Przez pustynię/Część II/XI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol May
Tytuł Przez pustynię
Podtytuł Opowiadanie podróżnicze
Pochodzenie Opowiadania podróżnicze. Tom I
Wydawca Przez Lądy i Morza
Data wyd. 1938
Druk Druk. „Concordia“ Sp. Akc., Poznań
Miejsce wyd. Poznań, Lwów
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Durch die Wüste
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XI.
U CZCICIELI DJABŁA.

Tak więc znalazłem się w Mossul i oczekiwałem audjencji u baszy tureckiego.
Miałem z Mohammed Eminem udać się w góry kurdyjskie, aby syna jego Amada el Ghandur podstępem lub siłą wydobyć z twierdzy Amadijah; zadanie nie dające się rozwiązać byle jak. Waleczny szejk Haddedihnów wyruszyłby był najchętniej ze wszystkimi wojownikami swojego szczepu, aby się z nimi przebić przez terytorjum tureckie i napaść otwarcie na Amadijah. Było jednak mnóstwo ważnych powodów, które uniemożliwiały wykonanie tak fantastycznego planu. Człek pojedyńczy miał tu więcej nadziei powodzenia, niż cała horda Beduinów. To też Mohammed Emin zgodził się wkońcu na mój projekt wykonania we trzech tylko tego przedsięwzięcia. Tymi trzema byli: on, Halef i ja.
Oczywiście, potrzeba było dużego nakładu wymowy, aby sir Dawidowi, który aż nazbyt chętnie przyłączyłby się był do nas, wyjaśnić, że ze swoją zupełną nieznajomością języka i niezdolnością przystosowania się przyniósłby nam więcej szkody niż pożytku.
Wkońcu jednak zdecydował się pozostać przy Haddedihnach i tam czekać naszego powrotu. Tam mógł też posługiwać się rannym Grekiem Aleksandrem Kolletis, jako tłumaczem i grzebać za swoimi fowling-bulls. Haddedihnowie obiecali mu pokazać tyle ruin, ile tylko zechce. Do Mossul nie towarzyszył mi także, gdyż mu to odradziłem. Nie mógł mi tam na nic się przydać, a cel, który go tam prowadził, t.j. szukanie opieki u tamtejszego konsula angielskiego przestał teraz istnieć; narazie wystarczała mu zupełnie opieka Haddedihnów.
Zatarg ich z nieprzyjaciółmi był ostatecznie załatwiony. Wszystkie trzy szczepy poddały się i musiały zwycięzcom zostawić zakładników. Dzięki temu mógł Mohammed Emin swoich opuścić. Oczywiście, nie pojechał ze mną razem do Mossul, gdyż znalazłby się tam w nadzwyczajnem niebezpieczeństwie; umówiliśmy się natomiast, że zjedziemy się w ruinach Khorsabat, w starem assyryjskiem Saraghum. Pojechaliśmy więc razem tylko do Wadi Murr, Ain el Khalkhan i el Kasr. Tam jednak rozłączyliśmy się. Ja i Halef udaliśmy się do Mossul, szejk zaś przeprawił się na łodzi przez Tygrys, aby po drugiej stronie rzeki, wzdłuż Dżebel Maklub podążyć na miejsce umówionej schadzki.
Czego jednak ja sam chciałem w Mossul? Czy może szukać opieki u zastępcy Anglji? Ani mi to przez myśl nie przeszło. Byłem taksamo pewnym bezpieczeństwa bez tego jak z tem. Baszę musiałem jednak wyszukać; to było rzeczą nieodzowną. Chciałem się mianowicie zaopatrzyć we wszystko, coby tylko mogło być korzystnem dla naszego przedsięwzięcia.
W Mossul panował straszliwy upał. Termometr wskazywał 116 stopni Fahrenheita w cieniu, o ile znajdowało się na powierzchni ziemi. Zakwaterowałem się jednak w jednym z owych sardaub[1], w których mieszkańcy tego miasta zwykli przebywać w gorącej porze roku.
Halef siedział obok mnie i czyścił swoje pistolety. Przez pewien czas panowało między nami milczenie, poznałem jednak po moim małym towarzyszu, że mu coś leży na sercu. Wreszcie nagłym ruchem zwrócił się ku mnie i rzekł:
— O tem nie pomyślałem, zihdi!
— O czem?
— Że Haddedihnów już nigdy nie zobaczymy.
— Ah! dlaczegóż to?
— Chcesz się udać do Amadijah, zihdi?
— Tak jest. Wszak wiesz o tem już oddawna.
— Wiedziałem o tem, ale drogi, która tam prowadzi, nie znałem nigdy. Allah il Allah! To droga do śmierci i do dżehenny.
Zrobił przy tem minę tak poważnej wątpliwości, jakiej jeszcze nigdy nie widziałem u niego.
— Takie to niebezpieczne, hadżi Halefie Omarze?
— Nie wierzysz temu, zihdi? Czy nie słyszałem, że na tej drodze masz zamiar odwiedzić tych trzech mężów, którzy zowią się Pali, Selek i Melaf, tych trzech przez ciebie oswobodzonych na wyspie Abu Hammed, którzy, odzyskawszy siły i zdrowie w gościnie u Haddedihnów, udali się do swej ojczyzny?
— Odwiedzę ich.
— W takim razie jesteśmy zgubieni. Ty i ja jesteśmy prawdziwymi wiernymi; każdy wierny jednak, który do nich przybędzie, straci życie i niebo.
— To dla mnie nowość, hadżi Halefie. Kto ci to powiedział?
— O tem wie każdy muzułmanin. Czyż nie dowiedziałeś się dotąd, że kraj, w którym oni mieszkają, nazywa się Szejtanistan?
Aha, teraz wiedziałem już o czem myślał. Bał się Dżezidów, czcicieli djabła. Mimo to udałem, jakobym nic nie wiedział i zapytałem:
— Szejtanistan, kraina djabła? Dlaczego?
— Mieszkają tam Radjahl esz Szejtan, ludzie djabła, którzy czczą szejtana.
— Hadżi Halef Omarze, gdzie tu są ludzie czczący djabła?
— Nie wierzysz temu? Nie słyszałeś nigdy o takich ludziach?
— O, tak; widziałem nawet takich ludzi.
— A jednak udajesz, jakobyś mi nie wierzył.
— Nie wierzę ci istotnie!
— Mimo, że sam ich widziałeś?
— Ale nie tu. Byłem w kraju, położonym daleko, hen poza wielkiem morzem. Frankowie zowią go Australją. Tamto zastałem ludzi dzikich, którzy mają szejtana, zwanego przez nich Yahu. Tego wyznają, tu jednak niema ludzi, czczących szatana.
— Zihdi, jesteś mędrszym ode mnie i od wielu innych ludzi, czasem jednak rozsądek twój i twoja mądrość ulatują precz. Zapytaj każdego człowieka, którego spotkasz, a powie ci, że szejtaniści czczą djabła.
— A czy ty byłeś przytem, jak go czcili?
— Nie, słyszałem jednak o tem.
— A czy byli przytem owi ludzie, od których to słyszałeś?
— Oni słyszeli to także od innych.
— A zatem powiadam ci, że żaden człowiek tego jeszcze nie widział. Dżezidzi nie dopuszczają przy swoich nabożeństwach obecności człowieka, który wierzy w co innego niż oni.
— To prawda?
— Tak, a przynajmniej uważają za nadzwyczajnie rzadki wyjątek, gdy komu obcemu pozwolą być na nabożeństwie.
— Mimo to wie się o wszystkiem, co czynią.
— No i co?
— Czy nie słyszałeś nigdy, że nazywa się ich Dżeragh Sonderan?
— Owszem.
— Musi to być nazwa czegoś złego; nie wiem, co ona znaczy.
— Znaczy to tyle, co: „gasiciel światła“.
— Widzisz, zihdi! Podczas ich obrzędów, przy których obecne są ich kobiety i dziewczęta, gasi się światło.
— Jeżeli tak, to wiedz, że powiedziano ci wielkie kłamstwo. Zamieniono Dżezidów z inną sektą[2], której wyznawcy mają to czynić istotnie. Co zresztą wiesz o nich jeszcze?
— W ich świątyniach stoi kogut lub paw, którego czczą, a to jest djabeł.
— Czy jest on nim rzeczywiście?
— Tak.
— I w każdej świątyni jest taki kogut?
— Tak.
— Iluż tych djabłów musiałoby być w takim razie? Mnie się zdaje, że istnieje tylko jeden.
— O, zihdi, istnieje tylko jeden, ale on jest wszędzie obecny. Przytem mają oni jeszcze fałszywych aniołów?
— A ilu?
— Wiesz, czego uczy koran, że istnieją tylko czterej archaniołowie: Dżebrail[3], który jest Ruh el Kuds[4], razem z Allahem i Mohammedem w trójcy jedyny, zupełnie jak u chrześcijan: Ojciec, Syn i Duch święty. Po nim następuje Azrail czyli anioł śmierci, zwany także Abu Jahah, potem Mikail, a wkońcu Izrafil. Czciciele djabła mają natomiast aż siedmiu archaniołów, a ci zwą się: Michaił, Gabrail, Rafail, Acrail, Dedrail, Acrafil i Szemkil. Czy to nie jest fałszywe?
— Nie jest fałszywe, gdyż i ja także wierzę w to, że archaniołów jest siedmiu.
— Ty? Dlaczego? — zapytał zdumiony.
— Święta księga chrześcijan tak powiada, a ja więcej wierzę jej niż koranowi.
— O, zihdi, co słyszę! Byłeś w Mekce, jesteś hadżim i więcej wierzysz w kitab niewiernych, aniżeli słowom proroka! No, teraz nie dziwię się już, że chcesz się udać pomiędzy Dżezidów.
— Możesz wrócić; pójdę sam!
— Wrócić? Nie! Możliwe jednak, że Mohammed mówi tylko o czterech aniołach dlatego, że nie było ich w niebie podówczas, gdy on był tam w górze. Mieli zajęcie na ziemi i nie mógł wskutek tego ich poznać.
— Powiadam ci, hadżi Halef Omarze, że nie masz powodu bać się czcicieli djabła. Nie wyznają oni szejtana, nie wymawiają nawet jego imienia. Lubią czystość, są godni zaufania, wdzięczni, waleczni i szczerzy, a to rzadko znajdziesz u wiernych. Zresztą nie utracisz wśród nich swej wiecznej szczęśliwości, gdy nie zabiorą ci twojej wiary.
— Nie zmuszą mnie do czci dla djabła?
— Nie, zapewniam cię o tem!
— Ale zabiją nas!
— Ani ciebie, ani mnie.
— Zabili jednak już tylu innych; nie zabijają chrześcijan, lecz muzułmanów.
— Bronili się tylko, gdy ich chciano wytępić. Zabijali dlatego tylko mahometan, że ci ich atakowali, a nie chrześcijanie.
— Ale ja jestem muzułmanin.
— Oni będą twoimi przyjaciółmi, ponieważ są moimi. Czyż nie pielęgnowałeś trzech z nich, póki nie wyzdrowieli?
— To prawda, zihdi. Nie opuszczę cię, lecz pójdę z tobą.
Wtem usłyszałem odgłosy kroków na schodach. Weszli dwaj mężczyźni, aghowie nieregularnych wojsk haszy. Stanęli u wejścia, a jeden z nich zapytał:
— Czy ty jesteś tym niewiernym, którego mamy prowadzić?
Od chwili, w której przedstawiłem się haszy, przestałem nosić koran, wiszący przedtem zawsze na moich piersiach. Tej odznaki pielgrzymiej nie śmiałem tutaj pokazać. Pytający czekał na odpowiedź, której mu jednak nie dałem; udałem nawet, jak gdybym go ani nie widział, ani nie słyszał.
— Czy jesteś głuchy i ślepy, że nie odpowiadasz? — zapytał szorstko.
Ci Arnauci są nieokrzesani, nieokiełznani i niebezpieczni. Przy lada sposobności nietylko chwytają za broń, lecz robią z niej także użytek. Nie miałem jednak zamiaru tak ni stąd ni zowąd znosić ich sposobu zachowania się. Mimowolnie niemal sięgnąłem po rewolwer do hawku[5] i zwróciłem się do służącego:
— Hadżi Halef Omarze Agho, powiedz mi, czy jest kto tutaj?
— Tak jest.
— Kto taki?
— Są dwaj sabici[6], którzy chcą z tobą mówić.
— Kto ich posyła?
— Basza, oby mu Allah udzielił jak najdłuższego żywota.
— To nieprawda! Jestem Emir Kara Ben Nemzi a basza — Allah niech go osłania — przysłałby mi łudzi uprzejmych. Powiedz tym ludziom, którzy miast powitania obelgę wnoszą na ustach swoich, żeby sobie odeszli. Niechaj powtórzą temu, który ich wysłał, słowa, wyrzeczone tu przeze mnie do ciebie.
Chwycili rękoma za głownie pistoletów i spojrzeli na siebie pytająco. Na to, jak gdyby przypadkiem, zwróciłem ku nim lufę mojej broni i zmarszczyłem czoło, jak mogłem, najsurowiej.
— No, hadżi Halef Omarze, co ci rozkazałem?
Widziałem po zachowaniu się małego człowieczka, że postępowanie moje było całkiem w jego guście. I on miał już w ręku jeden ze swych pistoletów i z nadzwyczajną dumą na obliczu zwrócił się w stronę, gdzie było wejście.
— Posłuchajcie tego, co wam powiem! Ten waleczny i sławny effendi, to Emir Kara Ben Nemzi, jam zaś Halef Omar Agha ben Hadżi Abul Abbas Ibn Hadżi Dawud al Gossarah. Słyszeliście, co powiedział mój effendi. Idźcie i czyńcie, jak wam rozkazał.
— Nie pójdziemy, basza nas przysłał.
— Więc idźcie do baszy i powiedzcie mu, żeby nam przysłał ludzi uprzejmych. Kto przybywa do mojego effendi, ma zdjąć obuwie i wygłosić powitanie.
— U niewiernego — — —
W mgnieniu oka zerwałem się i stanąłem przed nimi.
— My mamy — — —
— Za drzwi!
W tej chwili prawie zostaliśmy sami z Halefem. Mogli poznać już po mnie, że bynajmniej nie miałem ochoty przyjmować od nich jakichkolwiek przepisów. — Należy wiedzieć, jak postępować z mieszkańcami Wschodu. Człowiek z Zachodu sam sobie winien, jeżeli czuje się przez nich upokorzonym. Szczypta osobistej odwagi i jak największa doza bezczelności, poparta tą cnotą, którą u nas nazwanoby ordynarnością, wywołują tu w pewnych warunkach efekt jak najlepszy. Oczywiście zachodzą też okoliczności, kiedy to człowiek musi się pogodzić z niejednem. Wówczas jednak wskazanem jest udawać, że się nic nie zauważyło. Należy do tego nietylko znajomość stosunków i uwzględnienie każdego poszczególnego wypadku, lecz i wprawa w wyborze, co lepsze: grubjaństwo, czy cierpliwość i panowanie nad sobą, broń w ręku, czy ręka w sakiewce.
— Zihdi, co uczyniłeś! — zawołał Halef.
Mimo swojej nieustraszoności bał się skutków mego zachowania.
— Co uczyniłem? Wyrzuciłem za drzwi obu nicponiów.
— Czy znasz tych Arnautów?
— Żądni są krwi i mściwi.
— Są tacy. Czyż nie widziałeś w Kahirze, jak jeden z nich zastrzelił starą kobietę za to tylko, że mu z drogi nie ustąpiła? Była ślepa!
— Widziałem to; ci jednak nie zastrzelą nas tutaj.
— A znasz ty baszę?
— To bardzo dobry człowiek.
— O, bardzo dobry, zihdi. Mossul jest na pół bezludny, bo wszyscy jego się boją. Nie minie dzień, żeby dziesięciu albo dwunastu ludzi nie otrzymało bastonady. Kto się okaże bogatym, nie żyje nazajutrz, a majątek jego należy do baszy. On szczuje szczepy Arabów na siebie wzajem i rzuca się potem na zwycięzcę, aby mu zdobycz odebrać. On mówi do swych Arnautów: „Idźcie, niszczcie, mordujcie, ale przynoście mi pieniądze.“ Oni czynią to, a on staje się bogatszym od padyszacha. Kto dziś jeszcze był jego przyjacielem, tego jutro wtrąca do więzienia, a pojutrze go ścina. Zihdi, on i z nami tak postąpi.
— Trzeba na to zaczekać.
— Coś ci powiem, zihdi. Skoro tylko zauważę, że chce nam zrobić coś złego, zastrzelę go. Nie umrę bez zabrania go ze sobą.
— Nie będziesz wcale w takiem położeniu, gdyż ja sam idę do niego.
— Sam?... Do tego nie dopuszczę. Idę razem.
— Czy mogę wziąć cię ze sobą, jeżeli mnie tylko zechce widzieć u siebie?
— Allah il Allah. Skoro tak, to będę czekał tutaj. Ale przysięgam ci na proroka i wszystkich kalifów: jeżeli do wieczora nie będziesz spowrotem, to każę mu oznajmić, że mam mu donieść coś ważnego; on mnie przyjmie, a ja palnę mu w łeb dwiema kulami.
To było powiedziane poważnie i jestem przekonany, że ten odważny człeczyna uczyniłby to na pewno. Takiej przysięgi nie złamałby nigdy.
— A Hanneh? — spytałem.
— Niech płacze, ale będzie dumną ze mnie. Nie powinna kochać mężczyzny, który pozwoliłby zabić swojego effendiego.
— Dziękuję ci, mój dobry Halefie, ale jestem przekonany, że do tego nie dojdzie.
Po chwili usłyszeliśmy znowu kroki. Wszedł zwyczajny żołnierz, zdjąwszy wprzód za drzwiami obuwie.
— Salama! — powitał.
— Sallam! czego chcesz?
— Czy jesteś effendim, który pragnie mówić z baszą?
— Tak jest.
— Basza — oby Allah dał mu tysiąc lat życia! — przysłał ci lektykę, żebyś doń przybył.
— Idź na górę, ja zaraz przyjdę.
Gdy się ten oddalił, rzekł Halef:
— Zihdi, widzisz, że zaczyna być źle.
— Dlaczego?
— Nie przysyła aghi, lecz prostego żołnierza.
— Może być, ale tem się nie kłopocz.
Wyszedłem po kilku schodach na dwór. Ach! Przed domem stał oddział, złożony z około dwudziestu Arnautów, uzbrojonych od czuba do pięty. Dowodził nimi jeden z owych dwu aghów, którzy byli u mnie poprzednio. Dwaj hamale[7] trzymali w pogotowiu krzesło na noszach.
— Wsiadaj — rozkazał agha z ponurym wyrazem twarzy.
