu. Wódz zdjął z pasa worek na tytoń, zrobiony z kociej skóry; otworzył go i położył przed Ali Bejem.
— Taklif b’ela k’narek, au bein ma bata! — nie rób ceremonij zbytecznych między nami — rzekł.
Z temi słowy sięgnął brudnemi rękoma po miód, wyjął sobie kawałek palcami i włożył go w usta.
Bej nabił sobie fajkę i zapalił ją.
— Powiedz mi, czy jest przyjaźń między mną a tobą? — rozpoczął rozmowę.
— Jest przyjaźń między nami — brzmiała prosta odpowiedź.
— Zarówno jak między twoimi i moimi ludźmi?
— I między nimi.
— Czy będziesz mnie prosił o pomoc, gdy przyjdzie wróg, aby na ciebie uderzyć?
— Jeżeli będę zbyt słabym, aby go zwyciężyć, poproszę cię o pomoc.
— A czy pomógłbyś mi, gdy cię o to poproszę?
— Jeżeli nieprzyjaciel twój nie jest moim przyjacielem, uczynię to.
— Czy gubernator z Mossul jest twoim przyjacielem?
— Jest moim wrogiem, wrogiem wszystkich wolnych Kurdów. Jest rozbójnikiem, który przerzedza nasze trzody i nasze córki sprzedaje.
— Słyszałeś, że chce napaść nas w Szejk Adi?
— Słyszałem to od moich ludzi, którzy byli twoimi wywiadowcami.
— Nadejdą przez twój kraj; co uczynisz?
— Zobaczysz. — Wskazał przytem ręką na szałasy, stojące dokoła. — Opuściliśmy Kalahoni i pobudowaliśmy sobie chaty w lesie. Teraz budujemy sobie mur, spoza którego będziemy się bronić, jeżeli nas Turcy napadną.
— Was nie zaczepią.
— Skąd wiesz o tem?
— Przypuszczam. Jeżeli napad na nas ma im się udać, muszą unikać wszelkiej walki i wrzawy. Przejdą więc przez twoje terytorjum w zupełnej ciszy. Będą może unikali drogi otwartej i pójdą przez lasy, aby niepostrzeżenie dostać się na wyżynę Szejk Adi.
— Myśl twoja trafiła w sedno.
— Jeżeli jednak nas zwyciężą, wówczas uderzą także na was.
— Ty nie dasz się zwyciężyć.
— Czy chcesz mi do tego dopomóc?
— Chcę; a co mam uczynić? Czy mam ci posłać moich wojowników do Szejk Adi?
— Nie, gdyż mam u siebie dość wojowników, aby bez pomocy załatwić się z Turkami. Ukryj tylko twoich i przepuść Turków w spokoju, aby się czuli pewnymi.
— Nie mam pójść wślad za nimi?
— Nie, lecz zamknij drogę za nimi, żeby już nie mogli powrócić. Przesmyk na drugiem wzgórzu, po drodze stąd do Szejk Adi, jest tak wąski, że może nim iść tylko dwu ludzi obok siebie. Jeżeli tam usypiesz szaniec, będziesz mógł z dwudziestu wojownikami zabić tysiąc Turków.
— Uczynię to, ale co mi za to dasz?
— Jeżeli nie przyjdzie do walki tak, że sam ich zwyciężę, to otrzymasz pięćdziesiąt strzelb, jeżeli zaś będziesz musiał z nimi walczyć i będziesz się trzymał dzielnie, to otrzymasz sto flint tureckich.
— Sto flint tureckich! — zawołał wódz rozpromieniony. Z największym pośpiechem sięgnął po miód i włożył do ust kawał tak wielki, że myślałem, iż się udławi.
— Sto flint tureckich! — powtórzył żując. — A czy dotrzymasz ty słowa?
— Czy okłamałem cię już kiedy?
— Nie, jesteś moim bratem i towarzyszem, moim przyjacielem i sprzymierzeńcem. Zasłużę na te strzelby.
— Możesz je sobie zarobić tylko wówczas, jeżeli Turków nadchodzących puścisz w spokoju.
— Nie zobaczą nikogo z moich ludzi.
— I jeżeli im przeszkodzisz w odwrocie, gdybym nie zdołał ich otoczyć i zamknąć.
— Obsadzę nietylko przesmyk, lecz i boczne doliny, żeby nie mogli się wydostać ani w prawo, ani w lewo, ani naprzód, ani wtył.
— Postąpisz dobrze; nie chcę jednak, żeby wiele krwi popłynęło. Żołnierze temu nie winni; muszą słuchać gubernatora, a jeżeli będziemy zbyt srodzy, to padyszacha stać na to, żeby przeciwko nam wysłać wojsko potężne, które nas może zniszczyć.
