Przygody pensjonarki
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Przygody pensjonarki |
Pochodzenie | Młodzi |
Wydawca | Księgarnia Św. Wojciecha |
Data wyd. | 1921 |
Druk | Drukarnia Św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań — Warszawa |
Ilustrator | B. Lewański |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cały zbiór |
Indeks stron |
Wańdzia Uszycka była to panienka nad wiek duża i rozwinięta, miała długie ciemne warkocze, twarzyczkę rumianą i oczy!… oczy takie, za które musiał polubić ją każdy, kto choć chwilę w nie popatrzył. Nie były to oczy ani duże, ani piękne, ot takie sobie szare, średnie oczy, jakich tysiącami na świecie, ale było w nich tyle szczerości, wyraz takiej dobroci, takiej wrażliwości na wszystko, takiego zainteresowania się ludźmi i przedmiotami otaczającemi, że lśniły jak tafla jeziora w słonecznym dniu, wiecznie migocąca blaskiem i odbijająca promienie.
Ale te strasznie miłe oczy bardzo często chowały się, zamieniając się w wąskie szparki; bywało to w chwilach śmiechu, lub gdy w myśli rodził się projekt jakiegoś figla. A figli tych tysiące przechodziły przez główkę Wandeczki. Stąd koleżanki nazywały ją najczęściej: Wanda de Łobuz Figlarska. Pomimo to, raczej i dlatego jeszcze była Wańdzia całem sercem kochana przez koleżanki; zdolna, pilna, uczynna, pomagała wszystkim mniej obdarowanym, a nadto towarzyszki, dzięki jej wesołemu humorowi i nadzwyczajnym pomysłom często tak się serdecznie uśmiały! A przecież to też coś warte na tym smutnym świecie!
Miała Wańdzia jeszcze drugi przydomek: Rymarka. Nazywano ją tak dla łatwości i zamiłowania w dobieraniu rymów. Niechno koleżanka zwróciła się do niej z prośbą:
— Wańdziu, pożycz mi kajetu!
Wnet odpowie:
— Do twego rozporządzenia wszystkie są te tu!
Albo powie jej sąsiadka:
— Wańdziu, rozplotły ci się włosy.
Na to ona:
— I nie grzmią niebiosy!
Czasem profesor zwraca się do niej:
— Proszę panią o ćwiczenie.
A ona wnet pod noskiem:
— Przenika mnie drżenie!
I tak zawsze. Czasami składała myśli bez związku, byle był rym, a im mniej było sensu, tem więcej śmiały się koleżanki.
Pewnego niedzielnego popołudnia, gdy z całego zastępu pensjonarek zaledwie dziesięć pozostało w murach pensjonatu, uprzyjemniając sobie czas muzyką i tańcem, weszła panna Aniela, siostra przełożonej, i rzekła zaraz z progu:
— Wańdziu, proszę do salonu.
— Gdzie zostaniesz aż do zgonu! — dokończyła półgłosem Wańdzia, zrywając się z krzesełka, na którem siedziała, akompanjując Reni Ofmańskiej w sławnym kotletowym walcu.
— Wańdziu, jakaś pani przyszła do ciebie.
— Zaraz, zaraz się wygrzebię, — szepnęła a głośniej dodała:
— W tej chwili, proszę pani, tylko przygładzę włosy. Stacha, służ mi za zwierciadło, zrób oblicze swoje taflą jeziora Bodeńskiego, niech w niem Jungfrau ujrzy swoje oblicze… Czy tak dobrze?… To wspaniale! Jezioro, wracaj do swoich źródeł.
— Popraw pasek, bo bluzka wyłazi.
— Gość w salonie się przerazi!
— No, Wańdziu, co tak długo! — zawołała panna Aniela.
— Jestem jaśnie pani sługą.
Lekko jak sarenka pobiegła w stronę sali, przeznaczonej na rozmowę uczennic z rodziną i znajomymi.
W obszernym pokoju, jasno oświetlonym czterema lampami gazowemi, na krzesełku, stojącem między szafą z obrazami zoologicznemi, a szafą z obrazami botanicznemi, siedziała dama nadzwyczaj okazałej tuszy, ubrana w kraciastą suknię i fiołkowy kapelusz, przysłonięty długim zielonym woalem. Dama ta miała twarz bardzo czerwoną i spoconą, ale niezmiernie dobrą i pogodną.
Wańdzia wchodząc rozejrzała się po sali, upatrując jakiej znajomej twarzy, ale nie było nikogo, prócz owej otyłej damy, która także przez kilka chwil patrzyła obojętnie na Wańdzię, a potem odezwała się z miejsca śpiewającym akcentem:
— Moja panienko, czy nie mogłabyś tu Wańdzi Uszyckiej przygłosić?[1]
— Ja nią jestem — odparła Wańdzia.
Dama porwała się z miejsca.