Zachowałem się, jakgdyby mię to wcale nie obeszło, chociaż ta eskorta kazała mi się domyśleć, że byłem niejako wzięty do niewoli. Poniesiono mnie kłusem, i zatrzymano się aż przed bramą.
— Wysiądź i chodź za mną — rozkazał agha w tonie jak poprzednio.
Poprowadził mnie schodami na górę do pokoju, gdzie stali zgromadzeni rozmaici oficerowie, którzy mierzyli mnie ponuremi spojrzeniami. U wejścia siedziało kilka osób cywilnych. Byli to ludzie z miasta, po których poznać było można, że się tu w tej jaskini lwa czuli nieswojo. Mnie oznajmiono natychmiast. Zdjąłem sandały, które w tym celu włożyłem poprzednio i wszedłem.
— Sallam aaleikum! — powitałem, pochylając się z rękoma skrzyżowanemi na piersiach.
— Sal — — —
Basza przerwał powitanie, ale natychmiast jął mówić dalej:
— Posłaniec twój powiedział, że jakiś Frank chce ze mną mówić.
— Tak jest.
— Czy jesteś muzułmaninem?
— Nie.
— A mimo to śmiesz używać powitania muzułmańskiego.
— Ty jesteś muzułmanin, ulubieniec Allaha i padyszacha — niechaj mu Bóg błogosławi — mamże cię witać pozdrowieniem pogan, nie mających Boga, ani ksiąg świętych?
— Jesteś zuchwały, cudzoziemcze!
Basza obrzucił mnie dziwnem jakiemś, świdrującem spojrzeniem. Był to człowiek niewielki i bardzo chudej postaci. Twarz jego byłaby zupełnie pospolitą, gdyby nie było w niej rysu przebiegłości i okrucieństwa. Miał przytem spuchnięty prawy policzek. Obok niego stała miska, napełniona wodą, służąca mu za spluwaczkę. Strój miał cały z jedwabiu. Głownia sztyletu i agrafa na turbanie iskrzyły się od djamentów; jego palce lśniły pierścieniami, a nargile, z której palił, była z pewnością najdroższą ze wszystkich, jakie kiedykolwiek widziałem.
Przez chwilę mierzył mnie od stóp do głów, poczem zapytał:
— Dlaczego nie kazałeś mi się przedstawić przez konsula?
— Mój kraj nie ma konsula w Mossul, a inni konsulowie są mi tak samo obcy jak ty. Konsul nie może mnie zrobić lepszym ani gorszym, niż jestem, a ty masz oko bystre; nie potrzebujesz mnie poznawać dopiero przez oko konsula.
— Maszallah! Mówisz istotnie bardzo zuchwale, mówisz, jak gdybyś był jakimś bardzo wielkim człowiekiem.
— Czy ktoś inny odważyłby się ciebie odwiedzać?
To było już naprawdę bezczelne, ale dostrzegłem odrazu, że zrobiło zamierzone wrażenie.
— Jak się nazywasz?
— Hasredin[8], mam rozmaite imiona.
— Rozmaite? Mnie się wydaje, że człowiek ma jedno imię.
— Zazwyczaj. U mnie jednak jest inaczej, gdyż w każdym kraju, u każdego narodu, który poznałem, nazywano mnie inaczej.
— Widziałeś zatem wiele krajów i ludów?
— Tak.
— Wymień te narody!
— Osmanli, Franzesli, Engleterrli, Espanioli...
Wyliczyłem mu wcale ładny szereg nazw, rozpoczęty z grzeczności od Ottomanów. Oczy jego otwierały się coraz to szerzej za każdem mojem słowem.
Wreszcie jednak wybuchnął:
— Hej, hej![9] jest więc aż tyle ludów na ziemi?
— O jeszcze o wiele więcej!
— Allah akbar! Bóg jest wielki! On stworzył tyle narodów, ile mrówek jest w mrowisku. Jesteś jeszcze młody. Jak mogłeś zwiedzić tyle krajów? Ile miałeś lat, kiedy opuszczałeś swój kraj?
— Miałem lat osiemnaście, gdy przez morze udałem się do Zeni Dünja[10].
— A co ty jesteś?
— Piszę do gazet i książek, które potem drukują.
— Co piszesz tutaj?
— Opisuję przeważnie to, co widzę i słyszę, to, co przeżywam.
— Czy w tych chaberler[11] występują ludzie, z którymi się stykasz?
— Tylko najdoskonalsi.
— Ja także?
— Tak, i ty!...
— A cobyś napisał o mnie?
— Baszo, jak mogę wiedzieć o tem już teraz? Mogę opisywać ludzi tak, jak się względem mnie zachowali.
— A kto to czyta?
— Wiele tysięcy ludzi wielkich i małych.
— Baszowie i książęta też?
— Tak jest, i oni.
W tej chwili doleciały mię z dziedzińca odgłosy razów z towarzyszeniem jęków karanego. Jąłem mimowolnie nadsłuchiwać.
— Nie słuchaj tego — upomniał basza — to jest mój hekim.
— Twój lekarz? — zapytałem zdziwiony.
— Tak jest. Czy miałeś kiedy disz agrizi?[12]
— Jeszcze jako dziecko.
— Więc wiesz, co to znaczy. Mam chory ząb. Ten pies miał mi go wyrwać, ale czynił to tak niezręcznie, że zbyt mnie bolało. Za to teraz bierze kije. Ja nie mogę teraz ust złożyć razem.
Nie może ust złożyć? Czyżby ząb był już podważony? Postanowiłem skorzystać z tego.
— Baszo, czy mogę zobaczyć ten chory ząb?
— Jesteś hekimem?
— Przy sposobności.
— To chodź tu! Na dole po prawej stronie.
Otworzył usta, a ja zajrzałem.
— Pozwolisz mi dotknąć się tego zęba?
— Jeżeli to nie będzie bolało.

Omal że nie roześmiałem się w twarz srogiemu baszy. Był to kieł, który tak lekko trzymał się w opuchłem dziąśle, że wystarczały już palce do dokończenia przerwanej widocznie operacji.
Wetknąłem baszy w usta dwa palce i naciskałem z początku...
— Wiele razów ma hekim otrzymać?

— Sześćdziesiąt.
— Czy każesz mu darować te, których jeszcze nie dostał, jeżeli wyjmę ci ząb bez bólu?
— Tego nie potrafisz.
— Potrafię.
— Dobrze, ale skoro mnie zaboli, to ty otrzymasz razy, darowane tamtemu.
Klasnął w ręce i wszedł oficer.
— Puścić hekima. Ten cudzoziemiec wstawił się za nim.
Oficer cofnął się ze zdumieniem w obliczu.
Wetknąłem baszy w usta dwa palce i naciskałem z początku — tak dla hokus-pokus — ząb sąsiedni. Następnie chwyciłem chory kieł i wyjąłem go. Pacjentowi drgnęły powieki, zdaje się jednak, iż nie przypuszczał, że ząb miałem już w ręku. Ujął mnie za rękę i odsunął ją.
— Skoro jesteś hekimem, to nie próbuj tak długo. Tu leży to!
Przy tych słowach wskazał na podłogę. Trzymając ząb niepostrzeżenie między palcami, schyliłem się. Przedmioty, które ujrzałem, to były: stary, całkiem już nie do użycia lewarek, a obok szczypce do zębów — ale jakie! Możnaby niemi wyciągnąć z ognia dusze do żelazka. Odrobina blagi nie mogła zaszkodzić. Wjechałem baszy obcęgami w niezbyt małe usta.
— Uważaj, czy będzie boleć. Bir-iki-icz — raz, dwa, trzy! Oto nieposłuszny, który sprawił ci tyle cierpień.
Dałem mu ząb, a on spojrzał na mnie zdumiony,
— Maszallah! Ja nic nie czułem.
— Oto masz lekarzy Zachodu, baszo!
Dotknął się kilkakroć dziąseł, oglądnął ząb i tak się dopiero przekonał, że jest uwolniony od zęba.
— Jesteś wielkim hekimem! Jak cię mam zwać?
— Beni Arabowie zowią mię Kara Ben Nemzi.
— Czy każdy ząb tak dobrze wyjmujesz?
— Hm, zależy od okoliczności.
Klasnął ponownie w ręce. Zjawił się ten sam oficer, co przedtem.
— Zapytaj wszystkich w domu, czy kogo nie bolą zęby.
Adjutant zniknął, a mnie wydało się, że sam dostałem bólu zębów, pomimo, że mina baszy stała się bardzo łaskawą.
— Dlaczego nie poszedłeś natychmiast za moimi wysłańcami.
— Ponieważ mnie zelżyli.
— Opowiedz to!
Opisałem mu zdarzenie. Słuchał uważnie, poczem podniósł rękę, grożąc mi.
— Postąpiłeś nierozważnie. Nakazałem to i należało ci przyjść tu natychmiast. Podziękuj Allahowi, że objawił ci sposób wyjmowania zębów bez bólu.
— A co byłbyś mi był uczynił?
— Poniósłbyś karę; jaką, tego nie wiem narazie.
— Karę? Nie uczyniłbyś tego.
— Maszallah! Czemu nie? Któżby mi w tem był przeszkodził?
— Sam padyszach.
— Padyszach? — zapyta zdumiony.
— Nikt inny. Nic złego nie zrobiłem i mogę żądać, żeby twoi aghowie byli dla mnie uprzejmi. A może wydaje ci się, że nie potrzeba uwzględniać tego tirszeh[13]. Weź i czytaj!
Rozwinął pergamin i rzuciwszy nań okiem, przyłożył go z czcią do czoła, do ust i do piersi.
— Bu-dieruldi padyszacha. Niech mu Allah błogosławi.
Przeczytał, złożył i oddał mi spowrotem.
— Znajdujesz się w gielgeda padiszahnin. Skąd przychodzisz do tego?
— Jesteś gubernatorem Mossulu! Skąd przychodzisz do tego, baszo?
— Istotnie jesteś bardzo zuchwały. Jestem gubernatorem tutejszego powiatu, ponieważ oświeciło mię słońce padyszacha.
— A ja znajduję się w gielgeda padyszahnin, ponieważ łaska jego zajaśniała nade mną. Padyszach dał mi prawo zwiedzać wszystkie jego kraje, a potem napiszę w wielkich księgach i gazetach, jak tam byłem przyjęty.
To podziałało. Wskazał mi drogi dywan smyrneński:
— Usiądź.
Następnie kazał młodemu murzynowi, który przed nim siedział pochylony, aby mu przyrządził fajkę i kawę, a dla mnie, żeby przyniósł drugą fajkę.
Przyniesiono też moje sandały, które musiałem włożyć natychmiast. Siedzieliśmy obok siebie, paląc i pijąc, jak gdybyśmy byli dawnymi znajomymi. On zdawał się coraz to większą przyjemność znajdować w mojem towarzystwie. Aby mi tego dowieść, kazał wejść obu arnauckim aghom i zapytał:
— Mieliście tego beja do mnie przyprowadzić?
— Tak rozkazałeś, panie — rzekł jeden z nich.
— Nie powitaliście go i zatrzymaliście na nogach wasze sandały. Nazwaliście go nawet niewiernym.
— Tak powiedzieliśmy, bo tak ty go nazwałeś.
— Milcz, psie, i powiedz, czy ja go rzeczywiście tak nazwałem.
— Panie ty — — —
— Milcz! Nazwałem go niewiernym?
— Nie, baszo!
— A jednak to twierdziłeś. Idźcie nadół na dziedziniec. Każdy z was ma dostać pięćdziesiąt razów na podeszwy. Oznajmijcie to tam!
Był to rzeczywiście wspaniały dowód przyjaźni dla mnie. Pięćdziesiąt razów. To było jednak w każdym razie za wiele. Przystałbym był, żeby wzięli po dziesięć lub piętnaście, wobec tego jednak musiałem się ująć za nimi.
— Baszo, rządzisz sprawiedliwie — zauważyłem.
— Twoja mądrość wzniosła, ale jeszcze wyższą jest twoja dobroć. Łaska jest prawem wszystkich cesarzy, wszystkich królów i panujących. Jesteś księciem Mossulu i każesz łasce swej zabłysnąć nad tymi dwoma ludźmi.
— Nad tymi dwoma drabami, którzy cię obrazili. Czyż to nie tak samo, jakgdyby mnie to spotkało?
— Panie, stoisz tak wysoko ponad nimi, jako gwiazda nad ziemią. Szakal wyje ku gwiazdom, one jednak nie słyszą tego i świecą dalej. Będą wszyscy sławić twoją dobroć na Wschodzie, skoro się dowiedzą, że wysłuchałeś mej prośby.
— Te psy tego nie warte, żebyśmy im przebaczyli. Żebyś jednak wiedział, że cię lubię, niechaj nie ponoszą swej kary. Ruszajcie precz i nie pokazujcie się dzisiaj przed mojem obliczem!
Skoro opuścili pokój, zapytał:
— W jakim kraju byłeś ostatnio?
— W Gipt. Następnie przez pustynię przybyłem do ciebie.
Powiedziałem mu tak, ponieważ nie chciałem skłamać, a z drugiej strony nie mogłem mu też powiedzieć, że byłem u Haddedihnów.
— Przez pustynię, a którą? Zapewne przez pustynię Synai i Syrji. O, to droga niedobra; dziękuj jednak Bogu, że nią poszedłeś.
— Czemu?
— Gdyż w przeciwnym razie dostałbyś się był pomiędzy Arabów Szammar i zostałbyś przez nich zamordowany.
— Czyż ci Szammarowie są tacy okropni, wasza wysokość? — spytałem.
— Jest to hołota zuchwała i rozbójnicza, którą muszę przepędzić. Nie płacą ani podatków, ani haraczu i dlatego też rozpocząłem ich już niszczyć.
— Czy wysłałeś przeciwko nim twoje wojska?
— Nie, Arnauci są do czegoś lepszego.
To „coś lepszego“ było łatwo odgadnąć. Mieli obdzierać poddanych dla wzbogacenia baszy.
— Ach, zgaduję!
— Co zgadujesz?
— Rozumny panujący oszczędza swoich i zwalcza wrogów, różniąc ich między sobą nawzajem.
— Allah il Allah! Frankowie nie są ludźmi głupimi. Uczyniłem tak istotnie.
— Czy to się udało?
— Nie, i wiesz kto tem u zawinił?
— Któż?
— Anglicy i jakiś obcy emir. Haddedihnowie są najwaleczniejsi ze wszystkich Szammarów. Mieli być zniszczeni bez przelania krwi moich. W tym celu wysłaliśmy przeciwko nim trzy inne szczepy. Wtem pojawił się ten Anglik z emirem i zwerbował plemiona, które Haddedihnom pomogły. Moi sprzymierzeńcy zostali pobici i wzięci do niewoli. Stracili przytem większą część swoich trzód i muszą płacić haracz.
— Do jakiego szczepu należał ten emir?
— Tego nikt nie wie, ale powiadają, że to nie człowiek. Sam jeden zabija w nocy lwa, kula jego dosięga o wiele mil, a oczy jego jarzą się w ciemności jak ogień piekielny.
— A nie możesz go pojmać?
— Spróbuję, ale nadzieja niewielka. Abu Hammedowie już go raz byli pojmali, ale uciekł im na koniu powietrzem.
Poczciwy basza był widocznie nieco zabobonny. Nie przeczuwał, że ten czart pił z nim właśnie kawę.
— Od kogo dowiedziałeś się o tem, wasza wysokość?
— Od pewnego Obeidy, którego przysłano mi z wieścią wówczas, kiedy już było zapóźno. Haddedihnowie zabrali już byli trzody.
— Czy ich ukarzesz?
— Zapewne!
— Natychmiast?
— Chciałbym, ale muszę im jeszcze pozwolić na zwłokę, pomimo że wojska me już zgromadziłem. Czy byłeś już w ruinach Kufjundżik?
— Nie.
— Tam zebrało się całe wojsko, które ma wyruszyć przeciwko Szammarom. Narazie jednak wysyłam moich ludzi gdzieindziej.
— Czy mogę zapytać dokąd?
— To moja tajemnica i nikt nie może się o tem dowiedzieć. Wiesz także, że należy zawsze zachowywać tajemnice dyplomatyczne.
W tej chwili wszedł człowiek, którego poprzednio wysłał był basza z poleceniem wyszukania kogoś cierpiącego na zęby. Usiłowałem z twarzy jego odczytać rezultat poszukiwań. Nie byłoby mi przyjemnie starym lewarem lub potwornemi obcęgami czynić wyłom w palisadzie zębów któregoś z Arnautów; zwłaszcza, że szło o operację bez bólu, co było w każdym razie nieodzownem żądaniem.
— No? — zapytał gubernator.
— Przebacz, baszo! Nie znalazłem nikogo cierpiącego na disz aghrizi.
— A ty sam na to nie cierpisz?
— Nie.
Ulżyło mi. Miły basza zwrócił się do mnie z ubolewaniem:
— Szkoda! Chciałem ci dać sposobność do wzbudzenia podziwu dla twojej sztuki. Ale może znajdzie się ktoś jutro lub pojutrze.
— Jutro lub pojutrze już mnie tutaj nie będzie.
— Nie? Musisz zostać. Zamieszkasz w moim pałacu i będą ci służyć, jak mnie.
— Odejdź.
To słowo odnosiło się do oficera, który się też oddalił. Po jego odejściu odpowiedziałem:
— A jednak muszę wyjechać narazie. Powrócę tu jednak znowu.
— Dokąd chcesz się udać?
— Chcę się dostać w góry kurdyjskie.
— Jak daleko?
— To jeszcze nie postanowione. Może do Tura Szina, a może nawet aż do Dżulamerik.
— Czego tam chcesz?
— Chcę się dowiedzieć, jacy tam ludzie i jakie rośliny i zioła rosną w owych okolicach.
— A czemu ma się to stać tak nagle, że nie możesz nawet kilku dni spędzić u mnie.
— Gdyż rośliny, których szukam, zwiędną do tego czasu.
— Nie masz co poznawać tamtejszych ludzi. Mieszkają tam kurdyjscy rozbójnicy i nieco Dżezidów, których niechaj Allah potępi. A zioła, na co? Ach, ty jesteś hekimem i trzeba ci ziół. Ale czy nie pomyślałeś nad tem, że Kurdowie mogą cię zabić?
— Byłem już wśród gorszych ludzi.
— Bez towarzyszy, bez Arnautów lub Baszybożuków?
— Mam ostry sztylet i dobrą strzelbę a... mam, baszo, i ciebie.
— Mnie?
— Tak. Wszak władza twoja sięga aż do Amadijah?
— Właśnie tak daleko. Amadijah jest twierdzą graniczną mojego okręgu. Mam tam armaty i załogę, złożoną z trzechset Albańczyków.
— Amadijah musi być twierdzą bardzo silną.
— Nietylko silną, lecz wprost niezdobytą. Jest ona kluczem do kraju wolnych Kurdów, chociaż i szczepy podbite są złe i niesforne.
