Przez pustynię/Część II/X
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przez pustynię |
Podtytuł | Opowiadanie podróżnicze |
Pochodzenie | Opowiadania podróżnicze. Tom I |
Wydawca | Przez Lądy i Morza |
Data wyd. | 1938 |
Druk | Druk. „Concordia“ Sp. Akc., Poznań |
Miejsce wyd. | Poznań, Lwów |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Durch die Wüste |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część II |
Indeks stron |
W pół godziny potem wymaszerowali Haddedihnowie, nie arabskim zwyczajem, jak nieuporządkowana, rozluźniona chmara, ale oddziałami, w równych od siebie odstępach. Każdy wiedział, gdzie należy.
Przed nami jechali wojownicy, za nami kobiety na wielbłądach i pod wodzą rzeźkich jeszcze starców, a więc oddział sanitarny, a na końcu ci, którzy mieli utrzymywać połączenie z pastwiskami i dozorować więźniów.
Gdy tarcza słoneczna ukazała się nad widnokręgiem, zsiedli wszyscy z koni i padli na ziemię, aby odmówić modlitwę poranną. Był to budujący widok, gdy te setki Arabów leżały w prochu przed Panem, który mógł dziś każdego z nas powołać do siebie.
Od poustawianych na posterunkach Arabów dowiedzieliśmy się, że nic nie zaszło. Dojechaliśmy więc bez przeszkody do podłużnego Dżebel Deradż, na którym rozpościerała się bardzo rozległa dolina od zachodu ku wschodowi. Ci, co byli przeznaczeni na strzelców, zsiedli; konie ich przywiązano do kołków, wetkniętych w ziemię, aby w razie odwrotu nie było zamieszania. W niewielkiem oddaleniu zdjęto ciężary z wielbłądów i rozbito namioty, które one na sobie dźwigały. Namioty były przeznaczone dla rannych. Wody było dość w worach skórzanych, ale opatrunków mieliśmy bardzo mało, nad czem też wielce ubolewałem.
Linję wywiadowczą, łączącą nas z Abu Mohammedami, podtrzymywaliśmy ciągle. Co godzinę nadchodziły wiadomości, a ostatnia brzmiała, że nieprzyjaciele nie dostrzegli jeszcze naszego marszu. Sir Dawid mówił bardzo mało wczoraj i dziś aż do obecnej chwili. Byłem tak zajęty, że nie mogłem mu poświęcić ani chwilki. Teraz zatrzymał się obok mnie.
— Gdzie się bić, sir? Tu? — zapytał.
— Nie, za tą górą — odpowiedziałem.
— Zostać przy panu?
— Jak pan chce.
— Gdzie pan jest? Przy piechocie, kawalerji, czy saperach?
— Przy dragonach, bo będziemy strzelać i bić się na szable, gdy będzie trzeba.
— Zostanę przy panu.
— Więc proszę tu zaczekać. Oddział mój zatrzymuje się tutaj, aż wrócę po niego.
— Nie do doliny?
— Nie, ruszymy powyżej doliny nad rzekę, aby przeszkodzić wrogom w ucieczce na północ.
— Ilu ludzi?
— Stu.
— Well! Bardzo dobrze, wybornie!
Objąłem umyślnie ten posterunek. Byłem wprawdzie przyjacielem i towarzyszem Haddedihnów, ale nie chciałem, choćby w otwartej walce, zabijać ludzi, którzy mi nic złego nie zrobili. Waśń, jaka tu między Arabami wybuchła, mnie osobiście nic nie obchodziła, a ponieważ nie przypuszczałem, że wrogowie skierują się na północ, przeto prosiłem, aby mi pozwolono przyłączyć się do oddziału, który miał im tam odciąć drogę. Najchętniej zostałbym na placu, na którym miano opatrywać rannych; ale to było rzeczą niemożliwą.
Teraz wprowadził szejk jazdę do doliny, a ja przyłączyłem się do niego. Podzielono jazdę na dwie części, aby mogła stanąć w dolinie u lewego i prawego jej stoku. Potem przyszła kolej na piechotę. Jedna trzecia piechoty weszła na wzgórza po prawej stronie, druga obsadziła wzgórza po stronie lewej, aby z góry, z za skał móc wziąć nieprzyjaciela na cel; ostatnia część, w której był przedewszystkiem szejk Malek i jego towarzysze, została u wejścia, aby je zabarykadować i z za szańca powitać nieprzyjaciela ogniem. Wróciłem teraz i odjechałem z moimi stu ludźmi.
Jechaliśmy prosto na północ, aż znaleźliśmy wąwóz, którym można było przedostać się przez Dżebel. Po godzinie ujrzeliśmy przed sobą rzekę. Dalej na prawo, a więc na południe, było miejsce, w którem góry podchodziły dwa razy tuż do wody, a więc tworzyły półkole, z którego bardzo trudno było umknąć, jeśli się raz, na nieszczęście, w nie weszło. Tu ustawiłem moich ludzi, tu bowiem mogliśmy bez trudu powstrzymać nieprzyjaciela, nawet dziesięć razy liczniejszego. Wysłałem w pewne miejsce straż przednią, a potem zsiedliśmy wszyscy z koni i rozłożyliśmy się wygodnie. Lindsay zapytał mnie:
— Zna okolicę, sir?
— Nie — odpowiedziałem.
— Może tu są ruiny?
— Nie wiem.
— Trzeba zapytać!
Uczyniłem to i tłumacząc odpowiedź Araba, odpowiedziałem:
— Tam wyżej.
— Jak się nazywa?
— Muk hol Kal albo Kahlah Szergatha.
— Tam są fowling-bulle?
— Hm! Trzebaby dopiero zobaczyć.
— Ile czasu aż do walki?
— Aż do południa, a może i więcej. Może wcale nie będziemy walczyć.
— Tymczasem obejrzę.
— Co?
— Kalah Szergatha. Fowling-bulle wykopać; wysłać do muzeum w Londynie; wsławić się; well!
— Tego nie będzie można teraz zrobić.
— Dlaczego?
— Bo stąd musiałby pan tam jechać konno około piętnastu angielskich mil.
— Ah! Hm! Źle! Zostanę!
Położył się za krzakiem euforbji, ja zaś postanowiłem zbadać okolicę, dałem swym ludziom niezbędne zlecenia, a sam pojechałem w kierunku południowym wzdłuż rzeki.
Koń mój umiał, jak wszystkie konie szammarskie, wyśmienicie wspinać się po górach; mogłem się śmiało wybrać na Dżebel, to też, gdy teren okazał się jako tako dogodnym, podjechałem wgórę, aby się rozejrzeć wokoło. Znalazłszy się na górze, spojrzałem przez lunetę w stronę wschodnią. Tam, po drugiej stronie rzeki, panował wielki ruch. Na południowym, a więc lewem pobrzeżu Cabu roił się step od jeźdźców, aż gdzieś po Tell Hamlia, a poniżej chelalu[1] leżały wielkie kupy koźlich skór, z których miano zrobić łodzie dla Obeidów, aby się mogli przeprawić. Tego zaś brzegu Tygrysowego, który był po naszej stronie, nie mogłem zobaczyć — spowodu wzgórza, za którem rozpościerała się dolina Deradż. Ponieważ miałem jeszcze czas, postanowiłem wspiąć się i na to wzgórze.
Po nader męczącej jeździe grzbietem wzgórz, która trwała znacznie więcej niż godzinę, dojechałem do najwyższego punktu. Koń mój był tak rześki, jakgdyby dopiero co wstał ze snu; uwiązałem go w miejscu, a sam przelazłem przez rodzaj muru skalnego. U stóp była dolina Deradż. Wtyle widziałem parapet gotowy, za którym spoczywali jego obrońcy; po tej i tamtej stronie dojrzałem ukrytych za skałami strzelców, a zaś w dole, naprzeciw mnie zasadzkę, w której znajdowała się jazda.
Potem zwróciłem lunetę na południe.
Tam stał namiot przy namiocie, ale widziałem, że gotowano się właśnie do marszu. Byli to Abu Haminedzi i Dżowarjowie. Tam — zapewne — rozłożyły się ongiś obozem wojska Sardanapala, Kyaxaresa i Alyattesa. Tam kiedyś, w prastarych czasach, klęczeli wojownicy Nabopolassara, a było to 5-go maja w piątym roku panowania owego władcy, gdy po zupełnem zaćmieniu słońca, spowodu którego bitwa nad Halysem stała się tak okropną, nastało zaćmienie księżyca. Tam u wód Tygrysu pojono zapewne konie, gdy Nebukadnezar wyprawiał się na Egipt, aby strącić z tronu królowę Hophrę i były to zapewne te same wody, nad któremi grzmiał śpiew przedśmiertny Nerikolassara i Nabonnada, odbijający się echem aż o góry Kara Cszook, Cibar i Sar Harana.
Widziałem, jak rozdęto i powiązano skóry koźle, widziałem, jak jeźdźcy, wiodąc jedną ręką konie, wstępowali na tratwy; widziałem, jak tratwy odbijały od jednego i przybijały do drugiego brzegu. Zdawało mi się, że słyszę wrzask, z jakim witali ich sprzymierzeńcy, dosiadający teraz co prędzej swych koni, aby wykonać świetną fantazję[2].
Dobrze było, że teraz tak wyczerpywali siły swych koni; należało się spodziewać, że wówczas, gdy zajdzie poważna potrzeba, zwierzęta będą zmęczone.
Siedziałem tak z godzinę. Wszyscy Obeidowie już się byli przeprawili i widziałem, jak pochód ruszył ku północy. Teraz zlazłem ze szczytu, dosiadłem konia i wróciłem. Nastała chwila rozstrzygająca.
Znowu minęła prawie godzina, zanim znalazłem się w miejscu, skąd można było zjechać nadół. Chciałem już zawrócić ku dolinie, gdy nagłe zabłysło coś na północnym widnokręgu. Zdawało się, jakby promień słoneczny padł na odłamek szkła. Mogliśmy się spodziewać nieprzyjaciela tylko od strony południowej, mimo to jednak wziąłem lunetę do rąk i szukałem miejsca, w którem zauważyłem ów błysk. Nareszcie znalazłem je. Tuż nad rzeką spostrzegłem wiele ciemnych punkcików, poruszających się w kierunku prądu. Musieli to być jeźdźcy, a na jednym z nich zalśnił odblask światła słonecznego.
Czy byli to wrogowie? W samym środku między nimi a mną znajdowali się ludzie moi, ukryci w zasadzce. Nie mogłem zwlekać; musiałem wyprzedzić nieznajomych jeźdźców. Przynagliłem konia, który szybko zjeżdżał, a potem, poczuwszy równię pod kopytami, leciał jak ptak. Byłem przekonany, że przybędę na czas.
Wróciwszy do oddziału, zwołałem swych ludzi i powiedziałem im, com zauważył. Wyprowadziliśmy konie z małej kotliny, którą tworzył teren. Połowa Haddedihnów ukryła się za wzgórzem, wybiegającem w stronę południową, reszta zaś została, aby — ukrywszy się za krzakami euforbji i w zaroślach gumowych — odciąć przybyszom odwrót.
Po niedługim czasie rozległ się odgłos kopyt. Master Lindsay leżał przy mnie i nasłuchiwał, trzymając strzelbę przygotowaną do strzału.
— Ilu ich? — zapytał krótko.
— Nie mogłem ich dokładnie zliczyć — odpowiedziałem.
— W przybliżeniu?
— Dwudziestu.
— Ba! Dlaczego zadawać sobie tyle trudu?
Wstał, podszedł naprzód i usiadł na głazie. Dwaj jego służący nie odstępowali go ani na krok.
Wtem wyłonili się jeźdźcy z za krawędzi kotliny; na czele jechał wysoki, silny Arab, który nosił pod swą abą pancerz z łusk. Na nim to zaigrał ów blask, jaki zdołałem wprzódy zauważyć. Arab miał postać prawdziwie królewską. Człowiek ten nie wiedział zapewne, co to trwoga, nigdy nie doznał strachu, bo i teraz, gdy nagle i niespodziewanie ujrzał tu tak niezwykłą postać Anglika, rzęsy mu nawet nie drgnęły, tylko ręka sięgnęła niepostrzeżenie po krzywą szablę.
Podjechał jeszcze o kilka kroków naprzód i poczekał, aż wszyscy jego ludzie przybyli; potem skinął na męża, który znajdował się obok niego. Był to człowiek bardzo wysoki i chudy; zwisał z konia, jakgdyby się jeszcze nigdy w życiu nie dotknął siodła. Odrazu poznało się po nim, że był greckiego pochodzenia. Na skinienie Araba zapytał się Anglika po arabsku:
— Co ty za jeden?
Master Lindsay powstał, zdjął kapelusz, wykonał pół ukłonu, ale nie rzekł ani słowa.
Pytający powtórzył swe słowa w języku tureckim.
— I’m English, jestem Anglikiem — brzmiała odpowiedź.
— Ach, więc witam szanownego pana! — dały się słyszeć teraz dźwięki angielskie. — Co za nadzwyczajna niespodzianka, że spotykam w tej samotni syna Albionu. Czy wolno zapytać o nazwisko?
— Dawid Lindsay.
— To są służący pana?
— Yes!
— A co pan tu robi?
— Nothing — nic.
— Pan musi przecież mieć jakiś zamiar, jakiś cel?
— Yes!
— Więc jaki cel?
— To dig — wykopać.
— Co?
— Fowling-bulle.
— Ach! — uśmiechnął się ten pobłażliwie. — Na to trzeba środków, czasu, ludzi i pozwolenia. Jak się pan tu dostał?
— Statkiem.
— Gdzie on jest?
— Wrócił do Bagdadu.
— Więc pan wysiadł z dwoma służącymi?
— Yes!
— Hm, dziwne! A dokąd pan zamyśla udać się teraz?
— Tam, gdzie są fowling-bulle. Kto jest tu master?