— Duszo ty moja!… a toć ja nigdybym nie poznała ciebie, choćby dziesięć razy na ulicy minąć. O kochanieńka moja, toż ja jestem Samosieczyna!… Nie poznałaby mnie?… Bo takiem rebionkiem ostawiła ciebie, a dziś już pannica!… No, niby błaźnica jeszcze, ale gdzie to do tego, co ja ostawiła!… Oj, rozkoszna ty była, rozkoszna! Bywało mama zostawi ciebie przy mnie, to ja posadzę przed sobą na stole, a ty dawaj między talerze łazić… nogę jedną wsadziła w konfitury, drugą w miód, obie rączki w masło, a potem dawaj do kosza z owocami sięgać. Ja mówię: nie bierz, Wańdzieńka winogron, winogrona be! A Wańdzieńka nic, pcha pełną buzię, z pestkami, z korzonkami. A potem brzuszek ją boli; a mama mnie łaje, że dziecko chore, że żółte pantofelki zniszczyło… Prosto: postrzelona! na mnie mówi!… Jak Boga kocham!… Ale gdzie jabym Wańdzieńce co odkazała!… Oj kochała ja ciebie, kochała!… Oj hołubiła, hołubiła!… Potem poszła za mego męża, za Michała!… Samosiechaty wcale nie znasz Michała! Serce człowiek!… Dusza człowiek!… Mama nierada z niego była, że mnie tak daleko, w Zakaspijski kraj zabrał. Co zrobić! człek za chlebem idzie! Tęskniła ja tam za swoimi w pierwsze lata, myślała że pomrę, a najbardziej za Wańdzieńką. Wracać chciała, odwiedzić chciała, mąż mówił: szkoda pieniędzy — droga daleka, kosztowna, za rubla, dwa nie pojedziesz. I rację miał, skąpili my, odkładali tyle, że teraz Michał majątek w smoleńskiej gubernji kupił, czternaście tysięcy dziesięcin!… Mileńka moja, co tam za las, a co borowików, kobiałkami zagarniaj, a koromysłem odnoś… A jaka tam pasza w lesie i dla bydła i dla trzody! Musisz przyjechać, zaraz tam potłuściejesz!… Toż powiedziała ja do Michała: jak parasionki sprzedam, to do mojej siostry pojadę, a przedtem do mojej Wańdzieńki wstąpię. No i parasionków dużo sprzedała, pieniądze wzięła i dalej do mojej Wańdzieńki… No, pokaż-że mi się, powiedz jak pożywasz?
Wańdzia była formalnie ogłuszona szybką mową i śpiewnym akcentem ciotki. Nawet rymu ni razu dobrać nie zdążyła. Śmiać jej się chciało z rusycyzmów, stroju i przesady gościa, ale wiedziała, że nie wypada śmiać się ze starszych, przytem pani Samosieczyna spoglądała na nią z tak szczerą serdecznością i zachwytem, że uczucie wdzięczności i przywiązania do ciotki wzięło odrazu górę nad innemi.
Pani Samosieczyna postawiła przed sobą Wańdzię, kazała jej się obrócić dookoła, wzięła pod brodę, pogładziła po włosach i nagle wybuchnęła donośnym, choć krótkim płaczem.
— Jakby skórę zdarł z nieboszczki Anety… ty wiesz, kto Anetka? a?
— Najmłodsza siostra mamusi.
— I moja, kochanieńku i moja… te same oczy, okrągła twarz… Mój Boże, mało co starsza była jak zmarła, biednieńka, na tyfus… A ty zdrowa?
— Zdrowa jestem, ciociu.
— Zawsze to źle, że cię mama na pensję oddała, w domu uczyćbyś się mogła.
— Mnie tu bardzo dobrze, ciociu, a w domu nudziłam się sama między starszymi.
— Ale w mieście niezdrowo.
— Nie chorowałam ani razu jeszcze na pensji, a już czwarty rok jestem.
— Głodu niema, co?
— O nie!
— Zawsze to nie ta kuchnia, co doma, ja wiem, jak u nas w pensjonacie w Tomsku pensjonarki głodem przymierały i wiecznie to samo: barszcz z bocwinko i bulonik na sadełku… No, ale mama pewno prowizje ci daje…
— Tak, mam zawsze owoce z domu.
— Cóż tam owoce!… Tem się nie najesz kochanieńka!
— Kiedy ja…
— Ja wiem jak to w pansjonach!… Toż przywiozła ci coś niecoś przekąsić na wypadek głodu.
I nagłym ruchem wyciągnęła stojący dotąd w cieniu szafy z okazami zoologicznemi, duży zamykany koszyk…
— Mało co ci przywiozła, bo większego koszyka do wagonu nie puściliby, a na bagaż oddać bała się, żeby butelek nie potłukli.
— Butelek?
— Jest tam butelka soku i dwie butelki wina ze smorodiny,[2] jakby cię brzuszek bolał, i parę słoików konfitur… bo jak to herbatę bez konfitur pić… wolę wcale!… To tylko dla smaku… Ale mam tam i do jedzenia: jest świniaczek pieczony, nadziewany i suche kiełbasy, dwie kurki, jest…
— Ależ, cioteczko, — przerwała osłupiała Wańdzia — tyle zapasów, a nam nie wolno trzymać u siebie, co najwyżej trochę owoców.
— Nie wiedzieć co!… To dzieci morzyć będą?… A toż kazamaty nie pansjon!… Ot wymyślili coś w Warszawie!… U nas w Tomsku pensjonarki całe spiżarnie w pudełkach pod łóżkiem miały!
— Nam nie pozwalają dlatego, że te zapasy często się psują, więc i powietrze zatruwają i panienki niezdrowe rzeczy, lub nad potrzebę jedzą.
