Przygody czyżyków/Rozdział XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody czyżyków |
Wydawca | Księgarnia G. Centnerszwera |
Data wyd. | 1899 |
Druk | M. Lewiński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Jan Wasilewski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
— Co to?
Lilli jeszcze spała. Zbudziło ją moje pytanie — otworzyła oczy i razem ze mną zaczęła się przyglądać.
Na skraju ogrodu, lub może dalej, czerwieniło się, niby od ognia i jakiś blask złocisty powoli się zapalał.
— Co to, czyżuniu? wołała Jednonóżka. Pierwszy raz widzę i nie wiem co to. Ależ śliczne, śliczne!
Różowa łuna bladła, gasła stopniowo, a z pośród złotych promieni strzeliło światło tak mocne, że musieliśmy powieki przymrużyć. Gdy je odchyliłem, patrzę — wszędzie widno...
— Lilli, wołam — droga Lilli, toż to słońce!
Słońce! zawtórował ogród — słoneczko! powtarzały rozmaite głosy, cieńsze i grubsze, donośne i słabe, a wszystkie rozradowane.
— Jak pięknie się budzi! wołała, skacząc, Jednonóżka — jak cudownie!.. Tam, w mieście, go nie znają. Ukryte za murami, utopione w głębi kamienic, nie pokazuje nigdy przecudnego wschodu... Witaj, słoneczko, witaj, — dajesz światło, dajesz ciepło, bądź pozdrowione!
W ogrodzie hałas się wzmagał i taki świergot, że niemogliśmy rozmawiać. Ileż tam było ptaków!.. Gdzie okiem rzucisz: w krzakach, na drzewach, na sztachetach, nic — tylko ptaki. Szczebiotały pomiędzy sobą, bynajmniej nie zdziwione, że każdy listek, każda trawka migocze blaskiem różnobarwnym; może nawet nie spostrzegły tego, a to takie śliczne. Lilli patrzyła zachwycona, ja również.
Najgłośniej ze wszystkich świergotały wróble, rzuciwszy się odrazu do wisien.
— Dobre już? dobre?
— Doskonałe!
— Nie wierzę temu. Wczoraj były kwaśne.
— Ja mam słodką.
— To daj — będzie dla moich dzieci.
— Nie dam. Co mnie obchodzą twoje dzieci? — ja też słodkie wisienki lubię i zjem, bo dobre.
Zaczęła się bitwa — leciały piórka; szczęściem, ktoś wszedł do ogrodu i bitwę przerwano.
— A teraz na pszenicę! zawołał stary, dobrze wypasiony wróbel, lećmy zaraz, szkoda czasu. Potem gorąco będzie, najlepiej rano wycieczki urządzać.
— Na pszenicę! kto z nami?
— Dobreby to było, wtrącił jakiś ptaszek o bardzo ładnych piórkach, ale stoi tam człowiek i nie pozwala się zbliżyć.
— Nie pozwala?
— Co za strachy znowu! Że kraska lada czego się boi, wiadomo przecież; ale my, wróble, mamy inne usposobienie.
— Gdyby tam nawet kto pilnował, nie stoi cały dzień.
— Zeszłego lata stał również — odparła kraska, kiwając główką.
— Tak?.. Wcale się nie boję... straszny on, lecz nieszkodliwy. Zobaczę zdaleka; — jeżeli ten sam, mogę was zapewnić, że nie będzie pszenicy bronił.
— Nie będzie? pytały młode wróble z ciekawością.
— Poczciwe człeczysko! — Każą mu stać, więc niby swoje robi, z miejsca się nie rusza, ale też tylko tyle. Nikogo nie ukrzywdził w przeszłym roku; znamy się z nim dobrze.
— Trzeba go zobaczyć! wołały mniejsze ptaszęta.
Zaczęło się naradzanie, gromadka wróbli obsiadła drzewo i głośnym świergotem napełniła ogród.
— Lećmy, lećmy!
— Ja zostanę, ćwierknęła poważna jakaś wróblica i moich małych nie puszczę. Bo i po co? mamy tu ogród, jedzenia wbród — wszystko dla nas porządnie obsiane i zasadzone.
— Słusznie mówicie, matusiu, zapiszczała nieznana ptaszyna — czegoż nam brak tutaj?
— Bardzo słusznie, potwierdziła druga, kręcąc ogonkiem.
— A to co znowu? huknął wróbel — pliszki i zięby do naszych spraw się wtrącają? Dziękuję za taką przysługę.
Zięba wylękniona uciekła na drzewo, a pliszka kręciła ogonkiem przez chwilę, wreszcie odparła:
— Wiem, że wróble są bardzo mądre, najmądrzejszemu przyda się jednak czasem, życzliwej rady posłuchać.