Wskazał przytem na Araba, który miał pancerz z łusek. Grek przetłumaczył Arabowi dotychczasową rozmowę, a potem odpowiedział:
— Ten sławny mąż to Eslah el Mahem, szejk Obeidów, którzy tam po drugiej stronie mają swe pastwiska.
Byłem zdumiony tą odpowiedzią. A więc szejk podczas wymarszu szczepu swego nie znajdował się wśród swoich.
— Kto pan? — pytał dalej Anglik.
— Jestem jednym z tłumaczy u angielskiego wicekonsula w Mossul.
— Ah! dokąd?
— Aby uczestniczyć w wyprawie przeciwko Haddedihnom.
— Wyprawa? napad? wojna? bitwa? dlaczego?
— Haddedihnowie są upartym szczepem, którego trzeba nauczyć moresu. Dali oni pomoc kilku Yezidim wtedy, gdy ci czciciele djabła byli zaatakowani przez gubernatora z Mossul. Ale jakżeż się to stało, że — —
Utknął, bo za wzgórzem zarżał jeden z naszych koni, a za jego przykładem poszedł zaraz drugi. Szejk chwycił natychmiast za cugle, aby pojechać naprzód i popatrzeć. Teraz ja powstałem.
— Pozwoli pan, że i ja się przedstawię! — rzekłem.
Szejk stanął zdziwiony.
— Kim pan jesteś? — zapytał tłumacz. — Także Anglik? Pan wygląda całkiem jak Arab!
— Należę do wyprawy tego pana. Mamy zamiar czynić poszukiwania za fowling-bullami, a przytem chcemy poznać obyczaje tego kraju.
— Kto to jest? — zapytał szejk Greka.
— Frank.
— Czy Frankowie są wiernymi?
— Są chrześcijanami.
— Nazarahami? Ten mąż jest przecież hadżim. Czy był on w Mekce?
— Byłem w Mekce — odpowiedziałem.
— Czy władasz naszą mową?
— Władam nią.
— Należysz do tego Ingli?
— Tak.
— Jak długo jesteście już w tej okolicy?
— Od kilku dni.
Brwi jego ściągnęły się. Pytał się dalej:
— Czy znasz Haddedihnów?
— Znam.
— Gdzie poznałeś ich?
— Jestem razikiem ich szejka.
— To jesteś zgubiony!
— Dlaczego?
— Wezmę do niewoli ciebie i tych trzech.
— Kiedy?
— Natychmiast.
— Jesteś silny, ale Cedar ben Huli, szejk Abu Hammedów, był także silny!
— A cóżto było z nim?
— Uwięził mnie, ale nie zdołał zatrzymać.
— Maszallah! Tyś jest tym mężem, który zabił lwa?
— Tak, to ja.
— Jesteś więc w mojej mocy. Mnie się nie wymkniesz.
— Albo raczej ty jesteś w mojej mocy i nie wymkniesz się mnie. Rozejrz się!
Uczynił to, ale nie zauważył nikogo.
— Wstać, mężowie! — zawołałem głośno.
Natychmiast powstali wszyscy Haddedihnowie i wzięli go wraz z jego ludźmi na cel.
— Ah, jesteś mądry, jak Abul Hossein[3] i zabijasz lwy, mnie jednak nie złapiesz! — zawołał.
Wyrwał krzywą szablę z za pasa i nacierając na mnie, chciał mi zadać śmiertelny cios. Nie trudno było z nim się załatwić. Strzeliłem do jego konia; gdy koń się zwalił, Arab padł na ziemię, a ja pochwyciłem go szybko. Teraz rozpoczęły się zapasy, które przekonały mnie o jego nadzwyczajnej sile; musiałem zerwać zeń turban i oszołomić go uderzeniem w skroń, zanim go ostatecznie pokonałem.
Podczas tych krótkich zapasów, zakotłowało się wokoło mnie; tego, co się działo, nie można było właściwie nazwać walką. Rozkazałem Haddedihnom strzelać tylko do koni; dlatego to po pierwszej salwie, którą — dano w chwili, gdy szejk na mnie nacierał, wszystkie konie Obeidów były albo zabite, albo ciężko zranione. Wojownicy leżeli na ziemi, a naokoło nich jeżyły się wszędy lance Haddedihnów, pięć razy od nich liczniejszych. Nawet rzeka nie mogła im ułatwić ucieczki, albowiem kule nasze dosięgłyby każdego pływaka. Gdy kłębowisko, które powstało po pierwszej salwie, rozsnuło się, Obeidowie stali bezradni; szejka ich wsunąłem był między dwóch służących Lindsaya, a teraz chciałem całą tę scenę zakończyć bez rozlewu krwi.
— Nie trudźcie się, wojownicy Obeidów; jesteście teraz w naszej mocy. Jest was dwudziestu, my zaś mamy więcej niż stu jeźdźców, a wasz szejk znajduje się w moich rękach!
— Zastrzelcie go! — rozkazał im szejk.
— Skoro tylko jeden z was podniesie broń przeciwko mnie, to mężowie ci zabiją waszego szejka! — odpowiedziałem.
— Zastrzelcie go, tego diba[4], ibn Avaha[5], erneba[6]! — zawołał szejk mimo mej groźby.
— Nie ważcie się, bo i wy bylibyście zgubieni!
— Bracia wasi pomszczą was i mnie! — zawołał szejk.
— Bracia wasi? Obeidowie? A może także Abu Hammedowie i Dżowarjowie?
Spojrzał na mnie zdumiony.
— Co wiesz o nich? — wykrztusił z siebie.
— W tej chwili zaskoczyli ich wojownicy Haddedihnów taksamo, jak ja ciebie i tych mężów.
— Kłamiesz! Jesteś zwierzem, który nie może nikomu zaszkodzić. Wojownicy moi pochwycą i uprowadzą cię wraz z wszystkimi synami i córami Haddedihnów!
— Niech Allah strzeże głowy twej, abyś nie stracił rozumu. Czy czekalibyśmy tu na ciebie, gdybyśmy nie wiedzieli, co chcesz przedsięwziąć przeciwko szejkowi Mohammedowi?
— Skąd wiesz, że byłem u grobu hadżi Aliego?
Postanowiłem, wybadać go i odpowiedziałem:
— Byłeś u grobu hadżi Aliego, aby prosić o szczęście dla swego przedsięwzięcia; grób ten jednak znajduje się na lewym brzegu Tygrysu, a ty udałeś się następnie na ten brzeg, aby wyśledzić w Wadi Murr, gdzie są tamte szczepy Szammarów.
Poznałem po nim, że kombinowałem trafnie. Mimo to zaśmiał się szyderczo i odpowiedział:
— Rozum twój jest zgniły i leniwy jak namuł, leżący w rzece. Daj nam wolność, a nic ci się nie stanie!
Teraz ja się zaśmiałem i zapytałem:
— A co będzie, gdy tego nie uczynię?
— Ludzie moi będą szukali mnie i znajdą. Wówczas będziecie zgubieni!
— Oczy twoje są ślepe, a uszy głuche. Ani nie widziałeś, ani nie słyszałeś, co się stało, zanim ludzie twoi przeprawili się przez rzekę.
— Co mogło się stać? — zapytał pogardliwie.
— Czekają na nich taksamo, jak ja czekałem na ciebie.
— Gdzie?
— W Wadi Deradż.
Teraz widać było jego przerażenie; dlatego dodałem: — Widzisz, że wasz plan jest zdradzony. Wiesz, że byłem u Abu Hammedów. Zanim tam się dostałem, byłem u Abu Mohammedów. Oni i Alabejdowie, których wy tyle razy obrabowaliście, połączyli się z Haddedihnami, aby was zamknąć w Wadi Deradż. Słuchaj!
Właśnie słychać było przytłumione trzaskanie.
— Czy słyszysz strzały? Oni są już zamknięci w dolinie, a jeśli się nie poddadzą, to wszyscy polegną.
— Allah il Allah! — zawołał. — Czy to prawda?
— Prawda.
— Zabij mnie!
— Jesteś tchórz!
— Czy to tchórzostwo, gdy żądam śmierci?
— Tak. Jesteś szejkiem Obeidów, ojcem swego szczepu; obowiązkiem twym jest, pomóc mu w potrzebie; a ty chcesz go opuścić!
— Czyś oszalał? Jakżeż ja mu mogę pomóc, skoro jestem uwięziony.
— Twą radą. Haddedihnowie nie są potworami, co łakną krwi; chcą odeprzeć wasz napad, a potem zawrzeć z wami pokój. Przy tej naradzie nie można się obejść bez szejka Obeidów.
— Jeszcze raz się pytam: czy mówisz prawdę?
— Tak.
— Przysięgnij!
— Słowo męża jest jego przysięgą. Stój, bratku!
To wezwanie zwrócone było do Greka. Dotychczas stał on spokojnie, a teraz skoczył ku jednemu z moich ludzi, którzy powoli zbliżyli się do nas, aby usłyszeć naszą rozmowę, trącił go nabok i uciekł. Kilka strzałów zagrzmiało za nim, ale w pośpiechu nie zdołano dobrze wycelować; udało mu się dobiec do wystającego wzgórza i zniknąć za nim.
— Zastrzelić każdego, który się tu ruszy! Po tych słowach puściłem się w pogoń za zbiegiem. Gdym dobiegł do wzgórza, był on już o sto kroków od niego oddalony.
— Stój! — zawołałem.
Obejrzał się szybko, ale pędził dalej. Przykro mi było, ale musiałem strzelić do niego; postanowiłem jednak, o ile możności, tylko go zranić. Wycelowałem pewnie i strzeliłem. Biegł jeszcze przez krótki czas, a potem stanął. Zdawało się, że jakaś niewidzialna ręka okręciła go około własnej jego osi, wreszcie runął na ziemię.
— Przynieść go! — rozkazałem.
Na ten rozkaz pobiegło do niego kilku Haddedihnów przynieśli go. Kula tkwiła mu w udzie.
— Widzisz, Eslah el Mahem, że to nie żarty. Każ poddać się swoim ludziom.
— A jeśli im tego nie rozkażę? — zapytał.
— To zmusimy ich, a wtedy poleje się ich krew, czego chcielibyśmy uniknąć.
— Czy zechcesz mi potem poświadczyć, że poddałem się dlatego, iż byliście pięć razy liczniejsi od nas i dlatego, że donieśliście mi o zaskoczeniu moich ludzi w Wadi Deradż?
— Poświadczę.
— Złóżcie więc waszą broń! — zgrzytnął. — Ale niech cię Allah strąci na samo dno dżehenny, jeśliś mnie okłamał!
Rozbrojono Obeidów.
— Sir! — zawołał Lindsay podczas tej czynności.
— Co? — zapytałem i odwróciłem się.
Trzymał rękę zranionego Greka i rzekł:
— Żre papier!
Przystąpiłem do nich. Grek ściskał w pięści kawałek papieru.
— Oddaj pan to! — powiedziałem.
— Nigdy!
— Ba.
Ścisnąłem mu rękę tak, że krzyknął z bólu i rozłożył palce. Był to kawałek koperty, na której widniał tylko jeden wyraz: „Bagdad“. Resztę koperty i list człowiek ten albo już połknął, albo miał jeszcze w ustach.
— Daj pan tu to, co pan ma w ustach! — wezwałem go.
Odpowiedzią jego był szyderczy uśmiech; zarazem widziałem, że podniósł cokolwiek głowę, aby móc łatwiej połykać. Chwyciłem go natychmiast za gardło. Strach przed uduszeniem zmusił go do otwarcia ust. Udało mi się wydobyć mu z ust papier zwinięty w kulkę. Zawierał on tylko kilka wierszy, napisanych pismem szyfrowanem, a nadto prawie niemożliwem było złożyć z poszczególnych, podartych kawałków poprzednią całość. Popatrzyłem ostro na Greka i zapytałem:
— Kto ułożył ten list?
— Nie wiem — odpowiedział.
— Od kogo otrzymałeś go?
— Nie wiem.
— Kłamco, czy masz ochotę lec tu nędznie i umrzeć?
Spojrzał na mnie z przestrachem ja zaś mówiłem dalej:
— Jeśli nie odpowiesz, to nie dam cię opatrzeć i zostawię cię tu sępom i szakalom na pożarcie.
— Muszę milczeć! — rzekł.
— Więc milcz na wieki!
Wstałem. To odniosło pożądany skutek.
— Pytaj, effendi! — zawołał.
— Od kogo masz ten list?
— Od angielskiego wicekonsula w Mossul.
— Komu miałeś go zanieść?
— Konsulowi w Bagdadzie.
— Znasz jego treść?
— Nie.
— Nie kłam!
— Przysięgam, że nie dano mi przeczytać ani jednej litery!
— Ale domyślałeś się, co on zawiera?
— Tak.
— Powiedz!
— Politykę!
— Naturalnie!
— Więcej nie wolno mi powiedzieć.
— Czyś złożył przysięgę?
— Tak.
— Hm! Jesteś Grekiem?
— Tak.
— Skąd?
— Z Lemnos.
— Pomyślałem to sobie! Prawdziwy Turek ma uczciwy charakter, a jeśli staje się lub stał się innym, to wy jesteście temu winni, wy, którzy nazywacie się chrześcijanami, a gorsi jesteście od najgorszych pogan. Gdzie tylko w Turcji popełniono łotrostwo, tam napewno Grek jakiś umaczał swą rękę. Tybyś dziś złamał przysięgę, gdybym cię zmusił, lub zapłacił ci za wiarołomstwo, szpiegu! Jakim sposobem zostałeś tłumaczem w Mossul?… Milcz!… Domyślam się, wiem bowiem, jak się stajecie tem wszystkiem, czem jesteście! Możesz dotrzymać przysięgi, znam politykę, o której wspomniałeś! Dlaczego podszczuwacie jeden szczep przeciwko drugiemu? Dlaczego nasyłacie na nich raz Turka, drugi raz Persa? Tak postępują chrześcijanie!… Inni, którzy naprawdę stosują naukę Zbawiciela świata, wnoszą do kraju tego słowa miłości i miłosierdzia, a wy siejecie kąkol wśród pszenicy i niszczycie ją, a tymczasem wasz posiew przynosi tysiąckrotny plon. Uciekaj do swego popa; niech prosi o przebaczenie dla ciebie! Czy służyłeś także Rosjanom?
