Przez pustynię/Część II/XII
<<< Dane tekstu | |
Autor | |
Tytuł | Przez pustynię |
Podtytuł | Opowiadanie podróżnicze |
Pochodzenie | Opowiadania podróżnicze. Tom I |
Wydawca | Przez Lądy i Morza |
Data wyd. | 1938 |
Druk | Druk. „Concordia“ Sp. Akc., Poznań |
Miejsce wyd. | Poznań, Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Durch die Wüste |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część II |
Indeks stron |
W godzinę później wyjechałem z moim tłumaczem na wycieczkę. Poranek był świetlany. Mohammed Emin wolał zostać w domu, aby się jak najmniej pokazywać.
— Czy znasz dolinę Idiz? — zapytałem mojego towarzysza.
— Znam.
— Jak długo trzeba jechać, aby się stąd tam dostać?
— Dwie godziny.
— Chciałbym ją zobaczyć. Czy zaprowadzisz mnie tam?
— Wedle rozkazu, panie. Czy mamy jechać wprost, czy na Szejk Adi?
— Którędy bliżej?
— Drogą wprost, ale ta jest uciążliwsza.
— Wybierzemy jednak ją.
— A koń twój wytrzyma? Jest to zwierzę tak cenne, jakich mało widziałem, ale prawdopodobnie nawykłe tylko do równin.
— Właśnie dzisiaj chcę go wypróbować pod tym względem.
Baadri było już poza nami. Drogi, którą jechaliśmy, nie należy sobie bynajmniej przedstawiać jako utorowanej ścieżki. Wiodła ona pod górę i znów stromo wdół, ale mój karosz trzyma się dzielnie. Wzgórza, porosłe początkowo krzakami, pokryte teraz były gęstym i ciemnym lasem, a my jechaliśmy pod jego liściastemi i szpilkowemi koronami. Wreszcie stała się droga tak niebezpieczną, że musieliśmy zsiąść z koni i prowadzić je za sobą. Należało każde miejsce dobrze zbadać, zanim się postawiło na niem nogę. Koń tłumacza nawykły był do terenu tego rodzaju; stąpał z większą pewnością i lepiej umiał rozróżniać miejsca niebezpieczne od bezpiecznych, ale mój miał instynkt szczęśliwy i był nadzwyczaj ostrożny. Przekonałem się też niebawem, że po krótkiem ćwiczeniu będzie doskonale chodził po górach. Okazało się przynajmniej tyle, że się nie męczył, podczas gdy tamto zwierzę pociło się, a niebawem poczęło z trudnością oddychać.
Dwie godziny upłynęły już prawie, kiedy dostaliśmy się w gęstwinę, poza którą skały spadały niemal pionowo.
— Oto dolina — zauważył przewodnik.
— Jak tam zjedziemy?
— Zejście jest tylko jedno, a droga do niego prowadzi tutaj z Szejk Adi.
— Czy jest wydeptana?
— Nie, niepodobna jej odróżnić od reszty gruntu. Chodź!
Udałem się za nim wzdłuż gęstych krzów, okrywających brzegi doliny tak zupełnie, że obcy, bez przewodnika nie przeczułby nawet jej istnienia. Po pewnym czasie dostaliśmy się na miejsce, w którem przewodnik mój znowu zsiadł z konia. Wskazał mi w prawo.
— Tędy idzie się przez las do Szejk Adi, ale tylko Dżezid potrafi znaleźć tę drogę. Tędy na lewo schodzi się w dolinę.
Rozsunął krzaki, a przed moimi oczyma ukazała się dolina, której ściany wznosiły się stromo, zostawiając do wyjścia i zejścia tylko jedno miejsce: to, na którem myśmy się właśnie znajdowali. Zleźliśmy nadół, prowadząc konie za cugle. Stąd mogłem dolinę widzieć w całej szerokości. Była dość wielką, aby ukryć kilka tysięcy ludzi, a rozmaite jaskiniowe otwory i inne oznaki kazały przypuszczać, że miewała mieszkańców i to przed niezbyt dawnym czasem. Dno porosłe było trawą tak bujną, że ułatwiała ukrycie całych stad, a kilka otworów, wykopanych sztucznie, miało wody do picia poddostatkiem dla wielu nawet spragnionych gardzieli.
Puściliśmy konie na paszę, a sami pokładliśmy się w trawie. Niebawem rozpocząłem rozmowę następującą uwagą:
— To kryjówka, jakiej natura nie mogła urządzić praktyczniej.
— Służyła też już do tego celu, effendi. Podczas ostatniego prześladowania Dżezidów znalazło tu schronienie około tysiąca ludzi. To też nikt, kto wyznaje naszą wiarę, nie wyjawi tego miejsca. Nie wiadomo, czy nie będzie go potrzeba.
— Zdaje się, że to obecnie nastąpi.
— Wiem o tem. Nie idzie teraz o jakieś ogólne prześladowanie, rzekomo z powodu wiary, lecz o zarządzenie, mające na celu złupienie nas. Mutessaryf wysyła tysiąc pięciuset ludzi przeciwko nam, aby na nas niespodzianie napadli, ale się zawiedzie. Od bardzo długiego czasu nie obchodziliśmy tego święta, przyjdzie więc, kto tylko może, tak, że będziemy mogli przeciwstawić Turkom kilka tysięcy mężów gotowych do walki.
— Czy wszyscy są uzbrojeni?
— Wszyscy. Zobaczysz sam, jak dużo strzelają w nasze święto. Mutessaryf nie zużyje dla swoich żołnierzy przez cały rok tyle prochu, ile my spotrzebujemy w ciągu trzech dni na nasze salwy radosne.
— Dlaczego was prześladują, czy dla wiary?
— Nie sądź tak, emirze! Mutessaryfowi wiara jest obojętna. On ma tylko jeden cel: wzbogacić się, a do tego muszą mu dopomagać bądź to Arabowie i Chaldejczycy, bądź Kurdowie, albo Dżezidzi. Sądzisz może, że wiara nasza, jest tak złą, że zasługuje na wytępienie?
O to mi właśnie chodziło. Ten młody człowiek mógł mi powiedzieć rzeczy, których mi Pir jeszcze nie powiedział.
— Nie znam jej — odpowiedziałem.
— I nic o niej nie słyszałeś?
— Bardzo mało, a i temu nie wierzę.
— Tak, effendi, mówi się o nas wiele nieprawdy. Czy nie dowiedziałeś się niczego od mego ojca, albo od Paliego i Melafa?
— Nie, a przynajmniej nic zasadniczego, sądzę jednak, że ty mi powiesz coś niecoś.
— O, emirze, nie mówimy nigdy z obcymi o naszej wierze.
— Czy jestem ci obcym?
— Nie. Uratowałeś życie mojemu ojcu i tamtym dwom, a teraz ostrzegłeś nas przed Turkami, jak dowiedziałem się od Beja. Jesteś jedynym, któremu dam wyjaśnienia. Muszę ci jednak powiedzieć, że ja sam nie wiem wszystkiego.
— Czy są u was rzeczy, których nie może znać każdy?
— Nie. Ale czyż niema w każdym domu rzeczy, o których wiedzieć powinni tylko rodzice? Nasi kapłani są ojcami naszymi.
— Czy mogę pytać?
— Pytaj, ale proszę cię, me wymieniaj jednego imienia!
— Wiem, chciałbym jednak w tej właśnie materji dowiedzieć się nieco. Czy dasz mi wyjaśnienie, jeżeli ominę to słowo?
— O ile potrafię, dobrze!
Słowem tem było imię djabła, którego Dżezidzi nigdy nie wymawiają. Słowo szejtan jest dla nich tak dalece wyklęte, że troskliwie unikają nawet słów podobnych. Kiedy mówią np. o rzece, używają słowa „nahr“, a nigdy „szat“, gdyż słowo to dzięki pierwszej zgłosce jest w brzmieniu pokrewne słowu szejtan. Słowa „kejtan“ (frendzla, nić), unikają zarówno, jak i słów „naal“ (podkowa) i „naalband“ (kowal), ponieważ zbliżają się w pewnym stopniu do słów: „laan“ (klątwa) i „mahlun“ (przeklęty). Mówią o djable jedynie przez opisanie i z uszanowaniem nazywają go melek el kuht, potężny król, albo melek taus, król-paw.
— Czy obok dobrego Boga znacie inną jeszcze istotę?
— Obok? Nie. Istota, którą masz na myśli, stoi niżej od Boga. Ten kyral mlekleryn był najwyższą z istot niebiańskich, ale Bóg był jego stwórcą i panem.
— Gdzie on teraz?
— Zbuntował się przeciw Bogu i Bóg wygnał go.
— Dokąd?
— Na ziemię i wszystkie gwiazdy.
— Obecnie jest panem mieszkańców dżehenny.
— Nie. Sądzicie zapewne, że jest nieszczęśliwy na wieki?
— Tak jest.
— A czy wierzycie też, że Bóg jest najlepszy, łaskawy i miłosierny?
— Tak.
— Wobec tego przebaczy — ludziom i aniołom, którzy względem niego zawinili. I my w to wierzymy i przeto żałujemy tego, którego masz na myśli. Teraz jeszcze może nam szkodzić i dlatego nie wymawiamy jego imienia. Później, skoro otrzyma znów swoją władzę, będzie mógł ludzi nagradzać i dlatego nie mówimy o nim nic złego.
— Czcicie go, modlicie się do niego?
— Nie, ponieważ tak samo jest stworzeniem boskiem, jako i my, ale wystrzegamy się obrażania go.
— Co oznacza kogut, obecny zawsze podczas waszych obrzędów?