— Nie wiedzieć co!… koszałki, opałki!… Nad potrzebę!… Potrzeba, żeby dziecko głodne nie było!… Ot co potrzeba, kochanieńka!…
— My nigdy głodne nie bywamy, próbowała jeszcze perswadować Wańdzia.
— Bo ty nie wiesz!… przywykła już do głodu, wiadomo, jak to w pansjonie!
— Ale choćby i tak było, to co zrobić, cioteczko, ja tego koszyka wziąć nie mogę, bo nie pozwolą mi na to.
— To schowaj!
— Gdzie ja taki wielki koszyk schowam?
— Pod łóżko!
— U nas codziennie tak starannie sprzątają sypialnię! Nawet pantofelków rannych zostawić pod łóżkiem nie wolno.
— Wańdzieńka, posłuchaj ty mnie… koszyk rzuć, już i tak połamany, a jedzenie schowaj, tak jak ja schowała ciasto, kiedy Michałowi do zakładu woziłam?… Opowiadała ci to mama, a?
— Nie, ciociu!
— A toż ja matce pisała… nie opowiadała tobie?… a? Toż jest czego posłuchać, jak ja dobrze wymyśliła!… Michał był ciężko chory na katar żołądka… dwa lata chorował, nie mógł nijak ozdrowieć… przestudził się raz na pomiarach… i ani rusz… źle i źle! Kazali doktorzy do Moskwy do lecznicy jechać. Trzy miesiące Michał tam zostawał. Pisze do mnie: coraz mi lepiej, tylko, że tu głód, czerstwym chlebem karmią, a jaby tak ciasta własnego wypieku pojadł. — To ja mu odpisuję:
— Upiekę i przyślę ci, gołąbku mój… A on na to:
— Na darmo, bo tu rewidują wszystko, co choremu kto przyszle, albo przyniesie. Tak ja wymyśliła inaczej! Ciasto upiekła, każdą babę na cztery części przekrajała, w brudną bieliznę zawinęła, do walizki… i pojechała z tem… Przyjechała do lecznicy, mówię, że już dwa tygodnie podróżuję!… Otwierają walizki, widzą: zupełnie czysta bielizna, na spodzie brudna, starannie zawinięta… toż puścili!… Dobrze wymyśliła?… a?… Wzięła ich?… a?…
Wańdzia nie mogła dłużej panować nad sobą i parsknęła tak serdecznym śmiechem, że się rozległ echem między murami sali; śmiała się z nią i poczciwa pani Samosieczyna, ale zaczęła się już zabierać do wyjścia, naciągając na ręce bawełniane mitynki i zapuszczając na twarz zieloną zasłonę.
— No, ostań z Bogiem, kochanieńka, jutro rano do mamy jadę, zabawię tam tygodni ze trzy, wracając wstąpię do ciebie i dłużej zabawię, to się więcej nagadamy. No, ostań z Bogiem, kochanieńka, mileńka moja! A co w koszyku, to zjedz… ja znowu ci przywiozę. A jakby mieli zabrać, to lepiej w brudną bieliznę schowaj!
Z wielkim szelestem spódnic ku drzwiom zmierzała, kilkakrotnie zatrzymując się i całując Wańdzię, która nie bez trudu dźwigała koszyk w obu rękach.
Drzwi za ciotką zatrzasnęły się, a dziewczynka stała chwilę wielce zakłopotana. Co zrobić z tym fantem? Oddać opiekunce klasowej, żeby wszystkie te przysmaki poszły do ogólnego podziału? — Wiedziała, że byłoby to najwłaściwsze, ale brała ją pokusa, aby owe konfiturki i słodkie winko dać tylko w większej obfitości ulubionym swoim koleżankom. Może przeto uda się obejść to prawo.
Wbiegła do małej salki, w której w tej chwili zebrane były pensjonarki. Dozorująca nauczycielka rozmawiała z Natalką Michalską, plecami odwrócona do wchodzącej. Skorzystała z tego Wańdzia, postawiła szybko koszyk przy fortepianie i lekko usiadła na nim, osłaniając sukienką.
— Tolu, Oleńko, Lorciu, chodźcie na naradę, — zawołała.
Trzy czwartoklasistki podbiegły do niej w podskokach.
— Wyobraźcie sobie, była u mnie ciocia Samosieczyna.
— Ona naprawdę tak się nazywa, czy to przez ciebie dane przezwisko?
— Ale gdzie tam! wuj nazywa się Samosiek, najautentyczniejsze litewskie nazwisko, ciocia kochana i dobra jak majowe masło… ale powiadam wam… okaz na parawan! Dwanaście lat mieszkała na Syberji, źle mówi po polsku, a myśli przedewszystkiem o jedzeniu! Ach, co ona opowiadała o tem, jak miała męża w lecznicy… i… Ale o tem potem!… Ważniejsze to… ot ten tron, na którym siedzę… wolno wam obejrzeć i ocenić jego majestat.
— Ależ tam jest chyba całe cielę rozebrane — zaśmiała się Oleńka.
— Cielę nie, ale „parasionok,“ a także winko słodkie i konfitury!
— Ależ to bajkowa ciotka!