— Widziałeś moje bu-dieruldi i użyczysz mi swej opieki. Oto prośba, z którą przyszedłem do ciebie.
— Będzie wysłuchana, lecz pod jednym warunkiem.
— Pod jakim?
— Wrócisz tu znowu i będziesz moim gościem.
— Przyjmuję ten warunek.
— Dam ci dwóch Khawassów dla usługi i ochrony. Czy wiesz, że będziesz przechodzić przez kraj Dżezidów?
— Wiem o tem.
— Jest to lud zły i nieposłuszny, któremu trzeba pokazywać zęby. Czczą djabła, gaszą światła i piją wino.
— Czy to ostatnie jest czemś tak złem?
Spojrzał na mnie badawczo zukosa.
— A ty pijesz wino?
— Bardzo chętnie.
— Masz wino z sobą?
— Nie.
— Myślałem, że masz; gdyby tak było, odwiedziłbym cię był przed odjazdem.
Aby móc usłyszeć coś takiego, na to musiałem już posiadać pewien stopień jego zaufania. Mogłem z tego skorzystać, więc rzekłem:
— Odwiedź mnie, mogę dostać wina.
— Czy i takiego, co pryska?
Miał na myśli szampan.
— Czy piłeś, baszo, już kiedy takie wino?
— O, nie! Czyż nie wiesz, że prorok zakazał pić wina, a ja jestem wiernym wyznawcą koranu.
— Wiem o tem, ale takie pryskające wino można zrobić sztucznie i wówczas nie będzie to właściwie winem.
— Umiesz robić wino pryskające?
— Tak jest.
— Trwa to jednak długo — może kilka tygodni, a nawet miesięcy?
— Kilka godzin.
— Możesz mi przyrządzić taki napój?
— Chętnie, ale nie mam rzeczy potrzebnych do tego.
— Czego ci trzeba?
— Flaszek.
— To mam.
— Cukru i rodzynków.
— Dostaniesz ode mnie.
— Octu i wody.
— Ma mój mudbachdżi[14].
— Poza tem kilka artykułów, których można dostać tylko w aptece.
— Czy należą do ilaczlar?[15]
— Tak jest.
— Mój hekim ma aptekę; czy trzeba ci jeszcze czego?
— Nie, ale musiałbyś mi pozwolić przyrządzić wino w twej kuchni.
— Czy mogę się przypatrywać, aby się tego nauczyć?
— To prawie niemożebne, baszo! Przyrządzać wino, które może pić muzułmanin, wino, które pryska i duszę rozwesela, to bardzo wielka tajemnica.
— Dam ci, czego zażądasz.
— Nie sprzedaje się tajemnicy tak ważnej. Przyjaciel tylko może ją poznać.
— Czyż nie jestem twym przyjacielem, Kara ben Nemzi? Kocham cię i zgodzę się chętnie na wszystko, o co poprosisz.
— Wiem o tem, baszo, i dlatego poznasz mą tajemnicę. Ile flaszek mam ci napełnić?
— Dwadzieścia, a może to za wiele?
— Nie! Chodźmy do kuchni!
Basza z Mossul był napewno potajemnie poddanym króla Bakchusa. Zapaliliśmy nowe fajki i udaliśmy się do kuchni.
Panowie z przedpokoju zrobili ogromne oczy, widząc mnie z fajką przymierza, kroczącego tak po przyjacielsku u jego boku; ja jednak nie zwracałem na nich uwagi. Kuchnia mieściła się na parterze. Był to pokój wysoki i ciemny z ogromnym kominem, w którym nad ogniem wisiał duży kocioł, pełen wrzącej wody, przeznaczonej do robienia kawy. Nasze pojawienie się tam wywołało nie tyle niespodziankę ile przerażenie. Na ziemi siedziało pięciu czy sześciu hultajów z fajkami i dymiącą mokką przed sobą. Basza nie był, zdaje się, nigdy przedtem w kuchni i ludzie ci skamienieli ze strachu na jego widok. Siedzieli nadal i patrzyli na nas szeroko rozwartemi oczyma.
Basza wstąpił w ich koło, roztrącił ich kopnięciami i zawołał:
— Wstawać, próżniaki, niewolniki! Nie znacie mnie, że siedzicie dalej, jak gdybym był kimś równym wam?
Zerwali się, lecz natychmiast padli znowu na ziemię — jemu do nóg.
— Macie gorącą wodę?
— Tam się gotuje — odparł jeden z nich, kucharz prawdopodobnie. Był najgrubszy i najbrudniejszy ze wszystkich.
— Przynieś rodzynków, ty urwisie!
— Ile?
— Ile potrzebujesz? — zapytał mnie.
Zbadałem ilość wody i wskazałem potem na próżne naczynie.
— Ten dzbanek pełny po trzykroć.
— A cukru?
— Jeszcze raz tyle.
— A octu?
— Mniej więcej trzecią część tego.
— Czyście słyszeli, poczwary? Zabierajcie się!
Wybiegli i niebawem przynieśli te ingredjencje. Kazałem opłukać rodzynki, a potem wszystko wrzuciłem do wrzącej wody. Jakiś zachodni fabrykant szampana wyśmiałby się może z mojej warki, ale nie miałem czasu i musiałem załatwić się jak najkrócej, aby chemicznej pamięci mego baszy nie obciążać zbytnio długą procedurą.
— A teraz do apteki! — poprosiłem go.
— Chodź!
Poszedł naprzód i wprowadził mnie do komnaty, znajdującej się także na parterze. Zastaliśmy w niej biednego hekima, leżącego na ziemi z obwiązanemi nogami. Basza kopnął go także i zawołał:
— Wstań, wstrętny, i okaż cześć, jaka się należy mnie i temu wielkiemu effendiemu. Podziękuj mu, gdyż na jego prośbę darowałem ci porcję kijów. Wiedz, nicponiu, że on to wyjął mi ząb tak, że ani nie poczułem tego. Rozkazuję ci podziękować mu.
O, co za przyjemność być przybocznym lekarzem baszy. Biedaczysko padł przedemną na ziemię i całował rąbek mojego haiku. Potem zapytał basza:
— Gdzie jest apteka?
Lekarz wskazał na dużą, stoczoną przez robaki skrzynię.
— Tu, baszo!
— Otwórz!
Ujrzałem chaotyczną mieszaninę tubek, listków, pudełek, amuletów, sztab i innych rupieci, których właściwości i przeznaczenie były mi zupełnie nieznane. Zapytałem o węglan sodu i o kwas winny. Pierwszego było podostatkiem, z drugiego zaś tyle tylko, że mogło wystarczyć.
— Czy masz wszystko? — zapytał basza.
— Tak.
Dał lekarzowi pożegnalne kopnięcie i nakazał mu:
— Postaraj się o większą ilość obu tych medykamentów i zapamiętaj sobie ich nazwy. Potrzebuję ich koniecznie na wypadek, gdyby koń zasłabł. Jeżelibyś nazwy zapomniał, otrzymasz pięćdziesiąt dobrze odliczonych cięgów.
Wróciliśmy do kuchni. Przyniesiono flaszki, lak, drut i zimną wodę, poczem gubernator wszystkich wypędził. Nikt z ludzi oprócz niego nie miał być, choćby tylko częściowo, uczestnikiem wielkiej tajemnicy przyrządzenia wina, nie będącego winem, a więc takiego, które pić mógł bez wyrzutów sumienia najlepszy nawet muzułmanin.
Zaczęliśmy gotować, warzyć, chłodzić, korkować i pieczętować, aż mu pot spływał z czoła. Gdy wreszcie skończyliśmy już robotę, mogli znowu wejść słudzy, aby zanieść flaszki w najchłodniejsze miejsce piwnicy. Jedną jednak zabrał basza na próbę i najdostojniejszą ręką niósł ją przez przedpokój do swoich komnat, gdzieśmy znowu usiedli.
— Napijemy się? — spytał.
— Nie jest jeszcze dość chłodne.
— Napijemy się ciepłego.
— Tak nie smakuje.
— Musi!
Musiało oczywiście; wszak basza tak kazał. Następnie kazał przynieść dwie lampki i zabronił wstępu do pokoju wszystkim, nawet słudze, oznajmiającemu gości, poczem rozwiązał drut.
Puff — korek wyleciał pod powałę.
— Allah il Allah! — krzyknął przestraszony, gdy z szumem buchnęło z flaszki sztuczne wino. Chciałem szybko podstawić moją szklankę.
— Maszallah! Pryska naprawdę!
Basza otworzył usta i wsunął szyjkę flaszki pomiędzy wargi. Była na poły próżna, gdy ją odstawił i wetknął palec do otworu, aby ją zatkać.
— Saltanatly — wspaniale! Słuchaj, mój przyjacielu, kocham cię. To wino lepsze jest od wody ze zdroju Cem-cem.
— Znajdujesz to istotnie?
— Tak, lepsze nawet od wody Hawus Kewzer, którą się pić będzie w raju. Dodam ci nie dwu, lecz czterech Khawassów.
— Dziękuję ci. Czy spamiętałeś sobie dobrze, jak się robi to wino?
— Całkiem dokładnie. Nie zapomnę tego.
Nie zważając na mnie, ani na to, że stoją przed nami dwie lampki, przyłożył znowu flaszkę do ust i odjął ją dopiero, gdy była próżna.
— Bom bosz! Wyschła. Czemu nie była większa.
— Czy pojmujesz teraz, jak drogocenną była moja tajemnica?
— Na proroka, pojmuję! O, wy ludzie Zachodu, jesteście bardzo mądrzy! Pozwól mi jednak opuścić cię na chwilę.
Wstał i wyszedł z pokoju. Gdy powrócił po chwili, niósł coś pod kaftanem. Były to dwie flaszki. Zaśmiałem się.
— Czy sam je przyniosłeś? — spytałem.
— Kendi — sam! Tego wina nie śmie ruszyć nikt oprócz mnie. Kazałem na dole powiedzieć, że kto dotknie tylko flaszki, tego zbić każę na śmierć.
— Chcesz się jeszcze napić?
— Czyż miałbym sobie odmówić? Czy napój ten nie jest nieoceniony?
— Ależ zapewniam cię, że wino to ma wówczas dopiero swój smak właściwy, gdy całkiem wychłodnie.
— Jak ono wówczas musi smakować. Chwała Allahowi, który każe płynąć wodzie, a rość rodzynkom i lekarstwom, aby pokrzepiać serca swych wiernych.
I pił, nie zważając na mnie. Jego mina wyrażała najwyższą rozkosz, a gdy druga flaszka już była próżna, zauważył:
— Przyjacielu, tobie nikt nie dorówna, ani wierny ani niewierny. Czterech Khawassów za mało dla ciebie, dostaniesz sześciu.
— Baszo, twoja dobroć jest wielką; będę umiał ją wysławiać.
— Czy i o tem opowiesz, co piłem teraz?
— Nie, to zamilczę, gdyż nie powiem także i tego, co ja piłem.
— Maszallah, masz rację! Piję, nie pomnąc na ciebie. Podaj mi twoją szklankę, otworzę jeszcze tę flaszkę.
Teraz mogłem skosztować mego fabrykatu. Smakował zupełnie tak, jak musi smakować woda sodowa z zupą rodzynkową i z cukrem. Dla niewybrednego podniebienia baszy jednak musiało i to być rozkoszą.
— Wiesz — rzekł i pociągnął spory haust — że sześciu Khawassów mało dla ciebie? Dostaniesz dziesięciu.
— Dziękuję ci, baszo.
Gdyby to popijanie miało iść tak dalej, to musiałbym ruszyć w drogę chyba z całem wojskiem Khawassów, a to mogłoby mi w pewnych okolicznościach nadzwyczajnie przeszkadzać.
— Podążysz więc przez kraj czcicieli djabła — podjął temat poprzedni — czy znasz ich mowę?
— Jest to mowa Kurdów.
— Djalekt kurdyjski. Niewielu tylko mówi po arabsku.
— Nie znam go.
— Więc dodam ci tłumacza.
— Może to niepotrzebne. Język kurdyjski podobny do perskiego, a ten rozumiem.
— Ja nie rozumiem obudwu, a ty sam musisz wiedzieć najlepiej, czy potrzeba ci dragomana. Nie zatrzymuj się jednak długo w ich kraju. Nie odpoczywaj u nich, przejedź tylko szybko przez ich terytorjum.
— Czemu?
— Mogłoby ci się przydarzyć coś złego.
— Co takiego?
— To moja tajemnica. Powiadam ci tylko, że właśnie eskorta, którą ci daję, mogłaby się stać dla ciebie niebezpieczną. Pij!
Była to już druga, poruszona przezeń tajemnica.
— Czy ludzie twoi mogą mnie odprowadzić tylko do Amadijah? — spytałem.
— Tak, gdyż władza moja nie sięga dalej.
— Jakie terytorjum następuje po tem?
— Kurdów z Berwari.
— Jak się nazywa ich stolica?
— Rezydencją jest warowny zamek Gumri, gdzie mieszka ich bej. Dam ci list do niego, nie wiem jednak, czy dobry odniesie skutek i przyrzec ci tego nie mogę. Ilu masz towarzyszy?
— Jednego sługę.
— Tylko jednego? A konie masz dobre?
— Tak.
— To dobrze dla ciebie. Od konia zawisły często wolność i życie jeźdźca. Byłoby zaś wielką szkodą, gdyby ci się zdarzyło jakie nieszczęście. Posiadałeś wielką tajemnicę i wyjawiłeś mi ją, a ja ci także chcę okazać wdzięczność. Wiesz, co dla ciebie uczynię?
— Co?
Pociągnął z flaszki i odpowiedział z miną jak najprzychylniejszą.
— Czy wiesz co o disz-parassi?
— Wiem o tem.
— No?
— Jest to podatek, którego tylko ty możesz żądać.
Wyraziłem się przytem bardzo łagodnie, gdyż diszparassi „odszkodowanie za zęby“ jest daniną w pieniądzach, którą pobiera się wszędzie, gdzie basza zatrzymuje się w swoich podróżach. Płaci się ją za to, że basza zużywa sobie zęby, żując środki spożywcze, dostarczane mu za darmo przez mieszkańców danej okolicy.
— Zgadłeś — zauważył.— Dam ci pismo, w którem rozkażę oddawać ci disz-parassi, gdziekolwiek tylko przyjdziesz tak, jak gdybym to ja był. Kiedy chcesz odjechać?
— Jutro rano.
— Zaczekaj, przyniosę moją pieczęć, aby pismo zaraz kazać przygotować.
Wstał i wyszedł z pokoju. Ponieważ czarny nosił za nim fajkę, zostałem sam. Obok baszy leżało kilka papierów, któremi zajęty był, kiedy ja wszedłem do pokoju. Szybko chwyciłem jeden i rozwinąłem. Był to plan doliny Szejk Adi. Ach, czyżby ten plan stał może w związku z jego tajemnicami? Nie mogłem już dokończyć tej myśli, gdyż gubernator wszedł znowu. Na jego rozkaz zjawił się sekretarz, któremu podyktował trzy pisma; jedno do beja kurdyjskiego, drugie do komendanta twierdzy Amadijah, a trzecie do wszystkich naczelników miejscowych i różnych władz. Treścią ostatniego było, że mam prawo pobierać disz-parassi, a mieszkańcy tak samo mają zadość czynić moim żądaniom, jak gdyby stawiał je sam basza.
Czyż mogłem życzyć sobie czegoś więcej? Cel mego pobytu w Mossul osiągnąłem w pełni nadspodziewanie, a cud ten miałem do zawdzięczenia nietylko memu nieustraszonemu wystąpieniu, lecz także sodowej wodzie.
— Czy jesteś ze mnie zadowolony? — spytał.
— Nieskończenie, o bardzo. Dobroć twoja chce mnie zmiażdżyć dobrodziejstwem.
— Nie dziękuj mi teraz, później to zrobisz.
— Chciałbym móc to uczynić.
— Będziesz mógł.
— W jaki sposób?
— Mogę ci to powiedzieć już teraz. Jesteś nietylko hekimem, lecz i oficerem.
— Skąd to wnosisz?
— Hekim lub człowiek, piszący książki, nie odważyłby się odwiedzić mnie bez towarzystwa konsula. Masz bu-dieruldi padyszacha, a ja wiem, że padyszach pozwala czasem obcym oficerom zwiedzać swe kraje, aby mu potem zdali z tego wojskowe raporty. Przyznaj się, że jesteś takim.
To mylne zapatrywanie mogło mi przynieść jedynie korzyść, prostować byłoby więc rzeczą nierozumną. Nie chciałem jednakże kłamać i dlatego wygłosiłem następujące dyplomatyczne frazesy:
— Nie mogę przyznać ci tego, baszo! Skoro wiesz, że padyszach wysyła takich obcych oficerów, to słyszałeś też prawdopodobnie i o tem, że się to po większej części dzieje w tajemnicy. Czy wolno zdradzić tę tajemnicę?
— Nie. Nie chcę cię też namawiać do tego, ale będziesz mi za to wdzięcznym. To właśnie poprzednio miałem na myśli.
— Jak mogę dowieść ci mojej wdzięczności?
— Gdy wrócisz z gór Kurdystanu, poślę cię do Arabów Szammar, a w szczególności do Haddedihnów. Objedziesz ich terytorja i objaśnisz mi, jak ich zwyciężyć.
— Ah!
— Tak. Tobie przyjdzie to łatwiej, niż komukolwiek z moich ludzi. Wiem, że oficerowie Franków mądrzejsi są od naszych, chociaż sam byłem pułkownikiem i wyświadczyłem padyszachowi wielkie usługi. Chciałem cię prosić, żebyś sobie oglądnął okolicę Dżezidów, ale na to już zapóźno. Mam o nich już te wiadomości, których mi potrzeba.
Słowa te przekonały mię, że całkiem trafnie myślałem poprzednio. Wojska zgromadzone w Kufjundżik stały gotowe do napadu na czcicieli djabła. Basza ciągnął dalej:
— Przez terytorja ich przejedziesz bardzo prędko i nie będziesz tam czekał dnia, w którym obchodzą swoje wielkie święto.
— Jakie święto?
— Święto ich świętego; obchodzą je nad grobem swojego Szejka Adi. Oto masz swoje papiery. Allah niech będzie z tobą. O jakim czasie opuścisz jutro miasto?
— O pierwszej modlitwie.
— Dziesięciu Khawassów będzie o tej porze w twym domu.
— O, panie, dwóch mi wystarczy.
— Tego nie rozumiesz. Otrzymasz pięciu Arnautów i pięciu Baszybożuków. Wracaj wnet i nie zapomnij, że ofiarowałem ci tu mą miłość.
Dał mi znak, że mię uwalnia. Wyszedłem z podniesioną głową z domu, do którego przed kilku godzinami wchodziłem prawie jako jeniec. Dotarłszy do mieszkania, zastałem Halefa w pełnem uzbrojeniu.
