Panna z niedźwiedziem

<<< Dane tekstu >>>
Autor Maria Bogusławska
Tytuł Panna z niedźwiedziem
Pochodzenie Młodzi
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1921
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań — Warszawa
Ilustrator B. Lewański
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Panna
 z 
niedźwiedziem.
I.

Co to, ciotuchno, czy masz jaką złą wiadomość od wuja, że taka strapiona siedzisz nad tym listem?
— Nie, dziecinko, wiadomości, którą otrzymałam, nie można nazwać złą, ale kłopotliwą. Wyobraź sobie, wuj chce mi przysłać Lili dla skończenia edukacji w kraju.
— I to cię zatrważa? A przecież tyle razy mówiłaś, że pragnęłabyś mieć ją bliżej.
— Bliżej tak, ale nie u siebie.
— Lili jest w jednym wieku ze mną, będziemy mogły razem się uczyć, razem bawić!
— Zapewne, ale ja się Lili boję.
— Boisz się?
— Tak, obawiam się tej jedynaczki, córki miljonera, wychowanej tak daleko, w środowisku przeważnie rosyjskiem, a niezmiernie zbytkowem. Jak ona czuć się będzie w moim skromnym dworku!… Tem więcej, że tęsknota za ojcem, którego podobno fanatycznie kocha, będzie powiększać odrazę do ubogich warunków, jakie tutaj znajdzie.
— Ach, ciociu, czyż tu jest ubogo?
Z lubością powiodła wzrokiem po obszernym salonie, w którym nie było ani jednego mebla współczesnego, a portrety prababek o wykwintnych rysach i prześlicznych rękach, oraz panów w senatorskich kołnierzach i bogatych deljach zdawały się mówić o wytwornej kulturze i zamożności całych pokoleń.
— Ubogo jest w stosunku do salonów mego bata i państwa gubernatorstwa gubernji jenisiejskiej.
— Zobaczysz, ciociu, że tak źle nie będzie. Lili kocha ciebie, mnie polubi z pewnością, z Jurkiem również się zaprzyjaźni i prędko przyzwyczai się do życia w dworku.
— Dałby Bóg, dałby Bóg!
— Przecież tam w Jenisiejsku, czy Krasnojarsku nie może być pięknie! Toć to kraina lodów i kajdaniarzy!
— Tak uogólniać przyrody gubernji jenisiejskiej nie można. Jest ona prawie tak rozległą jak Europa, więc i klimat ma dość różnorodny.
— Bądź co bądź jest kacapską i zimną!… Ach, co to będzie za rozkosz pokazać Lili naszą wiosnę, nasze lato, nasze kwiaty i nasze motyle!… Moja ciotuchno, niech ciocia nie odmawia!
— O odmowie nie myślę, nie odrzuca się propozycji brata, zamieszkałego na dalekiej obczyźnie, który godzi się na przykrą rozłąkę z jedyną córką, byle dać jej możność otrzymania wykształcenia w duchu narodowym.
— Bardzo mądra konkluzja!… Oj, ciotuś, ty masz główkę nie tylko do kapelusza!… Pójdę zakomunikować tę wiadomość Jurkowi.
Uściskała ciotkę i odbiegła w podskokach, pozostawiając panią Lewandowską w głębokiej zadumie.
Była to kobieta lat czterdziestu, ale wyglądała na znacznie młodszą, pomimo włosów prawie zupełnie siwych i pełnych powagi ruchów. Bezmała połowę życia spędziła w stanie wdowim, utraciwszy w przeciągu czterech lat męża i dwoje dzieci. Z rozpaczy, w jaką pogrążyły ją jeden za drugim te ciosy, wyrwał ją przyjęty dobrowolnie obowiązek zastępczyni matki przy dzieciach brata, mieszkającego aż w gubernji jenisiejskiej, w charakterze dyrektora jednej z kopalń złota. Spędziła tam dziesięć lat, pomimo że brat niedługo nosił żałobę; poznawszy bardzo piękną Polkę, której ojciec dzięki wyzbyciu się uczuć patrjotycznych doszedł do stanowiska wice-gubernatora, ożenił się z nią pomimo różnicy wieku, czyniąc młodziutką kobietę macochą trojga dzieci, z których najstarsze miało lat osiem, najmłodsza zaś dziewczynka ledwie czwarty rok zaczęła. Młoda pani Murzińska nie rwała się do roli wychowawczyni sierot, chętnie przeto widziała p. Lewandowską, pozostającą na tem stanowisku.
Gdy jednak w pięć lat potem w kraju zmarła kuzynka tej ostatniej, pozostawiając dwoje dzieci bez opieki i środków, pani Janina odjechała z Syberji, pozostawiając odchowane już dzieci brata pod opieką ojca i bardzo zacnej nauczycielki, a sama wróciła do Polski, jak sądziła, na czas krótki.
Stało się jednak inaczej. Przedewszystkiem raz odnalazłszy się wśród rodaków, w rodzinnym majątku, podupadającym skutkiem niesumienności dzierżawców, przy dwóch zupełnych sierotach, garnących się do niej z całem zaufaniem, uczuła, że byłoby nad jej siły porzucić to wszystko, pozostawić sieroty na łasce obcego otoczenia i samej powrócić do środowiska, które, z wyjątkiem najbliższych, pozostało jej niesympatycznem. Słowem nie znalazła dość sił dla ponownego wyrwania korzeni z rodzinnego gruntu i pozostała na Litwie, w majątku ojców swoich, w Sołohubach, położonym o kilka mil od puszczy Białowieskiej.
Z bratankami, a zwłaszcza z opiekunką ich p. Kazimierą Gostkowską, wymieniała często listy, śledziła za postępkami i postępami dzieci, ale wrócić na Syberię nie miała już odwagi. Zawsze jednak marzyła o tem, aby Lili przyjechała do niej na czas dłuższy, aby w kraju kończyła edukację. I oto gdy marzenie to stać się miało rzeczywistością, czuła więcej niepokoju niż radości.
Niepokój ten podwoił się, gdy w dwa tygodnie potem otrzymała list oryginalnego formatu, napisany sztucznie ułożoną ręką, pełen wykrętasów i zamaszystych ogonów, a wonny jak sklep kosmetyków. Zaniepokoił on ją i całą zewnętrzną oryginalnością, i treścią więcej niż niezwykłą:
„Droga Cioteczko, papa zakomunikował mi, że ciocia godzi się wziąć mnie do siebie, abym ze trzy lata jeszcze uczyła się z Krysią Stewnicką. Ja nie cierpię się uczyć, ale ponieważ gramatykę w pięciu językach już umiem, mam nadzieję, że z tem świństwem dadzą mi już pokój. Arytmetyki też, zgodnie z obietnicą papy, uczyć się już nie będę, bo i poco?! Dodawać i odejmować umiem do miljona, a więcej jak miljon mieć nie będę. W mnożeniu i dzieleniu jestem kiepska, ale mnożyć będzie mój mąż, a bez dzielenia się obejdę. Wobec zatem zastrzeżeń co do gramatyki i rachunków, może obecnie nauki nie będą takie strasznie nieznośne. No, trzeba i to uwzględnić, że tu dobór profesorów z pod ciemnej gwiazdy. Poczciwa panna Ziuta Gostkowska jest nudna jak lukrecja i ma dwie lewe nogi (nie mogę patrzeć jak chodzi po pokoju!), Anglik tak cedzi słowa, że między jednem a drugiem mam czas trzy razy pokazać mu język (za książką lub kajetem), Niemiec nosi krawaty żółte z zielonem, które sprawiają mi mdłości, i czuć go cynamonem, a Moskal, który mnie uczy nauk ścisłych, jest byłym fałszerzem weksli i rewolucjonistą; zresztą ten byłby najzabawniejszy, gdyby nie robił do mnie czułych oczu, ile razy panna Ziuta zapatrzy się na swoje lewe nogi.
„Cieszę się na Krysię i Jurka, choć pewnie będę kłóciła się z nimi, tak jak z moimi braćmi. Toć ja raz Leonkowi w złości wylałam flaszeczkę atramentu na głowę, a pamięta cioteczka, że ma włosy jak albinos; było mu wcale do twarzy na pstrokato!
„Papa ma pisać osobno, żeby cioci podziękować i omówić finansową stronę, która jest dość skomplikowaną ze względu, że przyjedzie nas troje pensjonarzy: ja, Mikołaj Drugi i Gałganek. Ale z nimi będzie mniejszy kłopot niż ze mną.
„Całuję ciotuchnę w koniec noska, tak jak za dawnych czasów, Krysię i Jurka także. Ah, Jurka nie! ma już dwadzieścia dwa lata, a panny szesnastoletnie nie całują kawalerów w tym wieku, choćby byli spokrewnieni tak, jak my ze sobą.

Kochająca bratanka
Lili Murzińska.