— Nie oznacza on tego, którego masz na myśli. Jest obrazem czujności. Czy Azerat, Ezau, syn Boży, nie opowiadał wam o dziewicach, co czekały na oblubieńców?
— Tak.
— Pięć z nich zasnęło i nie mogą się już dostać do nieba. A czy znasz przypowieść o uczniu, który zaparł się swojego mistrza?
— Znam.
— I tu piał kogut. Dlatego to jest on u nas oznaką, że czuwamy, że oczekujemy wielkiego oblubieńca.
— Czy wierzycie w to, co mówi biblja?
— Wierzymy, choć nie wiem o tem wszystkiem, co mówi.
— Czy nie macie świętej księgi, w której spisane są wasze nauki?
— Mieliśmy taką księgę. Przechowywano ją w Baaszeikha, ale słyszałem, że się zgubiła.
— Jakie są wasze święte czynności?
— Poznasz je wszystkie w Szejk Adi.
— Czy możesz mi powiedzieć, kto to był Szejk Adi?
— Nie wiem tego dokładnie.
— Modlicie się do niego?
— Nie. Czcimy go tylko przez to, że modlimy się nad grobem jego do Boga. Był świętym i mieszka u Boga.
— Jakie są u was rodzaje kapłanów?
— Najprzód mamy Pirów. Słowo to oznacza właściwie starego, albo mądrego człowieka, tu jednak znaczy ono: święty człowiek.
— Jak oni się ubierają?
— Mogą się ubierać, jak im się podoba, ale wiodą żywot świętobliwy i Bóg, za wstawieniem się ich, użycza im mocy leczenia chorób ciała i duszy.
— Czy Pirów jest wiele?
— Obecnie znam tylko trzech; Kamek jest z nich największy.
— Dalej!
— Po nich następują szejkowie. Ci muszą się tyle nauczyć po arabsku, żeby zrozumieli nasze święte pieśni.
— Czy śpiewa się je w języku arabskim?
— Tak jest.
— Dlaczego nie po kurdyjsku?
— Nie wiem. Spośród szejków wybiera się straż grobu świętego, która utrzymywać musi ogień i ugaszczać pielgrzymów.
— A czy ci mają strój osobny?
— Chodzą ubrani całkiem biało i noszą na znak swego urzędu pas czerwono-żółty. Po tych szejkach następują kaznodzieje, których nazywamy kawalami. Umieją oni grać na świętych instrumentach i chodzą z miejsca na miejsce pouczać wiernych.
— Jakie to są święte instrumenty?
— Tamburyn i flet. Na wielkich uroczystościach kawale śpiewają także.
— Jak się ubierają?
— Mogą się ubierać w rozmaite barwy, ale zazwyczaj ubierają się biało. W tym wypadku jednak muszą mieć czarny turban dla odróżnienia od szejków. Po nich następują fakirzy, spełniający niższe posługi u grobu i przy innych okazjach. Mają szaty przeważnie ciemne i noszą czerwoną wstęgę napoprzek turbanu.
— Kto mianuje waszych kapłanów?
— Ich się nie mianuje, gdyż godność ta jest dziedziczną. Gdy umrze kapłan, a nie zostawi syna, wówczas urząd jego przechodzi na najstarszą córkę.
To było bądź co bądź bardzo osobliwe, szczególnie na Wschodzie.
— A kto jest najwyższym ze wszystkich kapłanów?
— Szejk z Baadri. Nie widziałeś go, gdyż przebywa obecnie w Szejk Adi, aby przygotować uroczystości. Czy masz jeszcze o co zapytać?
— Jeszcze bardzo wiele. Czy u was dzieci się chrzci?
— Jest chrzest i obrzezanie.
— Czy są nieczyste potrawy, których jeść wam nie wolno?
— Nie jadamy wieprzowiny i nie używamy barwy niebieskiej, ponieważ niebo jest tak wyniosłem, że nie chcemy barwy jego nadawać rzeczom ziemskim.
— Czy macie Kiblah?
— Tak. Modląc się, zwracamy głowę ku tej stronie, w której weszło słońce dnia tego. Umarłych chowa się także tak, żeby twarz ich zwrócona była w tę stronę.
— Czy wiesz, skąd pochodzi wasza religja?
— Uczył nas jej nasz święty, Szejk Adi. My sami przybyliśmy z krainy dolnego Eufratu. Następnie udali się ojcowie nasi do Syrji, potem do Sindżar, a wkońcu tutaj.
Byłbym chętnie wypytywał się dalej, kiedy nagle zabrzmiał nad nami okrzyk, a gdyśmy spojrzeli wgórę, ujrzeliśmy Seleka, zamierzającego zejść do nas. Niebawem stanął też obok nas i podał nam rękę.
— Omal że nie zastrzeliłem was — brzmiało jego powitanie.
— Nas? Dlaczego? — zapytałem.
— Zgóry wziąłem was za obcych, a tacy nie mogą schodzić na dolinę. Potem jednak poznałem was. Przychodzę zobaczyć, czy dolina wymaga jakich przygotowań.
— Na przyjęcie zbiegów?
— Zbiegów? My nie będziemy uciekać, ale opowiedziałem bejowi, jak chytrze zwabiłeś nieprzyjaciół Szammarów do owej doliny, w której wziąłeś ich do niewoli, i uczynimy to samo.
— Tu chcecie zwabić Turków?
— Nie, lecz do Szejk Adi; ale pielgrzymi tu będą przebywać podczas walki. Bej tak rozkazał, a szejk godzi się na to.
Zbadał wodę i jaskinie, a następnie zapytał nas, czy go nie odprowadzimy. Wyprowadziliśmy nasze konie wgórę, dosiedliśmy ich i ruszyliśmy wprost ku Baadri.
Przybywszy tam, zastałem beja nieco podnieconego.
— Otrzymałem wiadomości po twoim odjeździe — rzekł. — Turcy z Djarbekir stoją już nad rzeką Ghomel, a tamci z Kerkjuk doszli już także poniżej gór do tej rzeki.
— Więc wywiadowcy twoi wrócili z Amadijah?
— Nie doszli wcale do Amadijah, gdyż musieli się podzielić, aby obserwować oba te wojska. Jest więc rzeczą dowiedzioną, że ten uplanowany napad odnosi się do nas.
— Czy wiadomość o tem już się rozeszła?
— Nie, ponieważ w ten sposób mógłby się nieprzyjaciel dowiedzieć, że jesteśmy uzbrojeni. Powiadam ci, emirze, że zginę, albo temu mutessaryfowi dam nauczkę, że nigdy jej nie zapomni.
— Zostanę u ciebie aż do skończenia walki.
— Dziękuję ci, ale nie walcz!
— Czemu nie?
— Jesteś moim gościem. Bóg powierzył mi twoje życie.
— Bóg mię uchroni najlepiej. Mam być twoim gościem i puścić cię samego do walki? A potem twoi będą o mnie opowiadać, że jestem tchórzem?
— Tego nigdy nie powiedzą. Czyż nie byłeś także gościem mutessaryfa? Czyż nie masz w kieszeni paszportu od niego i listów? A teraz chcesz walczyć przeciwko niemu? Czy nie musisz podnieść ramienia w obronie syna swego przyjaciela, którego macie oswobodzić? A czy nie możesz mi się przysłużyć bez zabijania moich wrogów?
— Masz słuszność we wszystkiem, co mówisz, ja jednakowoż nie miałem zamiaru zabijać, lecz może działać w tej mierze, żeby się krew nie przelewała.
— Zostaw już mnie tę troskę, effendi; nie żądam krwi, a chcę tylko odeprzeć tyrana.
— Jak chcesz to przeprowadzić?
— Czy wiesz, że do Szejk Adi przybyło już trzy tysiące pielgrzymów? Do rozpoczęcia uroczystości będzie ich sześć tysięcy i więcej.
— Mężczyzn, kobiet i dzieci?
— Kobiety i dzieci poślę w dolinę Idiz, a pozostaną tylko mężczyźni. Oddziały z Djarbekir i z Kerkjuk połączą się na drodze z Kaloni tutaj, a ci z Mossul nadejdą tu na Dżeraijah, albo Ajn Sifni. Chcą nas osaczyć w dolinie świętego, ale my wynurzymy się spoza grobu i obstąpimy ją, gdy oni tam wejdą. Wówczas będziemy mogli położyć ich trupem do ostatniego człowieka, jeżeli się nie poddadzą. W przeciwnym razie wyślę gońca do mutessaryfa i przedstawię mu moje warunki, pod któremi ich wypuszczę na wolność. Będzie potem musiał odpowiadać za to przed wielkorządcą.
— Przedstawi mu sprawę w fałszywem świetle.
— Nie uda mu się wywieść w pole padyszacha, gdyż przedtem już wysłałem tajne poselstwo do Stambułu, które go uprzedzi.
Musiałem przyznać wewnętrznie, że Ali Bej jest nietylko odważnym, lecz także rozumnym, a więc ostrożnym człowiekiem.
— A jak chcesz mnie użyć?
— Ty pójdziesz z obrońcami kobiet, dzieci i naszego mienia.
— Ile unieść zdołamy. Jeszcze dziś ogłoszę wszystkim mieszkańcom Baadri, żeby wszystko zabrali do doliny Idiz, lecz potajemnie, aby mego planu nie zdradzić.
— A szejk Mohammed Emin?
— Pójdzie z tobą. Nie doszlibyście teraz do Amadijah, gdyż droga tam nie jest już wolną.
— Turcy musieliby uszanować bu-djeruldi padyszacha i firman mutessaryfa.
— Między nimi są jednak ludzie z Kerkjuk i łatwo mógłby który z nich poznać Mohammed Emina.
Jeszcze podczas naszej rozmowy weszło do domu dwuch ludzi. Byli to moi starzy znajomi: Pali i Melaf, którzy na mój widok wpadli w zachwyt i całowali mię z radości po rękach.