— Cześć Allahowi, że przychodzisz, zihdi — powitał mnie. — Gdybyś był o zachodzie słońca nie powrócił, dotrzymałbym był mojego słowa i zastrzeliłbym baszę.
— To muszę sobie wyprosić; basza jest moim przyjacielem.
— Twoim przyjacielem? Jak może tygrys być przyjacielem człowieka?
— Oswoiłem go.
— Maszallah! W takim razie spełniłeś cud. Jak się to stało?
— Poszło łatwiej, niż się mogłem spodziewać. Jesteśmy pod jego opieką i otrzymamy dziesięciu Khawassów, którzy nam będą towarzyszyć.
— O, to dobrze!
— Może i nie! Prócz tego dał mi listy polecające i prawo pobierania disz-parassi.
— Allah akbar! Więc w dodatku zostałeś baszą. Powiedz jednak, zihdi, kto kogo ma słuchać: ja Khawassów, czy też oni mnie?
— Oni ciebie, gdyż nie jesteś służącym, lecz hadżi Halef Omar agha, mój towarzysz i obrońca.
— To dobrze! Zapewniam cię, że poznają, kto ja jestem, skoroby im wpadło na myśl odmówić mi należnej czci.
Gubernator dotrzymał słowa. Gdy Halef wstał nazajutrz o świcie i wytknął głowę za drzwi, powitało go dziesięciu ludzi, czekających przed drzwiami na koniach. Zbudził mnie natychmiast, a ja pospieszyłem oczywiście zobaczyć moich obrońców.
Było tam, jak to zapowiedział był basza, pięciu Arnautów i pięciu Baszybożuków. Ci ostatni ubrani byli, jak zwyczajni żołnierze wojska tureckiego. Arnauci mieli purpurowe bluzy aksamitne bez rękawów do pasa, pod tem zielone, aksamitem obszyte kamizelki, szerokie szarfy, czerwone spodnie z szerokiemi metalowemi bortami, czerwone turbany i tyle broni, że ich nożami i pistoletami możnaby uzbroić trzykroć liczniejszą gromadę. Baszybożukami dowodził stary buluk emini[16], Arnautami zaś dziko spoglądający onbaszi[17]. Buluk emini był widocznie oryginałem. Siedział nie na koniu, lecz na ośle i miał zawieszony na rzemieniu na szyi olbrzymi kałamarz: widomy znak jego godności. W turbanie jego tkwiło kilka tuzinów piór do pisania. Był to mały gruby człowieczek z twarzą, której brak było nosa. Tem większy za to był wąs jego, zwisający mu z górnej wargi. Jego policzki były niemal granatowe i takie mięsiste, że zdawało się, jakgdyby im skóra ledwie wystarczała. Otwory na oczy miał tylko takie, jakich koniecznie potrzeba, aby przez nie dopuścić jakiś mały promień światła do mózgu.
Dałem Halefowi flaszkę raki i kazałem mu nią powitać tych dzielnych bohaterów. Wyszedł do nich, a ja ustawiłem się tak, żeby móc obserwować to, co zajdzie.
— Sabahiniz chajir — dzień dobry wam, dzielni wojownicy. Witajcie!
— Sabahiniz chajir — dzień dobry — odpowiedzieli wszyscy naraz.
— Przybyliście, aby towarzyszyć w podróży sławnemu Kara ben Nemzi.
— Basza przysyła nas w tym celu.
— Muszę wam więc oznajmić, że moje imię jest hadżi agha Halef Omar ben hadżi Abul Abbas Ibn hadżi Dawud al Gossarah. Jestem w podróży marszałkiem i aghą tego, któremu macie towarzyszyć, winniście więc posłuszeństwo moim zarządzeniom. Jak brzmi rozkaz, dany wam przez baszę?
Buluk emini odpowiedział cienkim i tak brzmiącym falsetem, że wydawało się, iż słychać głos trąbki.
— Jestem buluk emini padyszacha — oby mu Allah błogosławił — i nazywam się Ifra. Zapamiętaj sobie to imię. Basza, którego sługą jestem najwierniejszym, dał mi ten kałamarz i te pióra wraz z wielką ilością papieru, ażebym zapisał wszystko, co się tylko wydarzy nam i wam.
— Milcz, eszekun-atli[18] — przerwał mu onbaszi, gładząc swą ogromną brodę. — Ktoś ty, nasz dowódzca? Ty karle, ty, panie kałamarza i gęsi, od których pochodzą twoje pióra. Tem jesteś, więcej niczem.
— Co? Jestem buluk emini, a nazywam się Ifra. Moja waleczność...
— Milcz, mówię ci. Waleczność twoja rośnie w nogach twojego osła — niech go Allah spali! Ta kreatura ma ten nędzny zwyczaj, że ucieka za dnia, a nocami ryczy do nieba. Znamy ciebie i twojego osła, a mimo to nie jest pewnem, który z was jest buluk, a który osioł.
— Pilnuj swego języka, onbaszi! Czyż nie wiesz tego, że w waleczności mojej posunąłem się aż tam, gdzie nosy obcinają? Spojrzyj na nos mój, którego już niestety niema, a ogarnie cię zdumienie nad zapamiętałością, z jaką walczyłem. A może nie znasz historji utraty nosa? Słuchaj więc! Było to wówczas, kiedy walczyliśmy z Moskowitami pod Sebastopolem. Stałem właśnie w największym wirze walki i podniosłem ramię moje, aby...
— Milcz! Historję tę słyszano już tysiąc razy — rzekł onbaszi, a zwracając się do Halefa, dodał: — Jestem onbaszi Ular Ali. Słyszeliśmy, że emir Kara ben Nemzi jest mężem walecznym i to nam się podoba. Słyszeliśmy następnie, że ujął się za naszymi aghami i to podoba nam się jeszcze więcej. Będziemy go ochraniać i służyć mu tak, żeby z nas był zadowolony.
— Pytam więc powtórnie, jakie rozkazy dał wam basza?
— Nakazał nam, żeby emira przyjmowano wszędzie jak najlepszego przyjaciela, jak brata baszy.
— Otrzymamy zatem wszędzie zadarmo mieszkanie i pożywienie?
— Czego wam tylko będzie potrzeba, a my także.
— A czy powiedział wam też o disz-parassi?
— Tak.
— Pobiera się to w gotówce?
— Tak.
— A w jakiej wysokości mniej więcej?
— W jakiej zechce emir.
— Niechaj Allah błogosławi baszy! Jego rozum jest jasny jak słońce, a jego mądrość oświeca świat cały. Będzie wam u nas dobrze. Jesteście już gotowi podróż rozpocząć?
— Tak.
— Macie co jeść?
— Na jeden dzień.
— Namiotów jednak nie macie!
— Nie potrzeba nam. Dostaniemy każdego wieczora dobre mieszkanie.
— Czy wiecie, że pójdziemy przez kraj Dżezidów?
— Wiemy.
— A nie boicie się czcicieli djabła?
— Bać się? Agho Halef Omarze, czy ty kiedy słyszałeś, żeby Arnauta się bał? Czyż zresztą merd-esz-szejtan, człowiek djabła jest sam szatanem? Powiedz emirowi, że gotowiśmy go powitać.
Po krótkiej chwili kazałem przyprowadzić mojego konia i wyszedłem. Wszyscy, jak ich było dziesięciu, stali przedemną ze czcią, każdy przy głowie swojego konia. Skinąłem tylko głową, wsiadłem na konia i dałem znak, aby uczynili to za mną. Mały orszak ruszył następnie z miejsca.
Przejechaliśmy po moście czółnowym przez rzekę i znaleźliśmy się na lewym brzegu Tygrysu poza obrębem miasta Mossul. Teraz dopiero wezwałem onbaszego do siebie i zapytałem:
— Komu służysz teraz, mnie, czy baszy?
— Tobie, emirze.
— Jestem z ciebie zadowolony. Przyślij mi buluka emini.
Cofnął się, a niebawem zjawił się mały grubas.
— Na imię ci Ifra? Słyszałem, że jesteś walecznym wojownikiem.
— Bardzo walecznym — zapewnił swoim głosem trąbkowym.
— Umiesz pisać?
— Bardzo dobrze, bardzo pięknie, emirze.
— Gdzie służyłeś i walczyłeś?
— We wszystkich krajach świata.
— Ach! Powiedz mi nazwy tych krajów.
— Na co, emirze? Byłoby więcej niż tysiąc nazw.
— Musisz zatem być sławnym bulukiem emini.
— Bardzo sławnym. Czy jeszcze nic nie słyszałeś o mnie?
— Nie.
— Musiałeś się więc nigdy w życiu nie ruszać z kraju, inaczej byłaby doszła moja sława do ciebie. Muszę ci naprzykład opowiedzieć, jakim sposobem straciłem nos. Było to wówczas, kiedy pod Sebastopolem walczyliśmy z Moskowitami. Stałem właśnie w największym wirze walki i podniosłem ramię moje…
Tu nastąpiła przerwa. Mój koń nie mógł znieść odoru osła; chrapał gniewnie, jeżył grzywą, aż sięgnął nagle zębami w stronę kłapoucha, na którym człapał buluk emini. Osioł stanął dęba, aby uniknąć ukąszenia, wykręcił się wbok i zdarł. Istotnie nie uciekał, lecz zdzierał jak opętany przez wertepy i głazy tak, że mały buluk emini ledwie mógł utrzymać się na grzbiecie. Niebawem też zniknęli nam z oczu obydwaj.
— Jemu się zawsze tak powodzi — usłyszałem, jak mówił do Halefa onbaszi.
— Musimy popędzić za nim — odpowiedział Halef — inaczej stracimy go.
— Jego? — śmiał się Arnauta. — Nie byłoby go wcale szkoda. Zdarzyło mu się to już tysiąc razy i nie zginął nigdy.
— Dlaczego jednak jeździ na tem bydlęciu?
— Musi.
— Musi, dlaczego?
— Żąda tego jisbaszi[19]. Bawi go to, gdy widzi Ifrę na ośle.
Gdy przyjechaliśmy pomiędzy Kufjundżik a klasztorem św. Jerzego, ujrzeliśmy buluka emini, zatrzymującego się przed nami. Widząc mię nadjeżdżającego, wołał już zdaleka:
— Panie, czy sądziłeś, że mnie osioł uniósł?
— Jestem o tem przekonany.
— Mylisz się, emirze. Ruszyłem tylko naprzód, aby zbadać drogę, którą mamy jechać. Czy udamy się wzdłuż Khausseru, czy też pojedziemy zwyczajną drogą?
— Zostaniemy na szlaku.
— Pozwolisz więc, że ci później opowiem moją historję. Będę wam teraz przewodnikiem.
Pojechał naprzód. Khausser jest to potok czy też rzeczka, wypływająca z północnych kończyn Dżebel Maklub. W swojej drodze do Mossul zaopatruje Khausser w wodę pola licznych włości. Ruiny i wieś Khorasbad leżą o jakie siedm godzin drogi na północ od Mossul.Grunt w okolicy jest bagnisty i wydziela z siebie trujące febryczne opary. Spieszyliśmy, aby jak najprędzej osiągnąć cel naszej podróży. Mieliśmy jeszcze dobrą godzinę drogi przed sobą, gdy natknęliśmy się na oddział Arnautów, złożony z około pięćdziesięciu ludzi. Na czele jechało kilku oficerów, a w pośrodku ujrzałem w białym stroju Araba. Zbliżywszy się, poznałem… szejka Mohammed Emina.
Na Boga! Wpadł więc w ręce tych ludzi, on, wróg baszy, który pojmał już był jego syna i odesłał do Amadijah. Pytanie teraz przedewszystkiem, czy się bronił; nie mogłem dostrzec nikogo rannego. Może napadli go we śnie. Musiałem uczynić wszystko, co w mojej mocy, aby go zabrać z tego niebezpiecznego towarzystwa. Zatrzymałem się więc na środku drogi i czekałem, aż oddział nadjedzie.
Mój orszak zsiadł z koni i rozłożył się obok drogi na ziemi. Halef i ja pozostaliśmy na koniach. Dowódca odłączył się od reszty i ruszył ku nam wolnym kłusem.Tuż przedemną osadził konia na miejscu i zapytał, nie zważając na leżących na ziemi moich towarzyszy:
— Sallam! Kto jesteś?
— Aaleikum. Jestem emir z Zachodu.
— Dokąd dążysz?
— Na wschód.
— Do kogo?
— Wszędy.
— Człowieku, odpowiadasz zbyt krótko. Czy wiesz, kto jestem?
— Widzę to.
— Więc odpowiadaj lepiej. Jakiem prawem odbywasz podróże?
— Tem samem, jakiem i ty tu jeździsz.
— Tallahi, na Boga! Jesteś bardzo zuchwały. Jeżdżę tutaj z rozkazu mutessaryfa z Mossul; wyobraź sobie!
— A ja podróżuję tu z rozkazu mutessaryfa z Mossul i padyszacha z Konstantynopola. Możesz sobie to wyobrazić.
Otworzył oczy nieco szerzej i rozkazał:
— Dowiedź tego!
— Proszę!
Podałem mu legitymacje. Otworzył je z przepisanemi formalnościami i czytał. Następnie złożył je starannie, oddał mi spowrotem i zauważył w tonie bardzo uprzejmym:
— Sam ponosisz winę tego, że mówiłem do ciebie surowo. Widziałeś, kto jestem i powinieneś mi był odpowiadać uprzejmiej.
— Ty ponosisz winę, że tak się nie stało — odpowiedziałem. — Widziałeś moją eskortę, która legitymuje mnie, jako człowieka, cieszącego się przyjaźnią mutessaryfa i powinieneś był uprzejmiej mnie wypytywać. Pozdrów twego pana wielokrotnie odemnie.
— Wedle rozkazu, mój panie! — odrzekł.
Odwróciłem się. Miałem zamiar uczynić coś dla uwolnienia Mohammed Emina, zaraz jednak na początku rozmowy z oficerem zmiarkowałem, że to zbyteczne. Orszak jego zatrzymał się nieco dalej za nim i zwracał wzrok więcej na mnie, niż na jeńca. Ten ostatni skorzystał z tego natychmiast. Był tylko lekko skrępowany i siedział na lichym tureckim koniu. W ostatnim szeregu oddziału prowadzono jego własne, przepyszne zwierzę, a na siodle wisiała wszystka broń jego. Zauważyłem jego szczęśliwe usiłowania, aby się z więzów uwolnić i właśnie w tym momencie, w którym przerwałem rozmowę, stanął on nogami na grzbiecie konia.
— Halefie, baczność! — szepnąłem służącemu, który wszystko to obserwował z taką samą uwagą, jak ja.
— Między niego i nich — odparł mi.
Zrozumiał mnie natychmiast. Teraz zaryzykował Haddedihn kilka zuchwałych skoków po grzbietach koni, trzymanych za nim. Jeźdźcy ich nie byli przygotowani na takie szaleństwo i zanim zdołali go schwycić, był już na swoim biegunie, siedział w siodle, wyrwał z ręki cugle temu, który je trzymał i popędził wbok nie drogą wgórę lub wdół, lecz wprost naprzełaj ku rzeczce.
Wielogłośny krzyk zdumienia i złości zabrzmiał za nim.
— Twój jeniec ucieka — krzyknąłem do dowódcy — pozwól nam go ścigać.
W tej chwili skręciłem mojego konia i pognałem za uciekającym. Halef trzymał się mojego boku.
— Nie tak blisko mnie, Halefie! Dalej wbok! Jedź tak, żeby nie mogli strzelać, nie chcąc trafić w nas.
Zaczęła się gonitwa ostra i dzika. Na szczęście myśleli ścigający przedewszystkiem o dopędzeniu Mohammed Emina, a gdy zauważyli, że koń jego przewyższa ich konie i chwycili za broń, odległość między nim a nimi była już za wielka. Nie mogli też użyć swych flint, gdyż razem z Halefem nie jechałem przed nimi po linji prostej, lecz krótkim zygzakiem, przyczem starałem się okazać, że koń mi się narowi. Koń to stawał w miejscμ i podskakiwał, to leciał naprzód i nagle rzucał się w biegu wbok, to kręcił się na tylnych nogach naokoło mej osi, to znowu ponosił mnie daleko w prawo lub w lewo, a potem nagle w ostrym łuku nawracał do właściwego kierunku. Halef robił to samo, to też Turcy nie mogli strzelać z obawy, aby nas nie trafić.
Haddedihn wparł bez obawy konia w nurty Khausseru. Przedostał się szczęśliwie na drugą stronę, a za nim także ja i Halef. Nim tamci zdołali uczynić to samo, ubiegliśmy już bardzo znaczny odskok. I tak lecieliśmy na naszych dobrych zwierzętach ciągle ku północnemu zachodowi. Po dwu godzinach takiego biegu natrafiliśmy na drogę, wiodącą z Mossul przez Telkeif wprost do Raban Hormuzd, biegnącą całkiem równolegle z tą, którą poprzednio chcieliśmy się dostać do Khorsabad, Dżeraijah i Baadri. Tu dopiero zatrzymał Haddedihn swojego konia. Widział tylko nas dwu, gdyż tamci dawno już zniknęli za horyzontem.
— Chwała ci, Boże! — zawołał. — Effendi, dziękuję ci, że ręce im od flint odjąłeś. Co mam uczynić, żeby się im zgubić?
— Jak się dostałeś w ich ręce, szejku? — zapytał mały Halef.
— To nam później opowie, teraz nie czas na to — odparłem. — Mohammed Eminie, czy znasz bagnisty kraj pomiędzy Tygrysem a Dżebel Maklub?
— Przejeżdżałem przezeń raz konno.
— W którym kierunku?
— Z Baaszeika i Baazani przez Raz al Ain ku Dohuk.
— Czy bagno jest niebezpieczne?
— Nie.
— Widzicie tam na północnym wschodzie owo wzniesienie, do którego dostaćby się można w trzy godziny?
— Widzimy.
— Tam znajdziemy się znowu, gdyż teraz musimy się rozłączyć. Gościńcem dążyć nie możemy; dostrzeżonoby nas i odgadniętoby kierunek naszej drogi. Dalej w bagno i każdy zosobna, aby ścigający nas, gdyby tu przecież przybyć mieli, nie wiedzieli, za którym pójść mają śladem!
— Ale nasi Arnauci i Baszybożuki, zihdi? — zapytał Halef.
— Nic nas teraz nie obchodzą. Byli nam wogóle zawadą raczej niż pomocą. Nie stanowią dla mnie wcale większej opieki, aniżeli moje paszporty i listy. Halefie, ty zejdziesz tutaj i trzymać się będziesz najbardziej na południe, ja pojadę środkiem, a szejk zostanie na północy. Jeden od drugiego najmniej o pół godziny drogi.
Rozdzieliliśmy się; ja zboczyłem z drogi bitej w bagno, które istotnie nie miało cech właściwego moczaru. Towarzysze moi zniknęli mi z oczu, a wtedy samotny zmierzałem ku wytkniętemu celowi.