— Oj, konfitury litewskie — zawołała Tola — słyszałam, iż są doskonałe, że jedząc je, trzeba oblizywać sobie palce aż do łokcia.
— Otóż to! Wartoby się tem delektować, ale tak z wami trzema, no i dopuścić do uczty jeszcze Gienię, Dosię i Cechnę.
— Naturalnie, będzie bal!
— Tak, ale gdzie my to schowamy?… a?… jak mówi ciocia Samosieczyna.
— Prawda, gdzie my taką kolubrynę schowamy!
— W klasie czy w sypialni wyśledzą i wezmą do ogólnego podziału.
— Ja mam myśl! — wykrzyknęła nagle Lorcia.
— Słuchajcie, słuchajcie! nadzwyczajna nowina. Lorcia ma myśl!
— A mówią, że z pustej stodoły wróbel nie wyleci!
— Et, kiedy kpicie, to już nic nie powiem.
— No, mów, mów, Loruś, już nie będziemy ci przeszkadzać.
— Otóż tak: zaraz przy naszej sypialni jest mały korytarzyk, w którym stoją puste kosze panienek.
— No tak.
— Więc postawmy tam i ten koszyk. Nikomu nie przyjdzie na myśl otwierać go w przekonaniu, że jest pusty, jak inne, a ty przy każdej sposobności będziesz do niego zaglądała i zaopatrywała nas w litewskie przysmaki.
— Wybornie! wybornie!
— Ja mówiłam zawsze, że z Lorci stodoły wróbel nie wyleci nigdy, ale zato orzeł czasem. Dawaj buzi Lora!… A teraz pomóż mi wynieść koszyk na korytarz, Oleńka i Tola niech osłonią sukniami nasz odwrót, a Wala niech idzie w awangardzie, wypatrując, czy skądinąd niebezpieczeństwo nam nie grozi.
Koszyk przeniesiono szczęśliwie na miejsce przeznaczenia. Był to wąski korytarz, niegdyś przedpokój, z drzwiami w głębi, zastawionemi równie jak i boczne ściany różnej wielkości kuframi i koszykami. Szparą z nad drzwi wpadało światło i przytłumiona rozmowa.
— Jaki tam jest pokój? — zapytała Lorcia, wskazując na owe drzwi.
— Zaraz zrekognoskujemy — zawołała Wańdzia i w kilku skokach stała już na stosie koszyków.
Posunęła lekko drzwi, otwierające się na zewnątrz.
— Oj, bo się otworzą!
— Nie bój się, szafą z tamtej strony zastawione — szepnęła Wańdzia, zapuszczając oko w głąb pokoju. — To gabinet pani przełożonej.
— A czyż tam stoi szafa?
— Stoi, ta oszklona ze starożytnościami.
— A prawda… Ktoś tam rozmawia.
— Przełożona z panną Trzecieską.
— Ojej, może o mojej dwójce… Wanda, schodź prędko, ktoś idzie!
Wanda zeskoczyła z koszy. Jakaś służąca minęła korytarz, idąc do sypialni.
— Wiesz mała, to doskonałe odkrycie — rzekła Wańdzia — jak będzie sesja, to ja tu stanę i będę słyszała, co o nas radzą…
— Fe, podsłuchiwać!
— Moja kochana, pro publico bono[3] to nawet — wiesz w „Tadeuszu“ dobry Wojski sprzątnął Płuta.
— A dobrze byłoby wiedzieć, kogo trzeba się strzec, a kto z nami trzyma.
— Zatem postanowiono: wieczorem, jak wszyscy już usną, zbierze się tu nasza liga na ucztę. A przy pierwszej sesji ja się poświęcam i tkwię choćby do północy na koszach pod drzwiami, podsłuchując jakie wyroki na was padają.
— No i na ciebie!
— No i na mnie, jak Bóg na niebie!
∗ ∗
∗ |
Cisza zaległa już sypialnię. Czternaście biało lakierowanych łóżek, czternaście niebieskich kołder w białem obramowaniu i czternaście główek na poduszkach o twarzyczkach pogodnych, jasnych, rumianych. Wanda, Tola, Oleńka, Lorcia, Gienia i Wala nie śpią, poruszają się niespokojnie, obserwując parawan panny Zofji, poza którym rozlega się jeszcze od czasu do czasu lekkie chrząknięcie.
Wreszcie upływa dziesięć minut zupełnej ciszy.
— Śpi! — szepce unosząc się na łokcie, Lorcia.
— Śpi! — powtarza Gienia.
— Śpi! — płynie od jednego łóżka do drugiego.
Z wielką ostrożnością podnosi się sześć dziewcząt, wsuwa pantofelki na nogi, otula kołdrami i powolutku zaczyna posuwać się w stronę korytarza.
Wtem rozlega się chrząknięcie. W jednej chwili, jak na komendę dziewczynki przypadły do ziemi. Ale cisza zupełna zalega znów sypialnię, to przez sen chrząka panna Zofja. Dotarły do korytarza, zamykając drzwi za sobą.
— Masz, Tolu, kłaczek waty, zatknij dziurkę od klucza.
— Poco?
— Żeby światło nie padało do sypialni.
— A skąd my światło mieć będziemy!
— Cóż ty myślisz, że uczta nasza odbędzie się pociemku, żebym, jak za dziecinnych lat, jedną nogę włożyła w miód, a drugą w konfitury!