— Rozumiem cię. Dobry wódz musi wiedzieć, jak użyć siły i podstępu. W takim razie może z małym orszakiem pobić wielkie nawet wojsko. Kiedy Turcy nadejdą?
— Urządzą tak, żeby z brzaskiem dnia mogli wpaść na Szejk Adi.
— Sami wpadną w zasadzkę. Wiem, że jesteś wojownikiem walecznym. Postąpisz z Turkami zupełnie tak, jak to zrobili swoim wrogom Haddedihnowie z Szammar tam w dolinie.
— Słyszałeś o tem?
— Ktoby o tem nie wiedział! Wieść o czynie tak bohaterskim leci prędko nad góry i doliny. Mohammed Emin zrobił szczep swój najbogatszem plemieniem.
Ali Bej uśmiechnął się do mnie skrycie i rzekł:
— Ładny to czyn schwytać tysiące bez walki.
— Mohammed Emin nie dokazałby tego sam. Jest silny i waleczny, ale miał obcego wodza przy sobie.
— Obcego? — zapytał chytrze Bej.
Gniewała go nieuwaga, okazywana mi przez wodza, więc podchwycił teraz sposobność do zawstydzenia go. Oczywiście, że nie szło tu o jakąś przesadę w pochwale.
— Tak, obcego — odparł wódz. — Czy nie wiesz o tem jeszcze?
— Opowiedz o tem!
Kurd opowiedział to w sposób następujący:
— Mohammed Emin, szejk Haddedihnów, siedział przed swym namiotem na naradzie z najstarszymi z plemienia. Wtem rozwarła się chmura i zjechał jeździec, którego koń dotknął ziemi w samym środku koła, utworzonego przez starszych.
— Sallam aaleikum! — przywitał ich.
— Aaleikum sallam! — odpowiedział Mohammed Emin. — Cudzoziemcze, kto jesteś i skąd przychodzisz?
Koń jeźdźca był czarny jak noc. On sam miał na sobie pancerną koszulę, naramienniki i nagolenniki, oraz hełm szczerozłoty. Dokoła hełmu miał szal, utkany przez rajskie huryski; tysiąc żywych gwiazd krążyło w jego oczach. Grot lancy jego był ze szczerego srebra, ostrze jej świeciło jak błysk piorunu, a pod tem przytwierdzone były brody stu zabitych nieprzyjaciół. Sztylet jego iskrzył się jak djament, a miecz jego roztrzaskać mógł stal i żelazo.
— Jestem wodzem z dalekiego kraju — odrzekł błyszczący. — Kocham cię, a słyszałem przed godziną, że plemię twe ma być wytracone. Dlatego wsiadłem na mego rumaka, który może lecieć jako myśl człowieka, i pośpieszyłem tu, aby cię ostrzec.
— Kto chce wygubić plemię moje? — spytał Mohammed.
Niebiański wyrzekł imiona nieprzyjaciół.
— Wiesz to napewne?
— Tarcza moja powiada mi wszystko, co się tylko dzieje na ziemi.
Mohammed popatrzył na złotą tarczę. W pośrodku jej znajdował się karbunkuł pięć razy większy od ręki mężczyzny, a w nim zobaczył wszystkich swoich nieprzyjaciół zebranych, aby przeciw niemu wyruszyć.
— Co za wojsko! — zawołał. — Jesteśmy zgubieni.
— Nie, gdyż dopomogę ci — odrzekł obcy. — Zgromadź wszystkich twych wojowników dokoła doliny Stopni i czekaj, aż przywiodę ci nieprzyjaciół.
Dał znak swojemu koniowi, który wzniósł się znowu wgórę i zniknął za chmurą. Mohammed Emin zaś uzbroił siebie i swoich, udał się do doliny Stopni i obsadził ją dokoła tak, że nieprzyjaciele mogli wejść, ale wyjść już nie mogli. Nazajutrz nadjechał obcy bohater. Świecił jako sto słońc, blask ten tak oślepił nieprzyjaciół, że zamknąwszy oczy, szli za nim w sam środek doliny Stopni. Tam jednak odwrócił tarczę, blask uszedł z niego, a oni otwarli oczy. Ujrzeli się wśród doliny, z której wyjścia nie było i musieli się poddać. Mohammed Emin nie pozabijał ich, lecz zabrał im część ich trzód i zażądał haraczu, który będą musieli płacić, dopóki ziemia stać będzie.
Tak opowiadał Kurd i zamilkł.