Już od ośmiu dni znajdowałem się w stanie napięcia, jakiego nie zauważyłem u siebie oddawna. Niema może kraju na świecie, któryby krył tyle i tak niezwykłych zagadek, jak ta ziemia, której dotykały teraz kopyta mojego konia. Pomijam już ruiny Assyrji i Babilonu, które widzi się tu na każdym kroku. Przede mną wynurzały się teraz góry, których zbocza i doliny zamieszkują ludzie o narodowościach i religjach niesłychanie trudnych do rozpoznania. Gasiciele światła, czciciele ognia, czciciele djabła; Nestorjanie, Chaldejczycy, Nahumici, Sunnici, Sziicy, Nadżijeci, Ghollaci, Rewafidyci, Muatazileci, Wachabici, Arabowie, Żydzi, Turcy, Ormianie, Syryjczycy, Druzowie, Maronici, Kurdowie, Persowie, Turkomani. Człowieka każdego z tych ludów, plemion i sekt spotkać można każdej chwili, a któż zna wszystkie błędy i niewłaściwości, jakich dopuścić się może obcy przy takiej sposobności. Dziś jeszcze dymią te góry krwią tych, co padli ofiarą narodowej zawiści, najdzikszego fanatyzmu, żądzy zaborów, fałszu politycznego, rabunku lub krwawej zemsty. Mieszkania ludzi wiszą tu po ścianach skalistych i rozpadlinach kamiennych, jak gniazda sępów, gotowych rzucić się każdej chwili na zdobycz, nic nie przeczuwającą. System ciemiężenia i bezwzględnej chciwości wytworzyły tu tę wściekłą zażartość, która nie odróżnia już prawie przyjaciela od wroga, a słowo miłości i przebaczenia, niesione tu przez chrześcijańskich wysłańców, uleciało już dawno z wichrami. Mogą sobie misjonarze amerykańscy mówić o swoich wynikach, co im się podoba; rola nie jest podatną do przyjęcia ziarnka gorczycznego. Mogą też inni mężowie boży czynić wszystko i ważyć się na wszystko; w górach kurdyjskich łączą się najbardziej wrogie sobie prądy w jeden olbrzymi wir, dziki i nieukojony. Spokój może tam nastać dopiero wówczas, gdy jakiejś potężnej pięści uda się skruszyć te rafy, ujarzmić zawiść i rozgnieść łeb ohydnej, pełzającej cicho szacherce krwią. Wówczas dopiero otworzą się drogi tym, co „pokój głoszą i zbawienie zwiastują“. Wówczas żaden z mieszkańców tych gór nie będzie już mógł powiedzieć: „Zostałem chrześcijaninem, gdyż w przeciwnym razie dostałbym baty“. A ten agha był surowym muzułmaninem.
Góra była coraz to bliżej i bliżej, albo raczej ja się do niej zbliżałem. Grunt był wprawdzie miękki i wilgotny, lecz tylko niewiele było miejsc takich, gdzie zagrzęzłyby głębiej kopyta mojego konia. Wreszcie stanąłem na ziemi suchej. Febryczna okolica Tygrysu była poza mną. Teraz ujrzałem po prawej stronie jeźdźca i wnet poznałem Halefa, z którym złączyłem się też niebawem.
— Spotkałeś kogo? — spytałem.
— Nie, zihdi.
— I nikt ciebie nie widział?
— Ani żywa dusza. Zdaleka tylko na południu widziałem na drodze, którą opuściliśmy, małego człowieka, jak biegł, wlokąc jakieś zwierzę za sobą. Nie mogłem go jednak poznać dokładnie.
— Czy poznajesz tego tam? — zapytałem, wskazując na północ.
— O, zihdi, to nikt inny, tylko szejk.
— Tak, to Mohammed Emin. Za dziesięć minut będzie z nami.
Tak też było. Poznał nas i nadjechał śpiesznie.
— Cóż teraz, effendi? — zapytał mnie.
— Zależy to od tego, czego się dowiedziałeś. Zauważono cię może?
— Nie, tylko owczarz pędził zdala swoją trzodę.
— Jak cię pojmano?
— Kazałeś mi przybyć do ruin Khorsabad. Do dzisiaj rana ukrywałem się w południowej ich części, potem jednak zająłem stanowisko bliższe drogi, aby widzieć, jak będziesz nadjeżdżał… Tu dostrzegli mnie żołnierze i osaczyli. Nie mogłem się bronić, bo ich było za dużo, a dlaczego mnie pojmali, tego nie wiem.
— Czy pytali cię o plemię i imię twoje?
— Tak, ale objaśniłem ich fałszywie.
— Ludzie ci są niedoświadczeni. Arab poznałby cię po tatuowaniu. Wzięli cię do niewoli, ponieważ w ruinach Kufjundżik rozłożone są wojska baszy, przeznaczone do wyprawy przeciw Szammarom.
Zląkł się i wstrzymał konia.
— Przeciw Szammarom? Allah, wspomóż nas! Muszę zatem wracać natychmiast.
— To niepotrzebne. Znam plan gubernatora.
— Jakiż on jest?
— Wyprawa przeciw Szammarom jest narazie tylko maską. Mutessaryf chce najprzód napaść na Dżezidów. Nie mogą oni o tem się dowiedzieć i dlatego basza udaje, że wyruszyć chce przeciwko Szammarom.
— Wiesz to dokładnie?
— Całkiem dokładnie, gdyż sam z nim rozmawiałem. Ja mam powrócić i zrekognoskować pastwiska Szammarów.
— Gdy się jednak szybko załatwi z Dżezidami, to wyzyska napewno tę okoliczność, ażeby wojsko swoje wysłać natychmiast przeciwko Szammarom.
— Z Dżezidami tak szybko się nie załatwi; możesz zdać się na to zupełnie. Tymczasem zaś minie krótka pora wiosenna.
— Maszallah, co ma wiosna wspólnego z tą wojną, effendi?
— Bardzo wiele. Skoro tylko nastaną dni posuchy, powiędną rośliny i wyschnie cała równina. Bedawi cofną się ze swemi trzodami w góry Szammar lub Sindżar, i armja gubernatora musiałaby wyginąć z głodu.
— Masz słuszność, effendi. Ruszajmy więc śmiało dalej w naszą drogę; nie znam jej jednak.
— Mamy po prawej gościniec do Ain Sifni, po lewej drogę do Dżeraijah i Baadri. Aż do Baadri nie może nas nikt widzieć i dlatego winniśmy trzymać się Khausseru. Skoro Dżerraijah będziemy raz mieć poza sobą, nie potrzebujemy się już ukrywać.
— Ile mamy jeszcze do Baadri?
— Trzy godziny.
— Panie, jesteś wielkim emirem. Pochodzisz z kraju dalekiego, a znasz te okolice lepiej ode mnie.
— Mamy być w Amadijah; rozpytywałem się więc po drodze dokładnie o te okolice, przez które mamy przejeżdżać. Oto i wszystko. Ale teraz naprzód.
Pomimo że obie drogi, których mieliśmy unikać, były zaledwie o pół godziny oddalone od siebie, udało nam się przecież przejść niepostrzeżenie. Ilekroć widzieliśmy ludzi nadchodzących od prawej strony, przejeżdżaliśmy na lewo; dostrzegliśmy ich po lewej, wówczas trzymaliśmy się strony prawej. Oczywiście, luneta moja oddawała mi przy tem najważniejsze usługi i tylko jej mieliśmy do zawdzięczenia, że wkońcu mogliśmy się czuć bezpiecznymi na widok Baadri.
Siedzieliśmy już prawie od dziesięciu godzin na siodłach nieustannie, byliśmy więc dość znużeni, kiedy dostaliśmy się do łańcucha wzgórz, u których stóp leżała wieś, miejsce zamieszkania duchownego naczelnika czcicieli djabła, oraz świeckiego naczelnika plemienia. Spytałem pierwszego spotkanego człowieka o imię beja. Spojrzał na mnie zakłopotany. Nie zwróciłem na to uwagi, że Dżezidowie nie mówią przeważnie po arabsku.
— Bej nidże demar — jak się nazywa bej? — zapytałem po turecku.
— Ali bej — odpowiedział mi.
— Ol nerde oturar — gdzie on mieszka?
— Gel, zeni getirim! — pójdź, zaprowadzę cię!
Poprowadził mnie przed duży z kamieni zbudowany dom.
— Iczerde otur — tu mieszka — rzekł mój przewodnik i odszedł.
Wieś była nadzwyczajnie ożywiona. Prócz domów i chat, zauważyłem także mnóstwo namiotów, przed któremi poprzywiązywane były konie i osły, a pomiędzy tem falowała liczna rzesza ludzka. Była ona tak znaczna, że nasze przybycie nie wpadało wcale w oko.
— Zihdi, spójrz tu! — rzekł Halef. — Znasz tego tu?
Wskazał na osła, przywiązanego u wejścia jednego z domów. Zaiste był to osioł naszego grubego buluka emini. Zsiadłem z konia i wszedłem do domu. Zaraz uderzył moje uszy falsetowy głosik walecznego Ifry:
— I ty rzeczywiście nie chcesz mi dać innego mieszkania?
— Nie mam innego — odparł inny głos w tonie oschłym.
— Jesteś kiajah[20], musisz się postarać o inne.
— Powiedziałem ci już, że nie mam innego. Cała wieś pełna pielgrzymów; niema wolnego ani jednego miejsca. Dlaczego twój effendi nie wozi z sobą namiotu?
— Mój effendi? To jest emir, wielki bej, sławniejszy, niż wszyscy książęta Dżezidów z całych gór.
— Gdzie jest? Nadjedzie. Chce teraz schwytać pewnego jeńca.
— Schwytać jeńca? Czyś oszalał?
— Jeńca, który uciekł.
— Ach tak! Ma firman?
— Ma firman wielkorządcy, firman el onzul[21], firman i wiele listów mutessaryfa, a oto także moje zatwierdzenie.
— Niech przyjdzie sam!
— Co? On ma disz-parassi, a ty mówisz, żeby sam przyszedł? Rozmówię się z szejkiem!
— Szejka tu niema.
— To pomówię z bejem.
— Idź do niego!
— Tak jest, pójdę. Jestem buluk emini padyszacha, mam trzydzieści pięć pjastrów żołdu miesięcznego[22] i nie mam powodu obawiać się jakiegoś tam kiajah. Słyszysz?
— Tak… trzydzieści pięć pjastrów na miesiąc! — zawołał prawie wesoło — a co masz jeszcze?
— Co jeszcze… Dwa funty chleba, siedemnaście łutów mięsa, trzy łuty masła, pięć łutów ryżu, łut soli i półtora łuta dodatków na dzień, a prócz tego mydło, oliwę i smarowidło do butów. Rozumiesz mnie? A jeżeli śmiejesz się z mojego nosa, którego już nie mam, to opowiem ci, jak go utraciłem. Było to wówczas, kiedy pod Sebastopolem walczyliśmy z Moskowitami… Znajdowałem się właśnie w największym gradzie kul…
— Nie mam czasu ciebie słuchać. Czy mam oświadczyć bejowi, że chcesz z nim mówić?
— Powiedz mu to, ale nie zapomnij dodać, że nie pozwolę sobie odmówić.
Moja osoba była zatem przedmiotem tej głośnej pogadanki. Wszedłem, a za mną Mohammed Emin i Halef. Kiajah miał właśnie zamiar otworzyć jedne z drzwi, ale odwrócił się, gdyśmy się zjawili.
— Oto i emir sam! — zauważył Ifra. — On ci pokaże, kogo masz słuchać.
Zwróciłem się do buluka emini:
— Ty tutaj?… Skąd się wziąłeś tak całkiem sam jeden w Baadri?
— Czyż nie powiedziałem, że pojadę naprzód, ekscelencjo?
— Gdzie tamci?
— Iflemisz — zniknęli, zwietrzeli, zostali zwiani.
— Dokąd?
— Nie wiem tego, wasza wysokości.
— Musiałeś to przecież widzieć?
— Bardzo mało. Kiedy jeniec uciekał, pognali wszyscy za nim; także i moi ludzie i Arnauci.
— A czemu ty nie pobiegłeś?
— Benim eszek — mój osioł nie chciał, o panie. Pozatem musiałem dążyć do Baadri, ażeby przygotować ci kwaterę.
— Czy widziałeś dobrze owego jeńca?
— Jakże mogłem widzieć? Leżałem twarzą do ziemi, a gdy się podniosłem, aby się do pogoni przyłączyć, jeniec był już daleko.
Było to dla mnie bardzo przyjemne ze względu na bezpieczeństwo Mohammed Emina.
— Czy tamci wnet tu przybędą?
— Kto to wie?… Allah jest niezbadany; wiedzie on wiernego tam i sam, na prawo i lewo, jak mu się podoba, gdyż drogi ludzkie są w kitab takdirin, w księdze Opatrzności zapisane.
— Czy Ali bej jest tutaj? — zapytałem naczelnika.
— Tak jest.
— Gdzie?
— Bu kapu eszeri — poza temi drzwiami.
— Czy sam jest?
— Tak.
— Powiedz mu, że chcemy z nim mówić.
Podczas gdy odchodził do innej komnaty, trącił Ifra małego Halefa w bok i spytał zcicha, łypiąc okiem na Mohammed Emina:
— Kto jest ten Arab?
— Szejk.
— Skąd przybywa?
— Spotkaliśmy go. Jest przyjacielem mojego zihdi i zostanie teraz z nami.
— Wer czok baksziszler — daje duże napiwki?
— Bu kadar — tyle — stwierdził Halef, pokazując wszystkie dziesięć palców.
To wystarczyło poczciwemu bulukowi emini, co również poznałem i po jego minie. W tej chwili otwarły się drzwi i naczelnik wsi wrócił. Za nim pojawił się młody człowiek, bardzo pięknej postaci. Był wysoki i smukły, miał regularne rysy twarzy i dwoje oczu o zdumiewająco płomiennem spojrzeniu. Miał na sobie ładnie haftowane spodnie, bogato szytą bluzę i turban, spod którego wylewała się pełnia wspaniałych zwoi. Za pasem tkwił tylko jeden nóż z głownią pysznej, artystycznej roboty.
— Chosz geldin demek — bądźcie pozdrowieni — rzekł, podając dłoń najprzód mnie, potem szejkowi, a wkońcu Halefowi. Baszybożuka zdawał się nie zauważyć.
— Mazal bujurum sultanum — przebacz mi panie, że w dom twój wstępuję — odrzekłem. — Wieczór nadchodzi, a ja chciałem ciebie zapytać, czy na terytorium twojem jest miejsce, gdzie moglibyśmy głowy nasze złożyć na spoczynek?
Przyglądał mi się, jakiś czas bardzo uważnie od stóp do głów, a potem odpowiedział:
— Nie należy pytać wędrowca, skąd on i dokąd idzie, ale mój kiajah powiedział mi, że jesteś emirem.
— Nie jestem Arabem, ani Turkiem. Jam Frank z dalekiego Zachodu.
— Nie znam wielu Franków. Słyszałem jednak o pewnym, którego bardzo pragnąłbym poznać.
— Czy mogę cię zapytać, czemu?
— Gdyż trzech z moich ludzi jemu zawdzięcza życie.
— Jakto?
— Oswobodził ich z niewoli i przywiódł do Haddedihnów.
— Czy oni są tutaj w Baadri?
— Tak.
— I nazywają się: Pali, Selek i Melaf?
Cofnął się o krok z zadziwieniem.
— Znasz ich?
— Jak się nazywał Frank, którego masz na myśli?
— Nazywano go Kara ben Nemzi.
— Tak, to moje imię. Ten mąż, to Mohammed Emin, szejk Haddedihnów, a ten drugi, to Halef, mój towarzysz.
— Czyż to możliwe? Co za niespodzianka! Seni gerek olarim — muszę cię uścisnąć.
Przycisnął mnie do siebie i ucałował mnie w oba policzki. To samo uczynił z Mohammedem i Halefem; tylko tego drugiego nie ucałował. Potem ujął mnie za rękę i rzekł:
— Czelebim mahalinde geldin — panie, przychodzisz w sam czas. Mamy wielkie święto, do którego zwykle nie dopuszcza się obcych; ty jednak raduj się z nami. Pozostań tutaj, dopóki trwać będą dni radosne, a i potem jeszcze jak najdłużej!
— Pozostanę, dopóki spodoba się szejkowi.
— Jemu się spodoba!
— Trzeba ci wiedzieć, że serce jego pędzi go naprzód. Opowiemy ci to jeszcze.
— Ja wiem, ale wejdźcie. Mój dom jest domem waszym, a chleb mój waszym chlebem. Będziecie nam braćmi, dopóki żyć będziemy.
Wchodząc, słyszałem, jak Ifra mówił do naczelnika gminy:
— Słyszałeś, stary, jakim sławnym emirem jest mój effendi?… Naucz się i mnie podług tego oceniać! Zapamiętaj to sobie.
Komnata, do której weszliśmy teraz, była bardzo skromnie urządzona. Ja i szejk musieliśmy zająć miejsca obok Ali beja, który nie wypuścił jeszcze mej ręki i ponownie bacznie mi się przypatrywał.
— Więc to ty jesteś mężem, który pobił wrogów Haddedihnów?
— Czy chcesz rumieńce wywołać na mych policzkach?
— I który nocą bez niczyjej pomocy zabił lwa? Chciałbym być tobą. Czy jesteś chrześcijaninem?
— Tak.
— Wszyscy chrześcijanie są potężniejsi od innych ludzi, ale ja także jestem chrześcijaninem.
— Czy Dżezidzi są chrześcijanami?
— Oni są wszystkiem. Wzięli sobie, co dobre, ze wszystkich religij.
— Czyś tego pewny?
Ściągnął brwi.
— Mówię ci, emirze, że w tych górach żadna religja nie może panować wyłącznie. Nasz naród jest podzielony, nasze plemiona odcięte od siebie, a nasze serca rozdarte. Dobra religja musi głosić miłość, ale wolna, z głębi serca wyrastająca miłość nie może u nas zapuścić korzeni, bo podłożem naszej roli jest nienawiść, mściwość, zdrada i okrucieństwo. Gdybym miał siłę, głosiłbym miłość, ale nie ustami, lecz z mieczem w dłoni; gdzie bowiem urość ma kwiat szlachetny, tam najprzód chwast trzeba wytępić. A może myślisz, że kazanie potrafi zehr-lahana[23] na karanfil[24] przerobić? Ogrodnik może kwiat jadowitej rośliny uczynić pełnym i piękniejszym, ale jad pozostanie zawsze w jej wnętrzu podstępnie ukryty. A ja ci powiadam: kazanie mojego miecza mogłoby wilki w owce pozamieniać. Ktoby to kazanie usłyszał, byłby szczęśliwy, ale ktoby mu się sprzeciwił, tego zgniótłbym natychmiast. Wówczas dopiero mógłbym miecz schować do pochwy i powrócić do namiotu, aby się cieszyć ze swojego dzieła. Bowiem, skoro razby już weszła, prawdą byłoby, co mówi święta księga chrześcijan: Muhabbet bitmez — miłość nie kończy się nigdy.