P. s. Zapomniałam objaśnić, że Gałganek to śliczny kot angora, a Mikołaj, czyli Niko, to mój oswojony niedźwiedź.“
Pani Janinie, która list ten czytała głośno swoim wychowańcom, opadły ręce z przerażenia.
Jerzy i Krysia porwali się z miejsca.
— Co! niedźwiedź!
Schwycili list, odczytując ostatni ustęp, aby się upewnić, czy nie zachodzi tu jaka pomyłka. Poczem Krysia rzuciła się na fotel, a Jerzy na kanapę, śmiejąc się do łez.
— Będziemy mieli pannę z niedźwiedziem, to ciekawe! — wołał Jerzy, nakładając binokle na załzawione od śmiechu oczy.
— Czy on będzie spał z nią w jednym pokoju?
— Prawdopodobnie!… faworyt pokojowy!
— Ależ ja się będę go bała!
— Napiszę do brata, żeby nie pozwolił tej warjatce zabierać ze sobą całego zwierzyńca.
— Owszem, to będzie bardzo zabawne, ja zamawiam sobie kozicę do spacerów, a Jurek pewnie wybierze nosorożca do swych ciągłych kąpieli.
— Żartujcie sobie, ile chcecie, ale ja dziś jeszcze piszę do Józia.
Pani Janina napisała rzeczywiście, usilnie prosząc brata, aby wyperswadował Lili zabieranie zwierząt do Sołohub. Pomimo to, w dwa tygodnie potem, gdy stała z Krysią na peronie dworca w Białymstoku, wypatrując wśród przybyłych sybiryjskiego gościa, zrobił się zgiełk przy zwierzęcym wagonie, z którego tragarz wyprowadził okazałego niedźwiedzia, szerzącego popłoch wśród publiczności, zwłaszcza żydowskiej.
Pani Janina z rozpaczą potrząsnęła głową.
— Ciociu, to musi być Lili — zawołała w tej chwili Krysia, ukazując biegnącą ku nim panienkę w wykwintnym kostjumie podróżnym, niosącą przepysznego angorę na ręku, a której promienny wyraz twarzy wskazywał, że poznała ciotkę.
Za chwilę była już w jej objęciach.
— Niech ciocia pozwoli, że zapoznam ją z moimi opiekunami z drogi, — rzekła Lili po przywitaniu — mają bowiem polecone zatelegrafować do papy, że oddali mnie do własnych rąk cioci.
To rzekłszy, zwróciła się w prześlicznym francuskim języku do postępującego za nią starego oficera:
— Panie pułkowniku, zwalniam pana ze służby z orderem pour le mérite!
Ze śmiechem przylepiła mu do munduru papierową foremkę od pomadki.
Pan pułkownik Aleksander Teodorowicz Afrasimow — dodała, przedstawiając go ciotce.
— Dziękuję panu bardzo za opiekę nad moją bratanicą — rzekła pani Janina, zmuszając się do uśmiechu.
Pułkownik złożył głośny pocałunek na jej ręce.
Prelest[1] taka opieka — rzekł z przekonaniem.
— Ah to pewnie Krysia! poczekaj, zaraz się z tobą przywitam, ale wprzód muszę zaprowadzić ciocię do pani pułkownikowej, która jest taka gruba, że musi bokiem wyciskać się ze drzwi wagonu… A gdzie Jurek?
— Został w domu.
— Szkoda, bo we dwóch z pułkownikiem mogliby zrobić „stołeczek“ i przynieść panią pułkownikową.
Zbliżyły się właśnie do drzwi wagonu pierwszej klasy, które rzeczywiście zatarasowała sobą ogromnej tuszy kobieta z wesołą, czerwoną twarzą.
— Wybaczy pani, — rzekła uprzejmie — że nie wychodzę na jej spotkanie, ale Pan Bóg pokarał mnie taką tuszą, że wyjście z wagonu jest dla mnie niezmiernie uciążliwe i krępujące. Jadę na kurację do Karlsbadu, może uda mi się tam pozostawić kilkanaście funtów syberyjskiego tłuszczu.
— Państwo dawno w podróży?
— Czwarty dzień.
— Jakież to musi być uciążliwe i nudne.
— Nudy zaczną się dopiero od tej stacji, — rzekł pułkownik z galanterją, zwracając się do Lili.
— O tak, kto ma Lili w towarzystwie, nudzić się nie może — powtórzyła pułkownikowa.
— Pan Murziński to geroj,[2] że rozstaje się z taką córką!
— Ba, potomek walecznego Murzy, hana krymskiego — zaśmiała się Lili.
— Państwo zatrzymają się w Warszawie?
Pani Janina nie otrzymała odpowiedzi, rozległ się bowiem w tej chwili krzyk przeraźliwy. To niedźwiedź wyrwał się z rąk tragarza i sunął ciężkiemi susami ku gromadce, stojącej przed wagonem, drogą uprzątniętą natychmiast z ludzi, pobrzękując łańcuchem, który wlókł za sobą.
— Niko stęsknił się za panienką — zawołała Lili, wybiegając naprzeciw niego i ująwszy za obrożę, stanęła wsparta o olbrzymi łeb niedźwiedzia, jakby w najzwyklejszych warunkach.
Wszystko co było na peronie zwróciło się w tę stronę i stanęło, patrząc na »pannę z niedźwiedziem«, jedni zgorszeni, drudzy przerażeni, większość ze śmiechem.
— Wiesz, Lili, pisałam do twego ojca, że o ile pragnę mieć ciebie pod swym dachem, o tyle wypraszam się od niedźwiedzia — mówiła pani Janina, zwracając się w stronę dworca, po odejściu pociągu. — Widocznie ojciec listu tego nie odebrał jeszcze.
— Tak, papo tego listu nie odebrał, bo go spaliłam.
— Ty spaliłaś list pisany do ojca?
— Tak jest; papo pozwala mi wszystkie listy od rodziny otwierać i czytać pierwszej, bo sam tak dużo jest poza domem. Tak było i z tym listem, a gdy przeczytałam, że ciocia pisze takie niemożliwości, wolałam nie oddać mu listu. Zrobiłam to przez delikatność, przez wzgląd na papę, bo wiem, że byłoby mu przykro odmówić cioci, a odmowa była nieuniknioną, bo ja z moim Nikiem nie rozstanę się nigdy; był mało co większy od Gałganka, gdy mi go przyniesiono. Nazwany był przez tego, co go wziął po zabiciu matki: Nikołaj… bo to był rewolucjonista… nie niedźwiedź, tylko ten robotnik, osiedleniec… Wykarmiłam go własnym smoczkiem, który papa chował jak relikwję… Odstąp, ty brudasie! — krzyknęła w tej chwili na jakiegoś żydka, który, bojąc się zbliżenia z niedźwiedziem, otarł się o panienkę. — Hej, czelawiek! masz kwit od bagaża… A tu rubel za fatygę… Jedziemy, ciociu?
— Musimy zaczekać, aż bagaż odbierze.
— Przecież taki numerowy musi być człowiekiem odpowiedzialnym, złoży go na wóz bez naszego dozoru.
— Nie kazałam wysłać wozu, licząc, że kufer można przywiązać z tyłu do powozu… Czy masz więcej?
— Ależ ja mam siedem sztuk na bagażu! nie licząc Miszki, Gałganka i drobnych sakwojaży, które miałam w wagonie.
— Siedem sztuk?
— Naturalnie: dwa kufry, dwie walizy, biureczko…
— Biureczko?
— Tak, mam bardzo piękne biureczko japońskie z siedemdziesięciu czterema szufladkami, nie umiałabym obyć się bez niego!… Paka z dywanami i paka z grobem Nika.
— Z czem?
— Z garderobą Nika?… Jakąż on ma garderobę?
Lili wybuchnęła śmiechem.
— Ja nie mówię: z garderobą tylko: z grobem; tak nazywamy pakę, w którą, gdy wyjeżdżamy na lato, wkładamy Nika i zabijamy gwoźdźmi, przesypawszy naftaliną, żeby go mole nie zjadły!
— Zabijacie Nika gwoźdźmi?
— Przysypujecie naftaliną?
— To wasze niedźwiedzie odbywają sen letni, jak nasze zimowy?
Lili zanosiła się od śmiechu.
— Ale bo to Nik nr. 1, poprzednik Nika tu obecnego, czyli Mikołaja Drugiego. Otóż Mikołaj Pierwszy był także od dziecka u nas, niedługo po wyjeździe cioci przyniósł go Trafim, pozostawał w domu naszym sześć lat, aż pewnego dnia wściekł się z gorąca.
— Z gorąca w Jenisiejsku?
— Ale bo to był niedźwiedź z Alaski, a ja uparłam się jednego lata, żeby pojechał z nami na daczę.[3] A u nas w Sajańskich górach bywają upały, zwłaszcza na południowym stoku. Takich upalnych kilka dni przypłacił biedny Mikołaj Pierwszy życiem.
— Dobrze, że on tylko!
— Czy nie pokaleczył kogo z ludzi?
— Nie… tylko pogryzł dwóch Kałmuków, którzy także się wściekli i umarli w szpitalu. A biednego Nika trzeba było zastrzelić. To było okropne; wypuścili go na podwórze, ze wszystkich stron zamknięte, a z kilku okien strzelano. Leoś i Artur także strzelali, okrutnicy… Wtedy to Leon dostał kałamarzem w głowę. Boć przynajmniej on, jako starszy, powinien był uchylić się od roli oprawcy! Nieprawda?
— Bez kwestji!
— Potem wypchano go i stał zawsze w przedpokoju, mając lampę elektryczną w jednej łapie, a tackę na bilety w drugiej. Ludzie podziwiali jego kolosalny wzrost.
— I takiego olbrzyma zabrałaś z sobą?
— Tak, papa pozwolił mi zabrać, bo od dzieciństwa lubiłam się z nim bawić… Zabranie go stawiałam jako warunek mojej zgody na wyjazd tutaj… O, właśnie niosą skrzynię z moim portjerem!
— Rzeczywiście, że kolosalna!… Tak, tego się do powozu nie zabierze! Nie pozostaje więc nam nic innego, jak samym odjechać, a po rzeczy przysłać jutro wóz w cztery konie.
— Ależ ja się nie obejdę bez mego bagażu!
— Zabierz zatem to, co najpotrzebniejsze.
— Niemożliwy wybór, w każdych z moich sunduków[4] mam coś niezbędnego.
— Czy i w skrzyni z Mikołajem?
— Nie, ten bezwzględnie może pozostać. Bez biurka też obejdę się do jutra.
— A reszta?
— Żółty kufer muszę zabrać, bo mam w nim bieliznę, a już cztery dni nie zmieniłam jej. W czarnym mam suknie, więc też konieczny. W tej większej walizie mam obuwie, przynajmniej to, które zabrałam, szesnaście par tylko, a przecież w tych półbucikach zostać nie mogę, bo są już straszne! W małej walizce mam swoją srebrną kapliczkę, która zawsze wisi nad moją głową, a między dywanami znajduje się sobolowa skóra z przed łóżka, do której tak przywykłam, że nie potrafię postawić bosych nóg na czem innem.
Dużo trzeba było użyć perswazyj, aby zdecydować Lili do zrezygnowania z dywanu, kapliczki, zmiany sukni i obuwia. Kufer z bielizną został przymocowany za powozem, drobne bagaże umieszczono na koźle, Mikołaja Drugiego powierzono tragarzowi, który miał go przytransportować na łańcuchu, i rącze konie poniosły trzy panie po kamienistej, wyboistej i zakurzonej drodze.
Lili mówiła dużo, przeskakiwała z przedmiotu na przedmiot, interesowała się wszystkiem, ale, ku rozczarowaniu Krysi, nie zachwycała się pejzażem i nie dziwiła się ani kwiatom, ani motylom, twierdząc, że takie same jak „na daczy“ w Sajańskich górach.
Pani Janina, wciśnięta w kąt powozu, nie mówiła nic, przenosząc oczy z jednej na drugą, porównywając między sobą te dwie przybrane córy. Były rzeczywiście bardzo różne w typie. Krysia, nieładna dla przeciętnego gustu, przedstawiała ciekawy typ dla każdego lubiącego urodę oryginalną. Miała obfite złoto-rude włosy, cerę białą i przezroczystą, choć zlekka usianą piegami. Brak regularnych rysów wynagradzały oczy nietyle duże i piękne, ile pełne wyrazu. Lili natomiast miała rysy regularne, bardzo piękne szafirowe oczy, a przedewszystkiem niesłychany wdzięk w uśmiechu, odkrywającym jej śliczne ząbki i tworzącym dołki w obu policzkach. Przytem w wyrazie twarzy Krysi było pewne piętno nieśmiałości i wyczekiwania, właściwe istotom, które w dzieciństwie nie miały różanej doli. Każdy zaś ruch, spojrzenie i odezwanie się Lili cechowały istotę przywykłą do stawiania wymagań i do podziwów, które stały się zwykłą strawą podlotka.
W ganku dworu stał Jerzy, który bardziej jeszcze odcinał się typem. Włosy miał jasne, układające się w samorodne pukle, rysy energiczne, krótki wzrok powodował przymrużanie oczu, nadając mu wyraz ironiczny, cała postać nacechowana była siłą i spokojem.
Lili, wyskakując z powozu, oparła się rękoma na jego ramionach, pozwalając mu wynieść się aż na próg ganku.
— Toś ty taki duży! — zawołała, podając mu rękę. — No, no!… Ty jesteś wyższy od Leona dobrze o głowę.
— Zmęczona jesteś, kuzynko?
— Przedewszystkiem nie lubię formy: kuzynko! Mów mi Lili — przecież jesteśmy bliscy krewni!
— O bardzo dalecy… w czwartym stopniu!
— Przeciwnie, jesteśmy krewnymi w pierwszym stopniu!
— Mylisz się! Moja babka…
— Moja babka twojej babce podawała gruszki w czapce!… To niczego nie dowodzi!… Jesteś synem cioci Janki, a ciocia Janka jest rodzoną siostrą mego papy!
— W tym wypadku masz rację!
— Mój Jurku, — odezwała się pani Janina — przyprowadzą tu niedźwiedzia; uprzedź o tem ludzi w podwórzu, żeby nie zrobiła się jaka awantura.
— Prawda, żeś ty panną z niedźwiedziem! Musisz starać się o dobre stosunki ze mną, bo zarządzam majątkiem i jak będę chciał, nie wydam twemu faworytowi paszy!
— To jej sobie kupię w okolicy! Dla interesu nigdy z nikim nie bywałam w dobrych stosunkach!
Zrobiła łobuzerską minkę i schwyciła Krysię pod rękę, prosząc, by poprowadziła ją do przeznaczonego dla niej pokoju.
Przez całą godzinę Krysia biegała jak tkackie czółenko od jadalni do pokoju Lili. W pierwszym przytulała się do ciotki, w drugim całowała Lili we włosy, twarz lub szyję, wołając:
— Czekamy na ciebie z podwieczorkiem! albo: Kawę wzięli do odegrzania! albo: Jurek nazwał cię Małą Niedźwiedzicą! — To znowu zachwycała się rozmaitemi przedmiotami wyjmowanemi z kufra przez Lili.
W jadalni zaś komunikowała, o ile postępuje tualeta gościa, jak piękne są jej szczegóły, szczególniej zachwycał ją neseser podróżny z przyborami z kości słoniowej i złota.
Po kilkunastu różnej treści komunikatach wbiegła ze słowami: Lili już idzie! I przytrzymując drzwi, wpuściła do pokoju kuzynkę, która biegła pędem rozśmieszona, roztaczając wokoło silną woń doskonałych perfum. Ubrana była w biały batystowy penjoar, przybrany koronkami.
— Nie pozwoliła mi ciocia zabrać kufra z sukniami, — wołała — par conséquent musi przyjąć mnie w negliżu.
— Negliż ten wygląda jak strojna suknia i jeżeli czem razi, to zbytkiem koronek i wstążek.
— Dobrze, że ciocia się tak zapatruje, bo bardzo pragnęłabym nie gorszyć nikogo; niestety nie udaje mi się to często, szczególniej w stosunku do starszych pań.
— A w jaki sposób usiłujesz nie gorszyć nas? — z uśmiechem zapytała pani Janina.
— O, ja nie usiłuję wcale! chcę tylko! Ale robię to wszystko, co panie gorszy: zawsze mówię co myślę, kupuję przerażające oryginalności… Czy wie ciocia, że ja nosiłam przez długi czas japońskiego bożka na łańcuchu na szyi!… Gorszą się i tem, że nigdy nie słuchałam papy, który bon gré mal gré musi udawać, że się tem bardzo zachwyca.
— I mamę gorszysz także?
— O, mamę niełatwo zgorszyć! Ona jest większy łobuz ode mnie i także papy nie słucha, ale nic dziwnego, papę trzyma pod pantoflem, a stamtąd do ucha daleka droga.
— A projekt twego wyjazdu do kraju, to czyja inicjatywa? Twoja, ojca czy mamy?
— Na to zgodziliśmy się wszyscy troje. Papa chciał mnie wysłać z Krasnojarska, bo uważa, że wszystkie tamtejsze panny, moje przyjaciółki, są przeraźliwe. Mama życzyła sobie, żebym jechała, bo będzie to pretekstem dla niej do wyjechania każdego roku do Europy, dla spędzenia ze mną paru miesięcy u jakich wód, a ja rwałam się z Krasnojarska, bo tam okropne nudy. Wyborna kawa!
— Oh, spóźniona i odgrzewana, smakuje ci jednak, bo musisz być ogromnie głodna.
— O nie! Ciocia wie, co to jest podróżowanie z Rosjanami; siedzi się prawie ciągle w restauracyjnym wagonie. W dodatku ja musiałam dotrzymywać towarzystwa pułkownikowi, który nazywał mnie też swoją dame de compagnie. Bawiło go ogromnie, że mam taką mocną głowę; mieszałam wino, piwo, wódkę i likiery, i nic mi nie było. Aż się oficerowie dziwili.
Pani Janina aż pobladła i ręce jej opadły na kolana.
— Czemu ojciec powierzył cię tak niestosownemu opiekunowi? — zapytała.
Z kolei zadziwiła się Lili.
— Ależ pułkownikostwo Afrasimowie należą do najporządniejszych i najtaktowniejszych ludzi w Krasnojarsku.
— Nie można nazwać taktem rozpajania młodej panienki w towarzystwie oficerów.
— Ciekawy jestem, jacy są ci gorsi? — wtrącił po raz pierwszy Jerzy.
Lili wybuchnęła długą gamą śmiechu.
— Znasz, Jurku, rosyjskie wyrażenie: swołocz?[5]
— Niestety znam, bo zdarza mi się nieraz posyłać je w duchu pod adresem tutejszych reprezentantów władzy.
— Otóż w Krasnojarsku, to wszystko swołocz. A im wyżej sięgnąć, tem gorsi. Jeździ po Rosji znakomity tresurzysta zwierząt ze swym cyrkiem, nazywa się Durow. Otóż raz zademonstrował tresowaną świnię; przyniesiono platformę, Durow krzyczy: Świnja wajdi!
— Mów po polsku, bo Krysia nie umie ani słowa po rosyjsku.
— Dobrze. Więc mówi Durow do świni: wejdź tu! Weszła posłuszna. Przyniesiono wyższą platformę, Durow woła: Wejdź! Świnia nic! Durow dodaje: Pażałujsta wajdite: Proszę wejdź! Dopiero usłuchała. I tak przynoszono coraz wyższe stopnie, a Durow stosował coraz wyższe tytuły: błagorodje, wysoko-błagorodje, prewoshoditelstwo, sijatelstwo. Aż kiedy znalazła się na najwyższej platformie, a on użył najwyższego tytułu, zwrócił się do publiczności i rzekł: wot czem wysze postawlena świnia, tiem nada byt’ sniej wieżliwiej. Oto im wyżej postawiona świnia, tem trzeba zwracać się do niej uprzejmiej. Dostał olbrzymie brawo i wszyscy orzekli, że to stosuje się zupełnie do krasnojarskiego towarzystwa.
— I tak się ludzie tem cieszyli?
— Cieszyli się przedewszystkiem tem, że gubernator musiał to wziąć do siebie, a to był… największa swołocz w naszem mieście. To był poprzednik dziadka Jucewicza… Bo że łapownik, to mniejsza, tam wszyscy łapownicy… dziadek Jucewicz też… ale on wprost wpisywał na rachunki olbrzymie sumy, które jakoby wydawał na potrzeby gubernji, a których nie wydał wcale.
— A panie jakie? — zapytał Jerzy.
Ciotka zgromiła go okiem.
— Lepiej mówmy o czem innem — rzekła.
— O, ma cioteczka rację, mówmy o czem innem, bo jakbym zaczęła mówić o paniach, zgorszyłabym nie tylko ciocię, ale i Krysię.
— Powiedz mi, kuzynko, — zaczął Jerzy — czemu przeto ojciec twój tkwi w tem trzęsawisku?
— Przecież on ma tam stanowisko dyrektora kopalni złota, które daje mu olbrzymie dochody.
— Ależ o ile wiem, ojciec twój jest już bardzo bogaty.
— Wiadomo.
— Mógłby wrócić do kraju.
— A coby tu robił? Za młody na emeryta!
Jerzy skoczył jak oparzony.
— Coby robił… Pytać się w naszym kraju, coby robił! Ależ tu pracy jest wbród i pięknej i dającej nieskończoną satysfakcję!
— Papa pracować nie lubi. Na Syberji to co innego, tam ma wielkie dochody za nic. Ot, przejeżdża od miejsca do miejsca, gdzie wydobywają złoto, i rzuci czasem okiem… za to mu płacą.
Jerzy żachnął się.
— Czy twoi bracia będą także dozorowali tylko białych murzynów, wyławiających złoto?
— O nie, Leon jest w szkole paziów i zostanie prawnikiem, żeby potem objąć posadę w jakiem ministerjum, a Artur poświęci się karjerze wojskowej.
— Karjerze wojskowej!…
Jerzy zgryzł i rzucił na ziemię niedopalonego papierosa, poczem zaczął chodzić po pokoju z rękoma wtył złożonemi, monologując ze złością:
— Powinszować, powinszować ci braci! Jeden będzie przepisywał w ministerjum ukazy podkopujące nasz byt narodowy, drugi przy okazji będzie wybijał współbraci, którzy znajdą się w wojsku niemieckiem, austrjackiem, albo we własnym legjonie!
Lili ruszyła ramionami.
— Poco to wszystko brać tak dramatycznie? Leon, choć dostanie się do ministerjum, ukazów przepisywać nie będzie, bo on nigdy nie nauczy się ortografji rosyjskiej, to taki głąb, który nigdy: jat’ od je[6] nie odróżni. On wogóle nigdy nic umieć nie będzie. Ciocia pamięta, jak mu szły ciężko początki nauk? Ale papa grubo zapłaci, to będzie figurował w ministerjum. A Artur, to taki tchórz, że nikogo nie zabije, bo jakby przyszło do bitwy, to cały czas przesiedzi pod jaszczykiem[7] jakiej armaty.
Całe towarzystwo parsknęło śmiechem.
— Czemu zatem nie zamienią się rolami? Czemu Leon nie zostanie oficerem, a Artut dyplomatą? — pytała całkiem rozbrojona szczerością Lili pani Janina.
— Bo Leonowi bardzo podobają się mundury ministerjalne, a Turek przepada za czerwonemi spodniami i szamerunkami huzarów.
— Ładne numery! — syknął Jerzy.
Lili zapałały oczy.
— Tylko bardzo proszę nie odzywaj się obelżywie o moich braciach.
— Nie nazywam ich obelżywie, tylko podziwiam ich krawieckie ideały.
— O przepraszam, to nie są ich ideały!… Ideały mają całkiem inne.
— Naprzykład?
— Leoś przepada za kobietami, a Turek za końmi.
— Ideał młodszego przewyższa Leonowy aż o dwie nogi.
Lili się roześmiała.
— To ci się udało; napiszę chłopcom ten aforyzm.
— Czemu twój ojciec nie pomyślał o przysłaniu też chłopców na studja do kraju? — zapytała ciotka.
— Jak Leoś zeszłego roku miał wyjeżdżać do Petersburga, chciał go ojciec wysłać raczej do Krakowa, ale mama wyperswadowała papie, że wróciwszy z patentem krakowskiego uniwersytetu, miałby wszelką karjerę zamkniętą.
— Jest w tem racja, — odparł Jerzy — z tą jednak różnicą, że brat twój nigdy nie zdobyłby patentu krakowskiego uniwersytetu, bo tam za łapówki go się nie wydaje.
— Szkoda! — ze spokojem zakończyła Lili.
— Może Arturka przyśle ojciec na wyższe studja do kraju? — zapytała ciotka.
— Co to, to z pewnością nie! Artur jest dużo zdolniejszy od Leona, ale większy od niego leń. On rad, że w tym roku skończy gimnazjum i za wstąpi do konnicy.
— Mam nadzieję, Lili, że jak pokochasz nasz kraj, to będziesz potrochu wpływała na ojca, żeby pomyślał o przesiedleniu się do Polski — mówiła pani Janina.
— O nie!
— Nie wierzysz, żeby się to stać mogło?
— Jabym papy nie namawiała; straciłby stanowisko, a chłopcy nigdy w kraju nie zrobiliby tak świetnej karjery jak na Syberji.
Pani Janina westchnęła głęboko i wymieniła z Krysią wymowne, pełne smutku spojrzenie, a Jerzy stanął naprzeciw Lili i założywszy ręce po napoleońsku, mówił dobitnie:
— Zatem widzę, że jesteście rodziną straceńców!… Twój ojciec i twoi bracia należą do tych wyrodków, którzy wyparli się kraju za wór srebrników i patrzą, paląc najlepsze cygara, jak tu w kraju biorą nas na tortury, radzi, że im jest dobrze i wygodnie.
— Jerzy! — cicho upomniała go ciotka.
Lili podniosła się z miną obrażoną.
— Nie upoważniałam cię do sądzenia mojego ojca i braci. A widzę tylko z tego, że należysz do rzędu tych zwarjowanych rewolucjonistów, którzy zawsze plują na ludzi, co porobili karjery.
— Wiesz, ty jesteś taka daleka od nas, jak ta Mała Niedźwiedzica, której nosisz przezwisko.
— Bardzo mi to pochlebia, że mnie do gwiazd zaliczasz.
— Mylisz się bardzo, nazywam cię Niedźwiedzicą, zaliczam cię jednak do zwykłych gąsek.
Lili pobladła.
— Pamiętaj, Jurku, że masz we mnie wroga do śmierci.
I tegoż wieczora pisała do ojca, zraszając papier łzami:

„Nigdy, nigdy nie przyzwyczaję się do tego kraju i do tych ludzi, oni tacy surowi, wymagający, sami rewolucjoniści. Szczęście, że choć Mikołajów mam tu na pociechę…“
II.

