Przygody czyżyków/Rozdział XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody czyżyków |
Wydawca | Księgarnia G. Centnerszwera |
Data wyd. | 1899 |
Druk | M. Lewiński |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Jan Wasilewski |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Ile różności widziałem!... Aż kręciło mi się w głowie: tu patrzę i tam patrzę, to w inną stronę mnie coś pociąga; obracam się, rozglądam, wreszcie nic nie wiem, wszystko poplątałem. Lilli otwierała szeroko bystre oczęta i miała później dużo do powiedzenia, ja zaś niewiele. Dziwne, że spostrzegła tyle naraz. Bystrzejsza odemnie, a przytem uważna.
Dzieci rozmawiały o ogromnych gniazdach ludzkich wznoszących się po drodze, o kościołach i placach — takie to wspaniałe! — radbym patrzył dłużej... gdzie tam! uciekło. Jedno wskazali, już coś innego zauważyli: tamto mignęło i to znika — trzebaby gonić...
A gwar, a hałas! tyle ludzi... jedni jadą, inni co tchu biegną — okropny zamęt.
Józio klatkę na kolanach trzymał i uśmiechał się do Koci; — dziękowała mu spojrzeniem. Antoś żartował z obojga.
— Nie miała baba kłopotu, mówił, kupiła sobie prosię.
— Nie mam prosiąt.
— Wszystko jedno, masz kłopot i niewygodę.
— Czy ci przeszkadzamy?
— Nie, lecz moglibyście na chwilę zapomnieć o ptakach. Dobrze im tutaj, w wagonie będzie jeszcze lepiej, próżno sobie głowy zaprzątacie.
— Ty o nich nie myśl, odciął się Józio, a nam daj pokój.
— Potrzymam klatkę, rzekła Józefowa — panicz się zmęczył, i ciasno siedzieć.
— Bardzo ciasno.
— Byłoby najlepiej, gdyby zamiast Koci siadł z nami Romek; — panna do starszych, my, we czwórkę razem. Ale Kocia się uparła dozorować czyżyków — i po co? na co? opiekun nie odstąpi ich nikomu, nawet Józefowej.
— Tak; nie odstąpię, bo przyrzekłem. Teraz do sali je zaniosę, a potem, w wagonie dobrze umieszczę: będą spały, jak na Chmielnej.
Prawdę powiedział Józio: miejsce było doskonałe, lecz krzyk jakiś straszny tak przeraził mnie i Jednonóżkę, że nie mogliśmy się uspokoić. Józio zakrył uszy rękami, Józefowa krzyknęła, a Kocia rzekła z uśmiechem:
— Oj! oj! ogłuchnę!
— Bogu dzięki, już jedziemy, cieszyła się Józefowa; — pola, łąki, lasy jeno śmigają — człowiekby przysiągł, że zerwały się i lecą... Chryste! aż w głowie huczy... strach, żeby panieneczka nie zasłabła.
— Nie zasłabnę, nianiu, odparła Kocia. Jeżdżę koleją dosyć często i przywykłam.
— Człowiekowi też nie pierwszyzna, ale migocze i migocze, aż w oczach łzy stają.
Jechaliśmy coraz prędzej, klatka podskakiwała, my również; — Antoś i Józio zajęli się czytaniem, Kocia mrużyła oczy, gdy Józefowa krzyknęła gwałtownie:
— Bocian! bociek!
Głos jej drżał, ręce uniesione ponad głową trzęsły się, jak z zimna. Opuściła je powoli i twarz zakryła.
Dzieci patrzyły zdziwione — Kocia szarpnęła fartuch starej.
— Nianiu, co to? co to znaczy?
Pomarszczone dłonie Józefowej opadły na kolana; już się nie trzęsły, lecz twarz płonęła ogniem, powieki, jak gdyby obrzękłe, były zaczerwienione.
— Nianiu, nianiu, pytała Kocia — co wam się stało?
— Nic, aniołku drogi.
— Nie, nie!.. poznałam odrazu, że coś złego, coś bardzo złego.
— Tak, panienko złota, ale już dawno... tyle lat... Bociek mi przypomniał i wszystko napowrót widzę...
— Nie płaczcie, prosiła dziewczynka. Głowa rozboli i oczki — wasze oczki takie czerwone... naprawdę, nianiu. Będą bolały, a tam na wsi może lekarstwa nie ma i doktora.
— Siła lat... wyszeptała Józefowa — człowiek zapomnieć nie potrafi, choć niby zapomniał... Moje chudziątko, moje ostatnie....
— Co wy też mówicie, nianiu?