Oko jego błyszczało, policzki się zarumieniły, a ton jego głosu wychodził widocznie z głębi serca. Był to nietylko piękny, lecz szlachetny człowiek. Znał smutne stosunki swojego kraju i miał może w sobie materjał na bohatera.
— Czyż myślisz, że kaznodzieje chrześcijańscy, którzy tutaj zdaleka przychodzą, nic nie wskórają?
— My, Dżezidzi, znamy waszą świętą księgę. Powiada ona: Chidanin zez czekidż dir, bi czatlar taszlar — słowo boże jest jako młot, co kruszy skały. Czy możesz jednak młotem rozgnieść wodę? Czy możesz nim roztrzaskać opary, które się unoszą z bagniska i zabijają to życie? Zapytaj mężów, którzy przybyli tu z Jeni Dinja[25]. Wiele oni nauczali i mówili, darowywali i sprzedawali piękne rzeczy, sami nawet pracowali jako drukarze. Ludzie słuchali ich, przyjmowali podarunki, pozwalali się chrzcić, a potem szli, aby rabować, kraść i zabijać, jak przedtem. Księgę świętą drukowano w naszej mowie, ale nikt nie rozumiał djalektu, nikt tutaj nie umie czytać ani pisać. Czy myślisz, że ci pobożni mężowie nauczą nas pisać lub czytać? Nasze pióro może być tylko z twardej stali. Albo idź do sławnego klasztoru Rabban Hormuzd, który niegdyś do Nestorjanów należał. Obecnie mają go Katuliklar[26], którzy nawrócili Alkoszi Teklef. Kilku biednych mnichów ginie z głodu na tej zeschłej wyżynie, na której dwa nagie drzewa oliwne wiodą suchotniczy żywot. Dlaczegóż tak jest, a nie inaczej? Brakuje Jeboszu[27], któryby rozkazał: „Ginesz ile kamer, zus hem gibbea jakinda hem dere Adżala — Słońce, stań koło Gibeonu, a ty, księżycu, w dolinie Ajalon!“ Brak bohatera Szimza[28], który złych mieczem zmusza, aby dobrze czynili. Brak czobana Dawuda[29], który zabija swoją procą mordercę Dżoliaha. Brak fali, która topi bezbożnych, aby Nauah[30] razem ze swoimi mógł przed Allahem uklęknąć pod łukiem siedmiu barw. Czyż nie napisano w waszej księdze: „Inzanlar dżeza estemez-ler rahuma — ludzie nie chcą, aby ich mój duch karał“. Gdybym był Muzą[31], wysłałbym mojego Jeboszu i mojego Kaleba przez wszystkie doliny Kurdystanu, a potem mieczem moim równałbym drogi, o których mówi wasz Kitab: „Wazar-lar sallami der-ler ughuri — głoszą pokój i zwiastują zbawienie“. Spoglądasz na mnie wielkiemi oczyma; zdaje ci się, że pokój jest lepszy od wojny, a łopata od pałki? Ja też tak myślę. Czyż możesz jednak wyobrazić sobie pokój bez wywalczenia go szablą? Czyż nie musimy tutaj nosić pałki, aby móc pracować łopatą? Spojrzyj na siebie, tylko na siebie! Nosisz wiele broni przy sobie i lepszej od tej, jaką my posiadamy. Czy w twoim kraju nosisz ją także, gdy jesteś w podróży?
— Nie — musiałem odpowiedzieć.
— A więc widzisz. Możecie chodzić do kilize (kościół) i modlić się do Allaha bez troski. Możecie usiąść przed nauczycielem i bez strachu słuchać głosu jego. Możecie bez obawy czcić waszych rodziców i pouczać dzieci wasze bez obawy. Żyjecie swobodnie w ogrodzie, gdyż waszemu wężowi rozdeptano już głowę. My czekamy jeszcze bohatera, który ma ciszyć i koić, szamata arasynda daghlere — krzyk w górach, o których mówi wasza księga. I powiadam ci, że on nadejdzie. Nie będzie to Rosjanin, ani Anglik, ni Turek, który nas wyzywa, ani Pers, który nas okłamuje uprzejmie i oszukuje. Ongiś myśleliśmy, że będzie nim Bonapertah, wielki szach Francuzów, teraz jednak wiemy już, że lew nie może czekać pomocy orła, gdyż państwa obu są różne. Czy słyszałeś kiedy, co wycierpieli Dżezidzi?
— Tak.
— Żyliśmy w pokoju i zgodzie w kraju Sindżar, ale podbito nas i wygnano. Było to na wiosnę; rzeka wezbrała i uniosła most. I tak leżeli nasi starcy, nasze kobiety i dzieci nad wodą. Wpędzano ich w szumiące nurty i mordowano jak dzikie zwierzęta, a na terasach miasta stał lud w Mossul i radował się tą rzezią. Pozostali nie wiedzieli, gdzieby głowę skłonić. Udali się w góry Maklub, do Bohtan, Szeikhan, Missuri, do Syrji, a nawet nad granicę rosyjską. Tam zdobyli sobie nową ojczyznę i tam pracują. Gdy ujrzysz ich mieszkania, ich stroje, ich ogrody i pola, ucieszysz się; tam rządzą pilność, porządek i czystość, podczas gdy wszędzie dokoła znajdziesz brud i próżniactwo. Ale to znęca innych, a skoro potrzebują pieniędzy i ludzi, mordują nas i szczęście nasze. Za trzy dni obchodzimy święto naszego wielkiego Świętego. Od wielu lat nie mogliśmy go obchodzić, ponieważ pielgrzymi w drodze do Szejk Adi byliby narażali swe życie. W tym roku wydaje się, że wrogowie nasi chcą się zachować spokojnie i w ten sposób po długim czasie uczcimy znów raz naszego Świętego. Czelebim mahalinde geldin — przychodzisz w sam czas. Nie lubimy wprawdzie obcych przy naszych uroczystościach, ty jednak jesteś dobroczyńcą moich i będziesz chętnie widziany.
Nic nie mogło mi być przyjemniejszem od tego zaproszenia. Dawało mi ono sposobność poznać zwyczaje i obyczaje zagadkowych czcicieli djabłów. Radjahell szejtan albo chalk szejtanin[32] przedstawiano mi tak źle, a przecież oni ukazali się w świetle o tyle lepszem, że pałałem żądzą wyjaśnienia sobie ich właściwej istoty.
— Dziękuję ci za twą przyjazną propozycję — odparłem. — Chętnie pozostałbym u ciebie, ale mamy do spełnienia zadanie, które wymaga, ażebyśmy Baadri opuścili niebawem.
— Znam to zadanie — rzekł — możesz jednak mimo to obchodzić z nami uroczystość.
— Znasz je?
— Tak. Śpieszycie do Amad el Ghandura, syna szejka Mohammed Emina, który przebywa w Amadijah.
— Skąd wiesz o tem?
— Od tych trzech ludzi, których uratowałeś. Teraz jednak nie będziecie mogli go oswobodzić.
— Czemu?
— Mutessaryf z Mossul obawia się podobno napadu ze strony wschodnich Kurdów i wysłał do Amadijah dużo wojska, którego część już tam nadeszła.
— Ile?
— Dwaj jisbaszi z dwustu ludźmi szóstego pułku piechoty, Anatoli Ordissi w Djabekir i trzej jisbaszi trzeciego pułku piechoty, Izak Ordissi w Kerkjuk, razem pięciuset ludzi, którzy stoją pod dowództwem jednego bimbaszi[33].
— Amadijah oddalone stąd o dwanaście godzin drogi?
— Tak, ale drogi tak uciążliwe, że nie zdołasz tam dojść w ciągu jednego dnia. Nocuje się zazwyczaj w Cheloki lub Spandareh i jedzie się dopiero na drugi dzień rano przez strome i trudne do przebycia góry Garah, poza któremi leży równina i skalisty stożek Amadijah.
— Jakie wojska stoją w Mossul?
— Części drugiego pułku dragonów i czwartego pułku piechoty z dywizji Irak Ordissi. Jeden oddział ma wyruszyć przeciwko Beduinom, a drugi ma przejść przez nasze góry, aby się dostać do Amadijah.
— Ilu ludzi może liczyć ten drugi?
— Tysiąc pod miralajem[34], z którym razem znajduje się alaj emini[35]. Znam tego miralaja. Zabił on żonę i obydwu synów Pir[36] Kameka i zowie się Omar Amed.
— Czy wiesz, gdzie się zbierają?
— Przeznaczeni na wyprawę przeciwko Beduinom ukryli się w ruinach Kufjundżik. Dowiedziałem się od moich wywiadowców, że pojutrze mają wyruszyć. Tamci będą dopiero później gotowi.
— Zdaje mi się, że twoi wywiadowcy fałszywie cię powiadomili.
— Jakto?
— Czyż myślisz, że mutessaryf kazałby wojskom z tak daleka, aż z Djarbekir, przychodzić, aby ich użyć przeciwko wschodnim Kurdom? Czy nie miałby o wiele bliżej drugiego pułku piechoty, stojącego w Sulejmanii? A czy pułk trzeci z Kerkjuk nie składa się przeważnie z Kurdów? Przypuszczasz, żeby miał popełnić błąd i trzystu z nich użył przeciwko współplemieńcom?
Przybrał wyraz silnego zamyślenia i rzekł potem:
— Rozsądną jest mowa twoja, ale nie rozumiem jej.
— Czy wojska, stojące w Kufjundżik, mają z sobą armaty?
— Nie.
— Skoro ma się wyruszyć w równiny, bierze się spewnością artylerję. Wojsko, przy którem jej niema, musi być całkiem pewnie przeznaczone dla gór.
— W takim razie mój rekonesans pozamieniał rzeczy. Ludzie, stojący w ruinach, mają ruszyć nie przeciwko Beduinom, lecz na Amadijah.
— Jeżeli mają wyruszyć pojutrze, w takim razie staną tu właśnie w sam dzień waszego święta.
— Emirze!
Wyrzekł to jedno tylko słowo, ale w tonie najwyższego strachu. Mówiłem dalej:
— Weź pod uwagę, że ani z południowej, ani z północnej strony niema dostępu dla wojsk do Szejk-Adi; tylko od zachodu lub wschodu. O dziesięć godzin stąd gromadzi się tysiąc ludzi, na zachodzie Mossul, a o dwanaście godzin stąd na wschód zbiera się pięciuset ludzi w Amadijah. Szejk-Adi będzie otoczone i to bez możności wymknięcia się którędykolwiek.
— Panie, więc w ten sposób byłoby to obmyślone?
— Czy wierzysz istotnie, żeby pięciuset ludzi wystarczało na najazd z Berwari, Bohtan, Tijari, Chall, Hakkiari, Karita, Tura-Ghara, Baz i Szirwan? Ci Kurdowie mogliby przeciwstawić im już na trzeci dzień sześć tysięcy wojowników.
— Masz słuszność, emirze! To wszystko wymierzone przeciwko nam.
— Teraz, skoro dałeś się już przekonać zasadami prawdopodobieństwa, dowiesz się jeszcze i o tem: Wiem to z ust mutessaryfa, że zamierza was napaść w Szejk-Adi.
— Istotnie?
— Słuchaj!
Opowiedziałem mu z rozmowy z gubernatorem tylko to, co uprawniało mnie do moich wniosków. Gdy skończyłem, podniósł się i przeszedł kilka razy tam i napowrót. Potem podał mi rękę.
— Dziękuję ci, o panie, uratowałeś nas wszystkich. Gdyby nas napadło niespodzianie tysiąc pięciuset żołnierzy, bylibyśmy zgubieni. Obecnie rad będę, jeśli przyjdą naprawdę. Mutessaryf z rozmysłem ukołysał nas do snu, ażeby znęcić nas do pielgrzymki do Szejk-Adi. Obmyślił wszystko bardzo chytrze; na jedno tylko nie zwrócił uwagi: myszy, które on chce złowić, będzie tyle, że kotów podrzeć zdołają. Zrób mi tę łaskę, nie mów o tem nikomu, cośmy mówili i pozwól mi się oddalić na chwilę.
Wyszedł.
— Jak on ci się podoba? — zapytałem Mohammed Emina.
— Zupełnie jak tobie.
— I to ma być merd-esz-szejtan, czciciel djabła? — spytał Halef. — Dżezida wyobrażałem sobie zawsze z wilczą paszczęką, z oczyma tygrysa, a szponami wampira.
— Czy wierzysz w to jeszcze, że Dżezidowie pozbawią cię nieba? — zapytałem go z uśmiechem.
— Zaczekajno jeszcze, zihdi. Słyszałem, że djabeł przybiera często postać bardzo piękną, aby wiernego tem pewniej oszukać.
Otwarły się drzwi i wszedł mężczyzna, którego widok był w całem słowa znaczeniu niezwykły. Ubiór jego miał barwę najczystszej bieli, a równie śnieżnobiałe były włosy, spadające mu w zwojach na plecy. Mógł liczyć około osiemdziesięciu lat. Policzki miał zapadłe, oczy położone głęboko w oczodołach, ale spojrzenie ich było pewne i ostre, a ruch, którym wszedł i drzwi zamknął za sobą, dowodził elastycznej zręczności. Pełna, kruczoczarna broda, sięgająca mu aż do pasa, stanowiła osobliwą sprzeczność z lśniącym śniegiem włosów na głowie. Ukłonił się nam i pozdrowił nas głosem o pełnem brzmieniu:
— Ginesz-iniz syjindirme-sun — niech słońce wasze nie zgaśnie nigdy — a potem dodał: — Hun be kurman — gdżi zanin — umiecie mówić po kurdyjsku?
To pytanie wymówił w djalekcie kurdyjskim Kurmangdżi, a kiedy mimowolnie ociągałem się z odpowiedzią, rzekł:
— Szima zazadża zani?
To było to samo pytanie w djalekcie Zaza. Oba te narzecza były najważniejszemi z języka kurdyjskiego, którego jeszcze podówczas nie znałem. Nie rozumiejąc więc słów, odgadłem jednak ich znaczenie i odpowiedziałem po turecku:
— Zeni an-lamez iz — nie rozumiemy cię. Jalwar-iz zyjlem tirkdże — mów po turecku, proszę.
Podniosłem się przytem, aby poprosić go na moje miejsce, jak tego wymagał wzgląd na jego wiek i uprzejmość. Pochwycił moją rękę i zapytał:
— Jesteś Frankiem?
— Tak.
— Izim zeni kuczaklam am — pozwól, że cię uścisnę!
Przycisnął mnie do siebie jak najserdeczniej, nie przyjął jednak wskazanego miejsca, usiadł tam, gdzie siedział bej.
— Nazywam się Kamek — rozpoczął — Ali Bej przysyła mię do was.
— Kamek? Bej mówił już o tobie.
— Przy jakiej sposobności wspomniał o mnie?
— Sprawiłoby ci to wielki ból, gdybyś się dowiedział.
— Ból? Kamek nie zna bólu. Wszelki ból, do jakiego zdolne jest serce ludzkie, wycierpiałem w jednej jedynie godzinie. Jak może dla mnie istnieć jeszcze jaki ból?
— Ali Bej powiedział, że znasz miralaja Omar Ameda.
Nie drgnęła mu ani zmarszczka na twarzy, a głos brzmiał całkiem spokojnie, gdy mówił:
— Znam go, ale on mnie jeszcze nie zna. Zabił mi żonę i dwu synów. Co z nim?
— Przebacz, Ali Bej sam ci to powie.
— Wiem, że wam mówić niepodobna, ale Ali Bej nie zna przede mną tajemnic. Powiedział mi, co mu rzekłeś o zamiarach Turków. Czy przypuszczasz, że przyjdą naprawdę, aby nam przerwać naszą uroczystość?
— Przypuszczam.
— Znajdą nas lepiej przygotowanych, niż wówczas, kiedy utraciłem swą duszę. Czy masz ty żonę, masz dzieci?
— Nie.
— To nie możesz pojąć, że żyję, a jednak dawno umarłem. Ale dowiesz się o tem. Czy znasz Tel-Afer?
— Tak.
— Byłeś tam?
— Nie, ale czytałem o niem.
— Gdzie?
— W opisach tego kraju, a także... jesteś Pir, sławnym świętym Dżezidów, znasz więc świętą księgę chrześcijan.
— Posiadam część, którą nazywają po turecku Eski-Zaryk[37].
— A więc czytałeś też księgę proroka Izajasza?
— Znam ją. Dżezajaj jest pierwszym z szesnastu proroków.
— Wyszukaj więc w tej księdze rozdział trzydziesty i siódmy. Dwunasty wiersz brzmi tam: „Czy bogowie pogan wyratowali też wszystkich, zniszczonych przez moich ojców, Gosam i Haram i Rezef i synów Eden z Thalassar?“ To Thalassar, to właśnie Tel Afer.
Spojrzał na mnie ze zdumieniem.
— Znacie więc z waszej księgi świętej miasta naszego kraju, co stały tu już przed tysiącami lat?
— Tak jest.
— Wasz kitab jest większy od koranu. Ale słuchaj! Mieszkałem w Mirkan u stóp Dżebel Sindżar, gdy napadli na nas Turcy. Umknąłem z żoną i dwoma synami do Tel Afer, gdyż jest to miasto warowne, a ja miałem tam przyjaciela, który mię przyjął i ukrył. Lecz i tu wpadli rozwścieczeni Turcy, aby pozabijać wszystkich Dżezidów, szukających schronienia. Odkryto moją kryjówkę, a przyjaciela mojego zastrzelono za jego miłosierdzie. Mnie związano i wraz z żoną i dziećmi wyprowadzono przed miasto. Tam płonęły ognie, w których mieliśmy znaleźć śmierć, tam płynęła krew męczonych. Pewien porucznik przekłuł mi nożem policzki dla zadania mi bólu. Widzisz tu jeszcze blizny. Synowie moi byli odważnymi młodzieńcami. Widząc moją mękę, rzucili się nań i poturbowali go. Skrępowano ich za to, a to samo uczyniono i z matką. Odcięto każdemu z nich prawą rękę i powleczono ich do ognia. Za nimi spalono też moją żonę, a ja musiałem patrzeć na wszystko. Potem wyjął milazim[38] nóż z moich policzków i wbijał mi powoli w piersi. Noc była, gdy przyszedłem do siebie, leżałem między trupami. Ostrze noża do serca nie doszło, ale kąpałem się we własnej krwi. Jakiś Chaldejczyk znalazł mnie nazajutrz i ukrył w ruinach Kara Tapeh. Minęło wiele tygodni, zanim się podnieść zdołałem, a włos mój pobielał w godzinie śmierci moich najbliższych. Ciało moje żyło znowu, ale dusza moja była martwa. Przepadło gdzieś serce moje, a na jego miejscu puka i bije imię Omar Amed. Tak nazywał się ów milazim. Obecnie jest miralajem.