Upłynął dobry tydzień, zanim się Lili rozpakowała i urządziła.
Jak ona sama, tak i pokój, który zajęła, odskakiwał od charakteru dworu w Sołohubach; znajdowały się w nim wyroby wszystkich ludów w Azji: strzyżone dywany smyrneńskie i zszywane z różnorodnych kawałków futer — jakuckie; przecudne, subtelne makaty indyjskie i jaskrawe o wyraźnym deseniu — chińskie, oryginalne malowidła japońskie, parawany i poduszki najróżnorodniejszych stylów, rzeźby z hebanu i kości słoniowej, lakowe inkrustowane mebelki, wazony i cacka z porcelany chińskiej; liczne kindżały, sztylety, karykaturalne bożki, dziwne instrumenty muzyczne, zatrzymywały oko na każdej ścianie, na każdym meblu.
Dla Mikołaja zbudowano klatkę w najbardziej cienistej części parku, od północnej strony, w której dnie całe przesypiał z łbem ukrytym w łapach. Lili sama spuszczała go, zabierając ze sobą na spacer, oraz na noc, uprosiła bowiem u ciotki pozwolenie, żeby nocował w przyległym gościnnym pokoju, dowodząc, że jest to warunkiem spokoju jej na wsi.
Mieszkańcy Sołohub, zwłaszcza dzieci, z przerażeniem spoglądały na olbrzyma, ale że zachowywał się spokojnie i pokornie, a jak pies szedł krok w krok za swą panią, zaczęto niebawem przywykać do niego, i po kilku tygodniach panienka i niedźwiedź przestali być przedmiotem ogólnej ciekawości.
Najbliższe jej otoczenie również zaczęło przywykać do ekscentryczności dziewczęcia. Pani Janina tylko z niepokojem przysłuchiwała się opowiadaniom jej o życiu towarzyskiem Krasnojarska, które pozwoliło panience zaobserwować wiele rzeczy niemal skandalicznych. Nie wzbraniała jednak tych wynurzeń, przeciwnie rada była, że Lili mówi o tem przy niej, mogła bowiem oświetlić te opowiadania ze swego punktu widzenia. Bardziej surowo od ciotki odnosił się do tego Jerzy, traktując towarzystwo krasnojarskie bardzo dosadnemi określeniami. Wyradzały się stąd ciągłe sprzeczki między dwojgiem młodych, ale że oboje mieli żartobliwe usposobienia, dawały one pole do dowcipnych popisów, które wnosiły dużo wesołości w poważne ściany dworu w Sołohubach.
Pierwszy miesiąc, stanowiący letnie wakacje, przeszedł Lili szybko i miło. Czuła, że w tym cichym, zapadłym zakątku Europy, przyjazd jej — Azjatki — sprawił nie lada sensację; zgadywała, że dla niej były jedna po drugiej wizyty znajomych, nawet z najdalszych okolic, a ciekawe oglądanie w parafji jej bogatych tualet i podziwiania przedmiotów, stanowiących jej własność, mile łechtały jej ambicję.
Niedźwiedź również popisywał się ku uciesze młodej trójki.
Pewnego dnia, gdy panienki szły szosą, eskortowane przez Nika, jadący konno dwaj wojskowi zwrócili się ku nim z dość niesmacznym komplementem.
— Niko, bieri miod![8] — zawołała Lili, wskazując ręką jadących.
Niedźwiedź pomknął ku nim, konie oficerskie zestraszyły się, rzuciły się naoślep, jeden z jeźdźców spadł na ziemię, a potem porwał się czem prędzej i cały zabłocony, biegł za koniem, krzycząc wnieboglasy. Lili „ukarawszy winnych“ odwołała Nika, obdarzyła go piernikiem i obie z Krysią, zachwycone przygodą, powracały do domu.
Innym razem o szarej godzinie przyszła Lili z figlarną miną do siedzących na ganku Jerzego i Krysi.
— Chcecie zobaczyć komedję? — zapytała.
— Oj, jakby się chciało… — westchnęła Krysia — naprzykład Fredrę, lub Bałuckiego.
— Stylowe to nie będzie.
— To może…
— O i nie współczesne!… Przeciwnie całkiem archaiczne!
— Arystofanes?
— I nie klasyczne!… Komedia to na tle leśnej sielanki.
— Intrygujesz nas.
— Chodźcie, zobaczycie!
Szli lipową aleją w stronę budy niedźwiedzia.
— A może ona już się rozegrała?
— O nie… ja jestem reżyserem! Widzicie, dziś przybył nowy sadowy… widziałaś go, Krysiu?
— Widziałam, pyszny typek…
— Starozakonny!… Otóż scena rozegra się między Mikołajem II a Lajbusiem Judaszko.
— Już wiesz, jak się nazywa sadowy!
— Poznaliśmy się z nim dziś w ogrodzie; jak przystoi na dżentelmena, przedstawił mi się, a potem powiedział:
— Ja wiem, jak się panna nazywa.
— No jak?
— Panna z niedźwiedziem… Panna przyjechała z Czerwony dół… — Tak przerobił Krasnojarsk.
Doszli właśnie do klatki Nika. Niedźwiedź, spostrzegłszy ich już zdaleka, podniósł się na tylne łapy i wstrząsnął kratami, mrucząc radośnie. Lili otworzyła altanę i odjęła łańcuch. Nik obszedł ją kilka razy, otarł pieszczotliwie łeb o jej drobną kibić, polizał rękę i nie zajmując się nią więcej, szedł ciężko w stronę sadu. Znalazłszy się w nim, zatrzymywał się raz po raz, patrząc po drzewach z miną znawcy. Gdy doszedł do jabłoni, pokrytej pięknemi papierówkami, stanął na tylnych łapach, objął pień w przednie i zatrząsł, zrazu lekko — spadły dwa jabłka. Nik skonsumował je za jednym zamachem i potrząsł znowu. Gdy uczynił to po raz trzeci, z gęstych krzaków leszczyny wychyliła się wąska twarz o kobuzim nosie, a za nią postać chuderlawa, uzbrojona w kij sękaty.
— Ty chamie! — krzyknął — ja czy dam jabki!
I wyciągnąwszy dłoń, uchwycił za kark, jak sądził, jakiegoś chłopa w kożuchu. Ale w tejże chwili ozwały się dwa ryki; jeden gruby, niski, niedźwiedzi, drugi cienki, piskliwy, w którym „aj waj mir“ zadźwięczało doniośle. Jednocześnie żyd rzucił się na lewo, niedźwiedź na prawo i zmykali wzajemnie przed sobą, co sił było w nogach.
Trójka, stojąca w alejce, zanosiła się od śmiechu.
— A co, nie warto było tu przyjść? — pytała Lili triumfująco.
— Dobre to było, — potwierdził Jurek — ale na nazwę komedji nie zasługuje, to tylko obrazek z kinematografu.
— Ale pyszny!
— Uśmiałam się, aż mnie boki bolą — mówiła Krysia. — Jak to ty przewidziałaś, gdzie się Nik skieruje, spuszczony z łańcucha.
— Ba, znam obyczaje mego pupila.
— Trudno zaprzeczyć, że jest weselej, odkąd ta Mała Niedźwiedzica ukazała się na naszym horyzoncie — mówił Jerzy.
— Pewnie, że wniosłam urozmaicenie, dotąd wasz Zodjak stał ciągle w znaku Panny i Raka.
— Pierwsze to dla Krysi, ale czemu ja mam być pod znakiem Raka?
— Bo czepiasz się wszystkiego, szczypiesz złośliwie i jesteś czerwonych przekonań jak rewolucjonista.
— Że też ty dotąd nie nabrałaś zielonego pojęcia o tem, co to jest rewolucjonista!
— A wszak Jurek wczoraj w tak interesujący sposób tłumaczył nam wszystkie odcienie różnych grup sejmowych i rozgałęzienie partyj.
— Tak, ale panna Lili cały czas, gdy ja wykładałem, niańczyła kota i wiązała mu kokardki nad uszami. Żeby ten Gałganek raz gdzie kark skręcił! Rozerwały psy zeszłego roku poczciwego Milona, co tak umiał być użytecznym, łowiąc myszy, a tego darmozjada żadna katastrofa dosięgnąć nie może.
Jerzy nie znosił angory od czasu jak udusił mu oswojoną kawkę.
— Czemu ty się zawsze czepiasz mego Gałganka? Udusił ci kawkę, ale gdy dostał za to w skórę, nie tknie teraz nawet pieczonego kurczątka, póki nie położę przed nim.
— Nie za kawkę nie znoszę go, ale za to, że to typ próżniaka i narzędzie rozpróżniaczania ludzi. Ile ty godzin dziennie przepróżnujesz, tuląc to bydlę i zanurzając ręce w jego kędziory!
— Trudno cały dzień pracować! Ty grywasz w tenisa po kilka godzin dziennie…
— Z wyjątkiem pory żniw…
— Choćby, a przecież z twego grania w tenisa ludzkość nie ma żadnego pożytku!
— Ale jest pożytek dla mego zdrowia, a im jestem zdrowszy, tem lepiej mogę pracować dla siebie i drugich.
— Mnie pieszczenie Gałganka także dobrze działa na organizm, bo uspakaja mi nerwy.
— Złudzenie! próżnowanie psuje nerwy — rzecz dowiedziona!
— A co ja mam robić? Chodzić z kąta w kąt i ziewać. Czy pluć i łapać? U nas na północy gubernji jenisiejskiej to możliwe, bo ślina marznie w powietrzu!… Żebym nie miała Gałganka…
— Krysia nie niańczy żadnego faworyta, a jednak nie nudzi się wcale.
— O, ja to co innego! Ja lubię robótki!
— Właśnie! Krysia lubi dłubać igłą, igiełką i igliczką. A co jabym robiła, zwłaszcza gdy przyjdzie jesień i zima?
— Boże! ona kłopocze się o to, co robić na wsi jesienią i zimą!
— Pewno, że tak.
— Pomóż mi w pracy.
— Mam za ciebie młocki pilnować, czy sprzedawać zboże?
— Pomóż mi w mojej szkole.
— W jakiej szkole?
— Słuchaj ty, nieświadoma ziemskich spraw, Mała Niedźwiedzico, czyż nie mówiono przy tobie kilkakrotnie o zaścianku rakowiczańskim?
— Wiem, chodziłyśmy tam nawet z Krysią odwiedzać tę dziewczynkę, co złamała nogę.
— No, przecie!
— Więc co?
— Więc co?!… Więc wiesz, że w Rakowiczach mieszka dwadzieścia sześć rodzin polskich.
— Że tam jest dużo Polaków wiem; że tam jest jeszcze więcej psów też się przekonałam, bo bardzo na mego Nika napadały.
— A wiesz, ile tam jest dzieci w wieku od siedmiu do czternastu lat?
— Pewnie dużo, bo w chałupach jest zawsze wiele dzieci i pcheł.
— Tylko proszę bez złośliwych porównań. Trzeba było urodzić się w Krasnojarsku, żeby tak pogardliwie odnosić się do polskich dzieci! Otóż tych naszych polskich dzieci w wieku szkolnym, a nie umiejących nawet dobrze mówić rodzinnym językiem, jest czterdzieści.
— Czy mam się z tego cieszyć, czy smucić? Powiedz, bo muszę przygotować odpowiednią minę.
— Et, z tobą nie warto nawet mówić!
— No, Juraś, nie ciskaj się. Już słucham poważnie… Więc cóż te dzieci?
— Więc te dzieci winny umieć czytać i pisać po polsku, poznać choć pobieżnie nasz kraj, nasze dzieje, arcydzieła naszej literatury.
— Bardzo słusznie… więc?
— Więc gdy roboty w polu skończone, przychodzą do mnie na naukę, codzień na dwie godziny.
— Jurek bardzo się tem naraża — wtrąciła małomówna z natury Krysia. — Jakby władze dowiedziały się o tem, zaaresztowałyby go z pewnością.
— Ah wiem, już rozumiem! — zawołała Lili — to ty jesteś rewolucjonistą!
Jerzy trzepnął szpicrutą, aż szereg badyli legł przetrącony.
— Co to mówić z kobietą, co ma taki mózg, który zmieściłby się w jej naparstku!… Więc w twojem przekonaniu wszyscy, którzy żyją w niezgodzie z rządem rosyjskim, są rewolucjonistami?
— Ah nie!… Są jeszcze anarchiści, robotnicy i zbrodniarze!
— A to zestawiła… Powinszować!
— Przypomnij sobie, Lilusiu, — odezwała się znowu Krysia — co Jurek mówił wczoraj o Polakach patrjotach, narodowcach.
— O tych to przecież słyszałam i u nas na Syberji!… Powstanie listopadowe, powstanie styczniowe!… Toć papa dotychczas wspomaga tak zwane ofiary obu powstań.
— No chyba nie listopadowego?
— Czy listopadowe, czy styczniowe to wszystko jedno.
— Wszystko jedno?
— No przecie — kilka miesięcy różnicy!
— Rozstąp się ziemio! Co ty wygadujesz, dziewczyno!… Trzydzieści lat upłynęło między jednem a drugiem.
— Mniejsza z tem, historji tych powstań nie czytałam, choć panna Ziuta ofiarowała mi ilustrowanego »Sokołowskiego«, próbowałam czytać, ale to się zaczyna tak nudno, o różnych partjach. Rzuciłam okiem dalej, to tam był ciekawy kawałek, jak gdzieś ktoś Moskalom zabrał kasę, strzelając do nich ładunkami wykupionemi od ich własnych żołnierzy. Ale potem znowu: Biali — Czerwoni — Czerwoni z białem, Biali z czerwonem, w paski, w kratki, w kropki, jak chcecie!
— Czy to ma być dowcipne? Powiedz mi, a zacznę się śmiać.
— Impertynent jesteś!… Ja wiem tylko tyle, co papa zawsze powtarza, że oba powstania były głupstwem i szaleństwem, że skutkiem nich zaczęto stosować do Polaków różne represje i że odtąd poczęli oni zapełniać katorgi Sybiru.
Jerzy splunął.
— Moja droga, mówmy o czem innem, bo ja nie mogę słuchać takich sądów.
— Jesteś niesprawiedliwy, Jurku, — wmieszała się znowu Krysia. — Toć nic dziwnego, że Lili, wychowana w Krasnojarsku, ma tego rodzaju zapatrywania. Zamiast kłócić się z nią przy każdej sposobności, lepiej przeprowadź porządny kurs naszych dziejów porozbiorowych. Należy jej się tyle, jako naszej rodaczce i naszej siostrzyczce.
Jerzy przegarnął palcami czuprynę i rzekł z westchnieniem ulgi:
— Masz rację, Krysiu… Więc słuchaj, Lili.
— Tylko na miłość boską nie zacznij wykładać o partjach!
— A ty nie zaczynaj żartów, bo widzisz, gdybyś zamiast przerzucać książki i czytać ustępy przy ciekawszych obrazkach, przeczytała je od początku do końca, to wiedziałabyś, że naród polski był tak deptany i poniżany we wszystkich swych szlachetnych jednostkach, a upodlony przez swych wynaradawiających się synów, że gdyby powstanie 63-go roku nie zmyło krwią i łzami całej naszej ziemi, byłaby ona przedmiotem ohydy innych krajów, które przedstawiałyby ją sobie jako kraj zaprzańców. Ulec przemocy i takbyśmy ulegli, tylko zamiast być wdeptanymi w ziemię jak nikła trawa, padaliśmy jak podcięty bór, który utworzył interesujący zwał wśród Europy, na którym porasta bujny, młody las, ściągający na siebie uwagę jednych, niepokój innych narodów. Lili, zrób mi jedną łaskę, poświęć godzinkę codziennie — możesz na początek nawet pieścić kota, i pozwól, żebym ci opowiedział dzieje naszych powstań, szczególniej ostatniego, oraz jak się do dziś chronią i bronią Polacy. Uprzyjemnię ci te chwile, pokazując arcydzieła ilustracji, szczególniej Grottgera, który wżywając się w cierpienia ojczyzny, szedł za upadającą na polską Golgotę, by jak w chuście Weroniki odbić rysy w cierniowej koronie i przekazać je potomności.
— Jakiś ty poetyczny! — próbowała żartować Lili, choć widocznie słowa Jerzego zrobiły na niej wrażenie.
— I nie myśl, Lili, — odezwała się Krysia — że na bohaterach powstań skończył się szereg męczenników, kładących życie, lub wolność w obronie ducha narodowego wbrew zakazom rządu.
— Musiałaś spotykać takich, lub przynajmniej słyszeć o nich na Syberji.
— Tak, to pewnie ci, których określają ogólną nazwą »polityczni«. Ale ja myślałam, że to wszystko socjaliści, a ja socjalistów nie lubię, bo wszak to sami robotnicy, a robotnicy są zawsze biedni.
— Kobieto, kobieto… co ja mówię!… Niedźwiedzico, przestań, bo uszy więdną od tych nonsensów.
— Zobaczysz, Juraś, jak ona inaczej zacznie o tem mówić za kilka tygodni!… Bo Juruś naprawdę będzie miał te wykłady.
— Ty zgadzasz się na to, Lili?
— Dobrze, ale ja z Gałgankiem.
— Niech będzie.
— W moim pokoju.
— Czemuż nie!
— Ja będę siedziała na dywanie oparta o Mikołaja Drugiego, bo to najwygodniej.
— W tych warunkach uśniesz przy poważniejszych ustępach.
— Inaczej ucieknę.
— Robimy na początek wszelkie ustępstwa rozpieszczonemu dziecku, — rzekła Krysia — w nadziei, że z każdym dniem będzie wymagało mniej wygód, a więcej wykładu.

III.