— Mądre! mądre! pochwycił wróbel. Co ty wiesz o tem, moja kochana! ani się znasz, ani zrozumieć nie potrafisz. Trzeba ci wiedzieć, że jesteśmy najmądrzejsze i najpożyteczniejsze ze wszystkich ptaków.
— Ho! ho! najpożyteczniejsze!
— Alboż my tego samego pożytku nie przynosimy?
— Patrzcie!
— Ciekawa rzecz, co lepszego robią, niż my wszyscy?
— Sikora śmie pytać!
— Śmiem, bo mnie twoje przechwałki gniewają.
— Mało sobie z tego robię.
— Mało czy wiele, zaświergotała pliszka, powiedz nam jednak, zkąd wnosisz, że jesteś najpożyteczniejszy pomiędzy ptakami.
— Wiem od dziadunia, który jest bardzo stary i mądry.
— Moja babcia jeszcze starsza, a także mądra.
— Na dowód, opowiem wam, co mówił dziaduś — słuchajcie.
— Owszem, słuchamy, ale pszenicy szkoda.
— Nie ucieknie — no, słuchamy. Cicho tam!
Ptaki się uspokoiły, — wróbel spojrzał dokoła i tak mówić zaczął:
— Opowiadał mi dziadzio następujące zdarzenie: Bardzo już dawno, znalazł się pewien niemądry człowiek, który sobie wyobrażał, że wszystko, co zasiał na polach i w ogrodzie, do niego samego należy.
— Toż to nasze!
— Nasze, nie nasze — lecz podzieliwszy, i jemu się dostanie i ptaki mają. Na całym świecie to wiadomo, był wszakże jeden, który ani słuchać nie chciał, a szczególniej uwziął się do wróbli. Próżniaki, mówił — kradną mi proso i pszenicę, mak wypijają — w ogrodzie psują maliny, wiśnie, truskawki, gdy tych braknie, nasiona. Pracowałem wiosną, lato mi zeszło w ciężkim trudzie, podczas zimy także ogrodu strzegłem, i co mam? powiedzcie sami. Wszystko podziobane, jeśli nie zjedzone do szczętu, ptaki rządzą, jak u siebie. Długo cierpliwy byłem, lecz dość już tego — wezmę się ostro i koniec z próżniakami zrobię.
— Bójcie się Boga! zawołała sikora piskliwym głosem — czego on chciał od ptaków? Bo chociaż niby wróble prześladował, i innych pewno nie oszczędzał.
— Przecież pożywić się musi każde stworzenie, świergotała makolągwa.
— Alboż my dużo potrzebujemy?... jedno z drugiem nic prawie, jak dzieci kocham!
— Dajcie mi dokończyć, krzyknął wróbel — coraz kto przerywa.
— Tak — niech opowie.
— Kończ, wróblusiu, już słuchamy.
— Cicho, nie przeszkadzać! nakazywała pliszka.
— Zabrał się skąpy gospodarz do ptaków — oj, zabrał; ile ich tam wyginęło, sam nie wiem — biedaki padały jak muchy. Chwytał w sidła, strzelał, najprzeróżniejsze zasadzki urządzał, wszelkiemi sposobami tępił, szczególniej wróble, bo do nich osobliwszą miał nienawiść.
Spostrzegłszy, co się dzieje, wróble zrobiły naradę: jeden mówił to, drugi owo — nic nie wymyśliły. Dopiero jakaś niemłoda wróblica wsunęła się w sam środek zgromadzenia i zaświergotała ze złością.
— Nie wiecie, co robić? a gdzież się podział wasz rozum? gdzie spryt znany i przez ludzi rozsławiony? Nie wróblami wam być, dudki, mysiekróle, marne pośmieciuchy!
— Dość!.. no, no, co znowu?.. A to pięknie! wołały drobne ptaszki z niesłychanem zacietrzewieniem. Jeżeli nam będziesz tak urągał, wolimy nie słuchać.
— Dudek nie gorszy od wróbla.
— Pośmieciuszka też nie gorsza!
— Ani mysikrólik — patrzcie!
— Zna się na rzeczy — nie zaczepił nas wcale, świergotały pomiędzy sobą pliszka i makolągwa.
— Zna się, zna.
— Mądry on!
— Cicho! zawołał wróbel i opowiadał dalej, nie zważając na dąsy jednych, ani uciechę drugich. Gdy stara do gadania się wzięła, nie skończyła, aż ptaki przyrzekły, że wszystko co ona powie, zostanie spełnione. Nazajutrz śladu wróbla nie było w okolicy.
— Gdzież się podziały? co za kłamstwa bajesz!