Opowiadał to jednostajnym, obojętnym tonem, który jednak bardziej mnie porywał, niżby tego dokonał najgorętszy wyraz nieprzebłaganej zemsty. Opowiadanie brzmiało tak monotonnie, tak automatycznie, jak gdyby je wygłaszał człowiek w narkozie albo lunatyk. Było wprost okropne do słuchania.
— Chcesz się zemścić? — spytałem.
— Zemścić się? Co to jest zemsta? — odpowiedział w tym samym tonie. — Jest to czyn zły i podstępny. Ukarzę go, a potem pójdzie ciało moje tam, gdzie dusza przedtem już poszła. Zostaniecie u nas podczas naszej uroczystości?
— Tego jeszcze nie wiemy.
— Zostańcie tu! Jeżeli pójdziecie, nie powiedzie wam się wasze przedsięwzięcie, jeżeli zaś zostaniecie, możecie mieć wszelką nadzieję, że się wam uda, nie będzie bowiem na drodze żadnego Turka, a Dżezidzi mogą wam łatwo dopomóc.
Mówił teraz znowu w tonie zupełnie innym, a oczy jego odzyskały blask pierwotny.
— Obecność nasza przeszkadzałaby wam może w uroczystościach — rzekłem, aby dowiedzieć się czegoś o sekcie.
Potrząsnął powoli głową.
— Czy wierzysz także w bajki albo raczej w kłamstwa, jakie o nas opowiadają? Porównaj nas z innymi, a znajdziesz ochędóstwo i czystość. Czystość jest tem, do czego dążymy; czystość ta i czystość duchowa, czystość mowy i czystość nauki. Czystą jest woda i czystym jest płomień. Dlatego kochamy wodę i chrzcimy nią. Dlatego czcimy słońce jako symbol czystego Boga, o którym mówi także wasz kitab, że mieszka w świetle, do którego nikt dojść nie może. Wy poświęcacie się także zu ikbalin, wodą święconą. My wkładamy w płomień rękę i błogosławimy nią nasze czoła tak, jak wy to wodą czynicie. Wy powiadacie, że Azerat Ezau[39] był niegdyś na ziemi i że znów kiedyś powróci. My wiemy tak samo, że ongiś błądził wśród ludzi i wierzymy, że powróci, aby nam wrota niebios otworzyć. Wy czcicie Zbawiciela, który żył na ziemi, my czcimy Zbawiciela, który kiedyś znowu przybędzie. Wiemy, kiedy on był człowiekiem, ale nie wiemy, kiedy powróci, i dlatego czynimy, jako rozkazał swoim, gdy ich znalazł śpiących w bagcze Gethseman[40]: „Gyzetyn namaz kalyn anzizdan izerine warilmemisz olurzaniz — wstańcie i czuwajcie, a iżbyście nie byli zaskoczeni“. Dlatego posługujemy się kogutem jako symbolem czujności. Czyż i wy tego nie czynicie? Słyszałem, że chrześcijanie umieszczają często na dachach swoich domów i świątyń koguta, zrobionego z blachy i pozłoconego. Wy bierzecie koguta blaszanego, a my żywego. Czyż dlatego jesteśmy bałwochwalcami i ludźmi złymi? Wasi kapłani są mędrsi, a wasza nauka jest lepszą; my mielibyśmy też lepsze nauki, gdyby nasi kapłani byli mędrszymi. Jestem wśród wszystkich Dżezidów jedynym, który wasz kitab umie czytać i pisać i dlatego przemawiam do ciebie tak, jak nikt inny mówić nie będzie.
— Dlaczegóż nie prosicie o kapłanów, którzyby pouczyli waszych?
— Nie chcemy uczestniczyć w waszych niesnaskach. Nauka chrześcijańska jest podzielona. Gdy nam raz będziecie mogli powiedzieć, że zjednoczyliście się, wówczas chętnie was przyjmiemy. Chrześcijanie z Zachodu wyrządzają sobie samym największą szkodę, przysyłając nam nauczycieli, z których każdy inaczej naucza. Azerat Ezau mówi w waszym Kitab: „Im jol de gerczeklik de ymir de — ja jestem drogą i prawdą i życiem“. Dlaczego ludzie Zachodu mają tyle dróg i tyle prawd, skoro jest tylko jeden, który jest życiem? Dlatego też nie sprzeczamy się o Zbawiciela, który już tutaj był, lecz zachowujemy czystość i oczekujemy Odkupiciela, który przyjdzie.
Wtem wszedł znowu Ali bej, co, przyznaję otwarcie, było mi bardzo przyjemnie. Moja żądza wiedzy w sprawie czcicieli djabła omal nie wprowadziła mię w kłopot. Wobec zarzutu rozproszenia się wiary w mej ojczyźnie musiałem milczeć niestety... niestety! Pir podniósł się i podał mi rękę.
— Allah niech będzie z tobą i ze mną. Idę w drogę, którą iść muszę, ale zobaczymy się jeszcze.
Podał także rękę innym i odszedł. Ali bej skinął mu i rzekł:
— Oto najmędrszy między Dżezidami. Nikt mu nie dorówna. Był w Perzistanie i w Indjach, w Jerozolimie i w Stambule. Wszędzie widział i uczył się; napisał nawet książkę.
— Książkę? — spytałem zdumiony.
— On jest jedynym, który umie pisać poprawnie. Życzy sobie, aby naród nasz tak zmądrzał i uobyczaił się, jak ludzie Zachodu, a tego możemy się jedynie z książek Franków nauczyć. Aby więc książki te można kiedyś spisać w naszym języku, zebrał wiele set słów naszych narzeczy. Oto jego książka.
— To byłoby nieocenione! Gdzie znajduje się ta książka?
— W jego mieszkaniu.
— A ono gdzie?
— W moim domu. Pir Kamek jest świętym. Chodzi on po kraju i wszędzie przyjmują go z największą chęcią. Cały Kurdystan jest jego mieszkaniem, ale gniazdo rodzinne u mnie sobie urządził.
— Czy przypuszczasz, że pokaże mi kiedy tę książkę?
— Uczyni to bardzo chętnie.
— Zaraz go o to poproszę. Dokąd poszedł?
— Zostań. Nie znajdziesz go, gdyż poszedł, aby czuwać nad swymi. Mimo to książkę dostaniesz; przyniosę ci ją. Przedtem jednak przyrzeczcie mi, że zostaniecie!
— Radzisz, żebyśmy odłożyli jazdę do Amadijah?
— Tak jest. Było tu trzech ludzi z Kaloni. Należą oni do jednej gałęzi Badinan plemienia Missuri, a są zręczni, waleczni, rozsądni i mnie zupełnie oddani. Wysłałem ich do Amadijah, aby się dowiedzieli czegoś o Turkach. Zarazem spróbują wyszukać Amada al Ghandur. Poleciłem im to szczególnie. Zanim powrócą z wiadomościami, niechaj u mnie będzie wszystko na wasze usługi.
Całem sercem zgodziliśmy się na to. Ali Bej uścisnął nas z radości raz jeszcze, gdyśmy mu to oświadczyli i poprosił nas:
— Chodźcie teraz ze mną, aby ujrzała was także moja żona.
Byłem zdumiony tem zaproszeniem, przekonałem się jednak później, że Dżezidzi nie zamykają tak swoich żon jak mahometanie. Wiodą życie patrjarchalne i nigdzie na Wschodzie nie przypominało mi się tak żywo nasze ojczyste życie rodzinne jak u nich. Oczywiście, zwyczajni ludzie nie posiadali tej jasności religijnych zapatrywań, co Pir Kamek, ale w stosunku do fałszywego Greka, do oszukańczego i nieobyczajnego Ormianina, do mściwego Araba i leniwego Turka musiałem się nauczyć cenić fałszywie oczernionych „czcicieli djabła“. Wyznanie ich waha się między chaldeizmem, islamem i chrześcijaństwem, a to ostatnie nie zdołałoby nigdzie znaleźć gleby tak urodzajnej jak u Dżezidów, gdyby pobożni wysłańcy umieli choć trochę pogodzić się z ich obyczajami i zwyczajami.
Na dworze przed domem siedział buluk emini obok swego osła. Obaj jedli; osioł jęczmień, a Baszybożuk figi suszone z Sindżar, których kilka sznurków leżało przed nim na ziemi. Żując, opowiadał licznie dokoła niego zgromadzonym ludziom o swych bohaterskich czynach. Halef przyłączył się do niego, reszta zaś naszego towarzystwa udała się do tej części domu, która służyła za mieszkanie jego pani.
Była bardzo młoda i nosiła na ręku małego chłopaka. Jej piękne, czarne włosy, splecione były w długie warkocze, a kilkadziesiąt iskrzących się monet złotych pokrywało jej czoło.
— Witajcie panowie! — rzekła z niezdobną, niewyszukaną prostotą, podając nam rękę.
Ali bej powiedział nam jej imię, a następnie jej nasze. Imię to wypadło mi niestety z pamięci. Wziąłem z rąk jej chłopca i pocałowałem go. Ujęło ją to dla mnie widocznie i zdawało się, że była z tego dumna. Mały bej był rzeczywiście milutkiem stworzeniem, bardzo czysto utrzymanem i zupełnie niepodobnem do tych tłustych, przedwcześnie starych dzieci orjentalnych, jakie szczególnie często widzi się u Turków. Ali bej zapytał mnie, gdzie chcemy jeść, czy w małej komnacie, czy tu w mieszkaniu kobiecem, a ja zdecydowałem się natychmiast na to drugie. Małemu „czcicielowi djabła“ musiało u mnie dość się podobać. Przypatrywał mi się figlarnie swojemi ciemnemi oczkami, grzebał mi w brodzie, wywijał ochoczo rękami i nogami, paplał, od czasu do czasu rzucając jakieś słowo, którego ani on, ani ja nie rozumiałem. W znajomości języka kurdyjskiego staliśmy na jednym i tym samym stopniu. Nie oddałem go też z rąk przez czas jedzenia, a matka wynagrodziła mi to w ten sposób, że wybierała dla mnie najlepsze kąski, a po jedzeniu pokazała mi swój ogród.
Najlepiej smakował mi kursz, potrawa sporządzona ze śmietany, pieczonej w piecu, a posypanej cukrem i oblanej miodem. W ogrodzie podobał mi się najwięcej ów płomienno-czerwony kwiat, rosnący na gałęziach drzewa jeden przy drugim. Arabowie zowią go bint el onzul — córka konsula.
Następnie przyszedł Ali bej po mnie, aby mi pokazać moją komnatę. Znajdowała się na platformie dachu tak, że mogłem z niej napawać się najrozkoszniejszym widokiem. Wszedłszy, ujrzałem na niskim stole gruby zeszyt.
— Książka Pira — objaśnił Ali, widząc moje pytające spojrzenie.
Chwyciłem ją w tej chwili i usiadłem na dywanie. Bej wyszedł, uśmiechając się, aby mi nie przeszkadzać w studjowaniu tej cennej zdobyczy. Zeszyt zapisany był pismem persko-arabskiem, a zawierał pokaźny zbiór słów i zwrotów z kilku narzeczy kurdyjskich. Zauważyłem wnet, że nie przyjdzie mi to z trudnością porozumieć się w języku kurdyjskim, skoro tylko uda mi się rozejrzeć w fonetycznem znaczeniu liter. Tu zależało wszystko od praktyki; postanowiłem więc mój pobyt tutaj w tym kierunku właśnie wyzyskać.

Tymczasem zapadł wieczór. Z dołu z nad strumienia, gdzie dziewczęta wodę nabierały, a kilku chłopców im dopomagało, zabrzmiał następujący śpiew:

Ghawra min ave the.
Bina michak, dartschin ber piszte
Dave min chala surat ta kate
Naczalnik ak bjerdza ma, biszanda ma Ruzete[41].

Był to śpiew ładny w rytmie i melodji, jaki nie łatwo usłyszeć na Wschodzie. Nadsłuchiwałem, ale niestety skończyło się na tej zwrotce. Podniosłem się, aby wyjść na ulicę, gdzie ruch panował wielce ożywiony. Ustawicznie przybywali nowi obcy, namiot powstawał obok namiotu. Widać było, że zbliża się wielkie święto. Wyszedłszy przed drzwi, ujrzałem dokoła buluka emini wcale pokaźne zebranie, on zaś opowiadał głośno.
— Walczyłem już pod Zeydą — chełpił się — a potem na wyspie Kandja, gdzie pobiliśmy buntowników. Następnie walczyłem w Bajrucie pod sławnym baszą Mustafą Nuri, którego waleczna dusza żyje obecnie w raju. Wówczas miałem jeszcze swój nos, a straciłem go w Serbji, dokąd musiałem udać się z Szekib effendim, kiedy to basza Kjamil wygnał Michała Obrenowicza.
Poczciwy Baszybożuk nie wiedział już prawdopodobnie, przy jakiej sposobności pozbawiono go nosa. Ciągnął dalej:
— Otóż napadnięto mnie za Bukaresztem. Broniłem się wprawdzie dzielnie i już zwyż dwudziestu nieprzyjaciół leżało martwych na ziemi, kiedy jeden z nich zamachnął się szablą. Ciosem miał mi właściwie głowę rozłupać, ponieważ ją jednak cofnąłem, spadł mi na nos...
W tej chwili podniósł się w bezpośredniem sąsiedztwie wrzask, jakiego nigdy w życiu nie słyszałem. Brzmiało to tak, jak gdyby po przeraźliwym świście gwizdawki parowej nastąpiło gulgotanie olbrzymiego indyka, do czego przyłączyło się owo wielogłosowe stękające skomlenie, jakie słychać wówczas, gdy w katarynce zabraknie powietrza. Obecni z osłupieniem patrzyli na istotę, wydającą te zagadkowe, przedpotopowe głosy. Ifra jednak zauważył ze spokojem:
— Czemuż się zdumiewacie? — to był mój osioł. Nie może znieść ciemności i dlatego wrzeszczy przez całą noc, dopóki się jasno nie zrobi.
Hm. Jeżeli tak było w istocie, to osioł ten był przecież miłą kreaturą. Ten głos musiałby umarłych poruszyć. Kto w nocy mógłby myśleć o śnie lub spoczynku, gdyby musiał słuchać muzykalnych improwizacyj tej czworonożnej Jeny Lind, z puzonem dyszkantowym w płucach, kobzą w gardle, a dziobami i klapami stu klarnetów w krtani.
Zresztą już po raz trzeci słyszałem opowiadanie o nosie buluka emini. Zdaje się, iż było w „księgach zapisane“, że nie ma nigdy skończyć tego opowiadania.
— Więc tak krzyczy to zwierzę przez całą noc? — zapytał jeden z nich.
— Przez całą noc — potwierdził z poddaniem się męczennika. — Co dwie minuty.
— Oducz go tego.
— W jaki sposób?
— Nie wiem.
— Zachowaj więc dla siebie swą radę! Ja wszystkiego próbowałem i nadaremnie: batów, głodu i pragnienia.
— Przedstaw mu to raz w słowach poważnych, ażeby pojął niewłaściwość swego postępowania.
— Miałem z nim już poważne i przychylne rozmowy. Patrzy na mnie, przysłuchuje mi się w milczeniu, kiwa głową, a potem — wrzeszczy dalej.
— To przecież osobliwe. On cię rozumie, rozumie cię całkiem pewnie, ale nie ma ochoty zrobić ci tej przyjemności.
— Tak, słyszałem także o tem, że zwierzęta ludzi rozumieją, gdyż tkwi w nich czasem dusza zmarłego, skazana w ten sposób na pokutę. Hultaj, który w nim siedzi, musiał być głuchy, ale z pewnością niemym nie był.
— Musisz się raz postarać o zbadanie, do jakiego należał plemienia. W jakim języku przemawiasz do osła?
— Po turecku.
— A jeżeli dusza należała do Persa, Araba, lub nawet giaura, który wcale nie rozumie tureckiego języka?
— Allah akbar! To prawda. Nie pomyślałem nad tem zgoła.
— Dlaczego osioł potrząsa zawsze głową, kiedy mówisz do niego? Jego duch nie rozumie po turecku. Mów doń w innym języku.
— Ale czy znajdę właściwy? Poproszę mego emira. Hadżi Halef Omar powiedział mi, że emir umie mówić językami wszystkich ludów ziemi. Może on odkryje, gdzie żył przedtem duch mojego osła. Soliman[42] także rozumiał wszystkie zwierzęta.
— Byli jeszcze inni, którzy to umieli. Czy znasz opowiadanie o bogaczu, którego synowie rozmawiali nawet z kamieniami?
— Nie.
— A zatem, opowiem ci je! De vachtha bein Izrail meru ki deuletli, mir; du lau aż man, male wi pir, haneki wi ma. Va her du lavi wi man hania khoe parve dikerin, pew czun, jek debee — — —
— Stój! — przerwał mu Ifra — w jakim mówisz języku?
— W naszym. To kurmangdżi.
— Tego nie rozumiem, opowiadaj po turecku.
— Z tobą zupełnie to samo, co z duchem osła twojego, który także tylko swój język rozumie. Jakżeż mogę kurdyjską historję opowiadać po turecku. Będzie brzmieć całkiem inaczej.
— Spróbuj tylko!
— Zobaczę. A więc za czasów dzieci Izraela żył bogacz, który był umarł. Pozostawił dwóch synów, wielkie skarby i dom. Gdy obaj synowie chcieli dom podzielić, powstał spór między nimi. Jeden z nich rzekł: „To mój dom!“ Drugi odparł: „To mój dom!“ Wtem wysunęła się bożą wolą cegła ze ściany i rzekła: „Co, czyż nie wstydzicie się? Ten dom nie jest ani twój, ani jego. Ja, com był wielkim królem, byłem wielkim przez trzysta lat. Potem umarłem. Trzysta lat leżałem w grobie, zgniłem i obróciłem się w proch. Potem przyszedł pewien człowiek i zrobił ze mnie cegłę. Przez czterdzieści lat byłem domem, poczem rozpadłem się. Siedemdziesiąt i trzy lat leżałem na polu i znowu przyszedł człowiek. Zamieniłem się znowu na cegłę i włączono mnie do tego domu. Tu znajduję się lat trzysta trzydzieści i nie wiem, czem będę od dzisiaj. Narazie dusza mię nie boli...
Przerwano mu. Osła, który, jak uznano, nie rozumiał po turecku, nudziło widocznie to opowiadanie. Otworzył pysk i wypuścił podwójny tryl, który możnaby porównać jedynie z tem, na co stać róg do spółki z tubą. Wtem przecisnął się przez zgromadzenie jakiś człowiek i wszedł do sieni. Tu zauważył mnie.