— Gdzie jest Pir? — zapytał Ali Bej.
— W grobie Jonasza, koło Kufjundżik. Przysyła nas, abyśmy ci donieśli, że napadną na nas w drugi dzień świąt rano.
— Czy on zna pretekst, jaki podaje mutessaryf?
— W Malthaijah zabił pewien Dżezid dwóch Turków. Chce złoczyńców zabrać z Szejk Adi.
— W Malthaijah dwaj Turcy zabili dwóch Dżezidów, jak brzmi prawda. Widzisz, emirze, jacy są ci Turcy? Ubijają mi ludzi, aby mieć powód do napadu na nasze okolice. Niechaj więc znajdą, czego szukają.
Udałem się z moim tłumaczem do pokoju i rozpocząłem dalszy ciąg moich ćwiczeń. Mohammed Emin siedział przy tem w milczeniu, palił fajkę i dziwił się, że zdaję sobie tyle trudu aby książkę czytać i rozumieć słowa obcego języka. To samo robiłem przez cały dzień i wieczorem, a i dzień następny zeszedł mi również na tem przyjemnem zajęciu.
Tymczasem zauważyłem, że mieszkańcy Baadri wynieśli swoje mienie bez zwrócenia czyjejkolwiek uwagi, a w jednej z izb naszego domu lano kule do strzelb. Dodać muszę także, że osioł buluka emini nie dał się już więcej słyszeć, ponieważ pan i mistrz jego przywiązywał mu co dnia za nastaniem zmroku kamień do ogona.
Pielgrzymi napływali też ustawicznie bądź to pojedyńczo, bądź z rodzinami, bądź też w większych oddziałach. Było wśród nich wielu biednych, skazanych na korzystanie z miłosierdzia drugich. Pędził więc jeden kozę lub tłuste jagnię; bogatsi mieli po jednym wole lub po dwa, a kilkakroć widziałem nawet, jak pędzono całe trzody. Były to dary miłości, ofiary, przynoszone przez bogatszych do świętego grobu, aby biedni ich bracia nie cierpieli niedostatku. Jakkolwiek jednak tylu przybywało i odchodziło, nie pojawili się moi Baszybożucy i Arnauci i do dziś dnia nie wiem, gdzie się podzieli.
Na trzeci dzień, t. j. w pierwszy dzień uroczystości, siedziałem znowu z moim tłumaczem nad książką. Było to jeszcze przed wschodem słońca. Pogrążyłem się w pracy tak głęboko, że nie zauważyłem, jak wszedł buluk emini.
Chrząknął on kilka razy, a gdy i tem nie zwrócił na siebie mojej uwagi, zawołał:
— Emirze!
— Co tam?
— W drogę!
Teraz dopiero zauważyłem, że był już w swoich butach z ostrogami. Oddałem książkę synowi Seleka i zerwałem się na równe nogi. Zapomniałem zupełnie, że muszę się wykąpać i wdziać świeżą bieliznę, aby godnie stanąć u grobu świętego. Wziąłem z sobą bieliznę i pośpieszyłem przez wieś. Strumień roił się od kąpiących się; musiałem więc pójść dość daleko, aby znaleźć miejsce, gdziebym nie był widzianym.
Wykąpałem się i zmieniłem bieliznę, czego w podróżach po Wschodzie nie można zbyt często urządzać. Czułem się też jak nowonarodzony i już miałem opuścić miejsce mojej kąpieli, kiedy zauważyłem lekkie poruszenie w krzakach, ciągnących się wzdłuż brzegu strumienia. Czy było to zwierzę, czy też człowiek? Byliśmy teraz w stanie wojennym, więc zbadanie rzeczy nie mogło w żadnym razie zaszkodzić. Zachowałem się, jakgdyby mię nic nie obeszło, zerwałem kilka kwiatków i zbliżyłem się pozornie bez żadnego zamiaru do miejsca, gdzie moją uwagę zwróciło wspomniane poruszenie. Obróciłem się przytem plecyma do krzaka. Nagle odwróciłem się i w szybkim skoku stanąłem w pośrodku gęstwiny. Przedemną stał zgięty ku ziemi mężczyzna. Był młody, lecz miał w sobie coś z charakteru wojskowego, choć zauważyłem u niego tylko nóż, jako jedyną broń. Szeroka blizna przecinała mu prawy policzek. Podniósł się i chciał się szybko oddalić, ale chwyciłem go za rękę i zatrzymałem.
— Co tu robisz? — zapytałem.
— Nic.
— Ktoś jest?
— Dże.. Dżezid — odpowiedział z wahaniem.
— Skąd?
— Nazywam się Lassa i jestem Dassini.
Słyszałem, że Dassini są jednym z najdostojniejszych rodów między Dżezidami. Nie wyglądał mi jednakowoż wcale na czciciela djabła.
— Pytałem cię, co tu robisz?
— Ukryłem się, aby ci nie przeszkadzać.
— A co robiłeś tu przedtem?
— Chciałem się kąpać.
— Gdzie masz bieliznę?
— Nie mam żadnej.
— Byłeś tutaj przedemną, więc miałeś prawo pozostać tu, zamiast się ukrywać. Gdzie spałeś tej nocy?
— We wsi.
— U kogo?
— U… u… u… Nie znam jego imienia.
— Dassini nie zajeżdża do ludzi, których imienia nie zna. Chodź ze mną i pokaż mi twojego gospodarza.
— Muszę się wprzód wykąpać.
— Zrobisz to potem. Naprzód!
Usiłował uwolnić się od mego ujęcia.
— Jakiem prawem przemawiasz do mnie w ten sposób?
— Prawem nieufności.
— Tak samo mógłbym ja tobie nie ufać.
— Oczywiście. Proszę cię, uczyń to. Zaprowadzisz mnie do wsi i tam pokaże się, kim jestem.
— Idź, dokąd ci się podoba!
— Uczynię to, ale ty będziesz mi towarzyszyć.
Wzrok jego utkwił na moim pasie. Zauważył, że nie mam broni i widać było, że ma zamiar sięgnąć po swój nóż. To nie zbiło mnie jednak z tropu. Trzymałem go mocniej w przegubie ręki i szarpnąłem ostro, tak, że musiał wyjść z krzaków na miejsce wolne.
— Na co się ważysz? — spiorunował mnie.
— Na nic… Pójdziesz ze mną; czapuk — natychmiast.
— Puść moją rękę, inaczej…
— Co inaczej?
— Użyję siły!
— Użyj!
— Oto…
Dobył noża i pchnął ku mnie, lecz ja z pod spodu chwyciłem jego rękę drugą.
— Szkoda cię! Jesteś tchórz, jak się zdaje.
Ścisnąłem mu rękę tak mocno, że nóż wypuścił, pod niosłem go szybko i uchwyciłem za bluzę.
— No, naprzód! inaczej!… Masz tu moją bieliznę; weź ją i nieś!
— Panie, nie czyń tego!
— Dlaczego?
— Czy jesteś Dżezid?
— Nie.
— Czemu więc chcesz mnie wieść do wsi?
— Powiem ci: Jesteś żołnierzem tureckim, szpiegiem!
Zbladł.
— Mylisz się, panie! Jeżeli nie jesteś Dżezid, to puść mię wolno.
— Dżezid, czy nie; naprzód!
Kurczył się pod moim uściskiem, lecz trzeba było iść. Zmusiłem go też do niesienia mojej bielizny. Przybywszy tak do wsi, wywołaliśmy niemałe poruszenie, a wcale znaczna masa ludzi szła za nami do domu Beja. Nieopodal drzwi stał niezauważony przez jeńca mój Baszybożuk, który na widok nas przechodzących zrobił minę człowieka niespodzianie czemś zaskoczonego. Musiał go znać.
— Kogo mi tu prowadzisz? — zapytał Ali Bej.
— Obcego, którego zastałem nad strumieniem. Ukrył się i to w miejscu, skąd mógł objąć okiem całą wieś, oraz drogę do Szejk Adi.
— Co on za jeden?
— Twierdzi, że nazywa się Lassa i że jest Dassini.
— W takim razie musiałbym go znać. Niema też żadnego Dassini tego imienia.
— Chciał mnie pchnąć nożem, kiedy go zmuszałem, by szedł ze mną. Oto on, zrób z nim, co chcesz.
Wyszedłem; na dworze stał jeszcze buluk emini.
— Czy znasz tego człowieka, którego przywiodłem?
— Tak, a co on uczynił, emirze? Wziąłeś go zapewne za kogo innego. To nie jest złodziej, ani rozbójnik.
— Kto on?
— On jest kol agassi[1] przy moim pułku.
— Aha! Jak się nazywa?
— Nazir. Nazywaliśmy go: Nazir agassi. Jest przyjacielem miralaja Omar Ameda.
— Dobrze; powiedz Halefowi, niech siodła konie.
Wróciłem do selamliku, gdzie wobec Mohammed Emina i kilku znacznych ze wsi rozpoczęło się już przesłuchanie.
— Od kiedy leżałeś w krzakach? — pytał Bej.
— Odkąd zaczął się kąpać ten człowiek.
— Ten człowiek jest emirem; zapamiętaj to sobie! Nie jesteś ani Dassini, ani Dżezid. Jak się nazywasz?
— Tego nie powiem!
— Czemu?
— Mam wziąć krwawy odwet tam w górach kurdyjskich. Muszę zamilczeć, kto jestem i jak się nazywam.
— Od kiedyż to kol agassi ma coś do czynienia z krwawym odwetem wolnego Kurda? — pytałem go.
Zbladł jeszcze bardziej, niż poprzednio nad strumieniem.