— I dobry był — i mądry... a śliczny, oh!...
— Kto?
— Maciuś, aniołku, mój Maciuś. Dziesięć lat kończył dopiero, a już za bydłem i za końmi... do roboty się rwał, choć nie na jego siły jeszcze...
Umilkła — łzy gradem posypały się po twarzy, Kocia patrzyła przerażona i nie śmiała pytać.
— Dziesiąty rok, zaczęła po chwili Józefowa — takie dziecko... ale myśmy o tem nie pamiętali, bo przyuczył mnie i ojca, że wyręką nam był we wszystkiem... we wszystkiem, powtórzyła, trzęsąc się znowu... Oh!...
Przerwała, a potem z oczami już suchemi, głosem ochrypłym ciągnęła dalej.
— Żadnego przed Maciusiem do tych lat nie uchowałam... ten dorodny był na podziw, czerwony i zdrowy; tylko mnie, matkę, strach zdejmował, że zanadto dobry, jak gdyby nie dla świata... Oh! nie dla świata mizernego! jęknęła z głębi piersi. Tymczasem żył z roku na rok; gdy wieczór przyszedł, śpiewkami nas bawił i skrzypkę bardzo kochał, grał na niej to smutno, to wesoło. Raz kaszlać zaczął; — nie myśleliśmy, że jest co złego w tem kaszlaniu... każdemu się zdarza, przestaje i nic. Maciuś nie przestał.... Na pastwisku febra go wzięła; — rano wrócił blady, trząsł się, oczy miał szkliste, wielkie... Potem robiły się one coraz większe, twarz czasami była rumiana, to znowu blada i chudła bardzo... chudł też cały — niknął.
— Niknął? powtórzyła ze zdziwieniem Kocia — niknął, nianiusiu?
— Zrobił się taki drobny i leciutki, żem go poniosła do doktora przeszło dwie mile, i za rocznego dzieciaka nie zaciężył. Ale kiedy doktór mi powiedział, że rady nie ma, z powrotem ledwie go do domu przydźwigałam. To nie on był ciężki, nie Maciuś — tylko mój żal, mój ból siadł mi na sercu, jak kamień.
Umilkła — dzieci nie spuszczały z niej oczu. — Jednonóżka zaświergotała żałośnie, Kocia przytuliła się do starej niańki, wzruszona bardzo. Nawet Antoś miał minę poważną.
— Przyniosłam ci go, mówiła dalej Józefowa, na czystej pościeli ułożyłam i zaczęłam wojować z chorobą.
— Oh, nianiu!
— Wojowałam w dzień i w nocy, czem mogłam: kąpielami, to naparzaniem, to smarowaniem — Bóg wie, czem jeszcze.... Nieraz tchu nie czułam, ale mówiłam sobie: może to, może tamto, trzeba próbować. Czasem nadało, czasem nie nadało ani trochę... Maciuś kaszlał — pod wieczór robił się czerwony, i prędko a bardzo cicho do siebie gadał. Przykrzyła mu się zima, narzekał, że doktór nie daje mu wychodzić; — onby i wyjść nie mógł, tylko chociaż na próg, chociaż w sadku na trawie się wyciągnąć, w cieple, żeby go słonko przygrzało.
— Znajomi chłopcy nie odwiedzali Maciusia? zapytał Józio. Rozerwałby się przecież trochę i zabawił.
— Przychodzili czasem, odparła, kiwając głową; — co mu z tego!.. ani mógł mówić, pośmiać się, pożartować — głos całkiem stracił. Tylko ja dosłyszeć mogłam — ojciec ledwie go rozumiał i to nie wszystko. Ale chudziątko moje było cierpliwe. Poczekaj, matusiu, mówił — niech nadejdzie wiosna... ciepło mnie przeniknie, zdrów będę odrazu. Od czego kaszel? z zimna — gdy zimna nie ma, nie ma i kaszlu.
— Mądry, rzekła Kocia, ja też w zimie kaszlałam, a teraz nic.
— Nie przerywaj, rzekł Antoś — cóż dalej? mówcie, mówcie.
— Z alkierza do izby go przeniosłam, żeby mu słonko w oczy zaglądało. Cieszył się, że mu weselej i raźniej, ale wciąż tylko wiosny wyczekiwał. Raz w południc, zawołał ojca do łóżka, głowę starego objął i szeptał mu coś dobrą chwilę. Uśmiechał się przytem, jak za dawnych czasów... Ciekawość mnie paliła, o co tak prosi. Jedzenia? — toć bez molestunku miałby, co zapragnie; — pieniędzy? ostatni grosz dałabym mu ja, matka!.. Spojrzałam na starego, zakręcił się i wyszedł. Maciuś, odpocząwszy, tak do mnie mówił.