Nazajutrz o szarej godzinie do pokoju Jerzego weszła pokojówka z oznajmieniem, że panienki czekają na lekcję.
Jerzy udał się niezwłocznie do pokoju kuzynki. Oświetlała go słabo lampa z ciemnego szkła, inkrustowana w złote wersety koranu, pozwalając odróżnić na środku smyrneńskiego dywanu potężną sylwetkę leżącego niedźwiedzia i opartą o nią wiotką postać Lili w niebieskiem kimono z białym kotem na kolanach. Przez figle rozpięła nad sobą płaską chińską parasolkę.
— Jużem gotowa, mistrzu, — rzekła do wchodzącego.
— W takich warunkach wykładu mieć nie będę — odrzekł Jerzy.
— Cóż ci to szkodzi? — wmieszała się Krysia z głębokiego fotelu, w którym zasiadła. — Jeśli ją to bawi…
— Ale mnie to denerwuje!
— Filozof nie powinien niczem się denerwować. Zresztą wszak zastrzegłam sobie siedzenie na dywanie, wezgłowie z niedźwiedzia i mufkę z kota.
— Ale parasolki nie zastrzegłaś — zauważyła ze śmiechem Krysia.
— Prawda, wobec tego à bas l'ombrelle, zawieś ją, kuzynie, na swojem miejscu, nad tualetą.
Jerzy spełnił polecenie, mrucząc pod nosem.
— Krysiu, usiądź bliżej mnie, a przynajmniej bliżej bombonierki z czekoladkami, będziemy sobie osładzali lekcję.
— Wiesz, Lili, — zawołał Jerzy — dajmy pokój projektowanym lekcjom, bo ty nie potrafisz być poważną, a wykładać w takich warunkach, to doprawdy katorga.
— Ależ, kuzynku serdeczny i profesorze czcigodny, przecie w pokoju prawie ciemno, proszę pana zamknąć oczy i wyobrazić sobie, że masz przed sobą sześć szeregów ławek, zawalanych atramentem i trzydzieści pensjonarek w bronzowych mundurkach, z gładko ulizanemi włosami, jeśli to ci ma dać natchnienie!
Jerzy wzruszył ramionami, zasiadł w przygotowanym fotelu i rzeczywiście zamknął oczy, po kilku chwilach jednak otworzył je i przekonał się, że wdzięczny obrazek, jaki miał przed sobą, nie przeszkadza mu wcale w snuciu poważnego wątku naszych dziejów porozbiorowych.
Ale przeszkód i nieoczekiwanych epizodów nie brakło prawie przy każdej lekcji. Raz niedźwiedź podniósł się raptem i Lili padła nawznak na dywan, powodując wybuch śmiechu Krysi i wykrzyk przerażenia Jerzego. Innym razem Krysia, sięgając do bombonierki, zrzuciła ją z hałasem i cukierki rozsypały się na wszystkie strony. Kiedy indziej Lili chciała rzucić karmelek Krysi, a trafiła profesora, ku wielkiemu jego oburzeniu. Najczęściej jednak dystrakcję sprawiał Gałganek. Raz wraz stawał, wyginał grzbiet w kabłąk i ziewał głośno, to znowu wspinał się swej pani na ramię, wywołując jej strofowanie, albo, gdy Nik machnął ogonem, zeskakiwał i przytrzymywał łapą kudłatą kitę niedźwiedzia.
Pewnego wieczoru był Jerzy lepiej niż zazwyczaj usposobionym. Składały się na to i warunki zewnętrzne: wiatr i deszcz biły o szyby, czyniąc tem milszem posiedzenie w pokoju, w którym rozpalono ogień na kominku, roztaczający dziwny, egzotyczny zapach, Lili bowiem sypnęła na węgle garść jakichś wschodnich wonności. Nika nie było w pokoju, wrażliwy bowiem na niepogodę, spał w przyległym pokoju już od rana. Obie panienki, ubrane biało, siedziały przytulone do siebie na niskiej kanapce. Jerzy opowiadał niedolę poszczególnych grup powstańczych, wydanych na pastwę głodu, chłodu i kul nieprzyjacielskich; opowiadał o bohaterstwie kobiet, dostawiających prowjanty, roznoszących listy, opatrujących rannych; opowiadał o ofiarności matek, wyprawiających dzieci do oddziałów z ostrzeżeniem lub wskazówką… Mówił tonem zniżonym, a panienki słuchały go z zapartym oddechem, ze łzami w oczach. Nagle rozległo się przeciągłe mruknięcie, potem szmer podnoszącego się kota i nagle angora z całym impetem rzucił się na kolana Jerzego, chwytając coś na jego piersiach. Młodzieniec porwał się z okrzykiem, krzesło przewróciło się z hałasem, a obie panienki wybuchnęły śmiechem. One jedne widziały, że kota niepokoiło od pewnej chwili migotanie binokli na sznurku, któremi bawił się Jerzy, celem też pochwycenia ich, skoczył na kolana wykładającego.
Wyprowadzony z nastroju, wpadł Jerzy w rzadką u niego pasję.
— I czego się śmiejecie jak głupie? — zawołał, zwracając się do panienek.
Krysia, nie chcąc podniecać uniesienia brata, odwróciła się do okna i tłumiła śmiech chustką, którą trzymała przy ustach. Lili przeciwnie, odrazu przestała się śmiać, zbladła, przybrała minę obrażonej królowej i rzekła wyniosłym tonem:
— Jak ty śmiesz tak odzywać się do mnie?
— Bo zawsze na lekcjach zachowujesz się jak błaźnica!
— Jerzy, nie zapominaj, że jestem u siebie i że przysługuje mi prawo pokazania ci drzwi!
— A ja nie zapominam, że jesteś moją uczennicą i że przysługuje mi prawo postawienia cię do kąta.
Lili zakipiała gniewem.
— Ty mnie! ty mnie! Dlatego, że toleruję twoją śmieszną słabostkę bawienia się w profesora i słucham twoich nudnych wykładów, walcząc z sennością, ty ośmielasz się odzywać do mnie ten sposób!
— Więc żebyś wiedziała, że koniec naszym lekcjom!
— Bogu dzięki! żegnam pana!
Jerzy wyszedł, drżąc ze zdenerwowania. Lili zaś wybuchnęła płaczem, kryjąc twarz na ramieniu Krysi.
— Jak on mi ubliżył! jak on mnie znieważył! jak on mnie sponiewierał! — szlochała.
— No, nie tak dalece, Lileńko! On się uniósł, bo był zdenerwowany, a ty także powiedziałaś mu w bardzo przykry sposób swoje zdanie o jego wykładach i to nawet bez przekonania, bo wszak przede mną nieraz bardzo je chwaliłaś.
— Bo bywały zajmujące i ładne, ale przecie jak kto jest obrażony, musi wyrazić się możliwie jak najostrzej.
— Musi, nie musi, to kwestja zapatrywania. Ale w tym wypadku jeden kot zawinił i na niego dąsajcie się oboje, a z sobą się pogódźcie.
Ale nie poszło to tak łatwo, jak się zdawało poczciwej Krysi. Lili i Jerzy przestali do siebie mówić, unikali wzajemnie swego wzroku, a nie pozwalali ciotce i Krysi na jakąkolwiek interwencję.
Atmosfera stawała się nieznośną. Pani Janina, wyczerpawszy cały arsenał przekonywających argumentów, doszła do przekonania, że najlepiej będzie zastosować na pewien czas rozłączenie. Okazja zdarzała się po temu odpowiednia, wypadło jej bowiem jechać do Warszawy dla umówienia nauczycielek, Polki i Angielki, postanowiła przeto zabrać ze sobą panienki.
— Bogu dzięki, że będę bez babskiego towarzystwa choć przez tydzień — pomyślał Jerzy, patrząc za odjeżdżającym powozem.
I rzeczywiście w dniu tym cieszył się ciszą w domu i samotnością przy obiedzie, równie jak parkiem, którego powagę nie zakłóciły ani na chwilę śmiechy i śpiewy dziewczynek.
Na drugi dzień, chodząc po lipowej alei pomyślał, że jednakże byłoby wcale niezgorzej zobaczyć na jej końcu wysmukłe sylwetki Krysi i Lili, trzymających się wpół i biegnących do niego z jakąś zabawną wiadomością. Po trzech zaś dniach już formalnie miejsca sobie znaleźć nie umiał i z nudów włóczył się po polach z dubeltówką, na udręczenie biednych kuropatw. Bywał jednak tak roztargniony, że najczęściej chybiał i na trzy dni zaledwie dwie kuropatwy przyniósł do domu.
I w czwartym wracał z pustemi rękoma pomimo wystrzelanych ładunków. Mrok już zapadał, gdy wśród krzaków, pod wielkiemi liśćmi łopianu przesunęło się jakieś czworonożne stworzenie.
— Królik — pomyślał Jerzy i dodał: — ostatnia twoja godzina!
Padł strzał i wnet rozległo się rozdzierające miauknięcie.
— Sułtan, aport! — zwrócił się do wyżła.
Pies pomknął ku łopianom i ukazał się niebawem, niosąc w pysku… angorę!
Jerzy zadrżał, przyskoczył do wyżła i wyrwał mu z zębów kota, który broczył krwią, nie dając już żadnego znaku życia.
— Co ja zrobię? co ja zrobię? — pomyślał zaniepokojony. — Lili będzie najpewniejsza, że zrobiłem to umyślnie.
Przed oczyma jego wyobraźni stanęło dziewczę zalane łzami nad skrwawionemi zwłokami faworyta. Usiadł na pobliskiej ławeczce i wzrok przenosił kolejno to na ciało kota, to na wyżła, który patrzał na niego jakby z wyrzutem, że nie otrzymał zwykłej pochwały za aportowanie, wreszcie — w głąb swej strapionej duszy. Żal mu było Gałganka, do którego bynajmniej nie pałał niechęcią, wbrew temu, co mówił, przekomarzając się z Lili; żal mu było i jej, bo wiedział, jak jest egzaltowaną w swych przywiązaniach do zwierząt, i szukał słów, w jakich zakomunikuje jej śmierć angory. Ale tych właśnie nie mógł znaleźć w żaden sposób; postanowił przeto zwłoki kota zakopać, pojechać do Grodna i tam wyszukać jak najbardziej podobny egzemplarz. Postanowienie to sprawiło mu ulgę. Ukradkiem jak złodziej przeszedł do budy ogrodniczej, wziął z niej rydel i szybko wykopał głęboki dół w najgęstszych krzakach leszczyny, potem wrzucił biednego Gałganka, zasypał ziemią, przydeptał i przycisnął dużym kamieniem, by go psy nie wywlekły.
Nazajutrz pojechał do Grodna. U tak zwanego ptasznika nie znalazł narazie żadnego angory na składzie, przyrzeczono mu jednak dostarczyć od kogoś, chcącego się pozbyć jednego ze swoich. Jerzy się niepokoił, powtarzając sobie ciągle, że pewnie okaz ten będzie miał jedno czarne ucho lub oczy zielone, a nie szare, stało się jednak wbrew przewidywaniom; kot, którego przyniesiono, był kubek w kubek taki sam jak nieboszczyk Gałganek. Szczególniej, gdy w domu założył mu zdjętą z zabitego obróżkę, był tak podobny, że nikt ze służby nie powziął podejrzeń co do jego autentyczności, pomimo że wiedziano, iż „gdzieś się zawieruszył“ i znowu odnalazł.
Nie spostrzegła tej zamiany i Lili, której w czasie dziesięciodniowej nieobecności rzeczywiście wywietrzała złość do Jurka. To też, gdy ten przywitał ją pocałowaniem w rękę i zapytaniem:
— Czy już nie będziesz się gniewała na mnie, Lilusiu?
— Zaco? — odrzekła zupełnie szczerze.
— Żem się wtedy uniósł i odezwałem się do ciebie ordynarnie — rzekł pokornie.
— A ja do ciebie odezwałam się wtedy złośliwie, więc się skwitowaliśmy — zaśmiała się panienka.
— Tak uważasz! — wykrzyknął wesoło. — I doprawdy już będzie zgoda między nami?
— A cóż ty myślisz, że to zabawnie ciągle udawać obrażoną!
I nastąpiła zupełna reakcja w stosunkach młodzieży w sołohubskim dworze; po ciągłych sprzeczkach — idealna zgoda.
Lili, znalazłszy się na nowo w Sołohubach cieszyła się niemi i podobały jej się bardziej, niż to było z początku. Przytem całe jej otoczenie i służba garnęła się do niej coraz bardziej, jeden tylko Gałganek przez krótki czas rozłąki zdziczał, stracił swą dotychczasową pieszczotliwość i prawie unikał swej pani.
— Albo mu w czasie mej nieobecności ktoś krzywdę zrobił, — mówiła Lili — albo poznał jakiś ideał na jednym z samotnych spacerów i gdzie indziej serce swe umieścił. Nie poniżę się do okazania mu zazdrości!

. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .

W dwa tygodnie potem siedział Jerzy nad książką tak zagłębiony w czytaniu, że nie zwrócił uwagi, jak przez przyległy pokój przebiegły z krzykiem i śmiechem Lili i Krysia; dopiero gdy wpadły do jego pokoju i pierwsza pochwyciła go za czuprynę, targając bez ceremonji, krzyknął i usiłował uwolnić ją z wysmukłych paluszków kuzynki.
— A łotrze! a oszuście!… Coś ty zrobił z moim Gałgankiem?
Jerzy się zmieszał.
— Jakto, co zrobiłem?… Leżał wczoraj cały wieczór w swoim koszyku.
— Gałganek?… Ty powiadasz, że Gałganek leżał w koszyku?
— Ależ daję ci słowo, że leżał.
— Gałganek?!
— No tak, przywtórzył mniej pewnym głosem.
— To Gałganek!… Śmiesz dowodzić, że ta Gałganek, mój panie!…
— No przecie…
— To nie Gałganek!… To Gałganica! ona ma Gałganiątka!
— Cooo!…
Jerzy opadł na krzesło.
— Chodź, zobacz jakie śliczne; jest ich czworo… jeszcze ślepe!
Biedny Jerzy nie pomyślał o jednem: o poinformowaniu się co do rodzaju kota, którego kupił.

IV.