— Kol agassi? Co ty przypuszczasz? — zapytał jednak z otuchą.
— Przypuszczam, że znam tak dobrze Nazira agassi, iż nie dam się wywieść w pole.
— Ty… ty… ty mnie znasz? Wallahi, jestem więc zgubiony; to moje przeznaczenie.
— Nie, to nie jest twój kismet. Wyznaj otwarcie, co tu robiłeś, a może ci się nic nie stanie!
— Nie mam nic do powiedzenia.
— To jesteś zgub — — —
Przerwałem gniewnemu Bejowi szybkim ruchem ręki i zwróciłem się znów do jeńca:
— Czy to prawda, co mówisz o krwawym odwecie?
— Tak, emirze!
— Bądź więc ostrożniejszy na drugi raz. Jeżeli powrócisz natychmiast do Mossul, to jesteś wolny.
— Effendi! — zawołał na to Bej w strachu. — Pomyśl tylko, że my przecież…
— Wiem, co chcesz powiedzieć — przerwałem mu ponownie. — Ten człowiek jest oficerem sztabu mutessaryfa, kol agassi, z którego kiedyś może być generał, a ty żyjesz z mutessaryfem w przyjaźni i w najgłębszym pokoju. Żałuję teraz, że napastowałem tego oficera; do tego nigdyby nie było przyszło, gdybym go był poznał odrazu… Obiecujesz mi więc wrócić niezwłocznie do Mossul?
— Obiecuję.
— Czy zemsta twoja zwraca się przeciwko jakiemuś Dżezidowi?
— Nie.
— Więc idź, a Allah niechaj cię chroni, ażeby zemsta twoja nie stała się niebezpieczną dla ciebie samego.
Stał zupełnie zdumiony. Dopiero co widział przed sobą śmierć nieuchronną, a teraz był wolny. Chwycił mą rękę i zawołał:
— Emirze, dziękuję ci. Niech Allah błogosławi tobie i wszystkim twoim.
Potem z największym pośpiechem wypadł za drzwi. Obawiał się prawdopodobnie, że wnet pożałujemy naszej wspaniałomyślności.
— Co uczyniłeś? — zapytał Ali Bej z gniewem raczej, niż zdumieniem.
— Co tylko mogłem najlepszego — odpowiedziałem.
— Najlepszego? Ten człowiek, to szpieg.
— Całkiem słusznie.
— I zasłużył na śmierć.
— Także słusznie.
— A ty darowałeś mu wolność, nie zmusiłeś go do zeznań?
Reszta Dżezidów patrzyła także ponuro. Nie zaniepokoiłem się tem i odpowiedziałem:
— Czego dowiedziałbyś się z jego zeznań?
— Może i nie wiele — nie więcej od tego, co już wiemy. Zresztą był to, zdaje się, człowiek, który chętniej umrze, niż coś zdradzi. Więc bylibyśmy go zabili.
— A jakie byłyby następstwa tego?
— Byłoby o jednego szpiega mniej.
— O, skutki byłyby całkiem inne. Wysłano tego kol agassi w każdym razie poto, aby się przekonać, czy przewidujemy choćby zamierzony napad. Jeżelibyśmy go zabili, lub przytrzymali w niewoli, nie powróciłby i to byłby znak, że nas ostrzeżono. Tak jednak odzyskał wolność, a miralaj Omar Amed będzie pewny tego, że ani trochę nie przeczuwamy zamachu mutessaryfa. Byłoby przecież największą głupotą wypuszczać szpiega, jeżeli się ma przekonanie, że się będzie napadniętym — powiedzą sobie. Czy mam słuszność?
Bej wziął mnie w objęcia.
— Przebacz, emirze! Moje myśli nie sięgały tak daleko jak twoje. Poślę jednak za nim kogoś na zwiady, aby się przekonać, czy rzeczywiście odejdzie.
— I tego nie uczynisz!
— Czemu?
— Mogłoby to zwrócić jego uwagę właśnie na to, co ukryliśmy przed nim, wypuszczając go na wolność. Będzie się strzegł tutaj pozostać, a zresztą przybywa teraz dość ludzi, od których będziesz się mógł dowiedzieć, czy go spotkali.
I w tem stanęło na mojem. To połączenie dwóch korzyści było dla mnie miłem zadośćuczynieniem. Przedewszystkiem uratowałem życie człowiekowi, który działał w każdym razie z rozkazu, a zarazem zniweczyłem plan mutessaryfa. Z tem uczuciem udałem się do komnaty kobiecej na śniadanie. Przedtem jednak wydobyłem z mojego zbioru rzadkości, który miałem od Isli ben Mafleja, naramiennik z przytwierdzonym doń medaljonem.
Mały bej także już się obudził. Podczas gdy go matka trzymała, usiłowałem przenieść na papier jego śliczną fizjognomję. Udało się to wcale znośnie, jako iż dzieci są do siebie podobne. Potem włożyłem papier do medaljonu, a naramiennik wręczyłem matce.
— Noś to na pamiątkę po emirze! — prosiłem ją. — Wewnątrz znajduje się oblicze twojego syna; zostanie na zawsze młode nawet wówczas, gdy on sam się postarzeje.
Przypatrywała się wizerunkowi i była zachwycona. W pięć minut pokazała go wszystkim domownikom i obecnym. Zaledwie mogłem się obronić oznakom wdzięczności. Następnie wyruszyliśmy z uczuciem, że się nie jedzie na uciechy, lecz w nastroju bardzo poważnym.
Ali Bej przywdział swój kosztowny strój. Jechał wraz ze mną naprzód, a za nami najpoważniejsi mężowie wsi. Mohammed Emin znajdował się oczywiście u naszego boku. Był w przykrym nastroju z powodu przeszkody w naszej drodze do Amadijah. Przed nami kroczyła gromada muzykantów z fletami i tamburynami. Za nami szły kobiety, przeważnie z osłami obładowanemi dywanami, poduszkami i statkiem wszelakiego rodzaju.
— Czy poczyniłeś już wszystkie przygotowania co do Baadri? — spytałem beja.
— Tak. Aż do Dżerajah stoją czaty, które oznajmią mi natychmiast o zbliżaniu się nieprzyjaciela.
— Baadri pozostawisz Turkom bez obrony?
— Oczywiście. Przejdę tylko przez nie cicho, ażeby nie zwracać przedwcześnie naszej uwagi.
Odtąd było dokoła nas głośno. Otoczyli nas jeźdźcy, wykonywujący pozorne potyczki, a ze wszech stron huczały nieustannie salwy. Droga stała się teraz tak wąską i wiła się miejscami po górach tak stromo, że musieliśmy pozsiadać z koni i jeden za drugim prowadzić je po skałach. Dopiero w dobrą godzinę dotarliśmy do szczytu przełęczy i mogliśmy rzucie okiem na zieloną, lesistą dolinę Szejk-Adi. Na widok szczytu wieży grobowca, wystrzelił każdy ze swojej strzelby, a że i zdołu odpowiadały nieprzerwanie wystrzały, wydawało się jak gdyby w dolinie wrzała walka piechoty, której echa odbijały się w górach. Za nami dążyły coraz to nowe partje pielgrzymów, a zjeżdżając zboczem, widzieliśmy całą rzeszę leżących pod drzewami. Spoczywali po uciążliwej podróży, rozkoszując się przytem widokiem świętości i wspaniałą górską przyrodą, co dla mieszkańców równin musiało być prawdziwem orzeźwieniem.
Nie dotarliśmy jeszcze do grobowca, kiedy nadjechał ku nam Mir Szejk Chan, duchowna głowa Dżezidów, na czele kilku jeszcze innych szejków. Nazywają go emir hadżi, a pochodzi on z rodziny Ommijadów. Ród jego uważają za naczelny wśród Dżezidów, a zowią go Posmir, lub Begzadeh. On sam był starcem o łagodnej i szanownej postaci i zdawał się nie mieć w sobie ani krzty dumy hierarchicznej. Ukłonił mi się, a potem uścisnął mnie tak serdecznie, jak się to czyni chyba względem syna.
— Aaleik salam u rahmet A lah. Ser sere men at — Niech pokój i miłosierdzie Boże będzie z tobą. Bądźcie pozdrowieni! — przywitał nas.
— Chode skogholeta rast init — Niech cię Bóg wspiera w twoim urzędzie! — odpowiedziałem. — Ale będziesz łaskaw mówić ze mną po turecku? Nie rozumiem jeszcze języka waszego kraju.
— Rozporządzaj mną, jak ci się podoba i bądź moim gościem w domu tego, na którego grobowcu czcimy wszechmoc i łaskę.
Zsiedliśmy oczywiście z koni za jego zbliżeniem się. Na znak, dany przez niego, wzięto nasze konie, a Ali Bej, Mohammed Emin i ja kroczyliśmy dalej u jego boku ku grobowcowi. Weszliśmy naprzód na dziedziniec otoczony murem, zapełniony już ludźmi zupełnie. Następnie dostaliśmy się do wejścia na dziedziniec wewnętrzny, gdzie Dżezidzi nie wchodzą nigdy inaczej jak boso. Poszedłem za tym przykładem, zdjąłem obuwie i zostawiłem je u wejścia.
Na dziedzińcu wewnętrznym rosło wiele drzew, użyczających pielgrzymom ochłody. Gęsty oleander kwitnął kwiat przy kwiecie, a olbrzymia winna latorośl tworzyła altankę, do której powiódł nas mir szejk chan. Tam też pousiadaliśmy wszyscy. Kilku szejków i kawałów spoczywało pod drzewami: pozatem byliśmy sami.