— Czy nie można całą gromadą wynieść się i osiąść gdziekolwiek dalej? Dla nas, nawykłych do wszystkiego, co pora roku przyniesie, do zmian i niewygód, do chłodu, wilgoci, a nawet i głodu, nie ma w tem nic nadzwyczajnego. Ha! trudna rada, rzekły wróble — dziś tu, jutro tam! i poszły w świat. Ujrzawszy, że w ogrodzie pusto, gdyż za wróblami wyniosły się wszystkie ptaki, straszone ciągłem strzelaniem, gospodarz z radości ręce zacierał. Głowę miał spokojną, przestał drżeć o całość owoców i nasion, pszenica, wolna od szkodników, obiecywała zbiór bogaty, prosu również.
— Aha! mówił do sąsiadów — patrzcie, com zrobił! Dotąd wojowałem, aż postawiłem na swojem. Niech, kto chce, daje ptakom część plonu, ja wolę mieć dla siebie wszystko, com w pocie czoła z ziemi wydobył.
— I my też radzibyśmy zebrać jak najwięcej, odpowiadali gospodarze, lecz kiedy Pan Bóg tym biedaczyskom żyć pozwolił, czemże się karmić będą?
— Nic mnie nie obchodzi — byle mojego nie ruszały; niech jak chcą dają sobie radę.
Kiwali głowami, a skąpiec z zadowoleniem się uśmiechał. Mógł się cieszyć. Urodzaje miał przepyszne: zarówno ogród jak i pola dopisały mu w tym roku; — jeszcze parę takich, a będzie bogaty. Rozszerzy posiadłość; mając z niej większy dochód, znów odłoży trochę grosza, znowu dokupi — i tak dalej i tak dalej...
Widział się już w myśli posiadaczem niezmierzonych łanów, majątek rósł mu jak na drożdżach, a wszystko od tego czasu, gdy się zabezpieczył od strat, na pozór małych, które jednak znaczą wiele.
Zazdrościli mu sąsiedzi; niejeden postanowił go naśladować, on tymczasem w pychę się wbijał i o rozumie swoim coraz więcej opowiadał.
Znów nadeszła wiosna; w ogrodzie cicho — żaden ptak się nie odezwie — nie ma kłopotu... Lecz drzewa stoją smutne, liści na nich mało, gałązki, jak oblepione chrabąszczami... Gospodarz za głowę się chwycił, mruknął coś półgłosem — nie w smak mu poszło. Ale trudna rada; zamiast czas tracić, trzeba natychmiast myśleć o obronie. Miał z chrabąszczami pracę niesłychaną: strząsał je z drzewa, gdy opadły, zbierał, w worki gromadził, parzył, a potem dawał do jedzenia kaczkom i kurom.
Lecz cała praca, w której go dotychczas wróble wyręczały, była bezskuteczną; dziś skończył i, zdaje się, wykonał jak najlepiej — jutro znowu chrabąszczów pełno; nie dały się wytępić w żaden sposób. Człowiek do takich trudów stworzonym nie jest; — gdyby w powietrzu latać umiał, dałby radę, lecz przy swojej niezgrabności, niech o tem nie myśli wcale.
Gdy gospodarz do chrabąszczów się zabrał, liszki i gąsiennice nie próżnowały; moc owadów rozwinęła się w ogrodzie, wszystko to cięło liście drzew, zawiązki owoców, niszczyło warzywa. Nasiona różnych chwastów puściły zielsko, jakiego dotąd nikt nie widział, gdyż ptaki we właściwym czasie wybierały je z ziemi.
— Dobrze tak skąpemu! a co? dobrze!
— Pięknie na tem wyszedł, dokończył wróbel. Pożałował chleba ptakom, swoim robotnikom i sam go stracił, na polach bowiem również zbiory mu przepadły.
— Cóż dalej, wróbluniu? zaświergotała pliszka. Bardzom ciekawa, mój wróblunieczku drogi, co dalej się stało. Zapewne wiesz i resztę.
— Wiem, wiem.
— Mów, kochanie.
— Wszyscy drwili ze skąpego, ci zaś, którzy przedtem mieli ochotę naśladować, szydzili najgłośniej. Widząc, że zginie, gdy mu ptaki nie pomogą, przynęcał je na różny sposób, aż zwabiona ziarnem, osiedliła się gromadka i rozmnożyła.
— No, patrzcie! Co za ogromny pożytek ludzie z nas mają! Ani myślałem nawet.
— Ja wiedziałam.
— Ja również.
— Tak, żartował wróbel — sikory i zięby wszystko wiedzą.
— Kochany braciszku, zaświergotał szczygieł — przyznaj, proszę, że wcale niesłusznie sądzisz się od nas pożyteczniejszym. Wszak nawet z tego opowiadania jasno się wykazuje, że cały nasz ród poczciwy jest i przydatny, bo nie ma w nim próżniaków ani darmozjadów. Ale wszyscyśmy równi — i ty chyba sam rozumiesz.