Z przyjazdem nauczycielek zaczęło się w Sołohubach życie systematyczne wedle ściśle oznaczonych godzin. Ku zdziwieniu pani Janiny, Lili wciągnęła się w nie dość chętnie, zaprzyjaźniwszy się prędko tak z panną Haniczówną jak z miss Berny. Interesowała się nawet lekcjami, jakie dawał Jerzy dzieciom drobnej szlachty z zaścianka, i potrochu zaczęła się z niemi poznawać, naprzód przynosząc im przysmaczki, a gdy tem i wrodzonym wdziękiem skaptowała je sobie w zupełności, siadywała na lekcjach, bawiąc się naiwnemi pytaniami i odpowiedziami, a potem nawet udzielając im śpiewu i ucząc komedyjki; komedyjkę tę miały dzieci zagrać w miasteczku na dochód jednego z rakowiczańskich chłopców, który zaniewidziawszy z powodu ospy, miał być wysłany do instytutu ociemniałych w Warszawie.
Życie przeto, choć jednostajne, płynęło wesoło, a rzadkie wizyty sąsiadów bywały rozkosznem zdarzeniem, wywracającem porządek dnia do góry nogami.
Pewnego ranka Lili wbiegła zaaferowana do pokoju ciotki.
— Ciociu, Wasia Timirasiew przyjeżdża do Grodna.
— Któż to taki?
— To mój konkurent!
— Cooo!…
— Tak, on chciałby się żenić ze mną; wszyscy to mówią. Mama i gubernator są nawet za tem, bo to strasznie bogaty człowiek. No i wcale nie syberyjski, ani moskiewski nawet. Przeciwnie na Syberji, w Krasnojarsku, był tylko jednego lata u swej ciotki, właścicielki kopalni złota. Całą młodość spędził zagranicą, bo ojciec jego bywał konsulem w różnych krajach. Wasia urodził się w Lizbonie, gimnazjum kończył w Paryżu, a uniwersytetu liznął w Rzymie. I teraz jedzie prosto z Włoch. Ale papa nie wydałby mnie za niego, no i ja nie poszłabym za Moskala, choć prawdę powiedziawszy, jak tu jechałam było mi to obojętnem, a Timirasiew mi się podobał, be tak umie mówić komplementa, jak organista litanję, z jednego przechodzi w drugi.
— Mam nadzieję, że ten konkurent nie przyjedzie tutaj.
— Z pewnością przyjedzie.
— Czyś go zaprosiła?
— O nie, ale to taki osobnik, który i bez zaprosin wszędzie się wciśnie; zresztą mama pisze, że go upoważniła do złożenia wizyty w Sołohubach.
— Jest mi to bardzo nieprzyjemnem; Rosjanie nigdy nie bywali w moim domu, a tem bardziej w charakterze konkurentów. I doprawdy nie wiem, czy obowiązki gościnności potrafią powstrzymać mnie od powiedzenia mu czego niemiłego, gdyby zachowywał się zbyt… szarmancko wobec ciebie.
— Niech się cioteczka nie boi, już ja potrafię pozbyć się go bardzo prędko!
Jakoż w połowie listopada, w dzień naprzemiany śnieżny i dżdżysty, zajechał elegancki powóz, zaprzęgnięty „w orła“ we wspaniałe trzy rysaki. Z powozu wysiadł wykwintny młodzieniec w mundurze wyższego urzędnika. Wyniesiono za nim walizkę — znak, że nie miał zamiaru ograniczyć pierwszej wizyty przepisanemi przez ceremonjał światowy paru godzinami.
Lili wpadła do salonu, w którym Krysia ćwiczyła się na fortepianie.
— Krychna, Wasia przyjechał! — zawołała.
Krysia zeskoczyła z taburetu.
— Przyjechał ten Moskal?
— Przyjechał!
— A to zuchwalstwo!
— Panienko, — rzekła w tej chwili pokojówka, wchodząc do salonu, — ten pan, co przyjechał prosi o wskazanie mu jego pokoju, a pani gdzieś w podwórzu…
— Zaprowadzisz go do czerwonego pokoju.
— Obok ciebie? — spytała zdziwiona Krysia.
— Tak.
— Przecież to nie wypada.
— Wszak są drzwi z korytarza, a moje zamknę na klucz.
— Zdaje mi się, że lepiej dać mu który z pokoi na górze.
— Tam zmarznie, panienko; nie palono od zeszłego roku.
— Masz rację, Antosiu, zrób jak ci mówiłam. Zaprowadź go do czerwonego pokoju. A teraz poproszę moją kochaną kuzyneczkę, żeby mi udzieliła gościny w swoim pokoju na tę jedną noc.
— Wybornie, pościelą ci na otomanie; a będziemy gadały do białego dnia.
— O tak, bo od czasu jak mamy lekcje, nigdy nie możemy nagadać się dostatecznie!…
Pan Iwan Iwanowicz Timirasiew mówił bardzo dużo, opowiadał o swych podróżach i bytnościach na dworach, o zadowoleniu swem, jakiego doznaje znalazłszy się w kraju tak obfitym w lasy pełne zwierzyny, które pozwolą mu zadowolić wrodzone zamiłowanie do polowania na grubego zwierza. A spostrzegłszy ironiczny uśmiech na ustach Lili przy tym temacie, przerzucił się na inny, bawiąc się w lingwistę przez przeprowadzanie etymologicznych porównań wyrazów polskich, rosyjskich i litewskich.
— Podobno język litewski najpodobniejszy jest do łaciny, ale ja jestem realistą i języków klasycznych nie znam. Możemy jednak zrobić zestawienie na chybił trafił. Proszę powiedzieć jaki wyraz łaciński.
— Nie wiem tak narazie… Jurek, powiedz co po łacinie.
Asinus asinorum — rzucił młodzieniec ze stoicką powagą.
Asinus asinorum to znaczy osioł nad osłami? — powstrzymując śmiech, zapytała Krysia.
— Nie, to znaczy: osioł z osłów!
— Tak niby Iwan Iwanowicz! — zaśmiała się Lili.
Timirasiew zaczerwienił się i ściągnął brwi.
— Może pan pozwoli jeszcze kaczki — zaproponowała gospodyni domu, dla zatarcia wrażenia, jakie ta wymiana zdań mogła na gościu uczynić, rzuciwszy karcące spojrzenie siostrzenicy.
— Pani stała się bardzo złośliwą, panno Lili, — odezwał się po chwili Timirasiew — przejęła to pani od Polek, które znane są z ostrych języczków.
— Nie miałam racji przejmować czegoś od Polek, gdy sama do nich należę, musi to być przeto zarówno i moją cechą.
— Pani była aniołem…
— A teraz jestem człowiekiem!
— Nie…
— Nie?!
— Teraz jest pani demonem.
— Niech pan nie mówi do mnie w ten sposób, bo odwykłam od pompatycznych wyrażeń i śmieszą mnie one niesłychanie.
— Pani zdziczała na Litwie.
— Nic dziwnego, siedzę wśród lasów, wilków, dzików i niedźwiedzi.
— I zagustowała pani w niedźwiedziach — rzekł, topiąc bazyliszkowy wzrok w siedzącym naprzeciwko Jerzym, który patrzał obojętnie przed siebie, jakby nie słuchając rozmowy.
— O tak, ja kocham mego niedźwiedzia! — zawołała Lili, wybuchając śmiechem.
Timirasiew zagryzł usta.
— Jest pani szczerą!… Czy mam powinszować?
— Naturalnie, można winszować każdego wielkiego uczucia.
— Czy rodzice są o tem powiadomieni?
— Naturalnie, nie mam przed nimi żadnego sekretu i oni bardzo lubią mego niedźwiedzia.
— Pani Eugenja Wacłówna nic mi o tem nie wspominała.
— A poco?… Dosyć, że pan sam pozna mego niedźwiedzia!
Pani Janina, którą raziła ta pusta i bezprzedmiotowa rozmowa, przeszła na temat polowania, opowiadając, jakie nieraz rzadkie okazy przechodzą z Białowieskiej puszczy do ich lasów.
Po obiedzie miss Berny zasiadła przy gościu, rozmawiając z nim o Londynie, trójka zaś domowa zajęła kanapę naprzeciwko i bawiła się wybornie, ku widocznemu udręczeniu Moskala, który nie czując się swojsko w tym domu, dość wcześnie poprosił panią Janinę o pozwolenie udania się na spoczynek.
— Kazałam panu przygotować pokój na górze — rzekła pani domu.
— Dziękuję pani, mnie zaraz po przyjeździe panna służąca zaprowadziła do pięknego pokoju na dole, gdzie już się rozgościłem.
Pani Janina z widocznem niezadowoleniem przyjęła tę wiadomość.
— Sądzę, że pokój na górze będzie dla pana wygodniejszym; jest obszerny…
— Cioteczko, ja myślę, że nigdzie nie będzie panu tak wygodnie, jak w czerwonym pokoju. Będzie tam miał spokój, ciszę, podczas gdy na górze…
— No już dobrze, dobrze — przerwała jej pani Janina z rzadką u siebie niecierpliwością, żegnając gościa, który z wytworną uprzejmością każdemu na odchodnem powiedział coś miłego.
Wbrew temu, co okazywał napozór, był w jak najgorszym humorze: zawiedziony w nadziei podreperowania zadłużonej hulankami fortuny posagiem bogatej i ładnej panienki, ośmieszony i zdystansowany, jak wyobrażał sobie, przez swe vis-à-vis, przez tego młodzieńca, który przez cały czas kolacji mroził go chłodem i pogardliwem milczeniem. Aby tak niemile spędzić wieczór, jechał pięć godzin po straszliwej drodze, przeważnie wśród lasów, w których podejrzywał znajdowanie się drapieżnych zwierząt i grasujących bandytów, co wszystko napełniało go śmiertelną obawą, tchórzostwo bowiem było jedną z najdosadniejszych cech jego charakteru.
Zmęczenie jednak wzięło górę nad zdenerwowaniem i usnął dość prędko mimo podniecenia. Ledwo go ogarnęła pierwsza bezwładność, sprowadzając sen gorączkowy, zbudziło go nagle gwałtowne szarpnięcie drzwi. Porwał się z poduszek i siadł na łóżku; jakieś ciężkie kroki i czarna masa skierowały się ku niemu.
— Kto tu? — zawołał, — Kto tu? — powtórzył, zaświecając latarkę elektryczną.
O trzy kroki przed łóżkiem stał olbrzymi niedźwiedź, widocznie oślepiony chwilowo skierowanem na siebie światłem.
Hospodi pomiłuj![9] — krzyknął Timirasiew i jednym susem znalazł się na oknie. Był obdarzony nielada siłą, kilka wstrząśnień bowiem wywaliło okno razem z ramą. Wypadł do ogrodu. Pomimo zimna nie oprzytomniał i biegł naoślep, głuchy na krzyki Jerzego i służby, biegnących za nim z uspokajającemi słowy. Dobrych kilka minut trwała ta gonitwa, na szczęście Timirasiew pośliznął się i upadł w błoto, to pozwoliło Jerzemu dogonić go, podnieść i okryć jego własnym futrzanym płaszczem. Pomimo dojmującego zimna Timirasiew spocony był, a jednak drżał i dzwonił zębami, były to przecie dreszcze jedynie przestrachu.
— Niech pan prędko idzie na górę — mówił Jerzy — żeby pan nie przeziąbł; dobrze, że kazano i tamten pokój ogrzać.
— Dziękuję panu, wrócę do pokoju, w którym spałem.
— To niemożliwe, szyby potłukły się w oknie, wyrwanem przez pana.
— A — to niemiła historja!
— Przepraszamy pana najmocniej, zapomnieliśmy kazać zamknąć tego, zresztą zupełnie oswojonego, niedźwiedzia.
— Nie potrzebuje pan przepraszać, miło mi że dostarczyłem rozrywki w nudzie wiejskiego życia.
Jerzy wyczuł ironję, ale nie dziwił się jej, przeciwnie ze szczerą uprzejmością zajął się gościem.
— Jak ja wyglądam! — zawołał Timirasiew, z obrzydzeniem spojrzawszy po swej bieliźnie całej umazanej w błocie.
— Pozwolę sobie przysłać panu czystą.
— Dziękuję, mam zawsze kilka zapasowych sztuk ze sobą.
— Ale przyślę panu ciepłą wodę do umycia nóg.
— Tak, o to bardzo pana proszę.
— Zdaje się zresztą, że ma pan tu wszystko co potrzeba; neseser pana służący także zaraz tu przyniesie.
— Niech zbierze też przybory tualetowe z umywalni i szlafrok, który powiesiłem w szafie.
— Dopilnuję, żeby wszystko zabrał z pokoju. Dobranoc i jeszcze raz przepraszam.
— Moje uszanowanie.
Jerzy wyszedł po wpuszczeniu do pokoju służącego z ogromną miednicą, pełną ciepłej wody. Timirasiew zasiadł na niskiem krześle, nogi wsunął w miednicę i polecił służącemu, by mu je umył, sam zaś zapalił papierosa i wszczął z nim rozmowę.
— Czy rozumiesz po rosyjsku? — zapytał.
— Tak, wasze błagorodje, służyłem w wojsku.
— Powiedz mi, skąd ten niedźwiedź wziął się tak nagle? umyślnie go nasłali?
— Ale niech Pan Bóg broni, to oswojony niedźwiedź panny Lili, tylko zawsze jucha tak się włóczy.
— Skąd jednak przyszło mu wejść właśnie do tego pokoju, w którym ja spałem?
Służący uśmiechnął się znacząco.
Nastała chwila ciszy.
— Słuchaj… jak ci na imię?
— Szymon.
— Słuchaj, Szymonie, obetrzyj ręce i wyjmij z mego nesesera portmonetkę… musi leżeć na wierzchu. Podaj mi ją.
Służący spełnił polecenie. Timirasiew wyjął trzyrublówkę i podał ją chłopakowi.
— Mów szczerze, kto urządził „tę sztukę“?
— Niedźwiedź zawsze sypia w tym pokoju.
— I dlatego pani Lewandowska tu mnie umieściła.
— Nie, dziedziczka chciała pomieścić pana w tym pokoju, dlatego cały wieczór tu paliłem, i jak się ta awantura zrobiła, to aż łamała ręce, że zapomniała przestrzec pana, aby drzwi na klucz zamknął, i bardzo gniewała się na pannę Lili.
— Więc to jej koncept?
— O, panna Lili to figlarz jak mało kto.
Ładno!
Pan Timirasiew zapalił drugiego papierosa, podczas gdy służący wycierał mu nogi.
— Słuchaj-no, chłopcze, kto jest ten młody człowiek, to syn pani Lewandowskiej?
— Nie, siostrzeniec.
— A on się tu jak pan rozporządza.
— Bo gospodarz, zresztą dziedziczka ma mu zapisać Sołohuby.
— Tak?… on będzie się żenił z panną Murzińską.
— Tak ludzie mówią.
Ładno!… Podoba mu się?
— Pewnie; kłóci się z nią, ciągle mówi, że postrzelona, ona na niego, a to: socjalista! a to: rewolucjonista!… A wiadomo, że kto się czubi, ten się lubi.
— Tak go nazywa? tak? a czemu?
— Ot tak, pewno z głupoty.
— Ale bo może on należy do jakich partyj, tajnych związków?
— A tak.
— Do jakiego?
— Zapomniałem jak się nazywa…
Timirasiew podał mu srebrnego rubla.
— Może teraz przypomnisz sobie?
Szymon drapał się w głowę, tuląc z lubością rubla w ręku, na twarzy jego znać było, że stara się przypomnieć sobie zabłąkany w zwojach mózgu wyraz. Nagle rozpromienił się.
— Wiem!… On odbiera Gazetę Sportową!… Tak to jest Związek Sportowy!
Idi k‘ czortu!
Miał już nogi umyte, bieliznę zmienioną, rzucił się więc w łóżko, odwracając twarzą do ściany. Szymon skorzystał z tego, by się oddalić, skoro jednak zamykał już drzwi za sobą, Timirasiew go przywołał.
— Szymon!
Słuszajuś wasze wysoko błagorodje!
— Powiedz mi… on patrjota?
— Rozumie się, w całej okolicy powiadają, że rzadko takiego spotkać.
Timirasiew siadł na łóżku.
— A cóż on takiego patrjotycznego robi?
— Mnie nie pozwalają tego mówić!
— Mów, głupi, dostaniesz zato dobrą zapłatę!
— Ale pan nie powtórzy żadnemu naczalstwu?
— Nie, nie!
— On uczy dzieci… Z rakowiczańskiego zaścianka przychodzi ich cała kupa.
— Polskich dzieci?
— Tak, szlachty zagrodowej z Rakowiczan.
— Uczą się? po polsku naturalnie?
— Rozumie się.
Ładno… i z książek się uczą?
— No przecie.
— Tu w dworze?
— Tak, jest taka duża izba przy czeladnej kuchni.
Ładno… Możesz odejść.
Całe towarzystwo było już po śniadaniu, gdy Timirasiew wszedł do jadalni. Pani Lewandowska siedziała sama pod oknem, wyszywając siatkę w dużych krosnach. Z przymusem bawiła go w czasie śniadania, bo i on nie był tak wymowny i pełen werwy, jak poprzedniego wieczoru.
— Czy mogę pożegnać pannę Murzińską? — zapytał zabierając się do odjazdu.
— Panienki moje pojechały z nauczycielką do kościoła, dziś rocznica śmierci matki mojej bratanicy.
— Pani będzie łaskawa pożegnać je ode mnie, równie jak pana… nie pamiętam nazwiska siostrzeńca pani.
— Stawnicki.
— Jerzy?… prawda?
— Tak, Jerzy.
— A zatem pani będzie łaskawa kłaniać się Jerzemu Stawnickiemu i powiedzieć, że bardzo będzie mi miło, jeśli mnie sobie zapamięta!
„Trojka“ mknęła jak wiatr. Przy zbiegu dróg nadjechał wolant. Nad głównem siedzeniem, z pośród masy futer i chustek wychylały się młode i wesołe twarze, otulone w kapturki, z pod których wymykały się niesforne loki.
— Nik! Nikuś! — krzyknęła w tej chwili Lili, podnosząc się i wyciągając rękę przed siebie.
Timirasiew obejrzał się. Drogą, w bliskiej odległości za jego powozem sunął w ciężkich podskokach niedźwiedź. Młodzieniec spojrzał na Lili; nie mogła powstrzymać się od serdecznego śmiechu i złośliwego spojrzenia w stronę Rosjanina. Niedźwiedź tymczasem nadbiegł do wolantu, który zwolnił z powodu wybojów, zawrócił i człapał po błocie obok niego, raz po raz ocierając się pieszczotliwie o kolana panienki.
Timirasiew długo patrzał za oddalającymi się, twarz jego przybrała wyraz groźny, a oczy błyszczały złowrogo.

V.