— Tak, panie.
— Gdzie?
— W Stambule.
— A więc! Widzę, że przynajmniej jesteś jeszcze zdolny wyznać prawdę i dlatego nie wydam cię na pomstę Haddedihnom.
— Nie czyń tego, effendi! Moja dusza będzie cię za to błogosławić!
— Schowaj swe błogosławieństwo!… Jak się nazywasz?
— Aleksander Kolettis.
— Masz sławne nazwisko, ale prócz tego nie masz nic wspólnego z tym, który nosił je dawniej… Bill!
— Sir! — odpowiedział zawołany.
— Czy umiesz założyć opatrunek na ranę?
— Nie, sir, ale umiem za to dziurę zlepić.
— Zlep mu ją!
Anglik opatrzył Greka. Nie wiem, czybym wówczas nie postąpił inaczej, gdybym był wiedział, wśród jakich okoliczności spotkam się z nim kiedyś. Zwróciłem się do związanego szejka:
— Eslah el Mahem, jesteś walecznym mężem i żal mi na tak odważnego wojownika w kajdanach patrzeć. Czy przyrzekniesz mi, że zostaniesz zawsze przy mnie i nie będziesz próbował uciec?
— Dlaczego?
— Wówczas każę zdjąć z ciebie więzy.
— Przyrzekam!
— Na brodę proroka?
— Na brodę proroka i na moją własną!
— Odbierz od twych ludzi to samo przyrzeczenie!
— Przysięgnijcie, że nie uciekniecie temu mężowi — rozkazał.
— Przysięgamy — brzmiała ich odpowiedź.
— Więc nie będziecie związani! — przyrzekłem im.
Równocześnie uwolniłem szejka.
— Zihdi, jesteś szlachetnym wojownikiem — rzekł.
— Kazałeś powystrzelać wszystkie nasze konie, ale nas oszczędziłeś. Niech ci Allah pobłogosławi, choć koń mój był mi milszy od brata!
Poznać było po jego szlachetnych rysach, że obcą mu była wszelka zdrada, podłość i wiarołomstwo, rzekłem więc doń:
— Dałeś się obcym językom nakłonić do tej walki przeciwko rodakom; bądź na przyszłość odporniejszym! Czy chcesz mieć napowrót swój miecz, sztylet i strzelbę?
— Nie uczynisz tego, effendi — odpowiedział zdumiony.
— Uczynię to. Szejk powinien być najszlachetniejszym w szczepie swoim; nie chcę się z tobą obchodzić tak, jak gdybyś był jakimś Hutejjeh albo Chelawijeh [7]. Staniesz przed Mohammedem Eminem, szejkiem Haddedihnów, jak wolny mąż, z bronią w ręku.
Oddałem mu szablę i resztę broni.
Zerwał się i wytrzeszczył na mnie oczy.
— Jak się nazywasz, zihdi?
— Haddedihnowie nazywają mnie: Emir Kara Ben Nemzi.
— Jesteś chrześcijaninem, emirze! Dziś przekonywam się, że Nazarahowie, to nie psy, lecz ludzie szlachetniejsi i mądrzejsi niż muzułmanie. Wiedz bowiem, że bronią, zwróconą mi teraz, pokonałeś mnie łatwiej, niżby ci się to udało zapomocą własnej broni, którą mógłbyś mnie zabić. Pokaż mi swój sztylet!
Pokazałem mu. Obejrzawszy klingę, rzekł:
— To żelazo mogę złamać ręką; popatrz na mój szambijeh!
— Podoba ci się? — zapytał szejk.
— Wart pięćdziesiąt owiec!
— Powiedz sto, albo sto pięćdziesiąt, bo dziesięciu moich przodków miało go już, a nigdy jeszcze nie pękł. Niechaj będzie twoim; daj mi za to twój!
Musiałem zgodzić się na tę zamianę, jeśli nie chciałem szejka śmiertelnie obrazić. Wręczyłem mu swój sztylet.
— Dziękuję ci, hadżi Eslah el Mahem; klingę tę nosić będę ku twej pamięci i ku czci twych ojców!
— Ona cię nigdy nie opuści, jak długo ręka twa zachowa swą siłę.
Wtem usłyszeliśmy odgłos kopyt końskich i wnet jeździec ukazał się z za krawędzi skały, zamykającej zasadzkę naszą od strony południowej. Był to mój mały Halef.
— Zihdi, przybywaj! — zawołał, gdy mnie ujrzał.
— Co słychać, hadżi Halefie Omarze!
— Zwyciężyliśmy!
— Jakże się udało?
— Poszło łatwo. Wszyscy są uwięzieni!
— Wszyscy?
— Razem z szejkami! Hamdullillah! Niema tylko szejka Obeidów.
Zwróciłem się do wymienionego:
— Widzisz, że powiedziałem ci prawdę? — Potem zapytałem Halefa: — Czy Abu Mohammedzi przybyli na czas?
— Przyszli zaraz po Dżowarjach i zamknęli wadi tak, że nikt z nieprzyjaciół nie mógł umknąć. Co to są za mężowie?
— To jest szejk Eslah el Mahem, o którym mówiłeś.
— Twoi jeńcy?
— Tak, pójdą ze mną.
— Wallah, billah, tillah! Pozwól, że wrócę natychmiast, aby zanieść tę wiadomość Mohammedowi Eminowi i szejkowi Malekowi!
Ruszył szybko spowrotem.
Szejk Eslah dosiadł jednego z naszych koni; Greka również wsadzono na konia; reszta musiała iść piechotą. Tak ruszył pochód. Jeśli we Wadi Deradż nie więcej krwi rozlano, niż u nas, to mogliśmy być zadowoleni.
Wspomnianym już wprzódy wąwozem dostaliśmi się na drugą stronę gór; potem zdążaliśmy płaszczyzną wprost na południe. Byliśmy jeszcze w dość wielkiem oddaleniu od wadi, gdy ujrzeliśmy przed sobą czterech jeźdźców, zbliżających się do nas. Pośpieszyłem ku nim: byli to Malek, Mohammed Emin i szejkowie Abu Mohammedów i Alabeidów.
— Czyś go schwytał? — zawołał do mnie Mohammed Emin.
— Eslah al Mahema? Tak.
— Dzięki Allahowi!… Tylko jego brak nam było… Ilu mężów straciłeś w walce?
— Ani jednego.
— Kto jest zraniony?
— Nikt. Tylko jeden z nieprzyjaciół otrzymał postrzał.
— Allah był więc łaskaw dla nas. Mamy tylko dwóch zabitych i jedenastu rannych.
— A nieprzyjaciel?
— Temu poszło gorzej. Był tak mocno zamknięty, że nie mógł się ruszyć. Nasi strzelcy strzelali celnie, a sami nie mogli być brani na cel, nasza jazda zwarła się mocno tak, jak ją uczyłeś. Stratowała wszystko, co się wydobyło z parowów.
— Gdzie jest nieprzyjaciel?
— Uwięziony we wadi. Musieli wydać wszystką swą broń, a żaden z nich nie może ujść, gdyż dolina jest przez nas strzeżona. Ha, widzę teraz Eslaha el Mahem! Ale jakto, on ma broń przy sobie?
— Tak. Przyrzekł mi, że nie ucieknie. Wiesz przecie, że należy uczcić walecznego.
— On chciał nas wytępić!
— Będzie za to ukarany.
— Zostawiłeś mu broń, więc niech tak będzie. Chodź!
Pośpieszyliśmy na pole walki, a za nami podążali tamci jak najprędzej. Na placu, przeznaczonym dla rannych, panowało gwarne życie, a opodal pewna liczba uzbrojonych Haddedihnów utworzyła koło; w środku siedzieli pobici, a obecnie związani szejkowie. Czekałem, aż przyjdzie Eslah i zapytałem go delikatnie:
— Czy chcesz przy mnie zostać?
Odpowiedź jego brzmiała tak, jak przewidywałem:
— To są moi sprzymierzeńcy; ja należę do nich.
Wstąpił w środek koła i usiadł obok nich. Nie zamienili z sobą ani jednego słowa, ale widać było, że tamci dwaj z przestrachem spojrzeli na przybywającego do nich Eslaha. Być może, że pokładali jeszcze w nim pewne nadzieje.
— Zaprowadź swych więźniów do wadi! — rzekł Malek.
Poszedłem za nim. Gdy wstąpiłem w dolinę, przedstawił mi się nadzwyczaj malowniczy widok. Zrobiono wyłom w parapecie celem ułatwienia komunikacji; u stoków kotliny, po obu stronach, stały straże; w kotlinie roiło się od ludzi uwięzionych i koni, a wtyle rozłożyli się obozem ci sprzymierzeńcy, którzy znaleźli jeszcze miejsce w wadi. W tym różnorodnym tłumie uwijali się rozmaici Haddedihnowie, którzy gromadzili konie nieprzyjaciół w stado, aby je wyprowadzić na równinę, gdzie również i broń nieprzyjaciela leżała, tworząc wielki stos.
— Czy widziałeś już coś podobnego? — zapytał mnie Malek.
— Nawet coś większego — odpowiedziałem.
— Ja nie.
— Czy ranni nieprzyjaciele są dobrze umieszczeni?
— Opatrzono ich, jak kazałeś.
— A co zrobimy teraz?
— Uczcimy nasze zwycięstwo i urządzimy fantazję, jakiej tu jeszcze nigdy nie było.
— Nie, nie uczynimy tego...
— Dlaczego?
— Czy mamy uroczystością naszą wywołać rozgoryczenie wśród nieprzyjaciół?
— A oni się nas pytali, czy będziemy rozgoryczeni ich napadem?
— Czy mamy czas na taką uroczystość?
— A czemże mamy się zająć?
— Pracą... Należy pokrzepić przyjaciół i nieprzyjaciół.
— Wyznaczymy ludzi, którzy tem się zajmą.
— Jak długo chcecie zatrzymać jeńców?
— Aż będą mogli wrócić.
— A kiedy to nastąpi?
— Jak najprędzej; nie wystarczyłoby żywności dla takiej armji przyjaciół i wrogów.
— Czy widzisz, że mam słuszność? Uroczystość powinna się odbyć, ale dopiero wówczas, gdy będziemy na to mieli czas. Naprzód niezbędną jest rzeczą, aby się szejkowie zgromadzili i wszystko omówili, co ma być uchwalone, a potem należy uchwały bezzwłocznie wykonać. Powiedz szejkom, że sześć tysięcy ludzi nie może więcej niż kilka dni zostać razem na tem miejscu!
Poszedł. Teraz przystąpił do mnie Lindsay.
— Świetne zwycięstwo! Prawda?
— Bardzo!
— Jak się sprawiłem, sir?
— Doskonale!
— Pięknie! Hm! Tu wielu ludzi!
— Widać.
— Czy są między nimi może tacy, co wiedzą, gdzie są ruiny?
— To możliwe; należałoby się dowiedzieć.
— Zapytać, sir!
— Owszem, skoro tylko będzie możliwe.
— Teraz, natychmiast!
— Przepraszam, sir, nie mam teraz czasu. Może potrzebna będzie moja obecność przy naradach, które się wnet rozpoczną.
— Pięknie! Hm! Ale potem zapytać! Co?
— Na pewno!
Zostawiłem go i poszedłem do namiotów.
Znalazłem tam wiele do roboty, gdyż trzeba było poprawić rannym opatrunki. Potem udałem się do namiotu, w którym szejkowie odbywali bardzo ożywione narady. Nie mogli się zgodzić co do samej zasady, sądzę więc, że byłem im bardzo pożądany.
— Raczysz rozsądzić nasze sprawy, hadżi Emir Kara ben Nemzi — rzekł Malek.
— Byłeś we wszystkich krajach ziemi i wiesz, co jest sprawiedliwe i korzystne.
— Pytajcie, a ja będę odpowiadał!
— Komu się należy broń pobitych?
— Zwycięzcy.
— A komu ich konie?
— Zwycięzcy.
— A do kogo należą ich szaty?
— Rozbójnik zabiera je, prawdziwy wierny jednak zostawia je pobitym.
— Do kogo należą ich pieniądze i klejnoty?
— Prawdziwy wierny zabiera tylko broń i konie.
— Do kogo należą ich trzody?
— Jeśli pobici nie mają nic prócz trzód, to trzeba im je zostawić, oni zaś powinni z tego zapłacić koszta wojenne i roczny haracz.
— Przemawiasz, jak przyjaciel naszych wrogów. Pobiliśmy ich, a teraz należy do nas życie ich i wszystko, co oni posiadają.
— Przemawiam, jako ich i wasz przyjaciel. Mówisz, że ich życie do was należy?
— Tak jest.
— Czy chcecie go ich pozbawić?
— Nie. Nie jesteśmy katami ani mordercami.
— A jednak zabieracie ich trzody? Czy oni mogą żyć bez trzód?
— Nie.
— Zabierając trzody ich, odbieracie im życie, ba, ograbiacie nawet siebie samych!
— Jakto?
— Czy oni mają wam na przyszłość opłacać haracz?
— Tak jest.
— Z czego? Czy może Arab opłacać haracz, jeżeli nie ma trzód?
— Usta twe mówią mądrze i rozsądnie.