To mówiąc Wańdzia wydobyła świecę, zapaliła ją i kapiąc stearynę na jeden z koszy, usiłowała ją przymocować.
— Skąd masz świecę?
— Od fortepianu… aż dwie!
— O ty mały złodzieju!
— Gdy będę wracała z domu, przywiozę dwie całe świece i osadzę w lichtarzach. A teraz do uczty.
Niemało było wybuchów śmiechu przy wydobywaniu prowjantów, flaszek i słoików.
— No zaczynajmy od pokrzepienia ducha. Za zdrowie cioci Samosieczyny!
I Wańdzia przytknąwszy butelkę do ust, wychyliła kilka haustów.
— A teraz wy koleją, a która spełniła toast, niech zagryza prosięciem.
Butelka szła z rąk do rąk.
— Wyborny prosiak.
— Ja wolę kurczę.
— A ja proszę o konfitury z wiśni.
— Wprzód coś solidnego.
— Przyjdzie kolej na wszystko.
— A teraz towarzyszki moje, spełnijmy toast koleżeński.
— Ale wygłoś go rymami… Tyś mistrz do tego.
— Tak, rymuj, Rymarka.
— Siostry me i towarzyszki! błogosławione niech będą Pilwiszki, albo inne Mysiekiszki, gdzie się takie jagody urodziły, co się w wino przemieniły, abyśmy je wypiły. A choć się zowią „smorodyna“ z rozkoszą je pije naród i rodzina! Piję za młodość naszą, bujną, piękną młodość laszą, bośmy wszystkie laszki z Bożej łaski. To się niezbyt składa, lecz trudna rada. Otóż za naszą młodość piję, niech nam żyje! Niech naprzód podąża z chytrością węża, z szybkością pary, mimo ogary przeróżnych złości, co ją w szybkości onej wstrzymują, gdy pokusami wciąż napastują. Na nic przeszkody, nie dla urody, nie dla rozkoszy, nie dla igraszki, jak małe ptaszki tutaj żyjemy, bo my dążymy wciąż ku lepszemu, by krajowi temu grono przybyło, co będzie siłą, dźwignią, podporą, by ojczyznę chorą do zdrowia przywiodło, i za to piję to nasze godło, niech młodość żyje!
— Niech żyje! — krzyknęły dziewczęta.
— Cicho, bo sypialnia się zbudzi! Pijcie koleżanki.
— Dajno tej suchej kiełbasy.
— Pyszności kiełbasa!
— Ja będę jadła kiełbasę z miodem.
— Daj pokój Lorciu, zemdli cię.
— Bądź spokojna, ja jestem przyzwyczajona do mieszanin.
— Ja wiem, tobie się nawet gramatyka z zoologją miesza i dlatego, jak cię nauczyciel zapytał, do jakich zaimków należy żaden, odpowiedziałaś: do przeżuwających!
— Przesadzasz, tak nie było.
— Koleżanki, wnoszę zdrowie zacnej naszej fundatorki, Wandy Uszyckiej.
— Ja wnoszę ten toast wierszem:
— Daj pokój, Walinka, nie potrafisz.
— Nie wpisano cię do cechu rymarzy.
— Właśnie, że potrafię, słuchajcie: Wańdzia Rymarka, szczupła jak szparka!…
— Nieprawda, gruba jestem!
— Nie przeszkadzać mi!… Wnoszę zdrowie najszlachetniejszej z fundatorek, która jest…
— Bliską Tworek.[4]
— Nie przeszkadzajcie!… No widzicie!… rym mi uciekł…
— Gonić rym!…
— Aha, chciałam powiedzieć: jak fiołek.
— Wiersz częstochowski.
— Wszystko jedno!… Wanda to najlepsza nasza koleżanka, ma suknie pod kolanka.
— Nieprawda, mam do bucików.
— Wanda to zacna dziewczyna, bo dała nam wina.
— To ja skończę sama na siebie.
— Tak, tak, najlepiej.
— Zacna dziewczyna dała nam wina, dała nam miodu, z litewskiego ogrodu, anielska taka, że dała prosiaka, nieledwie święta, bo ma kurczęta, sławna po wsze czasy, bo dała kiełbasy i konfitury, więc ją do góry! Zacna niewiasta, dała nam ciasta!… Koniec i basta!
— Brawo! brawo! Ach, ta Wanda, nikt tak nie powie jak ona. Ona naprawdę będzie poetką.
— Przejdzie Konopnicką.
— To Deotyma najsławniejsza była ze swych improwizacyj.
— Co to Deotyma, ona dopiero wtedy umiała improwizować, jak włożyła grecką szatę.
— A Wanda i w nocnej koszuli potrafi.
— Wujek mówił, że kiedyś na wystawie był portret Deotymy przebranej za Greczynkę i ktoś złośliwy podpisał pod nim: »Deotyma sukni niema, zamiast kiecki ma strój grecki«.
— Ha! ha! ha! ha!…
— Ciszej!… warjatki!… Pijcie koleją.
— Ja już nie mogę.
— Niema wykrętów, pij! Nie codzień taka frajda! Ciotka Samosieczyna dwanaście lat oszczędzała, żeby nam tę ucztę sprawić.