Na tym dziedzińcu wznosi się gmach właściwego grobowca. Ponad nim sterczą dwie białe wieże, kontrastujące żywo i mile dla oka z głęboką zielenią doliny. Kopuły ich złocone, a boki pozałamywane w mnóstwo kątów, tworzą pole dla gry świateł i cieni. Nad bramą wchodową znajduje się kilka figur rzeźbionych, w których rozpoznałem lwa, węża, topór, człowieka i grzebień. Wnętrze gmachu podzielone jest, jak to później zauważyłem, na trzy główne części, z których jedna większa jest od dwu innych. Strop tej sali wspiera się na kolumnach i łukach, a pośrodku znajduje się studnia, której wodę uważają za bardzo świętą. Wodą tą chrzci się dzieci. W jednym z dwu mniejszych przedziałów znajduje się prawdziwy grób świętego. Nad czeluścią grobu wznosi się duża sześcienna budowla, zrobiona z gliny i pokryta gipsem. Jedyną ozdobą jest rozpięta nad tem zielona, haftowana opona, a wieczna lampa pali się w tej komnacie.
Glina grobowca wymaga od czasu do czasu uzupełnienia, ponieważ strażnicy świętości robią z tej gliny kulki, kupowane chętnie przez pielgrzymów na pamiątkę, a może także używane jako amulety. Kulki te znajdują się w naczyniu przytwierdzonem do pnia winnego i są rozmaitej wielkości; od ziarnka grochu aż do owych marmurowych i szklanych kulek, jakiemi bawią się u nas dzieci.
W drugim z mniejszych przedziałów znajduje się także grób, o którym, jak się zdaje, sami Dżezidzi nie mają jasnego pojęcia.
W murze, okalającym świątynię, znajduje się wiele nyż, przeznaczonych na świece, które służą do iluminacji podczas większych uroczystości. Grobowiec otaczają budynki, zamieszkane przez kapłanów i służbę grobu. Cała ta miejscowość leży w głębokim wykrocie, którego skaliste brzegi pną się w górę bardzo stromo. Składa się ona z kilku zaledwie mieszkań zwyczajnych i oprócz świątyni są tam przeważnie budynki, przeznaczone dla pielgrzymów. Każde plemię, lub choćby większy jego oddział ma taki dom na wyłączne posiadanie.
Nazewnątrz murów utworzył się formalny jarmark. Wszelkie rodzaje tkanin i materyj zwisały z gałęzi drzew wystawione na sprzedaż. Sprzedawano też najrozmaitsze owoce i środki spożywcze, oraz broń i biżuterje. Gdyby nie stroje, mógłbym sądzić, że mię naraz przeniesiono do ojczyzny; tak wesołą i nieskrępowaną, tak niewinną i poczciwą była ta pstra krętanina we wsi świętego. Zaprawdę, ci czciciele djabła zdobywali sobie u mnie coraz to większą sympatję. Zgadzam się też zupełnie z tem, co powiedział mi pewien bardzo rozumny Anglik, który kilka tygodni spędził był poprzednio w Kofau:
— Oczerniają czcicieli djabła, ponieważ lepsi są od swoich oszczerców. Gdyby byli liczniejsi i nie tak rozproszeni, możnaby ich nazwać Frankami Azji, a chrześcijaństwo nie ma nigdzie tyle nadziei powodzenia, co wśród tych ludzi. Sądzę, że pierwsi zamorscy wysłańcy misyjni przedstawiają Dżezidów dlatego tylko tak zupełnie nieprawdziwie, ażeby jakiemuś małemu sukcesowi nadawać wielkie znaczenie.
Nie popuściłem oczywiście cugli mojej żądzy wiedzy tak dalece, żeby się zamieniła w natrętną ciekawość. Dzięki temu może byliśmy w czasie rozmowy tak serdecznie rozweseleni, jakgdybyśmy byli członkami jednej rodziny, miłującymi się i szanującymi od najwcześniejszej młodości. Na pierwszy plan jej wszedł najprzód spodziewany napad, usunięto jednak ten przedmiot niebawem, gdy się okazało, że Ali Bej z największą troskliwością poczynił wszelkie potrzebne zarządzenia. Potem jęliśmy rozmawiać o Mohammed Eminie, o mnie i o tem, co przeżyłem i co zamierzam na teraz.
— Może popadniecie przytem w jakie niebezpieczeństwo i będziecie potrzebowali pomocy — zauważył Mir Szejk Chan.
— Dam ci odznakę, zapewniającą wam pomoc wszystkich Dżezidów, którym ją pokażecie.
— Dziękuję ci! Czy to będzie list? — spytałem.
— Nie, melek taus.
Omal nie podskoczyłem, jakby tknięty prądem elektrycznym. Wszak to było przezwanie djabła, to było miano tego zwierzęcia, które wedle krążących o Dżezidach potwarzy, stało podczas ich obrzędów na ołtarzu i miało gasić światła, kiedy zaczynały się orgje. To była wreszcie nazwa tej legitymaji, którą Mir Szejk Chan powierza każdemu kapłanowi, zaszczyconemu jakiemś szczególnem posłannictwem. I to wielkie, to tajemnicze słowo, o które tyle się sprzeczano, wymówił on z takim spokojem. Przybrałem minę obojętną i zapytałem:
— Melek taus? Czy mogę spytać, co to jest?
Z przychylnym wyrazem twarzy ojca, dającego konieczne wyjaśnienie nieświadomemu synowi, odpowiedział mi:
— Melek taus nazywamy tego, którego właściwego imienia nigdy się nie wymawia. Melek taus zowie się także zwierzę, będące dla nas symbolem odwagi i czujności, a melek taus nazywamy także wizerunek tego zwierzęcia, który daję ludziom posiadającym moje zaufanie. Znam wszystko, co bają o nas, ale mądrość twoja powie ci, że nie potrzebuję bronić nas przed tobą. Rozmawiałem z człowiekiem, który był w wielu chrześcijańskich kościołach. On to powiedział mi, że znajdują się tam liczne obrazy Matki Boskiej, Syna Bożego i wielu świętych. Macie podobno także oko, będące symbolem Boga Ojca, i gołębia, który oznacza Ducha.
Klęczycie i modlicie się na miejscach, gdzie się znajdują te obrazy, nie uwierzę jednakowoż nigdy, żebyście oddawali cześć boską obrazom. My sądzimy o was słusznie, a wy o nas fałszywie. Kto jest rozumniejszy i dobrotliwszy, wy czy my? Spojrzyj na bramę! Czy myślisz może, że modlimy się do tych wizerunków?
— Nie.
— Widzisz lwa, węża, topór, człowieka i grzebień. Dżezidzi nie umieją czytać, lepiej więc, że przez te obrazy powie się im to, co się pragnie powiedzieć. Pisma nie rozumieliby, tych wizerunków jednak nigdy nie zapomną, ponieważ widzieć je można na grobie ich świętego. Ten święty był człowiekiem, więc nie modlimy się doń, lecz zbieramy się nad jego grobem, jak dzieci gromadzą się nad grobem ojca.
— On ustanowił waszą wiarę?
— Dał nam naszą wiarę, a nie nasze zwyczaje. Wiara mieszka w sercu, a obyczaje wyrastają z ziemi, na której żyjemy i z kraju, który tę ziemię otacza dokoła. Szejk Adi żył przed Mahometem. Do jego nauki dodano jeszcze te zasady z koranu, które uznaliśmy za dobre i zbawienne.
— Opowiadano mi, że działał cuda.
— Cuda czynić może jedynie Bóg, ale ilekroć je czyni, działa ręką człowieka. Zajrzyj tam do sali! Tam jest studnia, którą utworzył Szejk Adi. Był on w Mekce jeszcze przed Mahometem, Cem-cem było już wówczas źródłem świętem. Wziął trochę tej wody i pokropił nią tutaj skałę. Otwarła się natychmiast, a święta woda trysnęła z wnętrza. Tak nam opowiadają. Nie nakazujemy wiary w to, gdyż cud jest i bez tego. Czyż to nie cud, że z twardego martwego głazu żywa woda wypływa? Ona jest dla nas symbolem czystości naszej duszy i dlatego uważamy ją za świętą, nie zaś dlatego, że ma pochodzić ze źródła Cem-cem.
Mir Szejk Chan przerwał swą mowę, ponieważ otwarła się brama zewnętrzna i wszedł długi korowód pielgrzymów, z których każdy niósł jedną lampę. Lampy te były wotami i dziękczynnemi darami za uleczenie jakiejś choroby lub za ocalenie od jakiegoś niebezpieczeństwa. Przeznaczone były dla Szejka Szems[2]. Świecący symbol jasności boskiej!
Wszyscy ci pielgrzymi byli dobrze uzbrojeni. Przy tej sposobności widziałem osobliwe kurdyjskie flinty. U jednej z nich połączone były lufa i drzewce dwudziestu mocnemi, szerokiemi pierścieniami z żelaza, wobec czego niepodobna było mierzyć pewnie. Na drugiej znajdował się rodzaj bagnetu, tworzącego widły, których dwa kolce przytwierdzone były po obu stronach lufy. Mężczyźni podawali swoje dzbany i przystępowali po kolei do Mir Szejk Chana, aby mu ucałować rękę, przyczem zniżali broń lub całkiem ją odkładali.
Lamp używano wieczorem do oświetlenia świętego miejsca wraz z całem jego otoczeniem. Nie wolno do tego używać zwyczajnego oleju lub nafty, gdyż uchodzą za nieczyste. Dozwolona jest tylko oliwa z Sezamu.
Skoro procesja się oddaliła, ochrzczono i obrzezano około dwudzieściorga dzieci, które częściowo przyniesiono z bardzo daleka. Byłem obecny przy tych obrzędach religijnych.