— Słuchajcie dalej! Kto im zabiera wszystko: szaty, klejnoty, trzody, ten zmusza ich, by dla uniknięcia śmierci głodowej kradli i rabowali... Gdzie będą kradli? Przedewszystkiem u swego sąsiada, to znaczy: u was... Kogo będą grabili? Przedewszystkiem tego, który ich przyprowadził do ubóstwa i zmusza ich do grabieży, a tym jesteście właśnie wy... Co jest lepiej, przyjaciół mieć w sąsiedztwie, czy rozbójników?
— Przyjaciół.
— A więc uczyńcie ich swoimi przyjaciółmi, a nie rozbójnikami. Zabierzcie pobitemu tylko to, czem może szkody wyrządzać. Jeśli zabierzecie im broń i konie, to będziecie mieli dziesięć tysięcy sztuk rozmaitej broni i trzy tysiące koni. Czy to mało?
— To wiele, jeśli się rzecz należycie rozważy.
— Wówczas nie będą mieli dość koni do prowadzenia wojny. Będziecie nad nimi panowali, a oni z konieczności udadzą się pod waszą opiekę, aby się zabezpieczyć przed innymi wrogami; wówczas będą także zmuszeni walczyć w waszej obronie z waszymi nieprzyjaciółmi... Skończyłem!
— Mów jeszcze więcej!... Ile wziąć dziś z ich trzód?
— Tyle, ile wynosi szkoda, jaką wyrządzili napadem.
— A ile haraczu zażądać od nich?
— Należy postawić takie żądanie, aby bodaj tyle się im zostało, ile potrzebują na życie. Mądry szejk postarałby się o to, aby znowu nie wzrośli w siłę i nie powetowali poniesionej klęski.
— A teraz pozostaje jeszcze sprawa krwawego odwetu. Zabiliśmy kilku z nich.
— A oni kilku z was. Przed wypuszczeniem jeńców na wolność, niech zgromadzą się chamzeh i aaman[8] i oznaczą cenę krwi. Macie więcej do zapłacenia niż oni i możecie zapłacić natychmiast z łupu, jaki osiągniecie.
— Czy przyniosą nam odszkodowanie za straty wojenne?
— Nie. Musicie pójść po nie. Jeńcy muszą tu tak długo zostać, aż je otrzymacie. Jeśli chcecie mieć pewność co do haraczu, to musicie zawsze mieć u siebie jako zakładników kilku znakomitych ludzi spośród pobitych szczepów. W razie niezapłacenia haraczu, zakładnicy narażają się na niebezpieczeństwo.
— Zabilibyśmy ich. Teraz powiedz nam jeszcze rzecz ostatnią. Jak mamy rozdzielić między siebie wynagrodzenie za straty wojenne i haracz? To bardzo trudno określić.
— Przeciwnie, to bardzo łatwe, jeśli jesteście przyjaciółmi. Pójdziecie sami po odszkodowanie i jak długo jesteście jeszcze razem, możecie je rozdzielić według ilości głów.
— Niech tak będzie!
— Wy stanowicie trzy szczepy, a oni tak samo; liczba ludzi po jednej i po drugiej stronie jest prawie równa. Dlaczegóżby nie miał każdy z waszych szczepów brać haraczu rocznego od jednego z ich szczepów? Jesteście przyjaciółmi i towarzyszami. Chcecie się pokłócić i poróżnić o ogon owcy lub o rogi byka?
— Masz słuszność... Ale któż ma przywieść odszkodowanie z ich pastwisk?
— Tylu ludzi, ilu do tego niezbędnie potrzeba, a przytem niech będą dwie trzecie waszych, a jedna trzecia spośród nieprzyjaciół.
— To dobrze... A co ty masz otrzymać z tego odszkodowania?
— Nic... Powędruję dalej, więc nie trzeba mi trzód, a broń i konia mam.
— A ci trzej mężowie, którzy są przy tobie?
— Oni także nic nie przyjmą; mają wszystko, czego im potrzeba.
— Będziesz musiał przyjąć to, co ci z wdzięczności w darze damy. Głowa twa nie jest tak starą, jak niejedna z naszych, a jednak nauczyłeś naszych wojowników, jak się zwycięża tak wielkiego wroga, nie tracąc przytem wielu ludzi.
— Jeśli mi chcecie okazać wdzięczność, to czyńcie dobrze tym wrogom waszym, którzy leżą ranni w waszych namiotach, a nadto rozejrzyjcie się, czy nie znajdziecie gdzieś ruiny, z której możnaby wygrzebać figury i kamienie z obcemi napisami. Towarzysz mój pragnie widzieć takie rzeczy. Słyszeliście więc, com wam powiedział. Niechaj Allah oświeci waszą mądrość, abym rychło się dowiedział, coście postanowili!
— Zostań i radź z nami!
— Nie mogę nic innego powiedzieć nad to, com już powiedział. Wy już uchwalicie, co trzeba!
Wyszedłem i pośpieszyłem, by wystarać się o daktyle i wodę dla uwięzionych szejków. Potem natrafiłem na Halefa, a on mi towarzyszył aż do Wadi Deradż, której chciałem się teraz bliżej przypatrzeć. Uwięzieni Abu Hammedowie znali mnie. Jedni okazywali mi uszanowanie, powstając, gdym przechodził, a inni, nachylając się, szeptali sobie coś do ucha. Wtyle powitali mnie radośnie obozujący tam Abu Mohammedowie. Nie posiadali się z radości spowodu tak łatwego zwycięstwa nad potężnym wrogiem. Przechodziłem od grupy do grupy i tak minęło kilka godzin, zanim wróciłem do namiotów.
Tymczasem posłańcy, wyprawieni na pastwiska, postarali się o zwinięcie obozu i przeniesienie go w pobliże Wadi Deradż. Step zaroił się od trzód i było teraz dość baranów, potrzebnych do uczt uroczystych, jakie dziś wieczór miały się odbyć we wszystkich namiotach. Mohammed Emin za mną się rozglądał, a spotkawszy mnie teraz, rzekł:
— Słowo twe jest tak dobre jak twe działanie. Poszliśmy za twą radą. Obeidowie będą płacili haracz Haddedihnom, Abu Hammedzi Abu Mohammedom, a Dżowarjowie Alabeidom.
— Jakie odszkodowanie zapłacą poszczególne szczepy?
Wymienił cyfry; były bardzo znaczne, ale bynajmniej nie okrutne; cieszyło mnie to niezmiernie, zwłaszcza, że mogłem sobie powiedzieć, iż wpływem słów swoich zapobiegłem zwyczajnym w takich wypadkach okrucieństwom. O niewolnictwie nie było mowy.
— Czy spełnisz mi jedną prośbę? — zapytał szejk.
— Chętnie, o ile będę mógł... Wyrzecz ją!
— Zabierzemy pobitym pewną część ich trzód; ludziom, których wyślemy, trzeba mądrych i walecznych dowódców. Ja i szejk Malek musimy tu zostać przy jeńcach. Trzeba nam trzech dowódców: jeden ma udać się do Obeidów, drugi do Abu Hammedów, a trzeci do Dżowarjów. Szejkowie Abu Mohammedów i Alabeidów są gotowi; brak nam trzeciego. Czy chciałbyś nim być?
— Zgoda.
— Dokąd chcesz pójść?
— Dokąd udają się tamci?
— Chcą tobie zostawić pierwszy wybór.
— Pójdę więc do Abu Hammedów, bo byłem już raz u nich. Kiedy mamy wyruszyć?
— Jutro... Ilu mężów chcesz wziąć ze sobą?
— Czterdziestu mężów z pośród Abu Hammedów, a sześćdziesięciu z pośród twoich Haddedihnów. Wezmę i Halefa Omara ze sobą.
— Wybierz ich sobie... Czy Abu Hammedowie będą uzbrojeni?
— Nie, to byłoby wielkim błędem. Czyście się już pogodzili z szejkami pobitych?
— Nie. Nastąpi to jeszcze dziś przed ostatnią modlitwą.
— Zatrzymaj tu najprzedniejszych wojowników, a z nami odeślij tylko zwykłych mężów; oni nam się zdadzą na poganiaczy bydła.
Poszedłem, aby wybrać ludzi, przytem zetknąłem się z Lindsayem.
— Zapytałeś, sir? — przemówił do mnie.
— Jeszcze nie.
— Dlaczego nie?
— To niepotrzebne, bo poleciłem szejkom, aby szukali.
— Świetnie! — wspaniale! Szejkowie wiedzą wszystko! Znajdą ruiny!
— I ja tak sądzę! Czy chce pan odbyć zajmującą przejażdżkę?
— Dokąd?
— Aż poniżej El Fattha, gdzie Tygrys przedziera się przez góry Hamrin.
— Cóż tam?
— Zabierzemy tam odszkodowanie wojenne, które stanowią trzody.
— U kogo?
— U Abu Hammedów, co wtedy ukradli nam nasze konie.
— Wybornie, sir! I ja pojadę!... Ilu będzie mężów?
— Stu.
— Dobrze! Wspaniale! Imponujący orszak. Są tam ruiny?
— Jest tam kilka mogił, ale na lewym brzegu.
— Nie przeprawimy się tam?
— Nie.
— Szkoda! Ogromna szkoda! Możnaby szukać, znaleźć fowling-bulle!
— Mimo to znajdziemy coś znakomitego.
— Co?
— Coś smacznego, czegośmy już oddawna nie kosztowali... trufle.
— Trufle? Oh! Ah!
Rozwarł usta szeroko, jak gdyby chciał cały pasztet truflowy odrazu połknąć.
— One rosną kupami w tamtych okolicach; dowiedziałem się, że są przedmiotem znacznego i rozległego handlu, sięgającego aż do Bagdadu, Bassry, Kerkuku i Sulimanjahy, a nawet hen aż do Kirmanszahy.
— Jadę z wami, sir, jadę!... Trufle!... Hm!... Wspaniałe!
Po tych słowach pobiegł do swoich dwóch służących, aby im opowiedzieć tę wielką nowinę; ja zaś poszedłem wybrać ludzi do wyprawy po odszkodowanie.
Do wieczora trzej pobici szejkowie byli zniewoleni przyjąć wszystkie żądania zwycięzców i zaraz rozpoczęła się uroczystość, spowodu której niejeden tłusty baran musiał się rozstać z życiem. Wokoło panowała wielka radość, rozlegał się gwar wielotysięcznych głosów, ja zaś leżałem wśród pachnącego kwiecia i puściłem wodze samotnym myślom. Przed wieloma wiekami doryforowie ciskali tu straszliwe swe groty. W tem miejscu stał może namiot Holofernesa, zrobiony ze złota i purpury, a ozdobiony szmaragdami i innemi drogiemi kamieniami. A tam na szumiących falach rzeki zarzucają swe kotwice łodzie, jakie już Herodot opisuje:
„Łodzie te mają kształt kolisty i są zrobione ze skór. Buduje się je w Armenji i w okolicach powyżej Assyrji. Żebra tych łodzi są z prętów wierzbowych i gałęzi, a nazewnątrz pokrywa je skóra. Są krągłe, jak tarcza i niema różnicy między przodem a tyłem. Dno owych statków wykładają żeglarze trzciną lub słomą; ładują towary kupieckie, zwłaszcza wino palmowe i płyną z prądem rzeki wdół. Łodzie mają po dwa wiosła; przy każdem jest jeden mąż. Jeden przyciąga wiosło do siebie, a drugi odpycha je. Statki te są rozmaitej wielkości; jedne są tak wielkie, że dźwigają ciężar, dochodzący do wartości pięciu tysięcy talentów; mniejsze mają na pokładzie po jednym ośle, większe mają ich więcej. Wioślarze ci, przybywszy do Babilonu, wykonywują zlecenia co do towarów i ładunku, a potem sprzedają żebra i trzcinę swych łodzi. Potem ładują skóry na osły, wracają z nimi do Armenji i tam nowe budują łodzie.“
Wieki całe minęły, a statki zostały takie same, ale zniknęły ludy, które tu żyły. Co będzie, gdy znowu tyle czasu upłynie?
Następnego przedpołudnia wyruszyliśmy: ja z Halefem i jednym Abu Hammedem, który służył za przewodnika, przodem, a tamci za nami. Sir Dawid Lindsay stanowił tylną straż. Przewinąwszy się między górami Kanuca i Hamrin, ujrzeliśmy rychło na lewym brzegu Tell Hamlia, mały sztuczny pagórek. Na prawym brzegu wznosił się Kalaat el Dżebber, „zamek tyranów“, ruina, która składa się z kilku okrągłych zapadłych wież, połączonych wałami. Potem przybyliśmy do Tell Dahab, małego pagórka, znajdującego się na lewym brzegu rzeki, a przy Brey el Bad, dość stromej skale, zatrzymaliśmy się, aby zjeść obiad. Wieczorem dojechaliśmy do El Fattha, gdzie rzeka pasem pięćdziesiąt łokci szerokim przeciska się przez góry Hamrin, a po przebyciu i tego wąwozu, rozłożyliśmy się na noc obozem. Abu Hammedzi nie byli uzbrojeni, mimo to podzieliłem Haddedihnów na dwie części, z których każda musiała naprzemian czuwać, aby nikt z jeńców nie uciekł. Gdyby się choćby jednemu z nich ucieczka udała, to byłby on szczepowi zdradził nasze przybycie, co miałoby ten skutek, iż ukrytoby przed nami najlepsze zwierzęta.
O świcie ruszyliśmy w dalszą drogę. Rzeka była szeroka i tworzyła liczne wyspy. Na lewym brzegu ciągnęły się szeregiem niskie wzgórza, po prawej zaś stronie rzeki leżała przed nami otwarta płaszczyzna i tu podobno był obóz Abu Hammedów.
— Czy macie jedno pastwisko, czy kilka? — zapytałem przewodnika.
— Tylko jedno.
Poznałem po nim, że kłamał.
— Kłamiesz!
— Nie kłamię, emirze!
— No, dobrze, chcę ci wierzyć; ale skoro spostrzegę, że mnie łudzisz, to palnę ci kulą w łeb!
— Nie uczynisz tego!