— Ha! jak nie można inaczej!…
∗ ∗
∗ |
Blady świt zaglądał do sypialni, gdy pannę Zofję zbudziły jakieś przytłumione jęki. Uniosła głowę, nadsłuchując i nagle jednym susem była już za parawanem. W drugim końcu sypialni rozległ się silny jęk, a bezpośrednio po nim »plusk« każący myśleć o »Rydze«.
— Gieniu, tyś chora!
Uniosła jej głowę i ratowała stosownie do potrzeby.
Gienia nie wróciła jeszcze z podróży morskiej do stolicy Inflant, kiedy z pobliskiego łóżka rozległy się stękania. Wala siadła na pościeli, wpół zgięta.
— Oj, nie wytrzymam, nie wytrzymam!
— Co, i tyś chora?
— Takie mam boleści.
— Lorcia także — odezwała się jedna z rozbudzonych koleżanek — a Oleńka już z kwadrans jak wyszła z sypialni, mówiła, że jej strasznie niedobrze.
— Boże miłosierny, czy to nie jaka epidemja, czyście się czem struły.
— O Boże, Boże, to ja może umrę — zapłakała nagle Tola.
— To, proszę pani, chyba po tej kiełbasie z kapustą, co była na obiad, — odezwała się Maniusia Skorupska, uczennica VI-tej klasy.
— E, ja przypuszczam raczej, że one musiały poczęstować się czemś niezdrowem, bo z innych klas żadna nie choruje, tylko czwartoklasistki.
— Nie wszystkie, Dosia śpi spokojnie.
— Bo nie mogłyśmy się jej dobudzić, — wyrwała się Pola.
— Jakto dobudzić? kiedy?
— Et nic.
— Coś się tu święci. Teraz pójdę dla was po lekarstwa, a potem do infirmerji i śledztwo! Zdaje mi się, że tu sześć serdecznych przyjaciółek będzie miało zmniejszone sprawowanie!
— Proszę pani — odezwała się w tej chwili Wańdzia, która zdrowsza i wytrzymalsza od innych panowała dotąd nad sobą, choć blada jej twarz i podkrążone oczy wskazywały, że i jej nie było dobrze. — Proszę pani, one nie powinny mieć zmniejszonego sprawowania, tylko ja… Ja dostałam od cioci Samosieczyny koszyk różnych prowjantów, ukryłam go w schowanku i tej nocy namówiłam je, żeby…
— Proszę pani, to nie tylko sama Wańdzia winna… o jej, jej, jak mi niedobrze… My także… oj nie wytrzymam… Ja pierwsza radziłam, żeby schować koszyk na koryta… o jej, jej, jak mnie mdli… na korytarzyku.
— Ślicznie spisała się moja kochana czwarta klasa, którą innym za przykład dawałam. Jakieś tajemne hulanki, tu na pensji, to nie do uwierzenia! Czego się po was spodziewać można, gdy tak zaczynacie!
— Ja wiem, że to niedobrze… o jak mi niedobrze!
— Potem się rozmówimy, teraz otulić się w kołdry i marsz do infirmerji, bo obudzicie koleżanki z wszystkich sypialni, tak jak te rozbudziłyście.
Pomimo skruchy i obietnic poprawy wszystkich winowajczyń, nie obyło się bez zmniejszenia stopni ze sprawowania, a co za tem idzie wyjaśnień dawanych rodzicom, a stąd wstydu oraz narażania się na wymówki i kpiny.
Przykre to przejście nie wpłynęło jednak tak dalece na Wańdzię, aby powstrzymać ją od powziętego tak dawno zamiaru podsłuchiwania w czasie sesji, odbytej pomiędzy przełożoną a profesorami w końcu roku szkolnego.
Z biciem serca wyczekiwała zaśnięcia dozorującej nauczycielki i koleżanek. Lorcia ostrożniejsza od niej, przestrzegła ją jeszcze przed uśnięciem.
— Lepiej daj pokój, jeszcze który z nauczycieli wyjdzie z sali obrad, będzie przechodził koło korytarzyka i zobaczy cię.
— Przecie będzie ciemno.
— Wśród ciemności będzie się bielił twój szlafroczek.
— To okryję się dużym czarnym pledem Oleńki.
— Chyba.
Wpół do jedenastej było, gdy wzruszona bardzo, podniosła się Wańdzia z łóżka i otulona w czarny pled zmierzała ku korytarzowi. Dziwnie a niespokojna; wiedziała, że podsłuchiwanie jest rzeczą niską i brzydką, ogarniał ją niesmak wobec samej siebie, a przytem strach niewypowiedziany przed możliwą, nieoczekiwaną, a przykrą niespodzianką. Wdrapała się jednak na kosze, oparła o drzwi i ciekawy wzrok zapuściła w głąb jasno oświetlonego salonu.
Na środku pokoju stał olbrzymi stół, pokryty poważnem zielonego koloru suknem. Dla imponującego mebla usunięto pod ścianę kanapy i krzesła i wyniesiono szafę z antykami z pod drzwi korytarzyka.