Następnie oddaliłem się z Mohammed Eminem aby się przejść przez dolinę. Moją uwagę zwracało najwięcej olbrzymie mnóstwo pochodni wyłożonych na sprzedaż. Mogło ich być w przybliżeniu około dziesięciu tysięcy. Handlarze robili wspaniałe interesy, gdyż towar ich wydzierano sobie z rąk niemal.
Staliśmy właśnie przed kupcem towarów ze szkła i sztucznych korali, kiedy spostrzegłem białą postać Pir Kameka, chodzącego po górskiej ścieżce. Dążąc do świątyni, musiał przejść obok nas. Doszedłszy do nas, przystanął.
— Witajcie, goście od Szejka Szems! Poznacie świętego Dżezidów.
Podał nam ręce. Skoro tylko go poznano, otoczył go lud i każdy starał się dotknąć jego ręki, rąbka jego sukni lub je pocałować. Przemówił do zebranych. Jego długie białe włosy powiewały za podmuchem wiatru porannego. Oczy jego błyszczały, a ruchy jego były pełne natchnienia. W dodatku huczały salwy przybywających, którym nawzajem odpowiadano z doliny. Niestety, nie mogłem zrozumieć jego przemowy, ponieważ była w języku kurdyjskim. Na zakończenie jej zaintonował śpiew, któremu zawtórowali wszyscy obecni treść jego przetłumaczył mi przybyły tam syn Seleka:
— O łaskawy, o wspaniałomyślny Boże, który żywisz mrówkę i węża pełzającego, o kierowniku dnia i nocy, o żyjący, najwyższy i bezprzyczynowy, któryś nocy ciemność, a dniowi jasność wyznaczył! Najmędrszy, panuj nad mądrością, najsilniejszy, panuj nad siłą, żyjący, panuj nad śmiercią.
Po tym śpiewie tłum się rozszedł, a Pir przystąpił do mnie.
— Czy rozumiałeś, co powiedziałem pielgrzymom?
— Nie, wiesz, że nie mówię tym językiem.
— Powiedziałem im, że Szejkowi Szems złożę ofiarę, dlatego poszli wszyscy do lasu, aby nanieść drzewa. Jeżeli chcesz uczestniczyć w ofierze, to będziesz chętnie przyjęty. Teraz jednak wybacz, emirze! Oto nadchodzą już woły ofiarne.
Poszedł ku grobowcowi, pod którego mury wyprowadzono już długi szereg wołów. Szliśmy powoli za nim.
— Co stanie się z temi zwierzętami? — zapytałem mojego tłumacza.
— Zarżną je.
— Dla kogo?
— Dla Szejka Szems.
— Czyż słońce może jeść woły?
— Nie! Daruje je ubogim.
— Czy tylko mięso?
— Wszystko, mięso, wnętrzności i skórę. Mir Szejk Chan przeprowadzi podział.
— A krew?
— Tego się nie je, lecz zakopuje się w ziemi, gdyż w krwi jest dusza.
Było to więc zapatrywanie starego testamentu, że życie ciała i dusza mieści się w krwi. Widziałem, że nie idzie tu o pogańską ofiarę, lecz o daninę miłości, aby ubodzy mogli święta obchodzić bez troski o pożywienie.
Gdy przybyliśmy na plac, wyszedł z bramy Mir Szejk Chan w towarzystwie Pir Kameka, kilku szejków i kawalów oraz większej liczby fakirów. Wszyscy mieli noże w prawicy. Plac otoczył tłum wojowników, trzymających broń gotową do strzału. Wtem zrzucił Mir Szejk Chan wierzchnie okrycie, skoczył ku pierwszemu wołu i wbił mu nóż z taką dokładnością między kręgi karku, że zwierzę runęło martwe natychmiast. W tej samej chwili podniósł się stugłośny okrzyk radości i huknęło tyleż wystrzałów.
Mir Szejk Chan ustąpił, a Pir Kamek prowadził dzieło w dalszym ciągu. Był to widok osobliwy, jak ten człowiek z białemi włosami i czarną brodą przyskakiwał od jednego byka do drugiego i powalał wszystkie pewnemi pchnięciami noża. Nie wypłynęła przy tem ani kropla krwi. Następnie przystąpili szejkowie, aby pootwierać żyły na szyjach zwierząt, a fakirzy zbliżyli się z wielkiemi naczyniami do chwytania krwi. Gdy się to stało, przypędzono wcale znaczną liczbę owiec. Pierwszą z nich zabił znowu Mir Szejk Chan, a inne pobili fakirzy, okazując nadzwyczajną zręczność w tym kierunku.
Wtem przystąpił do mnie Ali Bej.
— Czy chcesz mi towarzyszyć do Kaloni? — zapytał. — Muszę sobie zapewnić przyjaźń Badinanów.
— Żyjecie z nimi w niezgodzie?
— Czyż mógłbym w takim razie wybierać wśród nich moich wywiadowców? Ich dowódca jest moim przyjacielem, są jednak wypadki, w których należy się tak upewnić, jak tylko można. Chodź.
Nie mieliśmy daleko, aby dojść do wielkiego domu z nieociosanych kamieni, w którym Ali Bej mieszkał podczas świąt. Żona jego czekała już na nas. Na tarasie budynku rozpięto już kilka dywanów, na których usiedliśmy, aby spożyć śniadanie. Z tego punktu można było objąć wzrokiem prawie całą dolinę. Wszędzie obozowali ludzie, każde drzewo było namiotem.
Po drugiej stronie stała świątynia, poświęcona słońcu (Szejk Szems). Stała tak, że musiały ją oblewać pierwsze promienie porannego słońca. Wszedłszy tam później, znalazłem tylko cztery nagie ściany, bez żadnych urządzeń, świadczących o bałwochwalczych obrzędach. Jasny promień wody płynął w rynnie podłogi, a na czystej, białej ścianie wapiennej ujrzałem słowa napisane w języku arabskim: „O słońce, o światło, o życie, o Boże!“
Zzewnątrz poza nią siedziało kilka rodzin bogatszych Koczerów[3]. Mężczyźni, przybrani w jasnobarwne bluzy i turbany, zdobni fantastyczną bronią, stali oparci o ścianę. Kobiety miały suknie jedwabne, a włosy spadały im na plecy w długich warkoczach, w które wplecione były pstre kwiaty. Czoła ich pokryte były niemal całkiem złotemi i srebrnemi monetami, a długie sznury monet, pereł szklanych i rżniętych kamieni zwisały im dokoła szyi.
Przedemną stał mężczyzna z Sindżar, oparty o pień drzewa. Skóra jego była ciemno-brunatna, a strój biały i czysty. Przenikliwym wzrokiem badał otoczenie i strząsał od czasu do czasu długie włosy z oblicza. Strzelba jego miała niezgrabny staroświecki zamek lontowy, a ostrze jego noża przytwierdzone było do grubociętej rękojeści. Widać było jednak po nim, że jest człowiekiem zdolnym do użycia z powodzeniem tej prostej broni. Tuż obok niego siedziała przy niewielkiem ognisku jego żona i piekła nad niem jęczmienne placki. Ponad nim wspinali się po gałęziach drzewa dwaj półnadzy brunatni chłopcy, którzy także nosili już noże na cienkich sznurkach opasujących im biodra.
Nieopodal obozowało wielu mieszczan może z Mossul; mężczyźni opatrywali swoje chude osły, a kobiety blade i wynędzniałe wyglądały jak wymowne obrazy biedy, trosk i ucisku, na który ludzie ci byli wystawieni.
Potem widziałem ludzi z Szejk-han, z Syrji, z Hadżilo i Midjad, z Heiszteran i Semzat, z Mardin i Nizibin, z okolic Kendali i Delmamikan, z Kokan i Koczalian, a nawet z okolic Tużik i Delmagumgumuku. Starzy, czy młodzi, biedni, czy bogaci, wszyscy byli czysto utrzymani. Jedni mieli turbany strojne w strusie pióra, drudzy nie mieli czem okryć dobrze swej nagości, wszyscy jednak mieli broń z sobą. Obcowali ze sobą, jak bracia i siostry; podawano sobie dłonie, ściskano się i całowano. Żadna kobieta ani dziewczyna nie kryła oblicza swego przed obcym. Ci, którzy tu przyszli, to byli członkowie jednej wielkiej rodziny.
Wtem zagrzmiała salwa. Ujrzałem, jak mężczyźni w mniejszych lub większych grupach udawali się do grobowca.
— Co oni tam robią? — spytałem Ali Beja.
— Biorą sobie mięso ze zwierząt ofiarnych.
— Czy nad tem jest jaki nadzór?
— Tak. Przychodzą tylko biedni. Schodzą się wedle plemion i miejsc zamieszkania. Dowódca ich prowadzi, albo muszą pokazać poświadczenie od niego.
— Czy wasi kapłani nie otrzymują nic z tego mięsa?
— Z tych wołów nie. W ostatni dzień świąt jednak bije się kilka zwierząt, które muszą być białe, zupełnie białe. Mięso ich należy do kapłanów.
— Czy wasi kapłani mogą zgrzeszyć?
— Czemu nie? Są przecież ludźmi.
— Czy także Pirowie i święci?
— I oni.
— Czy Mir Szejk Chan także?
— Tak.
— Czy wierzysz, że i wielki święty Szejk Adi popełniał grzechy?
— I on był grzesznikiem, gdyż nie był Bogiem.
— Czy pozwalacie grzechom waszym ciężyć na duszach waszych?
— Nie, usuwamy je.
— W jaki sposób?
— Przez symbole czystości, przez ogień i wodę. Wiesz przecie, że myliśmy się wczoraj lub dzisiaj. Przy tem wyznajemy grzechy nasze i przyrzekamy zrzucić je z siebie, a wówczas zabiera je woda. Dziś wieczorem zobaczysz, jak czyścimy w ogniu naszą duszę.