— Uczynię to!
— Nie uczynisz tego, bo oświadczam ci, że mamy może dwa pastwiska.
— Może?
— Albo na pewno; a więc dwa.
— Albo trzy!
— Tylko dwa!
— Dobrze. Jeśli znajdę trzy, jesteś zgubiony!
— Wybacz, emirze! Być może, że tymczasem znaleźli jeszcze jedno. W takim razie są trzy.
— Ah! A może są cztery?
— Zechcesz może, aby ich było dziesięć!
— Jesteś Abu Hammedem i nie zechcesz chyba stracić tego, coś nagromadził rozbojem. Nie będę się już ciebie więcej pytał.
— Mamy cztery, emirze — rzekł bojaźliwie.
— Dobrze. Milcz teraz, bo sam się przekonam!
Tymczasem rozejrzałem się przez lunetę po całym widnokręgu, spostrzegłem kilka ruchomych punktów. Przywołałem do siebie Haddedihna, który przywodził ludziom, znajdującym się pod moim rozkazem. Był to dzielny wojownik, któremu mogłem zupełnie zaufać.
— Mamy czterdziestu Abu Hammedów. Czy sądzisz, że trzydziestu naszych ludzi mogłoby ich dostatecznie przypilnować?
— Dziesięciu, emirze. Nie mają przecież broni!
— Pojadę teraz naprzód z hadżim Omarem, aby zasięgnąć języka. Gdy słońce stanie prosto nad tamtym krzakiem, a mnie jeszcze nie będzie spowrotem, to wyślesz trzydziestu Haddedihnów, aby mnie szukali!
Zawołałem Anglika; przybył ze swoimi dwoma służącymi. Rzekłem doń:
— Mam panu do powierzenia bardzo ważny posterunek.
— Well — odpowiedział.
— Ja teraz pojadę zobaczyć, jak daleko ciągną się pastwiska Abu Hammedów. Jeśli nie wrócę za dwie godziny, to trzydziestu ludzi pośpieszy w ślad za mną.
— Ja także?
— Pan zostanie z resztą ludzi, aby pilnować jeńców. Jeśli który z nich czemkolwiek zdradzi chęć ucieczki, to proszę go zastrzelić na miejscu.
— Yes! Jeśli ktoś ucieknie, to powystrzelam wszystkich.
— Dobrze, ale nie więcej!
— No! Ale sir, jeśli mówić z Abu Hammedami, to zapytać!
— O co?
— O ruiny i fowling-bulle.
— Dobrze. Naprzód, Halefie!
Pomknęliśmy galopem przez step ku owym punktom, które wprzódy spostrzegłem. Była to trzoda owiec, przy której stał starzec.
— Sallam aaleikum! — powitałem go.
— Aaleikum! — odpowiedział, oddając mi niski pokłon.
— Czy panuje spokój na twem pastwisku?
— Tak, panie. Czy i ty przynosisz pokój?
— Przynoszę go. Czy należysz do szczepu Abu Hammedów?
— Tak.
— Gdzie jest wasz obóz?
— Tam w dole za skrętem rzeki.
— Czy macie kilka pastwisk?
— Dlaczego pytasz o to, panie?
— Bo przybywam w poselstwie od twego szczepu.
— Od kogo?
— Od szejka twego, Cedara ben Huli.
— Hamdullilah! Przybywasz zapewne z radosną wieścią?
— Tak jest. Powiedz więc, ile macie pastwisk?
— Sześć. Trzy tu wzdłuż rzeki, a trzy na wyspach.
— Czy wszystkie wyspy są waszą własnością?
— Wszystkie.
— Czy wszystkie są zaludnione?
— Wszystkie z wyjątkiem jednej.
W tonie tej odpowiedzi i w twarzy starca było coś, co budziło moją nieufność; atoli nie dałem tego po sobie poznać i pytałem się:
— Gdzie jest ta jedna wyspa?
— Tam prosto naprzeciw nas jest pierwsza, a ta, zdaje mi się, jest czwartą, panie.
Postanowiłem wyspę tę mieć na oku i dowiadywałem się dalej:
— Dlaczego nie jest zaludnioną?
— Trudno się do niej dostać, albowiem prąd tam niebezpieczny.
Hm! W takim razie nadawałaby się dobrze na miejsce pobytu dla jeńców! To pomyślawszy, zagadnąłem go:
— Ilu mężów jest w waszym obozie?
— Czy jesteś naprawdę posłem szejka, panie?
Podejrzliwość ta wzbudziła naturalnie i we mnie nieufność.
— Tak jest. Mówiłem z nim jakoteż z szejkami Obeidów i Dżowarjów.
— Jaką wieść przynosisz?
— Wieść o pokoju.
— Dlaczego on nie wysłał męża ze swego szczepu?
— Mężowie Abu Hammedów wnet przybędą.
Nie chciałem go już dalej wypytywać, podjechałem więc na brzeg rzeki, aby policzyć wyspy. Gdyśmy już trzecią wyspę mieli za sobą, ujrzeliśmy za zagięciem rzeki namioty obozu. Cała równina była zasiana wielbłądami, wołami, kozami i owcami. Koni było mało i ludzi niewielu, a byli to bezsilni starcy, więc nieszkodliwi. Wjechaliśmy na drogę między namioty.
Przed jednym z namiotów stała młoda dziewczyna i pieściła przywiązanego tam konia. Ujrzawszy mnie, krzyknęła, dosiadła szybko konia i pomknęła lotem strzały. Czy miałem pojechać za nią? Nie uczyniłem tego; nicbym tem zresztą nie wskórał, w tej chwili bowiem otoczyli mnie wszyscy, którzy byli obecni w obozie: starcy, chorzy, kobiety i dziewczęta. Jeden ze starców położył rękę na szyi mego konia i zapytał:
— Kim jesteś, panie?
— Jestem posłem, którego wysłał do was Cedar ben Huli.
— Szejk! Z jaką wieścią przysyła cię?
— Powiem to, gdy będziecie wszyscy zgromadzeni. Ilu on tu zostawił wojowników?
— Piętnastu młodych mężów. Ajehna pojechała zapewne, aby ich zawołać.
— Pozwól więc, że zsiądę. Ty jednak — rzekłem, zwracając się do Halefa — jedź dalej, bo Dżowarjowie muszą otrzymać tę samą wieść.
Halef obrócił konia i odjechał pędem.
— Czy towarzysz twój nie może tu zostać, by wypocząć i posilić się? — zapytał starzec.
— On nie jest zmęczony, ani głodny, a musi bezzwłocznie wykonać dany mu rozkaz. Gdzie są młodzi wojownicy?
— Przy wyspie.
Ah, znowu ta wyspa!
— Cóż oni tam robią?
— Oni — — zaciął się, a potem dodał: — pasą bydło.
— Czy wyspa jest daleko stąd?
— Nie. Zobacz, oto już przybywają!
Od strony rzeki nadjeżdżał oddział zbrojnych ludzi. Byli to młodzi ze szczepu, prawie jeszcze chłopięta, których zostawiono wraz ze starcami. Nie mieli strzelb, tylko piki i maczugi. Pierwszy z nich, a zarazem najroślejszy, podniósł w pędzie maczugę i cisnął nią we mnie, wołając:
— Psie, jak śmiesz przychodzić do nas?
Na szczęście trzymałem strzelbę przed sobą i mogłem pocisk odbić kolbą; ale piki wszystkich chłopiąt były we mnie wymierzone. Nie wiele sobie z tego robiąc, spiąłem konia i natarłem ostro na tego, co mnie zaczepił i stanąłem tuż przy jego koniu. Był to najstarszy z chłopców, miał może dwadzieścia lat.
— Chłopcze, ty śmiesz zaczepiać gościa swego szczepu?
To mówiąc, porwałem go ku sobie i posadziłem przed sobą na koniu. Zwisał z rąk mych bezwładnie jak marjonetka; strach go unieruchomił.
— Teraz kłujcie, jeśli chcecie kogoś zabić! — dodałem.
Naturalnie, że nie uczynili tego, bo on mi służył za tarczę. Ale dzielni chłopcy nie dali za wygraną. Kilku zeskoczyło z koni i starało się podejść ku mnie z boku lub styłu, podczas gdy tamci sprzodu groźną postawą usiłowali na siebie skierować mą uwagę. Czy miałem ich zranić? Żal mi ich było. Przyparłem więc konia do jednego z namiotów, aby być krytym w tyle i zapytałem:
— Cóż wam uczyniłem, że chcecie mnie zabić?
— Znamy ciebie — odpowiedział jeden. — Nie umkniesz po raz wtóry, człowieku z lwią skórą!
— Przemawiasz zbyt śmiało, chłopcze ze skórą jagnięcą!
Wtem podniosła ręce jakaś stara kobieta i lamentując zawołała:
— Czy to ten? O, nie czyńcie mu nic, bo on jest straszny!
— Zabijemy go! — odpowiedziała gromada.
— On was rozszarpie, a potem odjedzie przez powietrze!
— Nie odjadę, lecz zostanę! — odpowiedziałem i cisnąłem swego więźnia w sam środek między napastników. Potem zeskoczyłem z konia i wszedłem do namiotu. Jednem cięciem mego sztyletu rozszerzyłem wejście tak, że mogłem konia, którego nie chciałem narazić na niebezpieczeństwo, wciągnąć za sobą do środka. Teraz byłem jako tako zabezpieczony przed ukłuciami tych os.
— Mamy go! Hamdullillah, mamy go! — krzyczano na dworze.
— Otoczcie namiot; nie wypuszczajcie go! — zawołał inny głos.
— Zastrzelcie go przez ściany! — krzyknął ktoś.
— Nie, złapiemy go żywcem. On ma konia przy sobie; a tego nie wolno nam zranić; szejk chce go mieć!
Wiedziałem, że nikt nie poważy się do mnie wejść; usiadłem przeto wygodnie i sięgnąłem po zimne mięsiwo, które leżało wpobliżu na misce. Zresztą oblężenie to nie trwało długo; Halef nie oszczędzał konia i wnet zadudniła ziemia od galopu trzydziestu jeźdźców.
— Allah kerihm — Boże, bądź miłościw! — wołano. To wrogowie!
Wyszedłem z namiotu. Z całej ludności, znajdującej się w obozie, nie było widać ani jednej osoby. Wszyscy ukryli się w namiotach.
— Zihdi — zawołał głośno Halef.
— Tu, hadżi Halefie Omarze.
— Czy ci co złego wyrządzono?
— Nic. Obsadźcie obóz, by nikt nie uciekł. Jeśli ktoś zechce uciec, zabić go natychmiast!
Słowa te były dość głośno wypowiedziane, aby je wszyscy słyszeli. Chciałem tylko zagrozić. Potem posłałem Halefa, aby szedł od namiotu do namiotu i przyprowadził starców; owych piętnastu chłopców nie było mi trzeba. Długi czas minął, zanim się starcy zgromadzili; byli w ukryciu, a teraz przybywali, drżąc z trwogi. Gdy już siedzieli naokoło mnie, lękliwie oczekując tego, co nastąpi, rozpocząłem rozmowę.
— Czy widzieliście utatuowanie moich ludzi?
— Tak, panie.
— Poznaliście więc ich szczep?
— Tak. To są Haddedihnowie, panie.
— Gdzie są wasi wojownicy?
— Ty wiesz to zapewne, panie.
— Tak, wiem to i powiem wam: Wszyscy są uwięzieni przez Haddedihnów i ani jeden nie umknie.
— Allah kehrim!
— Tak, niech się Allah zlituje nad nimi i nad wami!
— On kłamie! — szepnął jeden z nich, któremu wiek nie złamał jeszcze odwagi.
Odwróciłem się:
— Mówisz, że kłamię? Włos twój jest siwy, a twój grzbiet chyli się pod ciężarem lat; dlatego wybaczam ci twe słowa. Dlaczego sądzisz, że kłamię?
— Jakżeż mogą Haddedihnowie uwięzić całe trzy szczepy?
— Uwierzyłbyś, gdybyś wiedział, że nie byli sami. Byli połączeni z Abu Mohammedami i Alabeidami. Wiedzieli o wszystkiem, a wówczas, gdy wasi wojownicy mnie uwięzili, wracałem od Abu Mohammedów, do których się udałem, aby umówić się z nimi co do wojny. Przyjęliśmy waszych ludzi w Wadi Deradż i żaden nie zdołał uciec. Posłuchajcie, jaki wydam rozkaz!
Podszedłem ku wejściu do namiotu, w którym znajdowaliśmy się, i skinąłem na Halefa.
— Wróć i przyprowadź uwięzionych Abu Hammedów.
Przestrach ogarnął teraz wszystkich naprawdę, a starzec rzekł:
— Czy to możliwie, panie?
— Powiedziałem prawdę. Wszyscy wojownicy waszego szczepu są w naszych rękach. Albo będą zabici, albo zapłacicie za nich żądany okup.
— Czy szeik Cedar ben Huli jest również w niewoli?
— Tak jest.
— Powinieneś był z nim rozmówić się co do okupu!
— Uczyniłem to.
— Cóż on powiedział?
— Chce go zapłacić i dał mi czterdziestu z waszych ludzi, którzy wnet przyjdą, aby go zabrać.
— Niech nas Allah strzeże!
— Ile okup wynosi?
— Wnet się dowiecie. Ile sztuk wynoszą trzody wasze?
— Nie wiemy tego!
— Kłamiecie! Każdy zna liczbę zwierząt, należących do jego szczepu. Ile macie koni?
— Dwadzieścia, prócz tych, co ruszyły na wojnę.
— Te są już dla was stracone. Ile wielbłądów?
— Trzysta.
— Wołów?
— Dwanaście set.
— Osłów i mułów?
— Może trzydzieści.
— Owiec?
— Dziewięć tysięcy.