»Ciało pedagogiczne« zebrało się w komplecie. Znakomity profesor historji polskiej gładził swą wspaniałą kruczą brodę siwiejącą zlekka, nadającą mu podobieństwo do Stefana Czarnieckiego, i porozumiewał się od czasu do czasu głębokim basem z profesorem literatury polskiej, brunetem z wąsikami, ze stałą swą wielką kokardą krawatu. Profesor historji powszechnej zanurzył szyję w kołnierzyk, aż mu bujne kędziory opadły na tużurek, i patrzał zamyślonemi, smutnemi oczyma z poza złotych okularów. Pan matematyk szarpał nerwowo wąsy i przerzucał czuprynę z prawego na lewe ucho, słuchając z największem skupieniem z gronem zebranych profesorów i nauczycielek przemowy przełożonej, dowodzącej konieczności owładnięcia rozprzężeniem, wkradającem się od pewnego czasu w mury zakładów szkolnych.
Skończyła. Wokoło stołu rozbrzmiał chór wykrzykników, przyznających słuszność słowom przełożonej. Wtem podniósł się profesor nauk przyrodniczych. Długą chwilę stał, panując swą wysoką, szczupłą postacią nad siedzącem gronem i przecierając okulary, wreszcie odchrząknął i rozpoczął.
— Zgóry przeświadczony jestem, że niewielu znajdę zwolenników między szanownymi kolegami, którzy zechcą się zgodzić ze mną i iść ręka w rękę ku jaśniejszej przyszłości. Sumienie jednak każe mi zabrać głos, choćby miał być głosem wołającym na puszczy. Młodzież nasza, długo trzymana w złoconych klatkach dobrego wychowania, domaga się swobodnego lotu, rozwija szeroko skrzydła, rwie się naprzód, rzuca do czynu, zrywa!…
Nagle trzask, krzyk, huk upadającego ciała, łomot walących się przedmiotów, przewracanych krzeseł, okrzyki profesorów, wykrzykniki pań wstrząsnęły powietrzem, przerywając słowa wymownego przyrodnika.
Drzwi korytarza, nie podpierane szafą, pod naciskiem Wańdzi, rozwarły się nagle, a ona runęła z góry i padła między profesorów francuskiego i rysunków.
Czarna jej postać w rozwianym szalu, z białym przodem jak olbrzymi nietoperz spadła niespodzianie, pociągając za sobą kosze, na których stała, z których posypały się książki i różne rupiecie. Obaj profesorowie, potrąceni gwałtownie, pospadali z krzeseł, opiekunka klasowa ze wstępnej zemdlała, nauczycielka kaligrafji krzyknęła przeraźliwie: bomba! a ksiądz prefekt przeżegnał instynktownie dziwne zjawisko. Wańdzia nie czekała na oprzytomnienie zebranych, lecz okręciwszy się w pled, rzuciła naoślep w pierwsze drzwi.
Znalazła się na korytarzu; słyszała za sobą krzyki; kto to? co to? co się stało? i pośpieszne kroki kilku osób, przed sobą widziała otwarte okno, z którego płynęła świeżość wiosennej nocy, przepojonej zapachem jaśminów i róż. Pociągnięta siłą magnetyczną, nie zdając sobie sprawy z możliwych skutków, jednym susem skoczyła na parapet okna, a z niego do ogrodu.
Drżąca, wzruszona przysiadła pod murem, serce jej biło jak ptaszę wyjęte z gniazda. Słyszała, jak kilka osób wybiegło na korytarz.
— Więc kto to był? — pytał jeden głos.
— Chyba która z pensjonarek.
— Niemożliwa.
— To może służąca?
— To najprawdopodobniejsze; służąca zdejmowała coś w schowaniu, oparła się o drzwi, które niezamknięte, usunęły się i padła na środek sali.
— Ciekawa historja!
— Ale profesorowi Forestier aż krew poszła nosem.
— Uderzył twarzą o stół.
— Ja sobie bok porządnie stłukłem.
— Może woli pan odjechać do domu?
— O nie, przejdzie mi! tylko posiedzę trochę na korytarzu, bo na sali zbyt gorąco.
— Ale radzę zamknąć okno, bo tu jest przewiew…
Zatrzaśnięto okno.
Wańdzia pozostała jak skamieniała. Co uczyni teraz? Co pocznie? Jak dostanie się do sypialni? Czy przyjdzie jej noc całą spędzić pod gołem niebem? Dreszcz ją przeszedł na myśl o tem. Podniosła się i zerknęła w głąb korytarza.
Profesor rysunków siedział na parapecie okna paląc papierosa. Wiedziała, że na parterze tylko to okno, oraz okna dwóch klas pustych w tej chwili, wychodzą na ogród. Kędy więc powróci? Komu da znać o swej obecności w tem miejscu w tak niewłaściwej porze? Łzy gorące spływały jej po twarzy, dreszcz wstrząsnął ciałem. Spojrzała na kamienicę, na parterze, prócz okna korytarza, jedno jeszcze, znacznie odleglejsze, odcinało się jasną taflą wśród ciemnej nocy, podeszła do niego, zapuszczając badawcze spojrzenie wewnątrz.