— Wierzysz więc, że dusza nie umiera razem z ciałem?
— Jakżeż mogłaby umrzeć, skoro jest od Boga?
— Jak mi to udowodnisz, jeżeli w to nie wierzę?
— Żartujesz! Czyż nie napisano w waszem kitab: „Japar-di bir sagh zoluky burunuje — i tchnął mu w nos ducha żywego.“
— No dobrze! Jeżeli dusza nie umiera, to gdzie mieszka po śmierci ciała?
— Wdychasz powietrze ponownie, wytchnąwszy je poprzednio. Oddech Boga wraca doń także, skoro ciało oczyściło się z grzechu. Ruszajmy.
— Jak daleko do Kaloni?
— Jedzie się cztery godziny.
Na dole stały nasze konie. Dosiedliśmy ich i bez żadnego towarzystwa opuściliśmy dolinę. Droga wiodła na stromą ścianę górską. Dostawszy się na wyżynę, ujrzałem przed sobą okolicę górską, gęsto zalesioną i poprzerzynaną licznemi dolinami. Kraj ten zamieszkują wielkie plemiona Kurdów Missuri, do których należą także Badidanowie. Droga nasza prowadziła to wgórę, to wdół, to znowu pomiędzy nagiemi skałami, lub przez gęsty las. Na zboczach widzieliśmy kilka małych wsi, ale domy ich były opuszczone. Tu i owdzie brodziliśmy przez zimne nurty górskiego strumienia, toczącego swe wody ku rzece Ghomel, aby z nią razem śpieszyć do rzeki Ghacir lub Bumadus, który płynie do wielkiego Cab, a z nim razem pod Keszaf uchodzi do Tygrysu. Domy te otaczały winnice, obok których dojrzewały sezam, żyto i bawełna, a gdy wyglądały szczególnie ozdobnie dzięki kwieciu i owocom fig, orzechów, granatów, brzoskwiń, czereśni, oraz drzew morwowych i oliwnych.
Nie spotkaliśmy nikogo, ponieważ Dżezidzi, zamieszkujący okolice aż do Dżulamerik, przybyli już wszyscy do Szejk Adi. Jechaliśmy już tak ze dwie godziny, kiedy usłyszeliśmy wołanie, zwrócone do nas.
Z lasu wychylił się człowiek. Był to Kurd. Miał na sobie bardzo szerokie, otwarte dołem spodnie, a gołe nogi tkwiły w niskich, skórzanych butach. Ciało jego okrywała tylko koszula, wycięta w czworobok na szyi i sięgająca do łydek. Gęste włosy spadały mu w kręcących się zwojach na plecy, a na głowie miał jedną z owych osobliwych, brzydkich czapek pilśniowych, wyglądających jak olbrzymi pająk, którego okrągły tułów okrywa głowę, a długie nogi zwisają z boków i styłu aż na ramiona. Za pasem miał nóż, manierkę z prochem, worek z kulami, ale strzelby nie było widać.
— Ni wro’ kjer — dzień dobry! — powitał nas. — Dokąd udaje się waleczny Ali Bej?
— Chode t’aweszket — Bóg niech cię ochrania! — odpowiedział Bej. — Znasz mnie? Z jakiego jesteś plemienia?
— Jestem Badinan, panie!
— Z Kaloni?
— Z Kalahoni, jak my je nazywamy.
— Czy mieszkacie jeszcze w swoich domach?
— Nie. Przenieśliśmy się już do naszych szałasów.
— Leżą tu wpobliżu?
— Skąd to wnosisz?
— Ilekroć wojownik oddala się bardzo od swojego mieszkania, bierze z sobą strzelbę, ty zaś nie masz jej przy sobie.
— Poznałeś. Z kim chcesz mówić?
— Z twoim wodzem.
— Zsiądź z konia i chodź za mną.
Zsiedliśmy i wzięliśmy konie za cugle. Kurd wprowadził nas głęboko w las, gdzie wnet dotarliśmy do urządzonego z drzew ściętych zasieku, poza którym ujrzeliśmy mnóstwo szałasów, zbudowanych tylko z belek, gałęzi i listowia. W barykadzie pozostawiony był tylko wąski otwór, którym można było wejść do środka. Tu ujrzeliśmy kilkaset dzieci, uganiających tam i sam pomiędzy szałasami, podczas gdy dorośli, zarówno mężczyźni jak kobiety, zajęci byli powiększeniem i wzmocnieniem palisady. Na jednym z największych szałasów siedział mężczyzna, który zajął to podwyższone miejsce, aby swobodniej objąć wzrokiem pracę i łatwiej nią kierować. Ujrzawszy mego towarzysza, zeskoczył i wyszedł naprzeciw nas.
— Kjeirati; chote dauleta ta mazen b’ket — bądź pozdrowiony, niech Bóg pomnoży twoje bogactwo.
Z temi słowami podał mu rękę i skinął na kobietę, która rozłożyła kołdrę. Usiedliśmy wszyscy. Wyglądało na to, jak gdyby mnie nie zauważył. Dżezid byłby uprzejmym i dla mnie. Ta sama kobieta, która oczywiście była jego żoną, przyniosła trzy fajki, rznięte dość grubo z drzewa indszaz[4], a młoda dziewczyna misę z winogronami i plastrami miodu. Wódz zdjął z pasa worek na tytoń, zrobiony z kociej skóry; otworzył go i położył przed Ali Bejem.
— Taklif b’ela k’narek, au bein ma bata! — nie rób ceremonij zbytecznych między nami — rzekł.
Z temi słowy sięgnął brudnemi rękoma po miód, wyjął sobie kawałek palcami i włożył go w usta.
Bej nabił sobie fajkę i zapalił ją.
— Powiedz mi, czy jest przyjaźń między mną a tobą? — rozpoczął rozmowę.
— Jest przyjaźń między nami — brzmiała prosta odpowiedź.
— Zarówno jak między twoimi i moimi ludźmi?
— I między nimi.
— Czy będziesz mnie prosił o pomoc, gdy przyjdzie wróg, aby na ciebie uderzyć?
— Jeżeli będę zbyt słabym, aby go zwyciężyć, poproszę cię o pomoc.
— A czy pomógłbyś mi, gdy cię o to poproszę?
— Jeżeli nieprzyjaciel twój nie jest moim przyjacielem, uczynię to.
— Czy gubernator z Mossul jest twoim przyjacielem?
— Jest moim wrogiem, wrogiem wszystkich wolnych Kurdów. Jest rozbójnikiem, który przerzedza nasze trzody i nasze córki sprzedaje.
— Słyszałeś, że chce napaść nas w Szejk Adi?
— Słyszałem to od moich ludzi, którzy byli twoimi wywiadowcami.
— Nadejdą przez twój kraj; co uczynisz?
— Zobaczysz. — Wskazał przytem ręką na szałasy, stojące dokoła. — Opuściliśmy Kalahoni i pobudowaliśmy sobie chaty w lesie. Teraz budujemy sobie mur, spoza którego będziemy się bronić, jeżeli nas Turcy napadną.
— Was nie zaczepią.
— Skąd wiesz o tem?
— Przypuszczam. Jeżeli napad na nas ma im się udać, muszą unikać wszelkiej walki i wrzawy. Przejdą więc przez twoje terytorjum w zupełnej ciszy. Będą może unikali drogi otwartej i pójdą przez lasy, aby niepostrzeżenie dostać się na wyżynę Szejk Adi.
— Myśl twoja trafiła w sedno.
— Jeżeli jednak nas zwyciężą, wówczas uderzą także na was.
— Ty nie dasz się zwyciężyć.
— Czy chcesz mi do tego dopomóc?
— Chcę; a co mam uczynić? Czy mam ci posłać moich wojowników do Szejk Adi?
— Nie, gdyż mam u siebie dość wojowników, aby bez pomocy załatwić się z Turkami. Ukryj tylko twoich i przepuść Turków w spokoju, aby się czuli pewnymi.
— Nie mam pójść wślad za nimi?
— Nie, lecz zamknij drogę za nimi, żeby już nie mogli powrócić. Przesmyk na drugiem wzgórzu, po drodze stąd do Szejk Adi, jest tak wąski, że może nim iść tylko dwu ludzi obok siebie. Jeżeli tam usypiesz szaniec, będziesz mógł z dwudziestu wojownikami zabić tysiąc Turków.
— Uczynię to, ale co mi za to dasz?
— Jeżeli nie przyjdzie do walki tak, że sam ich zwyciężę, to otrzymasz pięćdziesiąt strzelb, jeżeli zaś będziesz musiał z nimi walczyć i będziesz się trzymał dzielnie, to otrzymasz sto flint tureckich.
— Sto flint tureckich! — zawołał wódz rozpromieniony. Z największym pośpiechem sięgnął po miód i włożył do ust kawał tak wielki, że myślałem, iż się udławi.
— Sto flint tureckich! — powtórzył żując. — A czy dotrzymasz ty słowa?
— Czy okłamałem cię już kiedy?
— Nie, jesteś moim bratem i towarzyszem, moim przyjacielem i sprzymierzeńcem. Zasłużę na te strzelby.
— Możesz je sobie zarobić tylko wówczas, jeżeli Turków nadchodzących puścisz w spokoju.
— Nie zobaczą nikogo z moich ludzi.
— I jeżeli im przeszkodzisz w odwrocie, gdybym nie zdołał ich otoczyć i zamknąć.
— Obsadzę nietylko przesmyk, lecz i boczne doliny, żeby nie mogli się wydostać ani w prawo, ani w lewo, ani naprzód, ani wtył.