— Szczep wasz nie jest bogaty. Okup wynosić będzie: dziesięć koni, sto wielbłądów, trzysta wołów, dziesięć osłów i mułów i dwa tysiące owiec.
Starcy zaczęli straszliwie lamentować. Było mi ich bardzo żal, ale nie mogłem nic zmienić, zresztą, gdy porównałem te cyfry z tem, czegoby wśród innych okoliczności z pewnością zażądano, czułem, że mam czyste sumienie. Aby położyć kres zawodzeniom i lamentom, zawołałem tonem cokolwiek opryskliwym:
— Cicho! Szejk Cedar ben Huli zgodził się już na to.
— Nie możemy tyle dać! — brzmiała odpowiedź.
— Możecie! Co się zrabowało, to można bardzo łatwo oddać!
— Nie zrabowaliśmy nic. Dlaczego chcesz nas uważać za haremi?[9]
— Cicho być! A na mnie nie napadliście?
— To był żart, panie!
— W takim razie żartujecie w sposób bardzo niebezpieczny. Ile macie pastwisk?
— Sześć.
— Czy i na wyspach?
— Tak.
— I na wyspie, przy której przedtem znajdowali się wasi młodzi ludzie?
— Nie.
— Powiedziano mi przecież, że oni tam pasą trzody! Usta wasze pełne są kłamstw! Kto jest na tej wyspie?
Spojrzeli na siebie zakłopotani; potem odpowiedział jeden z nich:
— Tam są ludzie.
— Co za ludzie?
— Cudzoziemcy.
— Skąd?
— Nie wiemy.
— A któż wie o tem?
— Tylko szejk.
— Kto przyprowadził tych mężów do was?
— Nasi wojownicy.
— Was wojownicy! I tylko szejk wie, skąd oni są? Widzę, że będę musiał zażądać od was trzech tysięcy owiec, zamiast — dwóch tysięcy. A może wolicie powiedzieć mi?
— Panie, nie wolno nam!
— Dlaczego?
— Szejk by nas ukarał. Zlituj się nad nami!
— Macie słuszność; nie wprowadzę was w kłopot.
Wtem rozległ się tętent między namiotami: byli to jeńcy wraz z eskortą. Na ten widok ozwały się we wszystkich namiotach skargi i lamenty, choć na dworze nie było widać nikogo. Powstałem.
— Teraz możecie się przekonać, że powiedziałem prawdę. Przybyło czterdziestu z waszych wojowników, aby zabrać okup. Pójdźcie teraz do namiotów i wyprowadźcie wszystkich ich mieszkańców przed obóz; nic im się nie stanie, chcę z nimi tylko pomówić.
Zgromadzenie takiego tłumu starców, kobiet i dzieci wymagało niemało trudu. Gdy już wszyscy byli razem, przystąpiłem do więźniów:
— Widzicie tu swoich ojców, swoje matki, siostry i dzieci! Są w moich rękach; każę ich uwięzie i stąd uprowadzić, jeśli nie będziecie posłuszni rozkazom, jakie teraz otrzymacie. Macie sześć pastwisk, a wszystkie są wpobliżu. Podzielę was na sześć oddziałów, a każdy z nich uda się pod nadzorem moich wojowników na jedno z tych pastwisk, aby przypędzić tu bydło. Za godzinę wszystkie trzody muszą już tu być spędzone!
Stało się tak, jak rzekłem. Abu Hammedzi podzielili się pod nadzorem Haddedihnów; z tych ostatnich zatrzymałem przy sobie tylko dwunastu mężów. Przy nich był także Halef.
— Teraz oddalę się, Halefie — powiedziałem do niego.
— Dokąd, zihdi? — zapytał.
— Na wyspę. Ty będziesz tu uważał na porządek, a potem pokierujesz wyborem zwierząt. Uważaj, by tym biednym ludziom nie zabrano najlepszych sztuk. Niech się ten podział odbędzie sprawiedliwie.
— Oni na to nie zasłużyli, zihdi!
— Ale ja tak chcę. Rozumiesz, Halefie?
Nadszedł Dawid Lindsay.
— Czy pytałeś się, sir?
— Jeszcze nie.
— Nie zapomnieć, sir!
— Nie. Chciałbym panu znowu powierzyć posterunek.
— Well! Jaki?
— Niech pan uważa, aby żadna z tych kobiet nie uciekła!
— Yes!
— Gdy która z nich zechce uciekać, to — — —
— Zastrzelę ją!
— O, nie, panie lordzie!
— Cóż więc?
— Pozwoli pan jej uciec!
— Well, sir!
Wydobył wprawdzie te dwa słowa ze siebie, ale ust nie zawarł. Byłem głęboko przekonany, że już sam widok Dawida Lindsaya odbierze kobietom ochotę do ucieczki. W kratkowanem ubraniu musiał im się wydawać strasznym potworem.
Wziąwszy z sobą dwóch Haddedihnów, skierowałem się ku rzece. Tu ujrzałem przed sobą czwartą wyspę. Była długa i wąska; a rosła na niej gęsto trzcina, przewyższająca znacznie dorosłego mężczyznę. Nie mogłem dojrzeć żadnej żywej istoty, ale wyspa ta kryła w sobie tajemnicę, którą musiałem koniecznie wyśledzić. Nie zabrałem ze sobą żadnego z Abu Hammedów, aby nikogo nie narazić na późniejszą szkodę.
— Poszukajcie łodzi! — rozkazałem mym towarzyszom.
— Dokąd chcesz się udać?
— Na wyspę.
— Emirze, to niemożliwe!
— Dlaczego?
— Czy nie widzisz gwałtownego prądu po obu jej stronach? Każda łódź rozbiłaby się o nią.
Ten człowiek miał słuszność, ale mimo to byłem przekonany, że musiała istnieć jakaś komunikacja między brzegiem a wyspą, a gdym wytężył wzrok, dostrzegłem, że na górnym końcu trzcina była całkiem zdeptana.
— Spójrzcie tam! Czy nie widzicie, że tam byli ludzie?
— Zdaje się, emirze.
— Musi więc być jakaś łódź.
— Rozbiłaby się; to pewne!
— Szukajcie.
Poszli brzegiem w górę i na dół i nic nie znalazłszy, wrócili. Teraz szukałem sam, lecz bez skutku. Wreszcie odkryłem — ani łódź ani czółno — lecz przyrząd, po którym odrazu poznałem, do czego służył. Do pnia drzewa, stojącego powyżej wyspy, tuż nad wodą, była przywiązana długa, mocna, z włókien palmowych skręcona lina. Jeden jej koniec był owinięty naokoło pnia, a sama lina gubiła się w gęstych zaroślach, krzewiących się naokoło drzewa. Gdym ją wyciągnął, ukazał się na drugim jej końcu wklęśnięty wór ze skóry koźlej, a na nim umieszczony kawał drewna, który z pewnością służył do trzymania się rękoma.
— Patrzcie, oto jest łódź. Ona nie może się rozbić. Popłynę na drugą stronę, a wy będziecie tu uważali, aby mi nikt nie przeszkodził.
— To niebezpieczne, emirze!
— Ale inni przepłynęli też na drugą stronę.
Zrzuciłem z siebie wierzchnie odzienie i rozdąłem wór. Otwór zawiązałem sznurem, przymocowanym do woru.
— Trzymajcie linę i wypuszczajcie ją tylko powoli, po kawałku z rąk!
Chwyciłem za drewno i skoczyłem do wody. Prąd porwał mnie natychmiast, a był tak silny, że jeden człowiek, chcąc utrzymać linę w ręku, musiałby wszystkie swe siły wytężyć. Do przyciągnięcia jednego człowieka z przeciwnej strony potrzebaby było połączonych sił kilku ludzi. Kierowałem się ku wyspie; poszło mi to całkiem po myśli i dopłynąłem szczęśliwie do brzegu, choć odniosłem silne uderzenie. Pierwszą moją troską było, ukryć linę tak, by mi się nie zapodziała. Potem wziąłem do ręki sztylet, który miałem z sobą.
Od brzegu wyspy wgłąb wiodła przez trzcinową gęstwinę wąska, wydeptana ścieżka, którą dostałem się wnet przed małą, z trzciny i sitowia skleconą, chatę. Była tak niska, że człowiek nie mógłby w niej stać.
Wewnątrz nie było nic prócz kilku kawałków odzieży. Przyjrzałem się jej dokładnie i zauważyłem, że są to podarte szaty trzech mężczyzn. Żaden ślad nie wskazywał na to, że właściciele tych szat byli tu niedawno obecni; ale ścieżka prowadziła dalej.
Idąc nią dalej, usłyszałem jakby jakieś stękanie. Pobiegłem naprzód i znalazłem się w miejscu, gdzie trzcina była ścięta. Na tej małej przestrzeni ujrzałem — — — trzy głowy ludzkie, wetknięte szyjami w ziemię; tak mi się przynajmniej zdawało. Głowy te były strasznie opuchłe, a przyczynę tego łatwo było odgadnąć, albowiem za mojem zbliżeniem się podleciała w powietrze gęsta chmura moskitów i komarów. Oczy i usta były zamknięte. Czy były to trupie głowy, które z jakiegoś powodu tu wetknięto?
Schyliłem się i dotknąłem jednej z nich. Wtem wydobyło się ciche westchnienie z ust, a oczy się otworzyły i popatrzyły na mnie szklanym wyrazem. Rzadko kiedy w życiu doznałem strachu, ale teraz ogarnęło mnie takie przerażenie, że cofnąłem się o kilka kroków.
Znów przystąpiłem bliżej i zbadałem rzecz. Istotnie, ci trzej mężowie byli aż do głów zakopani w wilgotnej, zgniłej ziemi.
— Kto wy jesteście? — zapytałem głośno.
Wszyscy trzej otworzyli znowu oczy i obrzucili mnie obłąkanemi spojrzeniami. Wargi jednego z nich poruszyły się.
— O, Adi! — jęknął powoli.
Adi! Czy to nie imię wielkiego świętego Dżezidich, zwanych czcicielami djabła?
— Kto was tu sprowadził? — pytałem dalej.
Usta mu się znowu poruszyły, ale nie miał sił wyrzec słowa. Przecisnąłem się przez gęste trzcinowe zarośla aż na brzeg, nabrałem wody w obie dłonie, wróciłem prędko i wlałem do ust zamęczonym. Wciągali ją w siebie łakomie. Nie mogłem wiele wody nabrać, bo w drodze przeciekała przez palce i musiałem kilka razy pójść tam i napowrót, zanim ugasili straszne swe pragnienie.
— Czy jest tu gdzie motyka? — zapytałem.
— Zabrali — szepnął jeden z nich.
Pobiegłem na górny koniec wyspy. Tam na przeciwko stali jeszcze moi towarzysze. Przytknąłem do ust rękę, zwiniętą w trąbkę, aby przekrzyczeć szum wody i zawołałem:
— Przynieście rydel, motykę i przyprowadźcie tych trzech Anglików, ale całkiem potajemnie!
Znikli. Halefa nie mogłem tu wezwać, bo był tam potrzebny. Czekałem niecierpliwie — wreszcie przybyli Haddedihnowie wraz z trzema wezwanymi i z narzędziem, które było podobne do motyki.
— Sir Dawid! — zawołałem ku przeciwległemu brzegowi.
— Yes! — odpowiedział.
— Szybko tu przypłynąć! Bill i ten drugi! Przynieście ze sobą motykę!
— Moją motykę? Są fowling-bulle?
— Zobaczymy!
Odwiązałem wór i wepchnąłem go do wody.
— Ciągnijcie!
Niedługo potem stanął sir Dawid na wyspie.
— Gdzie? — zapytał.
— Poczekać! Niech wprzódy tamci przypłyną!
— Well!
Wezwał ludzi swych żywemi gestami do pośpiechu i wreszcie oba tęgie chłopy stanęły przy nas. Bill miał przy sobie motykę. Przywiązałem znowu wór.
— Chodź, sir!
— Ah! Wreszcie!
— Sir Dawid, czy wybaczy mi pan?
— Co?
— Nie znalazłem fowling-bullów.
— Żadnych?
Stanął i otworzył szeroko usta.
— Żadnych? Ah!
Chwycił motykę i poszedł naprzód.
Gdyśmy doszli do tego miejsca, odskoczył wtył z okrzykiem przerażenia. Teraz widok był okropniejszy niż przedtem, albowiem wszyscy trzej mieli oczy otwarte i poruszali głowami, aby odpędzić rój owadów.
— Zakopano ich! — rzekłem.
— Kto? — zapytał Lindsay.
— Nie wiem, dowiemy się.
Zabrałem się z wielkim pośpiechem do rozkopywania ziemi, przyczem tamci pomagali gołemi rękoma; dzięki temu już po kwadransie wydobyliśmy nieszczęśliwców. Byli całkiem nadzy, a ręce i nogi mieli związane sznurami z łyka. Wiedziałem, że Arabowie zakopują ludzi dotkniętych pewnemi ciężkiemi chorobami aż po głowę w ziemię, w przekonaniu, że to uleczy chorych. Ci mężowie jednak byli związani, stąd wniosek, że nie zakopano ich spowodu choroby. Zanieśliśmy ich na brzeg i opryskiwaliśmy wodą. To ich orzeźwiło.
— Co wy za jedni? — zapytałem.
— Baadri! — brzmiała odpowiedź.
Baadri? To była przecież nazwa wsi, zamieszkanej wyłącznie przez czcicieli djabła! A więc przypuszczenia moje były trafne.
— Przenieść ich na drugi brzeg! — rozkazałem.
— Jak? — zapytał Anglik.
— Ja naprzód przepłynę, aby pomóc ciągnąć, i zabiorę z sobą ich rzeczy. Potem wy przepłyniecie, każdy z jednym z nich.
— Well! Ale to nie będzie łatwo!
— Weźmie go pan na ręce przed siebie.