Wrócono do lekcyj historji. Gałganka nie asystowała przy nich, nie odstępowała bowiem sowich dzieci, dokazujących od rana do wieczora w wygodnym koszyku w garderobie. Nie było też Nika, który z zaostrzeniem się zimy coraz więcej sypiał, nie przestając ssać łapy. Nikt nie przeszkadzał Jerzemu w wykładach, nikt nie psuł nastroju. Przybyło tylko słuchaczy, bo i pani Janina, i panna Wacława, nauczycielka, a nawet Słoduszko, eks-rządca, który nie mogąc już pracować na siebie, przypomniał się pani Lewandowskiej i został zatrzymany przez nią w charakterze rezydenta — wszyscy troje zapisali się „na kursa“ w charakterze „wolnych słuchaczy“.
I znowu płonął wesoło ogień, arabskie kadzidła roztaczały woń upajającą, a Jerzy opowiadał przyciszonym głosem, nieledwie modlitewnie dzieje narodowej pracy konspiracyjnej, kreślił sylwetki wybitniejszych działaczy, mówił o męczeństwach, wygnaniach i skonach naszych — ponurych, jak ponurym być musi żywot narodu ujarzmionego. Kobiety słuchały w milczeniu, Słoduszko wtórował czasem jękliwem: tak, tak! Opowiadanie zaabsorbowało wszystkich, ani jeden cukierek nie ubył z bombonierki, stojącej na japońskim stoliku.
Nagle pod oknami rozległy się dzwonki; ktoś zajeżdżał szumnie, z rozmachem, brzęcząc janczarami. Sań musiało być dwoje.
— Goście! — krzyknęli wszyscy z tem wyczuciem doniosłości tego pojęcia, jakie nadaje utęsknienie za ludźmi zimą w zapadłym, wiejskim zakątku.
— Boże! taa w sieni ciemno! — zawołała pani Janina, — Szymek! Frania! światło do przedpokoju! Jurku, idź wprowadź gości do salonu, ja poprawię sobie włosy.
— Nam się też un coup de peigne przyda — rzekła Krysia.
— Ja zajrzę kto przyjechał, bo to mi mocno wygląda na kulig.
Lili wybiegła do przyległego pokoju, za nią postępował Jerzy.
— Zanim oni rozkutają się z ciepłotek w przedpokoju… — zaczęła i urwała nagle…
Drzwi otwarły się jak szeroko; do salonu weszło czterech żandarmów.
Zdieś żiwiot gaspadin Jurej[10] Stawnickij?
Twarz Jerzego pokryła się lekką bladością.
— Czem mogę panom służyć? — rzekł z pozornym spokojem.
— Rewizja… Pan pozwoli z nami do swego pokoju.
Przetrząśnięto dom od suteryn do poddaszy.
W izbie przy czeladnej znaleziono ławki, mapę Królestwa Polskiego i zbiorową tablicę królów naszych. Za piecem starannie owiniętą paczkę książek polskich i kajetów, zapisanych dyktandem, ćwiczeniami i wierszykami, między któremi znalazły się i pieśni narodowe. Opieczętowano zdobycz, spisano protokół i polecono Jerzemu zabrać się z nimi.
Krysia zalewała się łzami, przysiadłszy u nóg pani Janiny, która oczy miała suche, choć twarz śmiertelnie bladą. Lili przechodziła z pokoju do pokoju za rewidującymi, spokojna, czujna, obserwująca Jerzego i żandarmów. Tylko twarz jej nabrała zupełnie odmiennego wyrazu, zdawało się, że spoważniała, dojrzała w jednej chwili. Gdy Jerzy zbliżył się do niej przed odjazdem dla pożegnania, podała mu rękę drżącą, lecz rzekła głosem jasnym i silnym:
— Bądź spokojny, Jurku, ja i do cesarza trafię, a krzywdy zrobić ci nie pozwolę.
Rzeczywiście chciała nazajutrz jechać z ciotką do Grodna, dla rozpoczęcia starań, lecz pani Janina zdecydowała, że narazie pojedzie sama.
— Gdyby ciocia znalazła sposobność pomówienia z nim sam na sam, niech mu ciocia powie, że ja nadal będę prowadziła lekcje z dziatwą rakowiczańską sumiennie i wytrwale — rzekła stanowczym głosem.
— Nie myśl o tem, byłoby to w najwyższym stopniu niebezpiecznem.
— Przecież oni nie wrócą znowu jutro lub za dni kilka.
— Ale na dom nasz jest zwrócona czujność. Zresztą kto wie, czy między służbą niema jakiego szpiega.
— Ma ciocia rację… A jednak trzeba coś wymyślić, żeby te dzieciny nie zmarnowały korzyści, osiągniętych taką ofiarą.
Zamyśliła się głęboko.
— Już wiem!… — zawołała po chwili. — Przedstawiam taki projekt; codzień w godzinie spaceru pójdziemy z p. Wacławą do Rakowiczan. Tam każda pójdzie do innej chaty odbyć lekcję choć z kilkorgiem dzieci. W ten sposób na każdą chatę przypadną dwie lekcje tygodniowo, co wystarczy, aby dzieci nie zapomniały, a jeszcze douczyły się nieco.
— Wybornie obmyśliłaś to, Liluś! — wykrzyknęła Krysia z zapałem.
— I powiedz, ciociu, że my to przeprowadzimy z wytrwałością.
Twarzyczka jej się rozpromieniła, przeskoczyła leżącą na podłodze walizę i zawołała pompatycznym tonem:
— Mała Niedźwiedzica świeci na naszem niebie i rzuca promienie na głowy polskich dzieci!… Tak powie czcigodny pan Jerzy Stawnicki.
— Nie wątpię, że dzięki kilkorublowej łapówce otrzymam możność widzenia się z Jurkiem na osobności; nie omieszkam mu to powtórzyć rozumiejąc, jaką to mu sprawi radość.
Pani Janina zabawiła w Grodnie dłużej, niż przypuszczała. Powróciła przygnębiona bardzo. Wprawdzie kilkakrotnie widziała się z Jurkiem, otrzymała dla niego pozwolenie brania obiadów z domu dozorcy więzienia, posiadania u siebie książek, materjałów piśmiennych i papierosów, ale zarazem dowiedziała się, że jest on w oczach rządu mocno skompromitowany i że grożą mu ciężkie roboty.
Lili zaraz po zaaresztowaniu Jurka napisała do rodziców z prośbą o robienie starań u najwyższych władz, ale po pewnym czasie otrzymała odpowiedź w tej kwestji, wykazującą trudność uzyskania czegokolwiek, ze względu że sprawa Jerzego przez najbliższe instancje była przedstawioną w jak najgorszem świetle.
Mijały miesiące męczącego wyczekiwania. Pani Janina i panienki jeździły kilkakrotnie do Grodna, aby po prośbach, przedstawionych w różnych kancelarjach, po nużącem wielogodzinnem chodzeniu pod murami więzienia, po przekupywaniu wyższych i niższych organów policyjnych uzyskać kilka minut rozmowy przez framugę muru grubego ma półtora łokcia, zamkniętego z dwóch stron grubemi kratami.
A lekcje w godzinach spaceru w zaścianku rakowiczańskim odbywały się codziennie; najwięcej gorliwości wykazywała w tym względzie Lili, która choćby w najgorszy czas, choć zmęczona lub zakatarzona, jechała karjolką, zaprzężoną w swego siwka, zastępując często p. Wacławę lub Krysię, zdwajając wówczas godziny zajęcia.
Tak minęła zima i wiosna. Sprawa Jerzego nie była jeszcze rozpatrywana, pozostawał przeto ciągle w więzieniu śledczem, wśród zbrodniarzy i przestępców najgorszego rodzaju.
Pewnego dnia w pierwszej połowie maja otrzymała pani Janina list od adwokata, który prowadził sprawę Jerzego, wzywający ją do Grodna.
Pojechała i wróciła nadspodziewanie prędko.
— Dziwnie postawiono kwestję — rzekła po przywitaniu, odpowiadając na pytania panienek. — Jakieś „naczalstwo“, którem jest jenerał Matiuszyn, podobno decydujący w tej sprawie, przyjął mnie dość uprzejmie, ale mało mówił o Jurku, natomiast usilnie wypytywał mnie o szczegóły tego wypadku z niedźwiedziem, który to tak wystraszył Timirasiewa.
Lili pobladła.
— No i co powiecie, że jenerał zaśmiewał się słuchając tego, a potem tak się dopytywał o Nika, że widząc w jak dobry humor go to wprowadza, opowiedziałam mu szczegółowo jak jest oswojonym i delikatnym.
— No i co?
— Nakoniec powiedział mi: Jak mi pani da tego niedźwiedzia, to zwrócę pani siostrzeńca; słowo jeneralskie!
— A ciocia co odpowiedziała? — prawie bez tchu zapytała Lili.
— Przecież znam moją Lilusię.
— Więc?
— Więc powiedziałam: dobrze, będziesz pan miał niedźwiedzia.
Zrobiła się cisza wielka. Pani Janina podniosła zaniepokojone oczy na Lili, spodziewała się entuzjastycznej aprobaty, a oto dziewczę siedziało przed nią nieruchome, z oczyma spuszczonemi, drżącemi usty i splecionemi na kolanach rękoma, które od czasu do czasu podrzucał spazm wewnętrzny.
— Lili, czy źle zrobiłam? — zapytała pani Janina nieledwie z wyrzutem.
Lili milczała.
— Lilusiu, przecież tu idzie o wolność Jurka, onby się zmarnował, onby zginął w katordze, ciocia nie mogła odmówić tego — wtrąciła Krysia.
— Bez skrupułu rozporządziłam twoją własnością, znając twoje przywiązanie do Jurka. Nie przypuszczałam, abyś mając do wyboru między…
— Ależ ciocia zrobiła dobrze!… bardzo dobrze!… Tylko mi tak żal mojego Nika!…
Z piersi jej wyrwało się łkanie. Wybiegła z salonu i zamknęła się w swoim pokoju, nie chcąc przyjąć nawet Krysi.
Ale nie była to jedna z tych istot, które płaczą długo; przeciwnie, wstydziła się swych łez jako objawu słabości, a energja jej wzmagała się wobec przeciwności, usilnie wynajdując lekarstwo na ogarniającą ją rozpacz.
To też i teraz nie upłynął kwadrans, a postanowienie było już skrystalizowane. Spokojna i zdecydowana usiadła na dywanie i przygarniając się do niedźwiedzia, puściła wodze wspomnieniom dzieciństwa, gdy naprzód pierwszego, potem drugiego Nika karmiła smoczkiem, pieściła i zabawiała się z nim, rozkoszując się jego figlami i komicznemi skokami. To zwierzę było, od śmierci angory, ostatniem żywem wspomnieniem jej domu, a takie do niej przywiązane, takie wierne! Głaskała go, tuliła się do niego i szeptała jakieś pieszczotliwe słowa. Kurantowy zegar w jadalni wybił północ, gdy Lili podniosła się z dywanu i przeciągnęła z cichem ziewnięciem, jak ktoś bardzo wyczerpany.
— Tak, Niku, pójdziemy w świat — szepnęła, klepiąc zwierzę po szyi.
Otworzyła szafę; wśród obuwia, jakie tam stało, wybrała wysokie, turystyczne buciki z nieprzemakalnej skóry, gwoździami podbite, włożyła je miasto pantofelków, które miała na nogach. Potem zarzuciła na siebie burkę kaukaską z kapturem, z kosmatej białej wełny. U paska uczepiła torebkę skórzaną, w którą włożyła portmonetkę, rewolwer i dwie tabliczki czekolady, potem cmoknęła na Nika. Niedźwiedź podniósł się ciężko, jakby niechętnie.
— Chodź, Niku, pójdziemy w świat — powtórzyła.
Stała chwilę zamyślona, potem zbliżyła się do biurka, nakreśliła słów kilka, namyśliła się znowu, podarła i raz jeszcze cmoknęła na Nika, który stał, jakby bezradny i niepewny, czy ułożyć się na nowo na dywanie, czy czekać na dalsze rozkazy pani. Ale ta otworzyła już drzwi od przyległego pokoju i przyświecając sobie elektryczną latarką, przesunęła się przez czerwony pokój, w którym uśmiechnęła się mimowoli na wspomnienie uciekającego Timirasiewa, przez salon, pełen jakichś tajemniczych blasków, kładących się na ścianach i posadzce od wielkich okien przysłoniętych kwiatami i luster… otworzyła drzwi werandy. Niedźwiedź szedł za nią posłuszny.
Owiał ją chłód i upoiło powietrze przesiąknięte zapachem bzów. Wydało jej się, że jest przeraźliwie ciemno, więc objęła ramieniem szyję niedźwiedzia, zarzucając na niego część kaukaskiej peleryny i szła z zapartym tchem świerkową aleją, ale gdy minąwszy ją, znalazła się na ścieżynie objętej gęstemi krzakami leszczyny, wśród której słowiki wyśpiewywały zgodny kwartet, obawa poczęła ustępować. Niebawem też srebrne lustro sadzawki, w której przeglądały się miljony gwiazd, rozjaśniło krajobraz. Lili wyprostowała się i z lubością objęła okiem tajemniczy, cichy park. Wyszli na pokrywającą torfowiska łąkę, która uginała się pod ciężkiemi krokami niedźwiedzia. Prosta kwadratowa tafla wody, powstała po wybranym torfie, wyglądała jak płyta czarnego marmuru, wypolerowanego olśniewająco. Na lewo błędny ognik migotał z miejsca na miejsce.
— Moglibyśmy zapaść się na tej łące — pomyślała Lili, przypominając sobie spłowiałą fotografję młodego Kieniewicza, który w tych okolicach zapadł na wieki w oczach ojca.
Skierowała Nika na skraj łąki, którą szli z pół godziny, aż da traktu. Tu odetchnęła już swobodniej, bielił się on wyraźną wstęgą wśród kamieni, obrzucanych wapnem daleko, daleko. Widziała, że prowadzi on do puszczy Białowieskiej, a pragnęła znaleźć się w niej, zanim ruch zrobi się na gościńcu, zachęcała przeto Nika do pośpiechu i sama postępowała krokiem śmiałym, energicznym.
Pierwsze kury odezwały się w zagrodach, gdy mijali wioskę o lichych, dranicami krytych chatach. Jakiś chłop, męczony gorączką panującej tam chronicznie malarji, otworzył okno i wyjrzał na drogę, ale cofnął się zaraz i przeżegnał trzy razy. To zjawisko złożone z olbrzymiego niedźwiedzia i wspartej na nim postaci okrytej w tajemniczą białą burkę ze spiczastym kapturem, wydało mu się nadprzyrodzonem. Przyskoczył do łóżka żony, szarpiąc co sił śpiącą:
— Biegnij, zobacz co to, czy ja pijany czy jakaś wiedźma idzie drogą! — wołał.
Kobieta podniosła się z pod kożucha, a że miała na sobie całe swoje ubranie: spódnicę, kaftan i fartuch, wybiegła za mężem przede drzwi.
Dwie sylwetki, biała i czarna już mijały czwartą chatę. Kobieta poczęła drżeć na całem ciele.
— Nie pijan ty, nie pijan! księżniczka to idzie drogą! księżniczka puszczy!
I poszła nazajutrz przez cały ubogi zaścianek i wybiegła do przyległych zaścianków i wiosek opowieść o zjawieniu się tajemniczem królewny, która jechała na niedźwiedziu, w biel spowita.
Jedni przepowiadali stąd wojnę, drudzy nieurodzaj, inni jeszcze mówili o pokutującej królewnie, która rycerza swego na pożarcie niedźwiedziom wydała.
Lili czuła się już bardzo zmęczona, gdy niebo na wschodzie poczęło przybierać tony jaśniejsze, perłowe, potem poorało się w smugi purpury i fioletu, wreszcie rozzłociło się nagle, uwydatniając kontrast ozimin, zlekka wysrebrzonych szronem, i miedz o niezdecydowanym ciemnym kolorze. Lili nie odrywała oczu od tego codziennego, a tak potężnego, tak rzadko obserwowanego przez nią zjawiska. Tarcza słoneczna wychylała się ponad horyzont, coraz większa, jaskrawsza, ukazała się półkolem w wieńcu promieni, rozsuła w srebrnych szronach migotliwe brylanty, obramowała złotą wstęgą grupy drzew, rozmigotała się w kałużach, aż wypłynąwszy w całości, znalazła się poza polną gruszą, która na jej tle wyglądała jak misterna wystrzyganka z czarnego papieru. W przydrożnych zaroślach nieśmiała dotąd, jękliwa uwertura ptasząt zamieniła się w chór zgiełkliwy, a jednak zgodny. Jakby zmęczona obserwowaniem cudu natury, uczuła Lili w tej chwili takie wyczerpanie i senność, że przygarnęła się do niedźwiedzia, uchwyciła obu rękoma jego kudeł, i szła tak, nieledwie niesiona, kołysząc się zlekka na karku zwierzęcia. Jak długo pozostała uśpiona w tych dziwnych warunkach, nie wiedziała. Obudził ją turkot i brzęk żelastwa. To chłop jakiś jechał lichym wózkiem, na którym leżały dwa pługi. Widocznie już od dłuższej chwili obserwował niezwykłe zjawisko, na twarzy bowiem miał zabobonne przerażenie i krótko trzymał konia, który strzygł uszyma. Lili uśmiechnęła się i powitała go w imię Boże po białorusku. Odpowiedział z widoczną ulgą.
— A panienka skąd ma tego niedźwiedzia?
— Z lasu, jak wszystkie.
— Oswojony od małego?
— A tak.
— Ładnie wam z sobą do pary.
Zaśmiał się i pogonił konika, wiele razy jednak oglądał się jeszcze i kręcił głową ze zdumieniem.
Potem szło dwóch robotników; na widok niedźwiedzia zeszli ostrożnie do rowu, a gdy jeden z nich go minął, puścił za nim kamień. Nik mruknął z nieukontentowaniem, a Lili wyjęła rewolwer i pogroziła nim w stronę atakujących.
Potem przejechał znowu wózek z dwojgiem ludzi, ale zarówno chłop jak baba spali, kiwając się na wszystkie strony, tak że panna z niedźwiedziem przesunęła się niespostrzeżona.
Potężna, zbita masa drzew zalegała już horyzont jak długi i szeroki, gdy na drodze, wynurzającej się z tajemnic pełnej puszczy, wyjechał furgon, wiozący kilkunastu żydów do Białegostoku. Lili nagle ogarnęła chęć żartu, zeskoczyła do rowu, zachęcając Nika, by szedł za nią: stoczył się ciężko jak kłoda i legł w trawie, widocznie rad ze spoczynku. Dopiero gdy furgon był już o kilkanaście kroków, gwizdnęła znacząco i pchnęła niedźwiedzia na drogę. Wychylił nad rów swój łeb potężny i wyskoczył wprost na furgon. Podniósł się wrzask nie do opisania. Żydzi, żydówki, dzieciaki, wszystko rzuciło się na przód wozu, jakby usiłując przenieść punkt ciężkości i zmusić konia do szybszego biegu. Jakaś tłusta żydówka, wypchnięta przez tłoczących się, wisiała na drabinie wozu, rękoma sięgając prawie ziemi i wrzeszcząc jak opętana. Szczęściem, że suknie jej, przytrzymane kolanami klęczącej na siedzeniu towarzyszki, nie poszły wślad za głową.
Lili wychyliła się z rowu i śmiała się do rozpuku. Potem wyskoczyła lekko, wzięła niedźwiedzia na obrożę i poszła w stronę lasu. Odrazu ogarnął ją jakiś wewnętrzny niesmak na myśl, że bawiła się tak po ulicznikowsku w chwili, która była przecie bardzo poważną. W smutnej zadumie doszła do lichej wioseczki, leżącej w rozpoczynającej się rzadkiemi sosnami puszczy.
Tu niedźwiedź wzbudził mniejszą sensację niż panienka. Ze wszystkich chat, ze wszystkich kątów wybiegi chłopi, baby i dzieci, patrząc na nią wielkiemi oczyma, pokazując palcami i czyniąc ciche uwagi.
Lili czuła się śmiertelnie zmęczona. Od czterech godzin szła dobrym marszem, spostrzegłszy przeto ławkę przed jedną z chat, siadła, zrzuciła ciężką pelerynę i poprosiła, aby dali jej co zjeść. Gospodyni przyjęła to życzenie z widocznem zadowoleniem. Zapach gotowanego śniadania już się rozchodził, przyniosła więc niezwłocznie miseczkę ciemnej zacierki z mlekiem. Lili to skromne śniadanie smakowało jak żadne. Pamiętała też o niedźwiedziu, któremu kazała przynieść parę garncy owsa. To polecenie nie zostało przyjęte z tą samą pochopnością co pierwsze, przeciwnie, gospodyni zafrasowała się.
— My owsa nie siejemy, — rzekła — sami kupujemy, a drogi jest, strasznie drogi.
— To nic, zapłacę.
Gospodyni wyniosła z komory kobiałkę pełną owsa.
— Mój chłop zapłacił za to 40 kopiejek — rzekła z przejęciem.
— To bardzo tanio.
Gospodyni spojrzała na nią zdumiona i zgorszona nieledwie, przyglądała się jak niedźwiedź opróżniał pośpiesznie cenną kobiałką.
I Lili i niedźwiedź posilili się dostatecznie, ale dziewczę siedziało jeszcze, wypoczywając i rozmawiając z kilku ludźmi, którzy nadciągnęli, patrząc na rzadkiego gościa. Po godzinie powstała, informując się, którą drogą najprędzej dojdzie do wielkich uroczysk. Wskazano jej ścieżynę, którą za dwie godziny miała się znaleźć w Teremiskach, gdzie pierwszy lepszy starszy człowiek zaprowadzi ją za kilkanaście kopiejek do uroczyska, zwanego Teremiski bór, lub do dalszego, a straszniejszego jeszcze, noszącego nazwę Hacisk Dworzyszcze. Na pożegnanie podała Lili gospodyni rubla.
— Nie mam reszty, — rzekła zakłopotana — może posiadacie drobne?
— Nie potrzeba mi nic wydać.
— Przecież owies kosztował tylko czterdzieści kopiejek.
— A moje śniadanie?
— Tego się u nas nie sprzedaje; Chrystus nauczył: podróżnego w dom przyjąć.
— Zatem przyjmijcie to dla dzieci na pierniki, — odrzekła i odeszła wśród podziękowań i błogosławieństw.
Weszli w szczery, nieprzebyty bór.
Niedźwiedź uczuł puszczę, podniósł łeb, zaryczał jakby triumfalnie i wymijając Lili, szedł naprzód; porzuciwszy bitą drogę, przedzierał się przez gąszcza, łamiąc krzewy, przeskakując obalone olbrzymy leśne. Lili podążała za nim, jakby ciągnięta magnetyczną siłą, nie mogąc jednak pozbyć się trwożliwego niepokoju, gdzie powiedzie ją ten niezwykły przewodnik.
A on znalazł drogę…
Nie ręką ludzką jednak była ona zrobioną. Wrzosy nie były wydeptane ludzką stopą, rosły bujne, zielone, jeszcze nie przybrane nawet w drobne pączki, ale krzewy, łamane snadź rok rocznie, rosły po bokach tej drogi karłowate, o dziwnie kończących się gałęziach. W jednem miejscu na krzaku ciernia spostrzegła Lili kosmyk niedźwiedziego futra. Niko spostrzegł go także i powąchał z lubością. Dalej zabielił się szkielet jakiegoś zwierzęcia — lisa czy borsuka… Jedna kłoda, leżąca wpoprzek, była w środku poznaczona uderzeniami rogów.
Cisza panowała przejmująca, tylko w górze konary drzew szumiały monotonnie, jak odległe morze.
Lilę przejęła trwoga.
Dokąd zaprowadzi ją Niko, czy nie do ostępu, w którym otoczą ją dzikie zwierzęta, aby poniosła straszną śmierć, igrzyska rzymskie przypominającą? Stanęła przed niedźwiedziem, zastępując mu drogę. Zatrzymał się zdziwiony, a ona otoczyła rękoma jego szyję i poczęła szeptać do ucha:
— Żegnaj mój miły, mój stary przyjacielu. Lili nie daruje cię jak zabawkę, która znudziła się, lub jak znoszoną suknię. Lili nie odda cię obcym, którzy może uczyliby cię tańca z zastosowaniem gorących blach, albo sztuk — biciem i głodem. Odprowadzam cię do puszczy, oddaję cię twojej dobrej matce-puszczy. Tu będziesz szczęśliwy; jesteś większy i silniejszy od tutejszych niedźwiedzi… Może obiorą cię królem… Bądź szczęśliwy, mój mały olbrzymie, będziesz nim, bo jesteś wolny! Panienka darzy cię największem szczęściem — darzy cię wolnością.
Całowała zwierzę, które stało jak w ziemię wrosłe, od czasu do czasu tylko wznosząc łeb, jakby chciało również szepnąć jej coś serdecznego do ucha.
Niechętnie wypuszczała go z drobnych ramion, żal jej było wychowańca, strach puszczy, którą miała przebywać sama. W domu projektowała, że pójdzie drogą do której z wiosek w głębi puszczy i stamtąd jakiemu przewodnikowi każe odprowadzić się do uroczyska, z nim wróci, a w wiosce najmie konie do Sołohub. Nik po raz pierwszy okazał się samowolnym i poszedł za głosem instynktu, drogą żubrów i niedźwiedzi.
— Pa, mój mały, pa, mój mały, — mówiła do olbrzymiego zwierzęcia, odstępując o kilka kroków i zwracając się na drogę, którą przyszła. Nik, choć niechętnie, zawrócił się także.
— Tam! — zawołała, rozkazującym gestem wskazując głąb puszczy.
Niedźwiedź przyszedł do jej nóg i począł jak pies lizać jej stopy. Lili ucałowała go raz jeszcze i powtórzyła rozkaz, a gdy nie skutkował, wyjęła rewolwer i dała dwa strzały w powietrze. Nik instynktownie rzucił się ku gęstwinie, a Lili ukryła się za drzewo, wyglądając z ukrycia. Niedźwiedź biegł kilka chwil przed siebie, a potem przystanął i obejrzał się wokoło, widocznie szukał swej pani; nie spostrzegłszy jej, podniósł łeb i zaryczał kilka razy doniośle, rozdzierająco. Puszcza powtórzyła ryk potężnym echem, a on rzucił się za tym głosem i szedł naprzód, łamiąc krzaki i młode drzewa, które z szelestem i jękliwym trzaskiem padały poza nim.
Lili patrzała za nim długo, aż znikł za kępą olbrzymich olszyn, wtedy wyprostowała się, otuliła burką, bo dreszcz ją przejął, i szła pośpiesznie, aby odnaleźć ślady niedźwiedzia, zanim trawy wysuszone słońcem z rosy podniosą się, zacierając je na zawsze.
Smutek ogarnął ją wielki i poczucie samotności i lęk przed puszczą i przed powrotem do domu i przed najbliższemi dniami, w których wiedziała, że ma się rozegrać coś bardzo doniosłego.