— Postąpisz dobrze; nie chcę jednak, żeby wiele krwi popłynęło. Żołnierze temu nie winni; muszą słuchać gubernatora, a jeżeli będziemy zbyt srodzy, to padyszacha stać na to, żeby przeciwko nam wysłać wojsko potężne, które nas może zniszczyć.
— Rozumiem cię. Dobry wódz musi wiedzieć, jak użyć siły i podstępu. W takim razie może z małym orszakiem pobić wielkie nawet wojsko. Kiedy Turcy nadejdą?
— Urządzą tak, żeby z brzaskiem dnia mogli wpaść na Szejk Adi.
— Sami wpadną w zasadzkę. Wiem, że jesteś wojownikiem walecznym. Postąpisz z Turkami zupełnie tak, jak to zrobili swoim wrogom Haddedihnowie z Szammar tam w dolinie.
— Słyszałeś o tem?
— Ktoby o tem nie wiedział! Wieść o czynie tak bohaterskim leci prędko nad góry i doliny. Mohammed Emin zrobił szczep swój najbogatszem plemieniem.
Ali Bej uśmiechnął się do mnie skrycie i rzekł:
— Ładny to czyn schwytać tysiące bez walki.
— Mohammed Emin nie dokazałby tego sam. Jest silny i waleczny, ale miał obcego wodza przy sobie.
— Obcego? — zapytał chytrze Bej.
Gniewała go nieuwaga, okazywana mi przez wodza, więc podchwycił teraz sposobność do zawstydzenia go. Oczywiście, że nie szło tu o jakąś przesadę w pochwale.
— Tak, obcego — odparł wódz. — Czy nie wiesz o tem jeszcze?
— Opowiedz o tem!
Kurd opowiedział to w sposób następujący:
— Mohammed Emin, szejk Haddedihnów, siedział przed swym namiotem na naradzie z najstarszymi z plemienia. Wtem rozwarła się chmura i zjechał jeździec, którego koń dotknął ziemi w samym środku koła, utworzonego przez starszych.
— Sallam aaleikum! — przywitał ich.
— Aaleikum sallam! — odpowiedział Mohammed Emin. — Cudzoziemcze, kto jesteś i skąd przychodzisz?
Koń jeźdźca był czarny jak noc. On sam miał na sobie pancerną koszulę, naramienniki i nagolenniki, oraz hełm szczerozłoty. Dokoła hełmu miał szal, utkany przez rajskie huryski; tysiąc żywych gwiazd krążyło w jego oczach. Grot lancy jego był ze szczerego srebra, ostrze jej świeciło jak błysk piorunu, a pod tem przytwierdzone były brody stu zabitych nieprzyjaciół. Sztylet jego iskrzył się jak djament, a miecz jego roztrzaskać mógł stal i żelazo.
— Jestem wodzem z dalekiego kraju — odrzekł błyszczący. — Kocham cię, a słyszałem przed godziną, że plemię twe ma być wytracone. Dlatego wsiadłem na mego rumaka, który może lecieć jako myśl człowieka, i pośpieszyłem tu, aby cię ostrzec.
— Kto chce wygubić plemię moje? — spytał Mohammed.
Niebiański wyrzekł imiona nieprzyjaciół.
— Wiesz to napewne?
— Tarcza moja powiada mi wszystko, co się tylko dzieje na ziemi.
Mohammed popatrzył na złotą tarczę. W pośrodku jej znajdował się karbunkuł pięć razy większy od ręki mężczyzny, a w nim zobaczył wszystkich swoich nieprzyjaciół zebranych, aby przeciw niemu wyruszyć.
— Co za wojsko! — zawołał. — Jesteśmy zgubieni.
— Nie, gdyż dopomogę ci — odrzekł obcy. — Zgromadź wszystkich twych wojowników dokoła doliny Stopni i czekaj, aż przywiodę ci nieprzyjaciół.
Dał znak swojemu koniowi, który wzniósł się znowu wgórę i zniknął za chmurą. Mohammed Emin zaś uzbroił siebie i swoich, udał się do doliny Stopni i obsadził ją dokoła tak, że nieprzyjaciele mogli wejść, ale wyjść już nie mogli. Nazajutrz nadjechał obcy bohater. Świecił jako sto słońc, blask ten tak oślepił nieprzyjaciół, że zamknąwszy oczy, szli za nim w sam środek doliny Stopni. Tam jednak odwrócił tarczę, blask uszedł z niego, a oni otwarli oczy. Ujrzeli się wśród doliny, z której wyjścia nie było i musieli się poddać. Mohammed Emin nie pozabijał ich, lecz zabrał im część ich trzód i zażądał haraczu, który będą musieli płacić, dopóki ziemia stać będzie.
Tak opowiadał Kurd i zamilkł.
— A co stało się z obcym dowódcą? — zapyta Ali Bej.
— Sallam aaleikum — rzekł on. — Potem wzniósł się czarny koń jego w chmury i zniknął — brzmiała odpowiedź.
— To bardzo ładna historja, ale czy wiesz, że to stało się naprawdę?
— Stało się. Pięciu ludzi z Dżelu było w tym samym czasie w Salamijah, gdzie opowiadali to Haddedihnowie. Przechodzili tędy i powiadomili o tem mnie i moich ludzi.
— Masz rację. Historja ta stała się w rzeczywistości, lecz inaczej, niż ty o niej słyszałeś. Czy chciałbyś ujrzeć rumaka seraskiera?
— Panie, to niemożliwe.
— Możliwe, gdyż stoi niedaleko od ciebie.
— Gdzie?
— Ten kary ogier tam.
— Żartujesz, Beju!
— Nie żartuję, lecz mówię prawdę.
— Koń jest przepyszny, jakiego jeszcze nie widziałem, ale to koń tego człowieka.
— A ten człowiek, to obcy seraskier, o którym opowiadałeś.
— To niemożliwe!
Ze zdumienia rozwarł usta tak szeroko, że można było przedsięwziąć najdokładniejsze dentystyczne obserwacje i operacje.
— Niemożliwe, powiadasz? Czy okłamałem cię kiedy? Powiadam ci raz jeszcze, że to prawda.
Oczy i usta Kurda otwierały się coraz szerzej. Patrzył na mnie jak nieprzytomny i całkiem mimowolnie sięgnął ręką po miód. Minął go jednak i wsadził palce w worek z tytoniem. Nie zauważywszy tego wcale, nabrał porządną porcję tego narkotycznego ziela i wsunął ją między białe, błyszczące zęby. Ta zamiana wywołała tak szybki kurczowy skutek, że wódz przymknął szczęki natychmiast i bryznął Ali Bejowi całą zawartość ust swoich w oblicze.
— Katera peghamber — na proroka! Czy on ci to jest naprawdę? — zapytał jeszcze raz z najwyższem zakłopotaniem.
— Zapewniłem cię już o tem — odpowiedział obryzgany, ocierając sobie twarz końcem ubrania.
— O seraskierze! — zwrócił się teraz Kurd do mnie — atina ta, inziallah, keirah — daj Boże, żeby odwiedziny twoje przyniosły nam szczęście.
— Przyniosą ci szczęście; obiecuję ci to — odpowiedziałem.
— Koń twój jest tu, ten czarny — ciągnął dalej — ale gdzie twoja tarcza z karbunkułem, twój pancerz, twój hełm, twoja lanca, twój miecz?
— Słuchaj, co ci powiem! Jestem obcym wojownikiem, który był u Mohammed Emina, ale nie zstąpiłem z nieba. Przychodzę z dalekiego kraju, ale nie jestem jego seraskierem. Nie miałem złotej, ani srebrnej broni, ale tu widzisz broń, jakiej wy nie macie; z nią nie boję się nawet wielu nieprzyjaciół. Czy chcesz widzieć, jak strzela?
— Sere ta, ser babe ta, ser hemszer ta Ali Bej — na głowę twoją, na głowę twojego ojca, na głowę twojego przyjaciela Ali Beja, nie czyń tego! — prosił przestraszony. — Odłożyłeś twą tarczę i miecz, aby użyć tej broni, która jest może jeszcze niebezpieczniejsza. Nezanum zieh le dem — nie wiem, co ci dać, ale przyrzeknij mi, że będziesz moim przyjacielem.
— Naco się to przyda, że będziesz moim przyjacielem? W twoim kraju jest przysłowie: Diszmini be aquil szi yari, be aquil czitire — nieprzyjaciel z rozumem więcej wart od przyjaciela bez rozumu.
— Czy byłem nierozumnym, panie?
— Czyż nie wiesz, że należy gościa powitać, zwłaszcza, kiedy przychodzi z przyjacielem?
— Masz słuszność, panie! Karzesz mnie przysłowiem; pozwól mi, że odpowiem ci także przysłowiem: „Beczuk lazime thabe ’i mezinan bebe“ — „Mały musi słuchać wielkiego“. Bądź wielkim; ja będę słuchać ciebie.
— Posłuchaj wprzód mego przyjaciela; on zwycięży, a ty twoje flinty tureckie otrzymasz napewno.
— Gniewasz się. Przebacz mi! Ser, sere men; bu kalmeta ta sjub takzir nakem — na mą głowę; aby tobie służyć, nie będę szczędzić niczego! Weź te grona i jedz, weź ten tytoń i pal.
— Dziękujemy ci — odparł Ali Bej, który bądź co bądź przyzwyczajony był do spożywania czystych rzeczy. — Jedliśmy przed wyruszeniem w drogę i nie możemy opóźniać powrotu do Szejk Adi.
Podniósł się, a ja uczyniłem to samo. Dowódca odprowadził nas do ścieżki i przyrzekł obowiązek swój spełnić jak najściślej. Następnie odjechaliśmy tą samą drogą, którą przybyliśmy tutaj.