Zwinąłem szaty jak turban i włożyłem na głowę. Potem przyciągnięto mnie do brzegu. Ja i obaj Haddedihnowie mieliśmy teraz ciężką pracę, a podczas niej tamci znajdowali się w wielkiem niebezpieczeństwie; wreszcie udało się nam przyciągnąć szczęśliwie wszystkich sześciu do brzegu.
— Ubierzcie ich! Niechaj tu potem leżą w ukryciu. Panie Dawidzie, pan im pokryjomu będzie przynosił żywność, a tamci obejmą straż.
— Well! Proszę zapytać, kto ich zakopał.
— Oczywista, że szejk.
— Zabić tego łajdaka.
Ta przygoda zajęła nam więcej niż godzinę czasu. Gdyśmy wrócili do obozu, równina roiła się od tysięcy zwierząt. Wydzielenie bydła było bardzo trudnem zadaniem, do którego jednak mały hadż Halef Omar dorósł w zupełności. Dosiadł mego ogiera, naturalnie, aby mógł szybciej przebiegać z miejsca na miejsce, ale przytem szło mu także trochę i o to, żeby go podziwiano. Wszędzie było go widać. Haddedihnowie byli zachwyceni tem zajęciem, uwięzieni zaś Abu Hammedowie, którzy musieli im pomagać, nie zdołali ukryć gniewu, mimowolnie malującego się na ich twarzy. Zato tam, gdzie siedzieli starcy i niewiasty, płynęły już jawnie łzy gorące i padło niejedno, półgłosem wyrzeczone przekleństwo. Przystąpiłem do grupy kobiet. Tu zauważyłem niewiastę, która z utajonem zadowoleniem przypatrywała się czynnościom moich ludzi. Czy żywiła ona w swem sercu nienawiść ku szejkowi?
— Chodź za mną! — rozkazałem jej.
— Panie, miej litość! Nie zrobiłam nic! — błagała przestraszona.
— Nic ci się nie stanie!
Zaprowadziłem ją do pustego namiotu, w którym już wprzód przebywałem. Tam stanąłem przed nią, popatrzyłem jej ostro w oczy i zapytałem:
— Czy masz wroga w szczepie?
Spojrzała na mnie zdumiona.
— Panie, skąd wiesz o tem?
— Bądź szczerą! Kto to jest?
— Ty mu to powiesz!
— Nie, albowiem jest i moim wrogiem.
— Tyś go zwyciężył?
— Tak jest. Nienawidzisz szejka Cedara ben Huli?
Ciemne jej oko zabłysło.
— Tak, panie, nienawidzę go.
— Dlaczego?
— Nienawidzę go za to, że kazał zabić ojca mych dzieci.
— Dlaczego kazał zabić?
— Pan mój nie chciał kraść.
— Dlaczego nie chciał?
— Dlatego, że szejk otrzymuje największą część łupu.
— Czyś ty uboga?
— Stryj moich dzieci wziął mnie do siebie; i on jest ubogi.
— Ile ma bydła?
— Jednego wołu i dziesięć owiec;on będzie je musiał oddać, bo gdy szejk wróci, to my poniesiemy całą szkodę. Szejk nie zubożeje, tylko szczep.
— On nie wróci, jeśli powiesz wszystko szczerze.
— Panie, czy mówisz prawdę?
— Tak jest. Zatrzymam go jako więźnia i dam Abu Hammedom szejka sprawiedliwego i uczciwego. Niech stryj dzieci twoich wszystko zatrzyma, co posiada.
— Panie, ręka twa jest pełna miłosierdzia. Czego chcesz się ode mnie dowiedzieć?
— Znasz tę oto wyspę tam na rzece?
Zbladła.
— Dlaczego pytasz się mnie o nią?
— Dlatego, że chcę z tobą o niej pomówić.
— O, nie czyń tego, panie, bo tego, kto zdradzi jej tajemnicę, zabije szejk.
— Jeśli mi tę tajemnicę wyjawisz, to on nie wróci.
— Czy to prawda?
— Wierz mi! A więc do czego służy ta wyspa?
— Jest to miejsce pobytu więźniów szejka.
— Jakich więźniów?
— On przychwytuje podróżnych, którzy przybywają lądem lub wodą i zabiera im wszystko. Jeśli nic nie mają, to ich zabija; gdy zaś są bogaci, zatrzymuje ich u siebie, aby wymusić okup.
— Wtedy dostają się na wyspę?
— Tak, do trzcinowej chaty. Nie mogą uciec, bo związuje się im ręce i nogi.
— A gdy potem szejk dostanie okup?
— To zabija ich mimo to, aby go nie mogli zdradzić.
— A jeśli nie chcą lub nie mogą się opłacić?
— To katuje ich.
— Na czem polegają męki, które im zadaje?
— Jest ich wiele. Często każe więźniów zakopać.
— A kto ich dozoruje?
— Szejk i jego synowie.
Ten, który mnie uwięził, był również jego synem; zauważyłem go między więźniami w Wadi Deradż. Dlatego zapytałem dalej:
— Ilu synów ma szejk?
— Dwóch.
— Czy jeden z nich jest tu?
— Ten, który chciał cię zabić, gdyś przybył do obozu.
— Czy są teraz więźniowie na wyspie?
— Dwaj lub trzej.
— Gdzie oni tam są?
— Nie wiem. O tem wiedzą tylko ci, którzy brali udział w napadzie.
— Jak się oni dostali w jego ręce?
— Przypłynęli prądem rzeki na kelleku[10] i przybili pod wieczór do brzegu, niedaleko stąd. Wtedy napadł na nich.
— Ile czasu upłynęło od ich uwięzienia?
Zamyśliła się na chwilę, a potem rzekła:
— Może ze dwadzieścia dni.
— Jak się z nimi obchodził?
— Nie wiem.
— Macie tu dużo tachterwahnów?[11].
— Jest kilka.
Sięgnąłem do swego turbanu i wyjąłem kilka monet. Były to pieniądze, które znalazłem w siodle Abu Zeifa. Cudny jego wielbłąd zakończył niestety żywot w Bagdadzie; pieniądze zaś zostały mi aż do dzisiejszego dnia.
— Dziękuję ci! Masz tu!
— O panie, łaska twa jest większą, niż — —
— Nie dziękuj — przerwałem jej. — Czy stryj twych dzieci jest również uwięziony?
— Tak.
— Będzie wolny. Pójdź do tego małego męża, który jedzie na czarnym koniu i powiedz mu, że kazałem oddać ci twoje zwierzęta. Szejk nie wróci.
— O panie!
— Dobrze. Odejdź i nie zdradź nikomu, o czem mówiliśmy z sobą.
Odeszła i ja wyszedłem znowu z namiotu. Odliczanie zwierząt miało się już prawie ku końcowi. Wyszukałem Halefa. Na moje skinienie podjechał ku mnie.
— Kto ci pozwolił dosiąść mego ogiera, hadżi Halefie Omarze?
— Chciałem go przyzwyczaić do swoich nóg, zihdi!
— Sądzę, że nie bardzo się ich ulęknie. Słuchaj, Halefie, przyjdzie do ciebie kobieta i zażąda napowrót wołu i dziesięciu owiec. Oddasz jej.
— Będę posłuszny, effendi.
— Słuchaj dalej! Weźmiesz z tego obozu trzy tachterwahny i osiodłasz niemi trzy wielbłądy.
— Kogo się w nich umieści?
— Popatrz ku rzece. Czy widzisz tam gąszcz i drzewo po prawej stronie?
— Widzę.
— Tam leżą trzej chorzy, których trzeba umieścić w koszach. Wejdź do szejkowego namiotu; należy on do ciebie ze wszystkiem, co tam znajdziesz. Weź stamtąd kobierce i włóż je do koszów, aby chorym było miękko. Nikt jednak nie powinien się dowiedzieć ani teraz ani w drodze, kogo wielbłądy dźwigają!
— Wiesz, zihdi, że robię wszystko, co każesz; ale ja sam nie podołam.
— Są tam ci trzej Anglicy i dwaj Haddedihnowie. Daj mi teraz mojego konia: obejmę znowu nadzór.
W godzinę ukończyliśmy wszystko. Gdy wszyscy obecni całą uwagę zwracali na trzody, udało się Halefowi kosze z chorymi niepostrzeżenie wsadzić na wielbłądy. Cała, długa karawana, była gotowa do drogi. Szukałem onego młodzieńca, który powitał mnie dziś maczugą. Ujrzałem go stojącego wśród swoich rówieśników i podjechałem do niego. Lindsay znajdował się ze swoimi służącymi całkiem blisko.
— Sir Dawid, czy nie ma pan lub pańscy służący czegoś w rodzaju sznura?
— Sądzę, że jest tu dużo sznurów.
Przystąpił do tych niewielu koni, które miano zostawić szczepowi. Były linami przywiązane do pali, podtrzymujących namioty. Odciął kilka z tych lin i wrócił.
— Sir Dawid, czy widzi pan tego brunatnego chłopaka?
Wskazałem mu go ukradkiem oczyma.
— Widzę go, sir.
— Oddaję go panu. On miał pilnować tych trzech nieszczęśliwców i dlatego pójdzie z nami. Proszę mu mocno związać ręce na plecach i przymocować sznur do siodła lub strzemienia; niech się trochę uczy biegać.
— Yes, sir! Bardzo pięknie.
— Nie dać mu ani jeść ani pić, aż dojedziemy do Wadi Deradż.
— Zasłużył sobie na to!
— Niech go pan strzeże. Jeśli umknie, to i ja rozstanę się z panem; wówczas będzie pan sam poszukiwał fowling-bullów!
— Będę go mocno trzymał. W nocy zakopię go!
— A więc do dzieła!
Anglik przystąpił do młodzieńca i położył mu rękę na ramieniu.
— I have the honour, Mylord! Pójdziesz z nami, wisielcze!
On go przytrzymał, obaj służący związali mu ręce. Młodzieniec nie wiedział w pierwszej chwili, co się z nim dzieje, potem odwrócił się do mnie.
— Cóż to ma znaczyć, emirze?
— Pójdziesz z nami.
— Nie jestem jeńcem; zostanę tu!
Wtem przecisnęła się ku nam stara kobieta.
— Allah kerihm, emirze! Cóż chcesz zrobić z moim synem?
— On będzie nam towarzyszył.
— On? Gwiazda mej starości, sława rówieśników, duma szczepu? Cóż on zrobił, że go wiążesz, jak mordercę, którego dosięgnął krwawy odwet?
— Szybko, sir! Przywiążcie go do konia, a potem w drogę!
Dałem natychmiast znak do odjazdu i sam odjechałem. Spoczątku miałem współczucie dla tego tak srodze ukaranego szczepu, ale teraz czułem wstręt do każdej twarzy zosobna, a gdy już zostawiliśmy za sobą obóz, jęki i narzekania, miałem wrażenie, jakgdybym się wydobył ze zbójeckiej nory.
Halef stanął ze swymi wielbłądami na czele pochodu. Podjechałem do niego.
— Czy leżą wygodnie?
— Jak na dywanie padyszacha, zihdi.
— Czy jedli?
— Nie, pili mleko.
— Tem lepiej. Czy mogą mówić?
— Wyrzekli tylko kilka słów, ale w języku, którego nie rozumiem, effendi.
— To pewnie język kurdyjski.
— Kurdyjski?
— Tak. Sądzę, że to czciciele djabła.
— Czciciele djabła? Allah il Allah! Panie, zachowaj nas przed potrzykroć ukamienowanym djabłem! Jakżesz można czcić djabła, zihdi!
— Oni go nie czczą, choć się ich tak nazywa. Są to bardzo dobrzy, uczciwi i pracowici ludzie, po części chrześcijanie, po części muzułmanie.
— Dlatego też mają taki język, którego żaden muzułmanin nie może zrozumieć. Czy umiesz mówić tym językiem?
— Nie.
Żachnął się, jakby się przestraszył.
— Nie? Zihdi, to nieprawda, ty umiesz wszystko!
— Zapewniam cię, nie rozumiem tej mowy!
— Wcale nie?
— Hm! Znam język pokrewny ich mowie; może znajdę kilka słów, aby się z nimi porozumieć.
— A widzisz, że miałem słuszność, zihdi!
— Pan Bóg tylko wie wszystko; wiedza ludzka jest ułomną. Przecież nie wiem nawet, czy Hanneh, światło twoich oczu, zadowolona jest ze swego Halefa!
— Zadowolona, zihdi? U niej w pierwszym rzędzie jest Allah, potem Mohamet, potem djabeł na łańcuszku, któregoś jej podarował, ale zaraz potem idzie hadż, Halef Omar ben hadżi Abul Abbas ibn hadżi Dawud al Gossarah.
— A więc ty następujesz po djable!
— Nie po szatanie, lecz po twym podarunku, zihdi!
— Więc bądź jej wdzięczny i posłuszny!
Po tem upomnieniu, zostawiłem go samego.
Rozumie się samo przez się, że powrót nasz spowodu trzód, któreśmy pędzili, odbył się znacznie powolniej niż przyjazd. O zachodzie słońca przybyliśmy w pewne miejsce poniżej Dżebbaru, które bardzo nadawało się na nocleg, bo było bujnie zarosłe trawą i kwiatami. Głównem zadaniem naszem było teraz strzec trzód i Abu Hammedów; poczyniłem więc odpowiednie zarządzenia. Ułożyłem się późnym wieczorem do snu, gdy nadszedł sir Dawid.
— Okropne! Straszne, sir!
— Co?
— Hm! Niepojęte!
— Co takiego? Czy pański więzień znikł?
— Ten? No! Leży mocno przywiązany!
— A więc cóż jest tak okropne i niepojęte?
— Zapomniałem o głównej rzeczy!
— O czem? Mów pan!
— O truflach!
Musiałem się na głos roześmiać!
— O, to rzeczywiście okropne, sir, tem bardziej, że w obozie Abu Hammedów widziałem wory pełne trufli.
— Skąd wziąć teraz trufli?