— Matusiu złota, prosiłem, żeby ojciec gniazdo bocianie wyrychtował. U Kowalików zeszłego roku było; Jędrucha do wojska nie wzięli, choć każdy mówił, że wezmą, a gospodyni powiadała, że bociek szczęście przyniósł. Nam też, matusiu, byle gniazdo się nadało, bociany szczęście przyniosą, tylko trzeba zrobić gniazdo porządne... Patrzcie, ojciec już na stodołę wchodzi — Piotr koło mu podaje... robią gniazdo! robią!
Cieszył się, w ręce klaskał, twarz mu poczerwieniała, oczy błyszczały jak dwa węgle. Mój przy onem gnieździe długo majstrował — chciał dzieciakowi dogodzić. — Maciuś patrzył i patrzył, — raz wraz mnie wołał i dogadywał.
— Zobaczy matusia — u Kowalików nie obsiądą, jeno u nas — już ja wiem, na pewno. A jak obsiądą, szczęście nam przyniosą, wielkie szczęście, zobaczy matusia!
Raźniej mi było, kiedy tak mówił; — zaczęłam się modlić do Boga miłosiernego i do Panienki Najświętszej, żeby mi ono szczęście w dzieciaku umieścili... ani w dobytku, ani w urodzajach, tylko w tem chudziątku ostatniem!... Co noc w alkierzu padałam jak długa, czołem o ziemię tłukłam i prosiłam. Aby modlitwa była skuteczniejsza, pościłam trzy dni z rzędu, łyżki jadła do ust nie biorąc, tylko chleb i wodę.
Tymczasem wiosna nie nadchodziła. Naprzód niby sfolgowało trochę, potem wziął znowu mróz silny, małe szybki lodem przykrył i widok zasłonił.
Cniło się Maciusiowi — posmutniał i wyrzekał coraz bardziej. Dręczyło mnie to wyrzekanie; wszak gdyby wolno było, jabym mu słońce do chałupy wniosła... poskąpiłabym go światu całemu i sadom i polom, a oddała Maciusiowi. Zaczęłam sypać sól na zmarznięte szyby — lód się rozpuszczał, ale niedługo znowu twardniał i Maciuś nie widział ani śniegów, co leżały na zagonach, ani gniazda, co mu ojciec dla boćka wy-rychtował...
Nakoniec mróz ustąpił, — święty Józef resztę śniegu z nieba wymiótł, w wigilię Panny Najświętszej izba zajaśniała od słońca. Ale Maciuś tego nie widział — nie otwierał oczu i nic się nie odzywał... Leżał blady, czoło miał zimne — ażem się zlękła, i oddech krótki. Postałam przy nim parę pacierzy: — śpi, czy nie śpi? pytałam w duchu, ale słowa nie rzekłam, tylko przykryłam lepiej chudziątko moje drogie i poszłam zagotować kapkę mleka, by miał, gdy pić zechce.
Nie chciał — do wieczora tak przeleżał dysząc, a kiedy lampkę zapalałam, jak gdyby nie swoim głosem krzyknął:
— Mamo!
Przybiegłam wystraszona, ledwie żywa — pochyliłam się nad Maciusiem — on mi na szyję chude rączyny zarzucił i zaczął płakać. Nie wiedząc, co mu te łzy gorzkie z oczu wycisnęło, ani jednak śmiałam pytać, żeby nie męczyć biedactwa, tylko pocieszałam: „uspokój się, synku, pewno sen miałeś przykry — zapomnij o nim. Nie pożywiłeś się od rana do tej pory, czczy jesteś; zagrzeję herbaty albo mleka?“ Uspokajał się powoli i nie dał mi odejść — dopiero kiedy ojca zobaczył, puścił moją rękę. Przyniosłam mleko, wypił mało wiele, potem znowu drzemał, taki zimny, blady...
Nazajutrz ojciec do kościoła poszedł — ja zostałam przy Maciusiu; trochę siedząc koło niego, trochę się krzątając, czekałam na lekarstwo, bo zaraz po nabożeństwie, miał je stary przynieść z apteki. Nie pomagało ono, ale zmniejszało kaszel, więc chociaż ulgę dawało chwilami. Ponieważ przy gospodarce nawet w święto rąk założyć nie można, wybiegałam raz poraz do kur, do prosiąt, to znowu do obory — każde stworzenie musi mieć wygodę... Coś mnie zatrzymało dłużej; — wpadam napowrót zestraszona, bojąca... Maciuś na łóżku siedzi i w okno patrzy. Gdy mnie zobaczył, całem ciałem się wyprężył i znowu takim, nieswoim głosem, krzyknął:
— Bociek!