— Emirze, więc to prawda, że przybyłeś. Usłyszałem o tem dopiero teraz, gdyż byłem w górach. Jakże się cieszę! Pozwól mi się powitać!
Był to Selek. Ujął rękę moją i pocałował ją. Ten zwyczaj okazywania szacunku jest u Dżezidów wogóle często w użyciu.
— Gdzie są Pali i Melaf? — zapytałem go.
— Spotkali Pir Kameka i udali się z nim wdół ku Mossul. Mam wiadomość dla Ali Beja. Czy mogę cię widzieć potem?
— Miałem właśnie zamiar udać się do niego. Czy wiadomość ta jest tajemnicą?
— Może być, ale ty możesz ją usłyszeć. Pójdź, emirze!
Poszliśmy do mieszkania kobiecego, gdzie znajdował się Ali Bej. Wydawało się, że wstęp jest tam dozwolony każdemu. I Halef tam się znajdował. Poczciwy hadżi był już znów przy jedzeniu.
— Panie — rzekł Selek — byłem w górach poza Bozan i mam ci coś oznajmić.
— Mów.
— Czy mogą to słyszeć wszyscy?
— Wszyscy.
— Przypuszczaliśmy, że mutessaryf z Mossul chce pięciuset Turków przenieść do Amadijah dla ochrony przed Kurdami. To jednak nieprawda. Tych dwustu ludzi, którzy nadchodzą z Djarbekir, maszerowało przez Urmeli i ukryło się w lasach Tura Garah.
— Kto to powiedział?
— Ścinacz drzewa z Mungejszi, którego spotkałem. Chciał się udać wdół do Kana Kujunli, gdzie znajduje się jedno z jego czółen. Trzystu ludzi z Kerkjuk nie jest także w drodze do Amadijah. Poszli przez Altun Kiupri do Arbil i Girdaszir i stoją teraz powyżej Mar Mattei nad rzeką Gazir.
— Kto ci to powiedział?
— Pewien Kurd z Zibar, który jechał kanałem, aby przez Bozan dostać się do Dohuk!
— Zibarowie są ludźmi godnymi zaufania; nie kłamią nigdy i nienawidzą Turków. Wierzę temu, co powiedzieli ci dwaj ludzie. Czy znasz dolinę Idiz nad rzeką Gomel wbok powyżej Kaloni?
— Zna ją tylko niewielu, ale ja bywałem tam bardzo często.
— Czy można stąd zaprowadzić tam konie i bydło, aby je tam ukryć?
— Kto dobrze zna las, temu się to uda.
— Ile czasu potrzebaby na to, aby umieścić tam nasze kobiety, dzieci i zwierzęta?
— Pół dnia. Idąc stąd przez Szejk Adi, wspina się styłu poza grobem świętego wąską szczeliną; nikt z Turków nie dostrzeże, co robimy.
— Jesteś najlepszym znawcą okolicy. Pomówię z tobą jeszcze, narazie jednak milcz wobec każdego. Chciałem cię prosić, abyś tu emira obsłużył, ale będziesz potrzebny gdzieindziej.
— Czy mogę mu przysłać mojego syna?
— Uczyń to!
— Czy mówi on dobrze po kurdyjsku? — spytałem.
— Rozumie djalekty Kurmangdżi i Zaza.
— Więc przyślij go, będzie mi bardzo miły.
Selek odszedł; nastąpiły przygotowania do jedzenia. Ponieważ gościnność Dżezidów jest nieograniczona, wzięło w niem udział około dwudziestu osób, na cześć zaś Mohammed Emina i moją urządzono muzykę podczas uczty. Kapela składała się z trzech ludzi, grających na tembure, kamancze i bylure, trzech instrumentach odpowiadających mniej więcej naszemu fletowi, gitarze i skrzypcom. Muzyka była łagodna i melodyjna. Wogóle zauważyłem to i później, że Dżezidzi więcej mają smaku muzykalnego od wyznawców islamu.
Podczas jedzenia zjawił się syn Seleka, z którym udałem się potem do mojej komnaty, aby z jego pomocą studjować książkę Kameka. Duchowy horyzont młodego człowieka był bardzo ciasny, mimo to znalazłem u niego dostateczne wyjaśnienie wszystkiego, czego chciałem się odeń dowiedzieć. Pir Kamek był najuczeńszym wśród czcicieli djabła i u niego jedynie mogłem znaleźć to doświadczenie i ten sposób zapatrywania, któremi mię zaskoczył. Wszyscy inni byli już więcej ograniczeni i nie mogłem dziwić się temu, że brali symbol za rzecz samą, że do swych obrzędów przywiązani byli raczej z przyzwyczajenia i ślepej wiary, niż z wewnętrznego przekonania. Tajemniczość ich form religijnych była tem, co ich trzymało. Wogóle Wschód skłania się chętniej ku rzeczom ciemnym i tajemniczym, niż ku rzeczom jasno światłem dnia oświetlonym.
Rozmowa nasza nie odbyła się bynajmniej bez przeszkód, gdyż w regularnych niemal odstępach po kilka minut rozbrzmiewał wstrętny, przejmujący do szpiku wrzask osła, co na dłuższą metę było nie do wytrzymania. Spoczątku znoszono to i śmiano się nawet, dopóki jeszcze ożywiony ruch we wsi panował i coraz to nowi przybywali pielgrzymi. W miarę jednak, jak ustawały hałasy i udano się na spoczynek, stały się te arcygłośne wykrzykniki kłapoucha wprost nieznośnemi. Podniosły się więc głosy narazie tylko pomruku, niezadowolenia, które jednak wnet przeszły w hałaśliwą kłótnię.
Zamiast osła odstraszyć, zdawały się te gniewne okrzyki zachęcać go do jeszcze większych wysiłków. Uwziął się na swoje tryle, a pauzy pomiędzy niemi były coraz to krótsze. Wreszcie połączyły się wrzaski w jedną piekielną symfonję.
Podniosłem się właśnie, aby coś na to poradzić, kiedy doszedł mię z dołu jakiś hałas zmieszany. Następowano kupą na małego buluka emini. O co się z nim targowano, tego nie mogłem zrozumieć. W każdym razie tak był widocznie zapędzony w kąt, że nie umiał sobie poradzić i wkrótce usłyszałem kroki jego przed memi drzwiami.
— Czy śpisz już, emirze?
Pytanie to było właściwie zbyteczne, gdyż widział, że obaj siedzimy jeszcze ubrani nad książką, ale w strachu nie znalazł lepszego wstępu.
— Pytasz jeszcze? Jakże można spać przy okropnym śpiewie twojego osła?
— O, panie! Oto właśnie rzecz cała. Ja także nie mogę spać. Oni wszyscy przychodzą teraz do mnie i żądają, ażebym wyprowadził osła do lasu i tam go uwiązał. W przeciwnym razie grożą, że go zastrzelą. Do tego dopuścić nie mogę, gdyż muszę osła przyprowadzić spowrotem do Mossul, a jak nie, to otrzymam bastonadę.
— Więc zaprowadź go do lasu!
— To niemożebne, emirze!
— Dlaczego nie?
— Czy mam pozwolić, aby go wilk zjadł? W lesie są wilki.
— Więc zostań na dworze i pilnuj go.
— Effendi, mogłyby przecież przyjść dwa wilki.
— No i...?
— Wówczas jeden pożre osła, a drugi mnie.
— To bardzo dobrze, bo w takim razie nie otrzymasz bastonady.
— Żartujesz! Niektórzy mówią, abym się udał do ciebie.
— Do mnie? A to poco?
— Panie, czy wierzysz, że ten osioł ma duszę?
— Oczywiście, że ma!
— A może on ma inną, nie swoją.
— A gdzieby była jego dusza? Może zamieniliście się; jego dusza weszła w ciebie, a twoja w niego. Jesteś zatem osłem i boisz się jako zając, a on jest buluk emini i ryczy jak lew. Cóż mógłbym poradzić na to?
— Emirze, to całkiem pewne, że on ma inną duszę, ale to nie turecka, gdyż nie rozumie języka Osmanly. Ty jednak mówisz wszystkiemi językami ziemi i dlatego proszę cię, zejdź nadół. Gdy zaczniesz mówić z osłem, dowiesz się zaraz, kto w nim siedzi, Pers czy Turkoman, czy też Ormianin. A może to Rosjanin wlazł w niego, że tak nam ustawicznie nie daje spokoju.
— Czy wierzysz istotnie, że — — —
W tej chwili zwierzę znowu dobyło głosu i to z taką siłą, że całe zbuntowane zgromadzenie chórem mu zawtórowało.
— Allah kerim! Zamordują mi osła. Panie, zejdź prędko, gdyż inaczej zginie, a z nim razem jego dusza.
Popędził nadół, a ja za nim. Czy miałem sobie zażartować? Może to było niewłaściwe, ale jego zapatrywanie na duszę szarucha wprawiło mię w nastrój, któremu się oprzeć nie mogłem. Gdy zszedłem nadół, tłum czekał już na mnie.
— Kto zna środek na uciszenie tego zwierzęcia? — spytałem.
Nikt nie odpowiedział, Halef tylko zauważył po chwili:
— Panie, ty jeden możesz tego dokazać.
Mój hadżi należał zatem do prawdziwych „wiernych“. Zbliżyłem się do osła i ująłem go za cugle. Zadawszy mu kilka pytań w obcym języku, przyłożyłem mu ucho do nosa nadsłuchiwałem. Potem wykonałem ruch, jak gdybym zauważył coś niespodziewanego i zwróciłem się do Ifry:
— Buluku emini, jak się nazywał twój ojciec?
— Nachir Mirja.
— To nie ten, a jak się nazywał ojciec twojego ojca?
— Muthallam Sobuf.
— Ten ci jest! Gdzie on mieszkał?
— W Hirmenli koło Adrjanopola.
— Zgadza się. Jechał on raz z Hirmenli do Thaskoi i aby dokuczyć swojemu osłowi, przywiązał mu kamień do ogona. Prorok jednak rzekł: „Eszeklerin zew — będziesz miłował osły twoje“. I dlatego musi duch twego dziadka czyn ten odpokutować. Musiał powrócić z mostu Sirat, który prowadzi do raju i do piekieł, i wszedł w tego osła. On swojemu bydlęciu przywiązał kamień do ogona i teraz tylko w ten sposób może być zbawionym, że mu ktoś kamień do ogona przywiąże. Czy chcesz go wybawić, Ifro?
— O emirze, chcę tego — zawołał, a był bliższy płaczu niż śmiechu, gdyż wyobrażenie, że dziadek jego męczy się w tym ośle, musiało być strasznem dla niego, jako prawdziwego muzułmanina.— Powiedz, co mam jeszcze uczynić, aby uratować ojca mojego ojca.
— Przynieś kamień i sznur.
Osioł zmiarkował, że zajmujemy się nim, otworzył pysk i wrzasnął.
— Prędko, Ifro, niech to będzie jego jęk ostatni!
Potrzymałem ogon zwierzęcia, a mały Baszybożuk przywiązał kamień na końcu. Po tej operacji zwrócił osioł głowę wtył, aby kamień pyskiem usunąć. Oczywiście, nie udało się to, więc usiłował kamień odrzucić ogonem. Był za ciężki, a ogon ośli zdobył się zaledwie na mały ruch wahadłowy, powstrzymany natychmiast, gdyż kamień uderzał przy tem o nogi. Osioł najwidoczniej osłupiał; zezował oczyma wtył, kiwał z nadzwyczajną powagą długiemi uszyma, prychał, aż wkońcu otworzył pysk, aby zaryczeć, ale głos mu nie dopisał. Poczucie, że coś trzyma mocno od dołu największą jego ozdobę, odebrało mu zupełnie zdolność wyrażania uczuć w szlachetnych tonach.
— Allah hu! — on zaprawdę nie krzyczy! — zawołał Baszybożuk.
Odszedłem i ułożyłem się na spoczynek. Na dole długo jeszcze stali pielgrzymi i czekali, czy cud udał się rzeczywiście.
Wczesnym rankiem obudziło mnie rojne życie, płynące we wsi. Przybywali znowu pielgrzymi, którzy częścią zostawali w Baadri, częścią zaś udawali się po krótkim postoju w dalszą drogę do Szejk Adi. Pierwszym, który przyszedł do mnie, by szejk Mohammed Emin.
— Czy spojrzałeś przed dom? — zapytał.
— Nie.
— Spójrz nadół!
Wyszedłem na dach i spojrzałem. Setki ludzi obstąpiły osła i przypatrywały mu się z podziwem. Jeden opowiadał drugiemu o tem, co się stało, a gdy mię tu na górze ujrzano, odstąpili wszyscy z respektem od domu. To nie było w moim zamiarze. Poszedłem za wesołym konceptem, nie chciałem jednak bynajmniej utwierdzać tych ludzi w zabobonie.
Nadszedł także szejk Ali. Witając mnie uśmiechał się.
— Emirze, mamy ci do zawdzięczenia spokojną noc. Jesteś wielkim czarodziejem. Czy osioł znów zacznie wrzeszczeć, gdy kamień usuną?
— Tak jest. Zwierzę boi się w nocy i dodaje sobie własnym głosem odwagi.
— Czy pójdziecie na śniadanie?
Zeszliśmy do kobiecego mieszkania. Tam zastałem już Halefa z synem Seleka, który był moim tłumaczem kurdyjskim, i Ifrę z miną niezwykle stroskaną. Żona Beja wyszła naprzeciw mnie z przyjaznem obliczem i podała mi rękę.
— Sabahl’ ker — dzień dobry — powitałem ją.
— Sabah’l ker! — odrzekła. — Kejfata ciava — jak się masz?
— Kangia! Tu ciava? — Dobrze; jak ty się masz?
— Skuker quode kangia — dzięki Bogu dobrze!
— Wszak ty mówisz Kurmangdżi — zawołał zdumiony Ali Bej.
— Tylko to, czego wczoraj wieczorem nauczyłem się z książki Pira — odparłem. — To dość mało.
— Zbliżcie się i usiądźcie.
Naprzód podano kawę z piernikiem, potem baraninę, którą jadło się jak chleb w cienkich szerokich kromkach. Do tego piło się arpę, coś w rodzaju cienkiego piwa, nazywanego przez Turków arpazu — woda jęczmienna. Wszyscy jedli, tylko buluk emini przykucnął sobie na uboczu.
— Ifro, dlaczego, nie przyjdziesz do nas? — zapytałem go.
— Nie mogę jeść, emirze — odparł.
— Co ci dolega?
— Wielkie strapienie, panie! Dotychczas jeździłem na moim ośle, biłem go i łajałem, mało go czyściłem i myłem, a czasem nawet głodziłem go, a teraz słyszę, że to ojciec mojego ojca. Tam na dworze stoi i ciągle jeszcze wisi mu kamień u ogona.
Buluk enuni był godzien pożałowania i sumienie mnie ruszyło. Położenie było jednak tak szalenie dziwaczne, że nie mogłem się wstrzymać od głośnego śmiechu.
— Śmiejesz się! — rzekł z wyrzutem. — Gdybyś ty miał osła, który był ojcem twojego ojca, płakałbyś. Mam cię odwieźć do Amadijah, ale nie mogę; nigdy już nie wsiędę na ducha mojego dziadka.
— I nie uczynisz tego; to zresztą niemożliwe, gdyż nikt nie może wsiadać na ducha.
— Na kimże mam pojechać?
— Na swoim ośle.
Spojrzał na mnie wzrokiem całkiem pomieszanym.
— Ależ mój osioł jest przecież duchem; wszak sam to powiedziałeś!
— To był tylko żart.
— O, mówisz to tylko, aby mnie uspokoić.
— Nie, tylko żal mi, że żart mój bierzesz sobie tak bardzo do serca.
— Effendi, ty mnie naprawdę chcesz tylko pocieszyć. Dlaczegóż osioł tylekroć ze mną uciekał, dlaczego tyle razy zrzucił mnie z siodła? Ponieważ wiedział, że nie jest osłem i że ja jestem synem jego syna. A czemuż kamień pomógł natychmiast, gdy uczyniłem to, co nakazała ci dusza osła.
— Nic mi nie nakazała, a zaraz ci powiem, dlaczego pomógł mój środek. Czy nie zauważyłeś nigdy, że kogut piejąc, zamyka oczy?
— Widziałem to.
— Przytrzymaj mu zapomocą jakiegoś przyrządu oczy, aby nie mógł ich zamknąć, a nie zapieje nigdy. Czy zauważyłeś, że osioł twój, ilekroć zamierza wrzeszczeć, zawsze podnosi ogon?
— Zaprawdę zawsze tak czyni, effendi.
— Postaraj się zatem, żeby nie mógł podnosić ogona, a przestanie ryczeć.
— Czy tak jest w istocie?
— W istocie. Spróbuj dzisiaj wieczorem, skoro znów zacznie wrzeszczeć.
— Więc ojciec mojego ojca naprawdę nie jest zaczarowany?
— Nie, wszakże ci to mówię.
— Hamdulillah. Tysiączne dzięki Allahowi.
Wyleciał z pokoju i oderwał zwierzęciu kamień od ogona. Następnie wrócił z pośpiechem, a by mimo spóźnienia wziąć udział w śniadaniu. To, że on, podwładny, mógł siedzieć przy stole razem z Bejem było dla mnie ponownie dowodem patrjarchalnego życia Dżezidów.





  1. Piwnica.
  2. Z Asyryjczykami w Syrji.
  3. Gabrjel.
  4. Duch święty.
  5. Pas.
  6. Oficerowie.
  7. Tragarze.
  8. Wasza Wysokość.
  9. Okrzyk zadziwienia.
  10. Ameryka.
  11. Gazety.
  12. Ból zębów.
  13. Pergamin.
  14. Kucharz.
  15. Lekarstwa.
  16. Furjer, czyli pisarz kompanji.
  17. Dowódca dziesięciu ludzi.
  18. Jeździec na ośle.
  19. Kapitan, dowódca 100 ludzi.
  20. Naczelnik wsi.
  21. Paszport konsula.
  22. Siedem marek.
  23. Zioło trujące.
  24. Gwoździk.
  25. Ameryka.
  26. Katolik.
  27. Jozue.
  28. Samson.
  29. Pasterz Dawid.
  30. Noe.
  31. Mojżesz.
  32. Ludzie djabła.
  33. Major.
  34. Kwaterowy.
  35. Pułkownik.
  36. Święty Dżezidów.
  37. Stary testament.
  38. Porucznik.
  39. Pan Jezus.
  40. Ogród Gethseman.
  41. Dziewczyna chrześcijańska przychodzi po wodę,
    Ja za nią tuż stoję i oddech zapieram.
    Tę twarz me usta całować ją będą.
    Choć w więzachbym potem iść musiał do Rosji.
  42. Salomon.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol May i tłumacza: anonimowy.