— Jutro będziemy mieli trufle, zapewniam pana!
— Pięknie! Dobranoc sir!
Zasnąłem, nie pomówiwszy wprzód nic z chorymi. Na drugi dzień rano byłem już przy nich. Kosze były tak ustawione, że chorzy mogli się wzajemnie widzieć. Wyglądali cokolwiek lepiej i odzyskali już tyle sił, że mogli bez trudu mówić.
Wnet się przekonałem, że mówili dość dobrze po arabsku, choć wczoraj w stanie półświadomym wydobywali ze siebie tylko wyrazy swej ojczystej mowy. Gdym się do nich zbliżył, podniósł się jeden z nich i spoglądał ku mnie wesoło, i z zaciekawieniem.
— Czy to ty? — zawołał, zanim zdołałem się przywitać. — To ty! Poznaję ciebie!
— Kto, przyjacielu?
— Ty byłeś tym, który mi się zjawił, gdy śmierć wyciągała rękę po me serce. O, emir Kara ben Nemzi, jakżeż jestem ci wdzięczny!
— Jakto? Ty znasz moje nazwisko?
— Znamy je, ten dobry hadżi Halef Omar opowiedział nam bardzo wiele o tobie, odkąd przebudziliśmy się.
Zwróciłem się do Halefa:
— Gaduła!
— Zihdi, czy nie wolno mi mówić o tobie? — bronił się mały.
— Tak; ale bez przechwałek.
— Czy macie tyle sił, aby mówić? — zwróciłem się znowu do chorych.
— Tak, emirze.
— Pozwólcie więc, że zapytam, co wy za jedni.
— Nazywam się Pali; ten nazywa się Selek, a tamten Melaf.
— Gdzie jest wasza ojczyzna?
— Nasza ojczyzna nazywa się Baadri, na północ od Mossul.
— Jak dostaliście się w położenie, w którem was zastałem?
— Nasz szejk wysłał nas z podarunkami i listem do namiestnika w Bagdadzie.
— Do Bagdadu? Czy nie należycie do Mossul?
— Emirze, gubernator w Mossul jest złym człowiekiem, który nas bardzo uciska; namiestnik Bagdadu cieszy się zaufaniem wielkorządcy; chcieliśmy więc, aby się za nami wstawił.
— Jakżeście odbywali tę podróż? Do Mossul, a potem rzeką w dół?
— Nie. Udaliśmy się nad rzekę Ghacir; zbudowawszy tratwę, popłynęliśmy na niej z Ghacir na Cab, a z Cabu wpłynęliśmy na Tygrys. Tam wylądowaliśmy, a gdyśmy spali, napadł na nas szejk Abu Hammedów.
— Czy was ograbił?
— Zabrał nam dary i list i wszystko, cośmy mieli przy sobie. Potem chciał nas zmusić, abyśmy napisali do naszych krewnych z żądaniem przysłania okupu.
— Nie uczyniliście tego?
— Nie, jesteśmy biedni i nie możemy zapłacić okupu.
— A wasz szejk?
— I do niego kazał nam napisać, ale myśmy nie chcieli. Szejk nasz byłby zapłacił okup, ale myśmy widzieli, że to byłaby daremna ofiara, bo tak, czy owak, napewnoby nas zabito.
— Mieliście słuszność. Pozbawionoby was życia nawet w razie zapłacenia okupu.
— Zaczęli nas więc katować. Bili nas, wieszali za ręce i nogi godzinami całemi i wreszcie zakopali do ziemi.
— A przez cały ten czas byliście związani?
— Tak.
— Czy wiecie, że wasz kat znajduje się w naszych rękach?
— Opowiedział nam to hadżi Halef Omar.
— Szejk winien otrzymać zasłużoną karę.
— Emirze, nie odpłacaj mu tego!
— Jakto? Ty jesteś muzułmanin, my jednak inną mamy religję. Wróceni życiu chcemy też jemu przebaczyć.
Więc to byli czciciele djabła!
— Mylicie się — rzekłem; — nie jestem wyznawcą proroka, lecz chrześcijaninem.
— Chrześcijaninem! Masz przecież na sobie strój muzułmanina, a nawet odznakę hadżiego.
— Czyż chrześcijanin nie może być hadżim?
— Nie, gdyż chrześcijanin nie może nigdy przestąpić bram Mekki.
— A jednak ja tam byłem. Zapytajcie tego człowieka, on był przy tem.
— Tak — wtrącił Halef — hadżi emir Kara ben Nemzi był w Mekce.
— Jakimże więc jesteś chrześcijaninem, czy Chaldejczykiem?
— Nie, jestem Frankiem.
— Czy znasz dziewicę, która porodziła Boga?
— Tak jest.
— A znasz Ezau[12] syna człowieczego?
— Tak.
— Znasz aniołów świętych, którzy stoją u tronu Boga?
— Tak.
— I znasz chrzest święty?
— Tak.
— Wierzysz też, że Ezau, syn Boga żywego, powróci jeszcze na ziemię?
— Wierzę.
— Emirze, wiara twoja jest dobrą, gdyż wiara ta jest prawdziwą. Zrób to więc dla nas i przebacz szejkowi szczepu Abu Hammed to, co on nam uczynił.
— Zobaczymy! A wiecie dokąd jedziemy?
— Wiemy. Udamy się do Wadi Deradż.
— Będziecie tam mile widziani u szejka Haddedihnów.
Po tej krótkiej rozmowie ruszyliśmy w dalszą drogę. Koło Kalaat el Dżebbar udało mi się znaleźć mnóstwo trufli, co Anglika wprawiło w zachwyt. Uzbierał ich sobie spory zapas i przyrzekł zaprosić mnie na truflowy pasztet, przyrządzony przez siebie samego.
Po południu zboczyliśmy między góry Kanuca i Hamrin i szliśmy prosto na Wadi Deradż. Umyślnie nie kazałem oznajmiać naszego przybycia, ażeby dobremu szejkowi Mohammed Eminowi zrobić niespodziankę; ale straże szczepu Abu Mohammed zauważyły nas i dały hasło do radosnych okrzyków, które napełniły wnet całą dolinę. Mohammed Emin i Malek wyjechali konno naprzeciw i powitali nas. Moja trzoda nadeszła pierwsza.
Do pastwisk Haddedihnów nie było innej drogi prócz tej, która wiodła przez wadi. Tu znajdowali się jeszcze wszyscy jeńcy wojenni. Można sobie wyobrazić, jakie ku nam rzucali spojrzenia, gdy znane im zwierzęta jedno po drugiem musiały obok nich przechodzić. Wreszcie stanęliśmy znów na równinie. Zsiadłem z konia.
— Kto jest w tachterwahnach? — zapytał Moham med Emin.
— Trzej mężowie, których szejk Cedar miał zamiar zamęczyć na śmierć. Opowiem ci jeszcze o nich. Gdzie znajdują się pojmani szejkowie?
— Tu w namiocie. Oto idą.
Wychodzili właśnie z namiotu. Oczy szejka Abu Hammedów zabłysły złowrogo, gdy poznał swą trzodę. Przystąpił do mnie i rzekł:
— Przywiodłeś więcej niż powinieneś.
— Masz na myśli zwierzęta?
— Tak.
— Przywiodłem ilość, jaką mi przyprowadzić kazano.
— Ja policzę.
— Zrób to — odparłem chłodno. — Ale jednak przywiodłem więcej, niż było moim obowiązkiem.
— Co?
— Chcesz zobaczyć?
— Muszę to widzieć!
— To przywołaj tego tam.
Wskazałem przytem na jego starszego syna, który właśnie ukazał się u wejścia do namiotu. Zawołał nań.
— Przyjdźcie wszyscy tutaj — rzekłem.
Mohammed Emin, Malek i trzej szejkowie udali się za mną na miejsce, gdzie spoczywały wielbłądy z tachterwahnami. Halef zsadzał właśnie Dżezidów.
— Czy znasz tych ludzi? — zapytałem Cedara ben Huli.
Rzucił się wstecz przerażony; jego syn również.
— Dżezidzi! — krzyknął.
— Tak Dżezidzi, których chciałeś powoli mordować tak samo, jak pomordowałeś już wielu, potworze!
Błysnął ku mnie naprawdę oczyma pantery.
— Co on uczynił? — zapytał Obeida Eslah el Maheni.
— Pozwól, że ci opowiem. Zdumiejesz się, gdy się dowiesz, jakim człowiekiem był twój sprzymierzeniec.
Opowiedziałem mu więc, w jaki sposób i w jakim stanie znalazłem tych trzech ludzi. Gdy umilkłem, odstąpili wszyscy od niego. Dzięki temu otworzył się widok na wejście do doliny, na której ukazało się w tej chwili trzech jeźdźców: Lindsay ze swoimi obydwoma służącymi. Spóźnił się był. Przy jego koniu wlókł się młodszy syn szejka.
Ujrzawszy go, zwrócił się szejk natychmiast ku mnie:
— Allah akbar, co to znaczy! Drugi mój syn pojmany?
— Jak widzisz!
— Cóż on uczynił?
— Był on wspólnikiem twoich czynów haniebnych. Obaj twoi synowie mają przez dwa dni strzec głowy swojego ojca, zakopanego w ziemi; potem będziesz wolny. Kara ta jest jeszcze zbyt łagodną dla ciebie i twoich synów. Idź i odwiąż swojego najmłodszego!
Na to skoczył zbrodniarz ku koniowi Anglika i chwycił za postronek. Sir Dawid zsiadł właśnie z konia, odepchnął ręką szejka i zawołał: — Precz, ten chłopak do mnie należy.
W tej chwili wyrwał szejk Anglikowi jeden z jego pistoletów z za pasa i wystrzelił. Sir Dawid odwrócił się błyskawicznie, mimo to kula ugrzęzła mu w ramieniu. W mgnieniu oka huknął drugi strzał. To Irlandczyk Bill podniósł swoją krócicę w obronie pana, a kula jego przeszyła szejkowi głowę. Obaj synowie rzucili się na strzelca, zostali jednak przywitani siłą i zwyciężeni.
Odwróciłem się z przerażeniem. To był sąd boży. Kara, którą obmyśliłem dla złoczyńców, byłaby zbyt nieznaczną. Zarazem spełniło się słowo dane przeze mnie owej kobiecie: Szejk nie powrócił już do swojego obozu.
Upłynęła długa chwila, zanim wszyscy odzyskaliśmy spokój. Ciszę przerwało dopiero pytanie Halefa:
— Zihdi, dokąd mam zaprowadzić tych trzech ludzi?
— O tem niech szejk stanowi! — brzmiała moja odpowiedź.
Ten ostatni przystąpił był właśnie do nich ze słowami:
— Marhaba — bądźcie pozdrowieni! Pozostańcie u Mohammed Emina, dopóki nie przyjdziecie do siebie po swoich cierpieniach.
Tu Selek szybko rzucił nań okiem.
— Mohammed Emin? — zapytał.
— Tak się zowię.
— Nie jesteś Szammar, lecz Haddedihn.
— Szczep Haddedihn należy do Szammarów.
— Panie, w takim razie mam posłanie do ciebie.
— Powiedz je!
— Było to w Baadri, zanim jeszcze ruszyliśmy w drogę. Udałem się na brzeg strumienia, aby wody zaczerpnąć. Nad nim rozłożył się oddział Arnautów, którzy strzegli jakiegoś młodego człowieka. Prosił mnie, bym mu się napić pozwolił, a udając, że pije, szepnął mi: „Idź do Szammarów, do Mohammed Emina i powiedz mu, że wiodą mnie do Amadijah. Inni zostali straceni.“ Oto co miałem ci powiedzieć.
Szejk zachwiał się.
— Amad el Ghandur, mój syn! — zawołał. — On to był, on! Jak wyglądał?
— Taki wysoki jak ty, ale jeszcze szerszy od ciebie, a czarna broda spływała mu aż na piersi.
— To on! Hamdullillah! Nareszcie, nareszcie mam jakiś ślad jego! Cieszcie się ludzie, cieszcie się wraz ze mną, gdyż dziś jest dzień uroczysty dla wszystkich, kimkolwiekby byli, przyjaciółmi czy wrogami. Jak dawno z nim rozmawiałeś?
— Upłynęło sześć tygodni od tego czasu, panie!
— Dziękuję ci! Sześć tygodni, długi czas! Ale dłużej cierpieć i tęsknić nie będzie. Wydobędę go, choćbym całe Amadijah musiał zdobyć i zniszczyć. Hadżi Emir Kara Ben Nemzi, jedziesz ze mną, czy też chcesz mnie opuścić w tej podróży?
— Jadę z tobą!
— Allah niech ci błogosławi! — Pójdźcie, oznajmijmy tę wieść wszystkim Haddedihnom!
Pośpieszył ku wadi, a Halef zbliżył się do mnie z pytaniem:
— Czy to prawda, zihdi, że jedziesz?
— Jadę razem.
— Zihdi, czy mogę ci towarzyszyć?
— Halefie, pamiętaj o swej żonie!
— Hanneh jest pod dobrą opieką, ale ty, panie, potrzebujesz wiernego sługi. Mogę ci towarzyszyć?
— Dobrze, biorę cię z sobą; zapytaj jednak wprzód szejka Mohammed Emina i szejka Maleka, czy oni na to pozwolą.
- ↑ Silny prąd rzeczny.
- ↑ Potyczka pozorna, turniej.
- ↑ Przezwisko lisa.
- ↑ Wilk.
- ↑ Szakal.
- ↑ Zając.
- ↑ Szczepy wzgardzone, zaliczone do pospólstwa, podobnie jak Parjasy w Indjach.
- ↑ Krewni.
- ↑ Rozbójnicy. Wyraz ten uchodzi zresztą u Beduinów za nazwę zaszczytną.
- ↑ Tratwa.
- ↑ Kosze dla kobiet, noszone przez wielbłądy.
- ↑ Jezus.