Był to nieduży pokoik malowany w niebieskie róże, wśród których wisiało mnóstwo fotografij, przeważnie starych, wypełzłych, zawieszonych w systematyczny deseń, duży obraz haftowany krzyżykami i blada akwarela, przedstawiająca ks. Józefa skaczącego do Elstery. Przed samem oknem, w świetle wiszącej lampy, przysłoniętej zielonym abażurem, siedziało dwoje staruszków. Biały jak gołąb dziadunio z włosami starannie na skroń zaczesanemi i biała jak gołąbka babunia w czepeczku, z loczkami zwieszającemi się przy uszach, byli bardzo zajęci grą w karty. Z całego tego staroświeckiego wnętrza i z postaci dwojga staruszków biło tyle ciepła i zaufania, wiało wspomnieniem białych dworków i czystych dusz, że Wańdzia uczuła nieprzewidywaną śmiałość zapukania do tego okna. Oboje porwali się, czyniąc znak krzyża świętego i wytężyli wzrok ku oknu.
— Coś puknęło w szybę! — krzyknęła babunia.
— Chyba jakiś ptak nocny, — tłumaczył dziadzio.
— To zły znak.
— Pewnie kostusia dobija się do mnie.
— A niechże Bóg broni! Co też jegomość mówi!… Nie wymów w złą godzinę.
Wańdzia trochę mocniej zapukała w szybę.
— W imię Ojca i Syna! Ktoś się dobija od ogrodu.
— Jakaś biała postać.
— Duszyczka pokutująca, czy co!
— Babuniu, dziaduniu, wpuśćcie! — błagalnym głosem zawołała Wańdzia.
— Otwierajże okno, stary, to jakieś wnuczątko.
— Przecież nasze wnuki już dorosłe.
— Wszystko jedno, nasze nie nasze, dość, że wnuczątko; nie rezonuj, stary, tylko otwieraj.
Okno rozwarło podwoje, wychyliła się zeń sympatyczna postać dziadunia.
— A kto tam?
— Przepraszam państwa, że przeszkadzam, ale wyszłam do ogrodu, zamknięto mi okno, nie mogę wrócić do domu.
— A czyjeś ty, dziecko?
— Ja, pensjonarka.
— A któż to widział, żeby pensjonarki włóczyły się po nocy w ogrodzie.
— I to w koszulce samej, fe!…
— Ja wypadłam oknem.
— Matko Ukrzyżowanego, a nie zrobiłaś sobie jakiej krzywdy?
— Nie, tylko mi zimno…
— Prawda, noc chłodna, jeszcze zaziębi się biedactwo… Chodź prędko do mieszkania… ale kędy?
— To prawda, jak się ta biedulka tu dostanie?
— Oknem, jeśli państwo pozwolą.
— Oknem… łatwo powiedzieć… taki wysoki parter!…
— Wejdę po beczce, co stoi pod oknem.
— Chyba… to podaj mi rączyny.
Drobne rączki Wańdzi znalazły się w kościstych, ciepłych dłoniach starca, podczas gdy stopy przy zręcznie wykonanym podskoku wsparły się na brzegu beczki. Niestety brzeg był obślizły, Wańdzia zachwiała się, beczka przechyliła i padła wraz z dziewczynką, wylewając na nią całą zawartość deszczówki. Trudno opisać przerażenie wszystkich trojga; niewiadomo, kto krzyknął głośniej, czy Wańdzia wobec niespodziewanego zimnego tuszu, czy dwoje staruszków, widząc co się stało. Dziadzio przygotowywał się już nawet do wyjścia oknem, co wobec zesztywniałych przez wiek ścięgien wymagało głębszego namysłu, gdy Wańdzia podniosła się z ziemi. Woda spływała z całej jej postaci, z włosów, zalewała oczy. Przygoda ta jednak dodała jej energji, pobudzonej przez silne pragnienie znalezienia się pod dachem. Zresztą beczka leżała teraz bokiem, co pozwalało bez ryzykownego podskoku ułatwić sobie dostanie się do okna.
O biedna, lśniąca jak lustro, posadzka w mieszkaniu miłych dziaduniów! Niebawem sadzawka utworzona z wody spływającej z bielizny Wańdzi, przekształciła się w strumyczek i podpłynęła pod trójścienną serwantkę ze starą porcelaną, stojącą w rogu pokoju.
— Jak to biedactwo wygląda! — zawołała babcia. — Jegomość, wyjdź do kuchni, muszę jej dać swoją bieliznę.
— Oj, to tak z tym postępem — gderał dziadunio. — Wszystkie panny mają przewrócone w głowie. Pewnie tak się zapatrzyła w księżyc, że się nie spostrzegła, jak wyleciała oknem.
W kwadrans potem Wańdzia, odziana w bieliznę i watowany szlafrok babci, który leżał na niej, jak to mówią, jak pies na płocie, eskortowana przez dziadunia pukała nieśmiało i wielokrotnie do bocznych drzwi pensjonatu. Pani zajmująca się gospodarstwem wpuściła ją do sypialni, odburknąwszy dość niegrzecznie dziadzi, który próbował tłumaczyć postępek Wańdzi, bo jak wszystkich, tak też serca tych dwojga staruszków zdobyła odrazu.
Groziło Wańdzi wydalenie z pensji, ale koleżanki tak prosiły, tak błagały o przebaczenie i pozostawienie jej w ich gronie, że przychylono się do ich próśb, pod warunkiem, że same będą strzegły Wańdzi, aby ją zbytnia żywość nie wiodła za daleko. No i wspólnemi siłami zdziałano tyle, że Wańdzia skończyła pensję jak najchlubniej.