Twarz, uradowana i uśmiechnięta, z bladej stała się siną, usta też zsiniały, oczy bielmem zachodziły... Ujęłam go wpół, dygocząc, on ciągle w okno pokazywał i, ciszej już, dobył z siebie te słowa:
— Szczęście, matusiu, szczęście!
To były słowa ostatnie.
Umilkła, chłopcy nie odzywali się także, a Kocia zawołała:
— Dlaczego ostatnie, nianiusiu?.. dlaczego więcej mówić nie chciał, kiedy tak się cieszył, że bociany obsiadły gniazdo?
Józefowa zasłoniła oczy fartuchem.
— Powiedzcie, prosiła Kocia — co dalej się stało?
— Maciuś nie żył...
Dziewczynka wybuchnęła głośnym płaczem.
— Maciuś! Maciuś! wołała, zanosząc się od łkań — ten dobry synek umarł!.. ach nianiu, to okropne!
Gwałtowny płacz dziewczynki sprowadził mamę; przybiegła zaniepokojona.
— Co tu się dzieje? Tadziu, Romku, Józiu? Córeczko droga, czy cię co boli? czy sobie jaką krzywdę zrobiłaś?
Kocia płakała rzewnie, a stara niańka, drżąca jeszcze od wspomnień, probowała ją pocieszyć:
— Aniołku drogi, jemu tam lepiej — on tam na mnie czeka.
Mama domyśliła się wszystkiego.
— Bóg z nami, rzekła do Józefowej — niech was pocieszy Jego miłosierdzie, ale takich smutnych rzeczy choremu dziecku opowiadać nie można. Wasza niedola obudzi łzy w każdym, co tu dopiero mówić o mojej serdecznej dziewuszce.
— Paniusiu, tłomaczyła się Józefowa — nie chciałam, Bóg mi świadkiem — nie myślałam... po cóż im, chudziątkom, o łzach i smutkach wiedzieć!... Samo z serca się wydarło, niech pani mi daruje.
— Wcale was nie obwiniam, moi drodzy, ale proszę, pomóżcie teraz ukoić tę biedaczkę.
Ucałowana i upieszczona, Kocia zasnęła na kolanach starej niańki. Od czasu do czasu wstrząsało nią łkanie, spała jednak mocno do końca podróży koleją. Gdy się obudziła, pierwsze jej słowa były:
— Nianiu, już nigdy wam nie dokuczę — nigdy w świecie!
— Aniołku, czy kiedykolwiek zdarzyło się coś podobnego? zawołała staruszka, tuląc dziewczynkę.
— O, tak — pamiętam... Jeszcze dawniej, kiedy byłam młodszą, parę razy nie dałam się ubrać i, chociaż niania bardzo prosiła, biegałam boso po pokoju. Niech mi nianiusia daruje, nigdy niegrzeczną nie będę — we wszystkiem posłucham i Maciusiowej mamy nie zmartwię, za nic!
Kobieta miała oczy pełne łez.
— I ja, rzekł Antoś, wyciągając do niej rękę z nieśmiałością — i ja też Józefową przepraszam.
— Chryste! — czyż jestem tak ważną osobą, żeby mnie przepraszali! Za co? za co panicz mnie przeprasza? doprawdy, nie rozumiem.
— Już ja wiem dobrze, tylko wstyd się przyznać, odparł z żywością Antoś, zaczerwieniony po same uszy. Ale niech tam! — powiem i wstyd przeniosę, kiedy zasłużyłem... Józefowo, poczciwa, dobra Józefowo, ja was nazwałem starą nudziarką!
To mówiąc, patrzył w jej oczy takiem pokornem spojrzeniem, aż biedaczka się rozpłakała.
— Paniczu złoty, rzekła rozczulona — toć przecie święta prawda jest.
— O matce Maciusia takich rzeczy mówić nie wolno! zawołał Antoś. Przepraszam was serdecznie.
Przy tych słowach, uścisnął pomarszczoną dłoń kobiety, która płakała, choć oczy się śmiały i wyrażały radość.
Kocia prosiła:
— Nie płaczcie, droga moja nianiu, my o was całe życie pamiętać będziemy.
— Tak, dodał Tadzio — chociaż Maciuś umarł, nie braknie wam opieki na lata późniejsze.
— Złote, drogie dzieci, powtarzała staruszka z rozczuleniem — kocham was, jak gdybyście były moje własne!