— A co stało się z obcym dowódcą? — zapyta Ali Bej.
— Sallam aaleikum — rzekł on. — Potem wzniósł się czarny koń jego w chmury i zniknął — brzmiała odpowiedź.
— To bardzo ładna historja, ale czy wiesz, że to stało się naprawdę?
— Stało się. Pięciu ludzi z Dżelu było w tym samym czasie w Salamijah, gdzie opowiadali to Haddedihnowie. Przechodzili tędy i powiadomili o tem mnie i moich ludzi.
— Masz rację. Historja ta stała się w rzeczywistości, lecz inaczej, niż ty o niej słyszałeś. Czy chciałbyś ujrzeć rumaka seraskiera?
— Panie, to niemożliwe.
— Możliwe, gdyż stoi niedaleko od ciebie.
— Gdzie?
— Ten kary ogier tam.
— Żartujesz, Beju!
— Nie żartuję, lecz mówię prawdę.
— Koń jest przepyszny, jakiego jeszcze nie widziałem, ale to koń tego człowieka.
— A ten człowiek, to obcy seraskier, o którym opowiadałeś.
— To niemożliwe!
Ze zdumienia rozwarł usta tak szeroko, że można było przedsięwziąć najdokładniejsze dentystyczne obserwacje i operacje.
— Niemożliwe, powiadasz? Czy okłamałem cię kiedy? Powiadam ci raz jeszcze, że to prawda.
Oczy i usta Kurda otwierały się coraz szerzej. Patrzył na mnie jak nieprzytomny i całkiem mimowolnie sięgnął ręką po miód. Minął go jednak i wsadził palce w worek z tytoniem. Nie zauważywszy tego wcale, nabrał porządną porcję tego narkotycznego ziela i wsunął ją między białe, błyszczące zęby. Ta zamiana wywołała tak szybki kurczowy skutek, że wódz przymknął szczęki natychmiast i bryznął Ali Bejowi całą zawartość ust swoich w oblicze.
— Katera peghamber — na proroka! Czy on ci to jest naprawdę? — zapytał jeszcze raz z najwyższem zakłopotaniem.
— Zapewniłem cię już o tem — odpowiedział obryzgany, ocierając sobie twarz końcem ubrania.
— O seraskierze! — zwrócił się teraz Kurd do mnie — atina ta, inziallah, keirah — daj Boże, żeby odwiedziny twoje przyniosły nam szczęście.
— Przyniosą ci szczęście; obiecuję ci to — odpowiedziałem.
— Koń twój jest tu, ten czarny — ciągnął dalej — ale gdzie twoja tarcza z karbunkułem, twój pancerz, twój hełm, twoja lanca, twój miecz?
— Słuchaj, co ci powiem! Jestem obcym wojownikiem, który był u Mohammed Emina, ale nie zstąpiłem z nieba. Przychodzę z dalekiego kraju, ale nie jestem jego seraskierem. Nie miałem złotej, ani srebrnej broni, ale tu widzisz broń, jakiej wy nie macie; z nią nie boję się nawet wielu nieprzyjaciół. Czy chcesz widzieć, jak strzela?
— Sere ta, ser babe ta, ser hemszer ta Ali Bej — na głowę twoją, na głowę twojego ojca, na głowę twojego przyjaciela Ali Beja, nie czyń tego! — prosił przestraszony. — Odłożyłeś twą tarczę i miecz, aby użyć tej broni, która jest może jeszcze niebezpieczniejsza. Nezanum zieh le dem — nie wiem, co ci dać, ale przyrzeknij mi, że będziesz moim przyjacielem.
— Naco się to przyda, że będziesz moim przyjacielem? W twoim kraju jest przysłowie: Diszmini be aquil szi yari, be aquil czitire — nieprzyjaciel z rozumem więcej wart od przyjaciela bez rozumu.
— Czy byłem nierozumnym, panie?
— Czyż nie wiesz, że należy gościa powitać, zwłaszcza, kiedy przychodzi z przyjacielem?
— Masz słuszność, panie! Karzesz mnie przysłowiem; pozwól mi, że odpowiem ci także przysłowiem: „Beczuk lazime thabe ’i mezinan bebe“ — „Mały musi słuchać wielkiego“. Bądź wielkim; ja będę słuchać ciebie.
— Posłuchaj wprzód mego przyjaciela; on zwycięży, a ty twoje flinty tureckie otrzymasz napewno.
— Gniewasz się. Przebacz mi! Ser, sere men; bu kalmeta ta sjub takzir nakem — na mą głowę; aby tobie służyć, nie będę szczędzić niczego! Weź te grona i jedz, weź ten tytoń i pal.