VI.

W wiosce pod puszczą, u tej samej gospodyni, która przyjęła ją śniadaniem, najęła mały wózek z końmi. Wózek trząsł okropnie po wyboistej drodze, chłop nie przestawał coś opowiadać monotonnym, śpiewnym akcentem, a ona nie słyszała i nie czuła nic, cała pochłonięta myślami i strasznem zmęczeniem. Dopiero widok muru, otaczającego ogród w Sołohubach, wyprowadził ją z zadumy. Zatrzymała chłopa, zapłaciła mu sowicie i poszła przez park prosto do dworu. Spojrzała na zegarek, dochodziła dziesiąta.
Okiennice w sypialni pani Janiny były jeszcze zamknięte, natomiast z pokoju Krysi dochodził głos panny Wacławy, wykładającej coś w języku francuskim.
Lili udała się naprzód do swego pokoju, zrzuciła burkę, zmieniła wilgotne obuwie i weszła do pokoju, w którym odbywała się lekcja.
— Gdzieś ty się podziewała, Lili? — zawołała Krysia.
— Nie kładłaś się wcale spać; łóżko twe było nietknięte — dodała panna Wacława.
— Nie mógłam spać dzisiejszej nocy — odrzekła i zasiadła na swem zwykłem miejscu przy stole.
Panna Wacława i Krysia popatrzały na nią z niepokojem; była bardzo mizerna i jakby zgaszona, najbardziej jednak uderzał wyraz jej twarzy, która stała się poważną i niezwykle skupioną. Jakieś silne postanowienie zarysowało głęboką zmarszczkę między jej brwiami, a usta zacięły się bólem, który nie skarżył się i nie wyskarży się nigdy. Wymieniły między sobą znaczące spojrzenie, a zamiar zrobienia jej wymówki za spowodowany niepokój prysnął zupełnie.
— Pójdź na śniadanie, Lilusiu.
— Dziękuję.
Ręce skrzyżowała na piersiach, zwróciła na nauczycielkę poważne spojrzenie i zdawała się bardzo uważnie słuchać wykładu, po nie długiej chwili jednak oczy jej zaczęły przybierać wyraz mętny, powieki coraz niżej się opuszczały, usta rozchyliły się lekko, głowa opadła na piersi, i usnęła jak znużone dziecko.
— Biedactwo, cierpi nad czekającem ją rozstaniem z Nikiem — szepnęła panna Wacława.
— Ręczę, że dziś całą noc przesiedziała przy nim na dywanie, a potem chodziła na pożegnalny spacer — dopełniła Krysia.
— Czy ciocia dziś odeśle niedźwiedzia?
— Nie, ten jenerał ma za kilka dni sam po niego przyjechać.
— To dobrze, potrochu oswoi się z koniecznością rozstania się z faworytem.
Lili nie spała długo, jedno silniejsze opadnięcie głowy zbudziło ją ze snu, ale nie ukrywała już znużenia, przeciwnie, zaznaczając silny ból głowy, położyła się do łóżka, prosząc, by ją pozostawiono jak najdłużej samą. Rzeczywiście dopiero pod wieczór zadzwoniła, poleciła służącej, by poprosiła do niej Krysię.
Wezwana przybiegła pochopnie, niosąc na tacy filiżankę gorącego buljonu, kawałek zimnego kurczęcia i miseczkę kompotu. Lili dość chętnie zjadła to wszystko; młody organizm domagał się posiłku.
— Jak ci jest, złoteczko? — pytała Krysia, pieszcząc przyjaciółkę.
— W tej chwili nieźle; ale ja wiem, że to trzydniówka migrenowa… miewałam taką dawniej. Jutro rano znowu będzie mi bardzo źle i dlatego proszę cię o przestrzeżenie, żeby nikt nie wchodził do mnie przynajmniej do południa; jedynie zupełna cisza sprawia mi ulgę.
— Zabronię nawet wchodzić do czerwonego pokoju i do salonu.
— Dziękuję ci.
Lili zarzuciła ręce nad głowę i długo patrzała w sufit, potem odezwała się głosem matowym, jakby do siebie samej:
— Ja jednak postąpiłam bardzo podle.
— Kiedy?!
— Wówczas, gdy zabierano Jurka.
— Ty?!
— Tak ja… Ja powinnam była powiedzieć, że pomagałam mu w nauczaniu dzieci po polsku.
— Byłabyś była postąpiła bardzo nieroztropnie; zabraliby was oboje i my zamiast martwić się o jedno, martwiłybyśmy się o dwoje.
— Masz rację!… Ja powinnam była powiedzieć, że to moja szkoła.
— Jurek nie byłby przyjął nigdy takiej ofiary od ciebie… A ciocia!… Pomyśl, jakie byłoby położenie cioci? Jaka odpowiedzialność jej wobec twego ojca, który powierzył cię z całem zaufaniem; co powiedziałaby mu na zarzut, że pozwoliła ci zaangażować się w tak niebezpieczną sprawę?
— Zapewne byłoby jej bardzo przykro. Ale mnie uwolnionoby na pewno po krótkim czasie, gdy ojciec rozpocząłby za mną starania.
— Ah, moja Lili, czyż mało kobiet z najwyższego towarzystwa petersburskiego, nawet księżniczek krwi, więdło w kazamatach Szliselburga!
— Tak, ale za poważniejsze rzeczy; za zamachy stanu… Za szkołę polską ojciec zapłaciłby parę tysięcy łapówki, parę tysięcy kary i byłby spokój… Tak, Krysiu, nie broń mnie, bo mnie nie przekonasz. Jestem podły tchórz, przynajmniej byłam!… Ale ja to naprawię — dodała po chwili jeszcze ciszej.
— No, już się nie masz co martwić, zato ceną twego faworyta uzyskasz wolność Jurka.
Lili westchnęła.
— Znowu zaczyna mnie boleć głowa!
— Czy mam odejść?
— Jeśliś łaskawa…
— Jakżesz ceremonjalnie do mnie mówisz.
— To tak cierpienie mnie ogłupiło.
— Ciocia pytała, czy może do ciebie przyjść.
— O nie!…
— Czemu nie?… Ciocia ma wrażenie, że gniewasz się na nią za rozporządzenie Nikiem.
— Jeśli tak sądzi, to poproś, niech przyjdzie. Ale na Boga, niech nie gderze na mnie, że mnie głowa boli z własnej winy, że noc zmarnowałam…
— Ah, Lili, czyż to do cioci podobne?… Ona taka dyskretna, taka delikatna!…
— Prawda, nowe głupstwo powiedziałam… ale widzisz… chora jestem!
I jakby chcąc wynagrodzić tę jedną myśl niesprawiedliwą, upieściła ciotkę, gdy ta przyszła do jej łóżka, bardziej niż kiedykolwiek. Ale wbrew poleceniu jej, by starała się usnąć, skoro tylko odeszły z Krysią, wstała, zarzuciła szlafroczek i długo kręciła się po pokoju, porządkując go, potem układała w szufladach biurka, wreszcie zamknęła je klapą z laki i na wysuniętym blaciku jęła pisać co następuje:
»Cioteczko droga i Krysiu moja najmilsza, doszłam do przekonania, szkoda, że tak późno, że powinnam siedzieć zamiast Jurka, naprzód dlatego, że grom ten ja na wasz dom ściągnęłam mojem dziecinnem drażnieniem Timirasiewa, powtóre, że ja łatwiej wyjdę z tych perypetyj. Nie łudzę się, aby po zaaresztowaniu mnie, mieli wypuścić zaraz Jurka, ale wiem, że na wiadomość o tem, że ja jestem w niebezpieczeństwie, przybędzie zaraz papa, a gdy on osobiście zacznie za mną chodzić, wypuszczą nas oboje.
»Nie mów, Cioteczko, żem szalona, to dzieło zwykłej sprawiedliwości.
»I niech Ciocia nie pośpiesza czem prędzej za mną do Grodna, gdy jest chora i doktór polecił jej spokój. Przecież po odebraniu tego listu nie mogłaby Cioteczka już pojechać inaczej jak »wołowym pociągiem« na noc, lub rano pośpiesznym, do tego czasu ja w każdym razie będę już uwięziona. Lepiej przeto niech Ciocia się nie rusza, tylko wyszle pana Słodyczkę, aby zatelegrafował do papy i Was zawiadomił telegraficznie o tem, co się ze mną dzieje.
»Pa, Cioteczko złota, wybacz to nowe zmartwienie, którego ja jestem powodem; ale mam silne przeświadczenie, że tym razem obróci się ono na pocieszenie nas wszystkich.
„Ściskam i całuję najczulej