— Tak, świergotały ptaki — nie tylko wróble oczyszczają ogrody i pola.
— Robią to wszystkie łuszczaki, ile ich jest w różnych stronach świata.
— Jednak my, wróble, najwięcej!
— Kłamstwo, kłamstwo. Najgłośniej hałasujecie, ale pracujemy wszyscy.
— A czyżyki? zadzwoniła donośnie moja towarzyszka — a czyżyki?...
Wszystkie oczy zwróciły się na nas, zdziwione i ciekawości pełne; kilka ptaków podleciało bliżej, pliszka przysiadła na krzaku jaśminu, tuż pod oknem.
Oglądano skwapliwie mnie i Lilli, przypatrywano się w milczeniu, jak gdyby nadzwyczajnym, nieznanym istotom.
Pliszka kiwnęła ogonkiem i zaświergotała pierwsza.
— To czyżyki!
— Czyżyki?.. prawda, tak. Dziwne, że odrazu nikt tego nie spostrzegł.
— Witajcie, braciszkowie! zaśpiewała swoim czystym, fletowym głosem makolągwa — chodźcie do nas...
Biedaki, dodała po chwili — uwięziono ich — ujęto w sidła...
— Mylisz się! zawołała Lilli, jesteśmy we własnem mieszkaniu.
— W gnieździe?.. O, bardzo proszę! żaden ptak takich gniazd nie lepi. To musi być coś innego.
— Czekajcie, ja was uwolnię, świergotał szczygieł, szarpiąc dziobem pręty klatki. Twarde i ostre — bardzo twarde — hej! pomóżcie, bracia! Przecież tu idzie o naszych blizkich krewnych; — znaleźli się w nieszczęściu, trzeba ich ratować.
Na wezwanie szczygła przyleciały wróble, pliszka nie dała innym się wyprzedzić; drobny jej dziobek stuknął ostro w szybę łazienki — tak ostro i mocno, iż myślałem, ze szybę przebije.
— Daj pokój, ćwierkała Lilli — nam tu dobrze, bezpiecznie, a zimą ciepło.
— Mamy codzień świeże ziarno i wodę, chwaliłem się skacząc po klatce. Czegoż trzeba więcej?
— Czego trzeba? powtórzyły ze zdumieniom ptaki.
— Chodź, a zobaczysz, jaki mamy przepiękny las, jaką wspaniałą rzekę! Ty jesz, co ci dadzą, my w najrozmaitszych owocach przebieramy — ty w odrobinie wody się pluszczesz, potem ją pijesz, gdy tu, bliziutko, snuje się niezmierzona fala, tak czysta, że odbije w sobie każdy obłoczek, każdą chmurkę — tak orzeźwiająca, że wlewa siły nowe.
— Czy dawno was zamknięto? pytał wróbel.
— Urodziliśmy się w klatce.
— Nieboraki! westchnął kos — nawet nie znają świata, nie wiedzą, jaki jest piękny i jak wesołem jest życie ptaków.
— Ależ nam wesoło tutaj! odparła Lilli.
— Wesoło i dobrze, potwierdziłem.
— Nie, świergotał wróbel — to nie prawda... Co tobie? dodał, przyglądając się Lilli. Hm... teraz wiem, dlaczego lubisz w zamknięciu siedzieć — ale on... — tu zerknął na mnie — on pewno wolałby inaczej.
— Nie, nie!
Lilli patrzyła na mnie, to znowu na wróbla i posmutniała. Dopiero gdy zacząłem śpiewać, rozweseliła się trochę.
Urażone naszą obojętnością, ptaki odleciały; najpierwszy zniknął wróbel, później sikora, zięba, makolągwa; — tylko pliszka, mrugając oczami, skakała po drzewach, i spoglądała w stronę klatki. Nie odzywała się jednak, aż wreszcie Lilli ją zaczepiła i długo świergotały razem, w przyjacielski sposób.
Pliszka opowiadała swoje przygody, Lilli, szczebiotka, nie zostawała jej dłużną — ledwie cośkolwiek dały mi wtrącić czasem. Przyjmowaliśmy pliszkę ziarnkami siemienia — zjadła trochę; lecz spróbowawszy konfitur, któremi Antoś częstować nas lubił, oświadczyła, że są szkaradne, niezdrowe dla ptaków, a przytem brudzą dziobek, zalepiają, co również sprawia kłopot.
Miły gość nas opuścił, gdy Józefowa przyszła zamknąć okno, gdyż zrywała się burza, czegośmy wcale nie spostrzegli.