— Dziękujemy ci — odparł Ali Bej, który bądź co bądź przyzwyczajony był do spożywania czystych rzeczy. — Jedliśmy przed wyruszeniem w drogę i nie możemy opóźniać powrotu do Szejk Adi.
Podniósł się, a ja uczyniłem to samo. Dowódca odprowadził nas do ścieżki i przyrzekł obowiązek swój spełnić jak najściślej. Następnie odjechaliśmy tą samą drogą, którą przybyliśmy tutaj.

KONIEC






  1. Słowik.
  2. Tak nazywa się pielgrzym, który był w Mekce.
  3. Przeznaczenie.
  4. Dolina, kotlina.
  5. Arab.
  6. Anglików.
  7. Niemców.
  8. Sura - rozdział, których Koran ma 114.
  9. Kałużą.
  10. Studnia, zdrój.
  11. Okolica wydm piaszczystych.
  12. Zasłona na twarz.
  13. Najmniejszy z lisów, charakterystyczny dla pustyni.
  14. Legitymacja, paszport.
  15. Dosłownie: w cieniu padyszacha.
  16. Przewodnik.
  17. Ojciec soli.
  18. Namiestnik.
  19. Żołnierze.
  20. Kapral.
  21. Dobosz.
  22. Czausz — feldfebel.
  23. Milazim — podporucznik.
  24. Gatunek trawy zbożowej, uprawianej w Afryce. — Ziarnko większe od naszego prosa zawiera mączkę, nieprzyjemnego smaku.
  25. Wyższa szkoła na Wschodzie.
  26. Arabskie słowo „harem“ znaczy tyle, co „świętość nienaruszalna“. Słowem tem muzułmanie określają mieszkanie, przeznaczone dla kobiet, a oddzielone od innych części domu.
  27. Liczba mnoga od sur, rozdział, zwrotka.
  28. Sędzia wioski.
  29. Przedmieście Kairu i port.
  30. Mały statek żaglowy.
  31. Napiwek.
  32. „Senica“ — wyraz serbski, znaczy po polsku: źrenica.
  33. Mały żagiel.
  34. Legitymacja podróżna.
  35. Czarnogóra.
  36. Mojżesz.
  37. Jehowa.
  38. Zwrot ku Mekce, przepisany podczas modlitwy.
  39. Majtkowie.
  40. Ogrodnik.
  41. Kupiec.
  42. Pozostający pod ochroną.
  43. Biblja książka.
  44. Po turecku: Egipt.
  45. Klasztor.
  46. Podatek, z którego dochód przeznaczony był tylko na jałmużnę.
  47. Chrześcijanie. Wyraz równoznaczny z Nazarejczycy.
  48. Sternik.
  49. Derwiszów zawodzących.
  50. Komórka.
  51. Rzezimieszki.
  52. Djabła.
  53. Zaczarowana.
  54. Los, przeznaczenie.
  55. Welon.
  56. Płaszcz beduiński.
  57. Szum fal, uderzających o ścianę statku.
  58. Szpiegi.
  59. Felczer.
  60. Oficer.
  61. Poseł.
  62. Miejscowość położona na szlaku Bab-el-Mandeh.
  63. Kajuta, komora.
  64. Modlitwa południowa
  65. Torby z koźlej skóry, z sierścią na zewnątrz.
  66. Skrzynia, podobna do szafy.
  67. Woreczki płócienne.
  68. Opium.
  69. Mapa.
  70. Uczeni.
  71. Święte przybory.
  72. Bankier.
  73. Robotnicy.
  74. Kwiaty.
  75. Córki raju, huryski.
  76. Poganiacz osłów.
  77. Gospoda.
  78. Stróż bramy.
  79. Pieczęć.
  80. Jubiler.
  81. Buchalter.
  82. Kupiec.
  83. Gatunek wielbłąda.
  84. Wypożyczający wielbłądy.
  85. Jedna „para“ ma osiem „borbi“.
  86. Wioska, składająca się z kilku namiotów.
  87. Jego Wysokość.
  88. Po 5 marek, czyli razem 25 marek.
  89. Mały wygięty patyk.
  90. Strzelba.
  91. Dziryt.
  92. Święta księga.
  93. Krwawy odwet.
  94. Przeklęci.
  95. Beduini.
  96. Gość.
  97. Podwyższenie z drzewa, pokryte kobiercem.
  98. Naczelnik obozu.
  99. Córka szejka Maleka.
  100. Konieczne i wymagane czynności.
  101. Anna.
  102. Światło księżyca.
  103. Kwiaty.
  104. Jabłko granatu.
  105. Akacja.
  106. Światło słoneczne.