Lili.«

List odczytała, włożyła w kopertę, zaadresowała, potem nastawiła budzik na godzinę 5-tą, zmówiła pacierz i zupełnie spokojna położyła się do łóżka.
Nie bez potrzeby budzik zaczął dzwonić swój krzykliwy hejnał: zbudził Lili z tak mocnego snu, że w pierwszej chwili, nie otwierając oczu, mechanicznie pochwyciła go z nocnego stolika i wsunęła pod poduszkę, ale głuche jego warczenie pod samem uchem, choć stłumione warstwą pierza, roztrzeźwiło ją prędko, siadła przeto na łóżku, przeżegnała się, spojrzała w okno, które różowiły pierwsze promienie słońca, i lekko skoczyła na dywan. Tak jak była, w nocnej bieliźnie zdjęła z szafy niedużą walizkę, okurzyła ją starannie, i jęła pakować kilka sztuk bielizny, najskromniejszą suknię, ciemny szlafroczek, trochę książek i drobiazgów. Poduszkę i kołdrę zapakowała w futerał z żaglowego płótna ściągany paskami, a potem prędko zabrała się do tualety. Pół godziny nie upłynęło, a była już ubrana w granatowy kostjum podróżny i miękki kapelusz. Wziąwszy w rękę oba bagaże, wyszła cicho, obchodząc ogrodem w dworskie podwórze.
Cicho tu było i pusto. Fornale wyjechali już w pole, bydło i owce wygnano na pastwiska, pootwierane budynki dyszały mdłą wonią, pozostawioną po nocy przez inwentarz. Tylko koło cugowej stajni kręcił się stangret Hieronim, który spostrzegłszy panienkę dźwigającą bagaże, kłusem pobiegł do niej.
— Rany Boskie! panienka sama niesie, a co robi ten wałkoń Szymek?
— Nie spotkałam go, a nie chciałam zbudzić kogo wołaniem, nic się nie stało… Jak widzicie, to wcale nie ciężkie.
— Jedziemy do miasta?
— Tak jest, zaprzęgnijcie bułanki; ja tu poczekam.
Weszła do wozowni i przysiadła na pace; bała się być widzianą przez kogo ze służby.
Hieronim zaprzągł »duchem«, i niebawem lekki wolancik unosił szybko Lili w stronę odległej o trzy mile stacji kolei.
Zegar na pojezuickim gmachu uderzał dwunastą i wszystkie kościoły Grodna dzwoniły na Anioł Pański, gdy młoda panienka zajechała przed pałac gubernatora. Była tu kilkakrotnie z ciotką, na którą czekała zawsze w dorożce. Tym razem wysiadła i skierowała się na schody z bramy, nad którą czernił się orzeł dwugłowy, malowany na owalnej, żółtej blasze. W poczekalni siedziało kilka osób o twarzach strapionych i niespokojnych. Lili stanęła i rozejrzała się niepewnie.
— Czego panienka sobie życzy? — zapytał żandarm, pilnujący drzwi gabinetu.
— Chciałam się widzieć z panem jenerałem,
W czom dieło?[11]
Zawahała się chwilę.
— Osobista sprawa — odparła niepewnym głosem i bardziej jeszcze niepewnym ruchem wysunęła rękę z pięciorublówką ściskaną w palcach.
Zaczerwieniła się przytem jak winowajca. Żandarm natomiast zręcznie i ze spokojem odebrał papierek, wsunął do kieszeni i podsunąwszy jej krzesło, zapewniał, że generał przyjmie ją niebawem. Potem podszedł do okna, rozwinął banknot, a przekonawszy się, że to aż pięć rubli, wyniósł wyściełany fotel z przyległego pokoju, zachęcając panienkę, by usiadła pod oknem, wychodzącem na ogród. Ale ona zaprotestowała potrząśnieniem głowy i siedziała na drewnianem krześle głęboko zamyślona i blada.
Drzwi od gabinetu otworzyły się nagle, wyszedł z nich jakiś urzędnik w mundurze.
— Czy pani ma prośbę? — zapytał żandarm stróżujący drzwi.
— Tak.
— To proszę.
Nie zrozumiała gestu, z jakim wyciągnął do niej rękę i postąpiła ku drzwiom.
— Pani nie ma prośby na piśmie?
— Nie.
— To jakże można tak bez bumagi[12].
Zastąpił jej drogę do gabinetu, ale w Lili zbudziło się wspomnienie poczekalni gubernatora w Janisiejsku, gdzie adjutanci, urzędnicy i żandarmi nisko jej się kłaniali, i krew w niej zagrała.
— Proszę mnie puścić — rzekła tonem rozkazującym. — Nie mam czasu.
Było tyle wyniosłości w jej głosie i ruchu, że żandarm zmiękł i pośpiesznie drzwi otworzył.
Weszła do obszernego gabinetu, raczej salonu o czerwonem obiciu i meblach aksamitnych z początków XIX stulecia. Przy biurze siedział mężczyzna w białym kitlu ze złotemi guzikami. Miał twarz szlachcica polskiego, wąs sumiasty i wesołe spojrzenie. Zjawienie się w gabinecie młodej panienki, bardzo wykwintnej, zdziwiło go widocznie; odrzucił się w głąb fotela, gestem wskazał jej krzesło przy biurku i nie spuszczał z niej oczu.
— Czem mogę służyć? — zapytał, gdy usiadła.
A ona czuła, jak serce jej biło, zdawało się, że w gardle i że myśl umknęła nagle z mózgu, zabierając z sobą okrągłe, logiczne i mądre zdania, które przygotowywała sobie w czasie całej drogi i w poczekalni. Wytężyła jednak wszystką energję, by z pustki, jaką czuła w mózgu, wydobyć świadomość jedną, dominującą, świadomość celu, z jakim przybyła. Podniosła główkę, odgarnęła loczek, który spadł jej na oczy, i rzekła jednym tchem:
— Proszę, żeby mnie pan kazał zaaresztować.
Fotel, pchnięty przez siedzącego, potoczył się o kilka cali w głąb pokoju. Jenerał Matiuszyn bił się w wojnie tureckiej, uzyskał kapitańskie szlify i dwa krzyże za waleczność, ale bał się niezmiernie zetknięcia się z ludźmi, których władze umysłowe są w jakimkolwiek stopniu zachwiane. Obejrzał się za siebie, a przekonawszy się, że niskie okno wychodzące na ogród jest otwarte szeroko, nabrał ducha i ciekawe spojrzenie skierował na przybyłą. Ale dziecinna jej twarzyczka tchnęła taką determinacją, a duże szafirowe oczy miały wyraz takiego rozumu, że przestał wątpić o przytomności dziewczęcia, natomiast powziął podejrzenie, że jest to jedna z tych egzaltowanych istot, co pragną zdobyć nimb męczeństwa za jaką bądź cenę.
— Zachciało się poznać rosyjskie więzienie? — zapytał dobrodusznie i ujął ją pod brodę.
Usunęła się wyniośle, dotknięta lekceważącym tonem i gestem.
Wstała.
Była już zupełnie panią siebie.
— W listopadzie roku zeszłego — zaczęła spokojnym, choć cichym głosem — zaaresztowano w majątku Sołohuby Jerzego Stawnickiego, który dotychczas siedzi w tutejszem śledczem więzieniu. Otóż przychodzę oznajmić, że jest on więziony zupełnie niewinnie. Szkołę bowiem, o której prowadzenie go pomawiają, miałam ja i ja dzieci uczyłam, na co mogę przedstawić świadków.
Generał pokiwał głową.
— Ot głupaja malutka!
Takie potraktowanie znowu podrażniło Lilę.
— Komunikuję, że uczyłam dzieci po polsku i uczę dotychczas, jestem więc winną wobec praw rosyjskich — zawołała głośniej.
Generał zrobił gest, jakby chciał jej zatkać usta, a potem machnął dwukrotnie chustka, jakby chciał spędzić niesforną muchę.
— Ciszej, ciszej! — wołał. — No wiem, panienka kochasz Stawnickiego…
Wyraz niekłamanego zdziwienia odbił się na jej twarzy i kazał zamilknąć generałowi, aby zaniechał obelg, spostrzegłszy ich niesłuszność. Na policzki Lili wystąpił rumieniec i obejmował powoli czoło, uszy, szyję…
— Pan się myli, panie generale — odezwała się, opanowując się znowu — ja przyszłam to zakomunikować, bo to jest prawda.
— Ale skądżeż pani przyszło uczyć po polsku? Sądząc po akcencie, jest pani rodowitą Rosjanką.
— O nie, jestem Polką do szpiku kości, choć urodzoną i wychowaną na Syberji.
— Jak wasze nazwisko?
— Murzińska.
— Murzińska… Murziński… Murzińskij… Czekaj pani… Czy ojciec pani nie ożenił się z panną Jucewicz?
— Tak jest.
— Z córką Pawła Wacławowicza Jucewicza?
— Tak…
— Mój Boże, mój Boże, Paweł Wacławowicz!… Mój druh, mój dobry druh… Kolega z jednej ławki w gimnazjum w Mińsku i z korpusu kadeckiego. Towarzysz broni z wojny tureckiej… Dobry, dobry przyjaciel… Gdzie on teraz?
— Jest gubernatorem jenisiejskiej gubernji.
— Gubernatorem!… choć Polak… Powinszować, powinszować… Jeden wspólny przyjaciel mówił mi, że Paweł Wacławowicz wydał swoją jedynaczkę za Murzińskiego… mówili, że to bardzo mądry człowiek… To ojciec pani?
— Tak, panie jenerale.
Oczy Matiuszyna zaśmiały się jowjalnie.
— Taki mądry człowiek, a ma taką głupią córkę! — zawołał.
Lili zadrżała z gniewu.
— Panie jenerale!
— Prawdę mówię. Co za czort każe ci gadać o tem, żeś jakiegoś bachora uczyła azbuki[13] polskiej.
— Sprawiedliwość każe mi tak postąpić! Za mnie siedzi niewinny.
— Niewinny, niewinny, nie taki on bardzo niewinny. Zresztą za niego jest okup. A ty mała, wnuczko Pawła Wacławowicza, siedzieć cicho i o tem ani mrumru.
— Panie jenerale, ja wiem, że dziś niema innego sposobu, jeśli nie zostanie zaaresztowany winny, to jest ja… nic już nie zwolni Stawnickiego.
— A to uparta koza!… Wot wydumała!…[14] Tobie się zdaje, że to rozkosz więzienie… jak posiedzisz z miesiąc, ze dwa, to inaczej śpiewać będziesz. To te Polki mają tak przewrócone w głowie, każdej chce się być męczennicą.
Uwaga ta dotknęła miłość własną Lili.
— Właśnie nie dla taniego efektu chcę być zaaresztowaną zamiast Stawnickiego, ale dlatego, że wiem, że to pobudzi ojca do rozpoczęcia tak energicznych starań, że zostanę w niedługim czasie uwolniona, albo wykupiona.
Matiuszyn pokiwał głową i popatrzył na nią z admiracją.
Wot nie tak głupaja, kak ja dumał,[15] — rzekł z uśmiechem.
A Lili spostrzegła się teraz, że odkryła swe tajne karty, i łzy niemocy napłynęły do jej oczu.
— Zanimby papasza przyjechał a przeprowadził starania, upłynęłoby przynajmniej ze 4 tygodnie.
— Wiem o tem.
— Przez ten czas pozostawałabyś w więzieniu.
— Tak jest.
— A wiesz, jak się przedstawia nasze więzienie?
Potrząsnęła głową.
— To popatrz.
Z jednej z szuflad biurka wyciągnął dużą fotografję, przedstawiającą wnętrze wąskiej izby o jednem zakratowanem oknie, której umeblowanie stanowiło kilka nar, stół i ława.
— Ładny salon, co?
Wzruszyła ramionami.
— A nie widać tu jeszcze tego, że ten salon roi się od robactwa, myszy i szczurów; wszy nie do wytępienia wciskają się w ubranie i włosy delikwenta i nieprzyzwyczajonego doprowadzają do szaleństwa ciągłem, nieustannem toczeniem.
Lili się wstrząsnęła.
— Biedny Jurek — szepnęła cichutko.
— I myślisz, że sama ten lokal zajmować będziesz? O nie, panienko!… będą siedziały z tobą złodziejki, awanturnice, może i jaka morderczyni,… dzieciobójczyni,… bo taka najłatwiej… zdarzy się na odmianę. Nauczysz ty się, nauczysz ładnych słówek! ładnych piosenek!… Lubić cię nie polubią, bo im gorsza łajdaczka, tem bardziej politycznych, a zwłaszcza młodych i ładnych, nie cierpi.
Uchwycił ją nagle za obie ręce i spojrzał prosto w oczy.
— Chcesz być aresztowaną, co, mała?
— Tak, panie generale!
Matiuszyn wyciągnął ręce, odskoczył, plunął ze złością.
Sumaszedszaja, prosto sumaszedszaja![16] — zawołał.
Przeszedł się kilka razy po salonie i znowu stanął przed nią z rękoma w kieszeni.
— Zatem zaaresztuję panią.
Skłoniła głowę i stała wyczekująca.
— Ale protokół muszę spisać na miejscu przestępstwa, a że dziś po południu miałem jechać do Sołohub po przyobiecanego mi niedźwiedzia, zabiorę panienkę i na miejscu przestępstwa, po przeprowadzeniu odręcznego śledztwa oddam w ręce żandarmów.
Spojrzała na niego niemal z wdzięcznością. Generał wyjął zegarek.
— Teraz jest pierwsza, a pociąg odchodzi o 3-ciej minut 20. Ma pani czas zjeść obiad… tu naprzeciwko jest restauracja Brańskiego, bardzo porządna.... A najpóźniej o 3-ciej musi być pani na dworcu.
— Dobrze, panie jenerale.
Wziął ją znów pod brodę i uśmiechnął się jowjalnie.
— A nie da pani tymczasem nogi gdzie w świat? zagranicę?
— O nie, panie generale! — zaprotestowała z głębokiem przekonaniem. Zresztą niech mi pan doda żandarma.
Uśmiechnął się pod wąsem.
— Już on będzie pilnował panią zdaleka.
Ukłoniła się i wyszła z lżejszem sercem, niż tu wchodziła. Nie poszła jednak do restauracji, w której oknach widziała wielu panów cywilnych i wojskowych, tylko się udała do cukierni, gdzie zaspokoiła głód czekoladą i ciastkami.
O 3-ciej stawiła się na dworcu. Niebawem wszedł do poczekalni jenerał, uśmiechnął się przyjacielsko i podszedł do niej z zapytaniem:
— Ma już pani bilet?
— Nie jeszcze… nie wiedziałam czy konwój…
— Konwojować panią będę ja.
Zwrócił się do postępującego za nią z walizką numerowego.
— Postaw tu rzeczy i kup dwa bilety pierwszej klasy. Ma pani jaki bagaż?
— Mam walizkę i pościel u portjera. Ale nie będę odbierała, skoro mam tu wrócić; tam są tylko rzeczy niezbędne mi w więzieniu.
Generał się uśmiechnął.
— Czy ja wiem, czy pani tu będzie odsiadywała więzienie? Może pozostawię panią w Białymstoku. Proszę o numer, jak przyjdzie tragarz, każę mu wynieść te rzeczy do wagonu. Umieści je razem z panią w damskim przedziale, bo ja zawsze śpię w wagonie bez przebudzenia… Zresztą nie wypada mi jechać razem z aresztowaną.
W Białymstoku na dworcu czekały konie naczelnika powiatu, zamówione telegraficznie przez gubernatora; była to ta sama trójka zeprzęgnięta w orła, którą przyjechał Timirasiew. Matiuszyn z całą galanterją pomógł wsiąść Lili i zabawiał ją przez drogę, przechodząc z tematu na temat. Dziewczynka była smutna, wyładowała całą swą energję i teraz z przerażeniem przedstawiała sobie życie czekające ją w więzieniu i przypuszczalną bezcelowość ofiary, jeśli gubernator rozgniewa się nie znalazłszy w Sołohubach przyrzeczonego niedźwiedzia.
Serce biło jej jak młotem, gdy podjeżdżali pod ganek. Wbiegła pierwsza na schody i wpuściła generała do przedpokoju, a że ciemno było zupełnie, wzięła zapałki z tacki niedźwiedzia i zapaliła lampę trzymaną przez niego.
Matiuszyn stanął zdumiony, zapatrzywszy się na niezwykłego lokaja, upuścił czapkę z ręki; Lili ulegając podszeptom swej figlarnej natury, schyliła się, podniosła ją i bez namysłu włożyła na łeb niedźwiedzia, z fantazją na bakier ku lewemu uchu. Generał począł się śmiać do rozpuku.
— Ot figlarka! ot sprytnierka! — wołał — ot czapkę generalską wymyśliła komu włożyć!
— A to bestja!… Wygląda jak pijany jakut!…
— Ale olbrzym, bo olbrzym… Szkoda, że to zdechło, nie doczekawszy się mego przyjazdu… Ha, niedźwiedzie z Alaski nigdy długo u nas nie żyją!… Ale państwo obmyślili zrobić z niego portjera!… Ha ha ha!… dali mu lampę i tackę… Ha, ha, ha! Służy, rabie!…[17] Taki twój los!
Aż się trząsł od serdecznego śmiechu.
Właśnie weszła pani Janina, zawiadomiona o przybyciu gościa. Od wczorajszego dnia troska o Lilę przysporzyła jej lat kilkanaście, to też ujrzawszy ją niespodzianie, omal nie zemdlała z wrażenia. Dziewczynka rzuciła się jej w ramiona.
— Jenerał pewnie przyjechał po Nika — rzekła ciotka, wśród uścisków — a on tymczasem znikł gdzieś od wczoraj bez śladu.
Jenerał tymczasem otarł załzawione od serdecznego śmiechu oczy, zdjął płaszcz, poprawił wąsy przed lustrem i zwrócił się do pani domu, witając ją szarmancko.
— Pysznie pani wymyśliła z tym niedźwiedziem. Ale on i tak mój… solennie obiecany. Musi mi go pani dać… choć trupem!… Choć wypchanego, gdy tak mądrze obmyśliła lokaja z niego zrobić po wiek wieki. Zabiorę jak swego!
Pani Janina spojrzała pytająco na Lili.
— Ależ prosimy, prosimy, panie jenerale, — zawołała panienka — zapakujemy go w odpowiednią skrzynię.
— Z lampą i tacką?
— Z lampą i tacką.
— A tacka srebrna?
— Tak, panie jenerale.
— To znakomicie. Ja wolę nawet dostać go w tym stanie, bo moja stara gderze, że wnuki będą się bały żywego niedźwiedzia, a ona za wnukami świata nie widzi.
— Zatem pan jenerał zadowolony z podarku?
— Bardzo… kto to wydumał tak urządzić?
— Moja bratanica, panie jenerale.
Matiuszyn wskazał oczyma Lili.
— Ona?
— Tak.
— Taka mądra! patrzcie państwo, a w czem innem… krugom duraczok! Wie pani, co ona wymyśliła? — dodał zasiadając w salonie.
Pani Janina westchnęła i spuściła głowę pod brzemieniem wspomnienia strasznych chwil, które przeżywała od dwóch dni.
— Wpadła dziś do mnie i woła: aresztujcie! aresztujcie! skóra mnie swędzi, chcę, żeby mnie wszy więzienne posmerały!
— Tak nie mówiłam — broniła się Lili.
— Biedaczka, chciała ratować krewnego za wszelką cenę…
— Za wszelką cenę!… za wszelką cenę… Cena była umówiona!
— Ale wobec tego…
— Wobec tego, że niedźwiedź wziął i zdechł, wezmę go jakim jest. Mało to się ludzi nazabijało o niedźwiedzią skórę. A młodzieńca wam oddam. Niech się ożeni z tą dziewuszką, jeśli mu się podobają ładne a głupie!
— A czy inne władze…
— Co inne władze!… Czort z niemi!… Umarł tu kto we dworze w ostatniem półroczu?
— Nie, nikt — odparła pani Janina, zdziwiona tym zwrotem.
— A na folwarku?
— Zmarł zeszłego miesiąca były ogrodnik, pozostający w Sołohubach w charakterze emeryta już od dziesięciu lat.
— Cudownie!… zrobiono!… Wiadomo, ogrodnicy to najwięksi patrjoci… Jak on się nazywał?
— Bolcewicz.
— Bolcewicz?
Jenerał wyjął notes i zapisał.
— A imię jego?
— Antoni.
Otczestwo?
— Wiktorowicz.
— Ile miał lat?
— Siedemdziesiąt sześć.
— Gdzie urodzony?
— Tego nie wiem… ale mogę się dowiedzieć.
— Mniejsza, napiszemy: w Psiej Wólce, albo w Sołchubach… Dawno on tutaj
— Sześćdziesiąt lat tu mieszkał.
— Zatem urodzony w Sołohubach… A zmarł kiedy?
— Zeszłego miesiąca.
— Proszę o dokładną datę.
— Czternastego kwietnia — wtrąciła Lili.
Jenerał zapisywał.
— Zatem — rzekł z jowjalnym uśmiechem — Antoni Wiktorowicz Bolcewicz, liczący lat 76… A prawda… Jakiego wyznania?
— Katolik.
— …rzymsko-katolickiego wyznania, urodzony we wsi Sołohuby, powiatu prużańskiego, gubernji grodzieńskiej, utrzymywał od lat trzech tajną szkołę w wynajmowanym przez siebie od pani Janiny… przepraszam jak otczestwo?
— Witoldówna.
— Witoldówny Lewandowskiej pokoju… Rozumiecie, panie?
— Rozumiemy! rozumiemy! — zawołały radośnie.
— No i Antoniego Wiktorowicza Bolcewicza skaże się na zesłanie, pan Jerzy Stawnicki zaś wróci za trzy dni do Sołohubów.
— O, jaki pan dobry, panie jenerale!
— Tylko proszę dobrze upakować niedźwiedzia, bo jakbym się przekonał po rozpakowaniu, że ma przetrąconą łapę, to i ja przetrąciłbym łapę naszemu więźniowi! — żartował rubasznie.
Ale musiał Mikołaj I szczęśliwie dojechać do Grodna, bo trzeciego dnia gdy panienki, przewidując możliwość powrotu w dniu tym Jerzego, wyjechały naprzeciwko, ujrzały wyjeżdżającą z lasu bryczkę pocztową, a w niej siedzących dwóch mężczyzn, z których jeden poznał snać zaprząg, bo twarzy w żaden sposób rozróżnić jeszcze nie było można, gdyż porwał się nagle, stanął, wziął od pocztyljona trąbkę i zaczął grać jakąś doniosłą, triumfalną, choć trochę fałszywą fanfarę.
— Prędzej! prędzej Hieronimie — wołały panienki pełne radości.
Hieronim podciął konie, obie panienki stanęły także w wolancie, dając znaki chustkami. Nagle Lili krzyknęła i kurczowo pochwyciła ramię Krysi.
— Papo! papo! — wołała — papo jedzie z Jurkiem!
Nie mogła utrzymać się w miejscu, skoczyła na kozioł, potem na przód wolantu, wydarła bicz stangretowi i okładała nim konie, które rwały jak wiatr. Za kilka chwil była już w objęciach ojca, podczas gdy Krysia zawisła na szyi Jerzego.
— Ty warjacie, — wołał śmiejąc się przez łzy pan Murziński — coś ty wymyśliła nowego… poświęcić się za Jurka!
— Skąd papa wie?
— Ode mnie, moja dobra Lilusiu — odezwał się Jerzy, całując rękę Lili.
— A ty skąd?
— Od jenerała, który z rozrzewnieniem opowiadał o twojem bohaterstwie.
Lili nagle żachnęła się gniewnie.
— Ot zwarjował stary, Bóg wie co ci naopowiadał… To wcale tak nie było!
— Grunt, żeście oboje cali i zdrowi i znowu razem w Sołohubach — odezwała się Krysia.
— Ale poco ja się tłukłem tyle dni koleją i po tej strasznej drodze!… szczęściem, że z Jerzym, z którym poznaliśmy się przy szukaniu koni na poczcie.
— Poco?… papa może jeszcze pytać poco tu przyjechał?
— No przecie!
Zawisła mu na szyi.
— Czy papa był kiedy szczęśliwszy, jak w tej chwili, mając tak swą jedynaczkę przy sobie po całorocznem utęsknieniu?
Pan Murziński nie mógł dłużej panować nad wzruszeniem; dwie łzy spłynęły na czoło panienki.
— No widzisz, papciu, no widzisz, bekasz sobie ze szczęścia, bekasz… i ja bekam… O, i Krysia… już… kap… kap… i Jurek tylko patrzeć jak beknie. Bośmy wszyscy szczęśliwi, tacy bardzo szczęśliwi! O, kochający się ludzie nie powinni się nigdy rozstawać ze sobą. I ja już nie chcę, nie chcę być dłużej bez ciebie, papusiu.
— Zabiorę cię do Krasnojarska, kochanie.
— O nie! co to, to nie!
— Więc?
— Ty papo, tu osiądziesz!
— Ja?
— Tak ty, z mamą, z chłopcami. Przecież i ich trzeba zacząć przerabiać na ludzi, bo to pół Moskale, a pół nicponie.
— Cóż ty sobie wyobrażasz, że to tak łatwa przesiedla się z jednego kraju do drugiego?
— Z jednego do drugiego — trudno, ale z obcego do swego człowiekowi mającemu duży majątek powinno być łatwo. Wiesz, papusieńku, jest tu do kupienia wspaniały klucz po hrabiu Woroninie; przy swoich stosunkach kupisz go z pewnością.
— Nie przeczę, żeby mi się to nie uśmiechało, zawsze marzyłem, żeby osiąść na starość na rodzinnej Litwie, ale kupić majątek nie znaczy jeszcze koniecznie ciągle w nim mieszkać. Za młody jeszcze jestem na emeryta.
— Nie emerytura czeka cię tu, papo, ale praca, praca ciężka, wymagająca sił i energji, dlatego nie pora brać się do niej na starość dopiero. Stargasz siły na pracy dla obcych, a tu wrócisz starcem wyczerpanym! Tak to nie będzie, papeczko! Musisz zlikwidować wszystko i wracać tu jak najprędzej, żyć naszem szczęściem i naszemi celami. Musisz mi… musisz mi…
Zawisła mu ze śmiechem na szyi.
— Musisz mi choć Mikołaja zastąpić!
— Prawda, przestajesz być panną z niedźwiedziem — odezwał się Jerzy z uśmiechem.
— Tymirasiew uważał ciebie za synonim tego zwierzęcia — odparła wesoło.
— To może zechcesz być na odmianę panią z niedźwiedziem? — zapytał z prostotą.
— A może!… Papo, co myślisz o tem… Jurek jest taki dobry, taki miły!
— Za wiele wrażeń naraz, za wiele, daj mi się w tem wszystkiem zorjentować.
— Mamy czas omówić to, papeczko, jak tu zamieszkasz; ja potrzebuję dość czasu, aby z Małej przerobić się na Wielką Niedźwiedzicę.







  1. rozkosz.
  2. bohater.
  3. letnie mieszkanie.
  4. kufrów.
  5. łajdactwo
  6. dwie spółgłoski, które w języku rosyjskim stosują się bez żadnej gramatycznej reguły.
  7. skrzynka na proch.
  8. bierz miód.
  9. Panie, zmiłuj się nade mną !
  10. Czy tu mieszka pan Jerzy…
  11. Co za sprawa?
  12. Papier.
  13. Abecadła.
  14. A to obmyśliła coś.
  15. Jednak nie taka głupia, jak myślałem.
  16. Warjatka! zupełna warjatka!
  17. Służ, niewolniku.





Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Maria Bogusławska.