  107. Wieś.
  108. W pałacu.
  109. Małżeństwo.
  110. Pieczątka i wosk.
  111. Pistolety.
  112. Pergamin lub papier.
  113. Atrament i pióro.
  114. Wschód.
  115. Zapalniczka.
  116. Więzienie.
  117. Szerokie tureckie spodnie.
  118. Benat jest liczba mnoga od bint, córka.
  119. Zachód.
  120. Modlitwa przy wschodzie księżyca.
  121. Eufrat.
  122. Wielki meczet.
  123. Dom Boży.
  124. Przewodnik.
  125. Padniesz dwa razy na twarz.
  126. Kazalnica; po turecku: mimbar.
  127. Zagłębienie, wyłożone marmurem, z którego Abraham i Ismael brali wapno na budowę Kaaby.
  128. Kamień, który służył Abrahamowi za podnóżek przy budowie Kaaby.
  129. I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom.
  130. Bóg jest miłością, a kto trwa w miłości, ten jest w Bogu, a Bóg jest w nim.
  131. Mieszkaniec Mekki.
  132. Czarny jedwab.
  133. Ślad.
  134. Pisarz, literat.
  135. Step.
  136. Oaza.
  137. Policjant.
  138. Królowa Anglji.
  139. Czarny namiot.
  140. Mniejsze plemię, ród.
  141. Dosłownie „ wyspa“, a tu kraj między Eufratem a Tygrysem.
  142. Koran w złoconym futerale, zawieszonym u szyi. Noszą go tylko hadżowie.
  143. Pogłówne, jakie szczepy arabskie pobierać zwykły od cudzoziemców.
  144. Bent amm znaczy właściwie tyle, co kuzynka. Jedynie pod tą formą można z Arabem mówić o jego żonie.
  145. Dżihad — taki, co walczy za wiarę.
  146. Ostry nóż afganistański.
  147. Dzień zgromadzenia — piątek.
  148. Krwawy odwet.
  149. Sok z daktylowej palmy.
  150. Maczuga.
  151. „Błyszczący“, miecz Mahometa, dziś jeszcze przechowywany.
  152. Chustka, którą noszą na głowie zamiast turbanu.
  153. Zakrzywiony sztylet.
  154. Pęk włosów na głowie.
  155. Przyjaciel, krewny. Taki znaczy więcej niż wszyscy Aszabowie, to jest towarzysze.
  156. Silny prąd rzeczny.
  157. Potyczka pozorna, turniej.
  158. Przezwisko lisa.
  159. Wilk.
  160. Szakal.
  161. Zając.
  162. Szczepy wzgardzone, zaliczone do pospólstwa, podobnie jak Parjasy w Indjach.
  163. Krewni.
  164. Rozbójnicy. Wyraz ten uchodzi zresztą u Beduinów za nazwę zaszczytną.
  165. Tratwa.
  166. Kosze dla kobiet, noszone przez wielbłądy.
  167. Jezus.
  168. Piwnica.
  169. Z Asyryjczykami w Syrji.
  170. Gabrjel.
  171. Duch święty.
  172. Pas.
  173. Oficerowie.
  174. Tragarze.
  175. Wasza Wysokość.
  176. Okrzyk zadziwienia.
  177. Ameryka.
  178. Gazety.
  179. Ból zębów.
  180. Pergamin.
  181. Kucharz.
  182. Lekarstwa.
  183. Furjer, czyli pisarz kompanji.
  184. Dowódca dziesięciu ludzi.
  185. Jeździec na ośle.
  186. Kapitan, dowódca 100 ludzi.
  187. Naczelnik wsi.
  188. Paszport konsula.
  189. Siedem marek.
  190. Zioło trujące.
  191. Gwoździk.
  192. Ameryka.
  193. Katolik.
  194. Jozue.
  195. Samson.
  196. Pasterz Dawid.
  197. Noe.
  198. Mojżesz.
  199. Ludzie djabła.
  200. Major.
  201. Kwaterowy.
  202. Pułkownik.
  203. Święty Dżezidów.
  204. Stary testament.
  205. Porucznik.
  206. Pan Jezus.
  207. Ogród Gethseman.
  208. Dziewczyna chrześcijańska przychodzi po wodę,
    Ja za nią tuż stoję i oddech zapieram.
    Tę twarz me usta całować ją będą.
    Choć w więzachbym potem iść musiał do Rosji.
  209. Salomon.
  210. Nadliczbowy oficer sztabu.
  211. Słońce.
  212. Plemiona wędrowne.
  213. Drzewo pomarańczowe.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.